Archiwum autora: Zenon Szostak

Jerzy Wąsowicz: Wyprawa Jachtu „Probus” na Wyspy Owcze i Islandię w 1972 roku.

Przedstawiamy jedno z dziesięciu opowiadań o wyspach na które „żeglarze trafiają rzadko” z mającej się niebawem ukazać książki Jerzego Wąsowicza „Z wyspy na wyspę”. Udostępnione „Zeszytom Żeglarskim” przez Autora opowiadanie opisuje pierwszą jego wyprawę na Islandię w roku 1972, na niewielkim jachcie żaglowym zbudowanym w gdańskiej stoczni „Conrada”.                            (zs) 

                                                              ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

(wspomnienia)

article_2181Tego ranka kilkanaście mil na północ od przylądka Langanes osiągnęliśmy  północny krąg polarny, cel naszego rejsu, był to jednocześnie punkt zwrotny wyprawy można więc było rozpocząć drogę powrotną do domu. Ostatnie trzy doby przebijania się pod wiatr i falę dały nam porządnie w kość,  do tego odczuwaliśmy już mocno trudy ostatnich tygodni.  Rejs był wyjątkowo ciężki pomimo lata było bardzo zimno, opady deszczu i deszczu ze śniegiem i kilka następujących po sobie sztormów. Wielkość jachtu też nie pozwalała nam na komfort żeglowania. Nasz Probus dane technProbus, typu hyuwik (jachty typu Hjuviks-kryssaren, konstruktor S. Hedberg/Z. Milewski, produkowane w latach 60. XX w. w Stoczni Jachtowej im. J. Conrada Korzeniowskiego w Gdańsku – przyp. red. miał  zaledwie siedem i pół metra długości i był jachtem zatokowym Akademickiego Klubu Morskiego w Gdańsku. Na jachcie było nas trzech: Jurek Cołojew- kapitan, Waldek Piasecki i ja.

Dwie doby później w pełnym świetle polarnej nocy weszliśmy do portu Vopnafjörður, który opuściliśmy kilka dni wcześniej. Port wyglądał jakoś inaczej, na wodzie nie było żadnego kutra i żadnej z rybackich łodzi, których tutaj było pełno, zastanawiamy się nad tym przez moment, ale zmęczenie wzięło górę i walimy się w koje. Mniej więcej po godzinie ciężkiego snu mamy gwałtowne budzenie. Ktoś wskakuje na pokład z wysokiego nabrzeża, jest to jeden z młodych ludzi których poznaliśmy podczas ostatniego pobytu tutaj kilku innych czeka na nabrzeżu. Młody człowiek coś gwałtownie tłumaczy Jurkowi, na razie rozumiemy z tego tyle, że musimy szybko opuścić port bo zbliża się silny sztorm z kierunku, który stworzy dużą i niebezpieczną falę w fiordzie i porcie. Fala może nas wyrzucić  na brzeg. Teraz rozumiemy dlaczego wszystkie łodzie są na lądzie. Młody człowiek jest szyprem jednego z dużych kutrów, który w tej chwili stoi na kotwicy schowany w głębi fiordu za skałami. Młody szyper mówi bardzo impulsywnie, szeroko gestykulując, że musimy natychmiast opuścić port oraz  fiord i uciekać na otwarty ocean, bo tutaj na pewno nas rozbije, deklaruje się, że będzie nas asekurował swoim kutrem do wyjścia z fiordu, i gdybyśmy nie zdążyli to wrócimy i wtedy  zaprowadzi nas za skały gdzie sam kotwiczy. Chwile pełne napięcia i trochę grozy. Kapitan odbiera szybko prognozę, wszystko się potwierdza. Czekamy w napięciu na kuter i kiedy pojawił się daleko na tle skał wychodzimy z portu i pełną mocą naszej małej maszyny pędzimy na łeb na szyję w kierunku ujścia fiordu. Na horyzoncie, nisko nad wodą widać siwo – granatowe chmury ze schodzącymi prawie do samej wody kołnierzami burzowymi, wygląda to groźnie. Dogania nas kuter i razem zaczynamy przebijać się pod rosnącą falę. Całe szczęście, że fala jest długa oceaniczna, rosnący wiatr jeszcze nie stworzył swojej. U wejścia do  fiordu kuter długo i przeciągle pożegnał nas buczkiem i położył się na kurs powrotny. Odpowiedzieliśmy mu, anemicznie, naszym małym rogiem mgłowym i machaniem rąk i dalej parliśmy w otwarty ocean.

Musieliśmy jak najdalej odskoczyć od wybrzeża Islandii, gdyż zapowiadany sztorm był sztormem dociskającym. Kilka godzin później byliśmy już w pełnym „gwizdku”. Zarefowani do granic możliwości szliśmy raczej jak okręt podwodny biorąc na siebie falę po fali. Na jachcie powoli wszystko stawało się coraz bardziej mokre, nasiąkaliśmy wodą, ubrania, pościel, materace, mapy, żywność. Ciężko pracujący drewniany kadłub brał sporo wody, tak że wachtowy co godzinę, pompką „szyprówką” zlokalizowaną w kokpicie, musiał usunąć kilkadziesiąt litrów wody z jachtu. Sztorm który rozwinął się nad nami był klasycznym sztormem niżowym, ciężkim, ponurym i deszczowym, znęcał się nad nami przez kilka kolejnych dni. Wiatr powoli zmieniał kierunek przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, początkowo korzystny, stopniowo odkręcał, tak że musieliśmy coraz bardziej wybierać żagle  ostrząc do wiatru. Gdy do Wysp Owczych  które miały nam dać schronie nie pozostawało więcej niż trzydzieści mil stało się jasne, że czeka nas walka o to aby w ogóle je osiągnąć. Wyznaczamy na mapie kolejne porty schronienia, aby po kilku godzinach stwierdzić, że są nie do osiągnięcia. Idziemy tak ostro, jak tylko się da. Kapitan jest coraz bardziej zmartwiony, jeśli nie znajdziemy schronienia na wyspach to wiatr nas wydmucha z tego akwenu i możemy oprzeć się dopiero na Jan Mayen. Ta perspektywa wyraźnie nam nie odpowiadała, byliśmy zbyt wymęczeni obecnym sztormem, mokrzy i ze zniszczonymi  zapasami żywności. Włączamy silnik i podpierając się nim wchodzimy w ostatnie z możliwych miejsc w  cieśninę rozdzielającą dwie ostatnie duże wyspy archipelagu, ogromna ulga. Nasza sytuacja uległa zmianie teraz bezpieczni kombinujemy jak cieśniną przedostać się na południową stronę wysp, aby tam przeczekać sztorm i mieć dobrą pozycję wyjściową do rejsu na Szetlandy. W cieśninie jest w miarę spokojnie tylko nad szczytami otaczających nas gór widać szybko przesuwające się chmury i co jakiś czas dopadają nas silne wiatry spadowe. Jest bardzo wcześnie rano, po drodze mijamy uśpione wioski i zlokalizowane przy nich niewielkie porciki rybackie. Cieśnina  trochę meandruje wśród wysokich skał by w kolejnej odsłonie zrobić nam niemiłą niespodziankę. W jej najwęższym miejscu w poprzek cieśniny usypana została  kamienna grobla na której budowany jest most łączący obie wyspy. No to mamy klasyczny „kibel” określił kapitan, to znaczy, że nic nam nie zagraża, ale też nie możemy się ruszyć, przed nami grobla, a za nami sztorm i kipiel u wejścia do cieśniny.  Z tego stresu biorę się za smażenie zimnego makaronu, którego mamy jeszcze pół gara jedynego dania, które udało nam się ugotować w ostatnim sztormie i powoli wracamy przebytą już trasą. Zapamiętaliśmy po drodze małą zatoczkę w której przy niewielkim pirsie stało przycumowanych kilka starych drewnianych hulków, wyglądały na dawno nieużywane szkunery do połowu waleni lub halibutów. Zaś sama wioska położona była amfiteatralnie na wzgórzach okalających zatoczkę. Domki pomalowane na jasne pastelowe kolory z daleka sprawiały wrażenie jakiejś bliskości i ciepła w tej ponurej, skalno-deszczowej i zamglonej scenerii. Jeśli tylko słońcu udawało się rzucić na nie trochę promieni ożywała wszystkimi kolorami pasteli. Jej mieszkańcy mieli ze swoich okien wgląd na całą zatoczkę, hulki i pirs, wiedzieli kiedy łodzie wypływały na połów  i kiedy  z niego wracały. Wioska nazywała się Haldórsvik.

Probus zdjGodzinę później cumowaliśmy do jednego ze starych  drewnianych szkunerów. Było ich kilka,  były drewniane i zachowały  piękne linie.  Już dawno poschodziła z nich ostatnia farba. Drewno pokładów i burt nosiło na sobie ślady wielu lat ciężkiej pracy i kiedy to były narażone na działanie słońca, wody i ciężkiej pogody. Pokłady ziały pustymi lukami dawnych ładowni, w środku  pomiędzy wręgami przelewała się głośno woda, nawet kikuty połamanych masztów nadawały im jakiegoś dostojeństwa i powagi  jak rannym i okaleczonym, ale nie pokonanym  wojownikom. Było w nich coś dumnego i romantycznego zarazem. To czego czas nie zniszczył, to zapach pakuł, smoły i dawno nie łowionych ryb. Takie oto mieliśmy dostojne sąsiedztwo. Wypełniamy brzuchy smażonym makaronem, wołowina z puszki już nam nie wchodzi do gardła, ogromny przesyt, nie znosimy już nawet jej zapachu. Walimy się w koje, nawet mokre ubrania i zimno nie mogą przemóc potrzeby odpoczynku, śpimy jak zabici. Kilka godzin później, wybieramy się do wioski aby kupić trochę chleba, doskwiera nam jego brak. Nasz chleb mokry i zapleśniały powędrował za burtę. Wiemy, że będziemy uwięzieni tutaj przez następne kilka dni, tak mówią prognozy. Wspinamy się powoli pod górę drogą od portu do wioski. W końcu jesteśmy na jedynej i głównej drodze wioski z dwoma rzędami domów po obu jej stronach rozglądając się za sklepem. Widzę że budzimy pewne zainteresowanie, bo jesteśmy dyskretnie obserwowani zza firan w oknach domów. Sklep okazuje się być w ostatnim domu na końcu wioski, niestety tego czego nam potrzeba nie dostaniemy tutaj. Pani w sklepie tłumaczy nam, że dzisiaj jest piątek i zamówiła tylko tyle chleba ile wioska potrzebuje, wie dokładnie od lat kto ile chleba kupi. Jesteśmy zmartwieni, chyba widać to było po nas bo pani przynosi od siebie z kuchni może pół kilogramowy kawałek mrożonego ciemnego chleba, kupujemy  go,  kupujemy też trochę suchych ciastek i to wszystko. Wracamy na jacht, aby go jak najszybciej pochłonąć. Wychodzi nam po dużej kromce ze smalcem, czujemy się lepiej. Wieczorem temperatura wyraźnie spada i zrobiło się bardzo zimno. Nad fiordem rozpętało się istne piekło, szkwał za szkwałem, deszcz i skowyt wiatru. Mokre moleskiny które miały nas chronić przed zimnem powoli wysychają na nas, kosztem naszego ciepła. Na wierzchu materiału pojawiają się wykwity solne. Nastroje  ponure, wręcz wisielcze, każdy zamyka się w sobie, myślę o domu o tym, że w kraju zaczęło się lato i pewnie jest ciepło, nie rozmawiamy, jesteśmy zbyt zmęczeni zimnem, sztormami i  naszą mizerią.

Siedzimy w środku i nasłuchujemy wycia wiatru, w zatoczce utworzyła się niewielka fala, kadłuby szkunerów do których cumujemy ocierają się o siebie wydając piskliwe odgłosy  trącego o siebie  drewna i trzeszczenie pracujących cum, swoista melodia, wszystko wkoło zaczęło żyć swoim życiem. Raptem przez wycie wichury posłyszeliśmy nawoływania z zewnątrz, ktoś obwoływał Probusa. Kapitan wyszedł  w mrok na pokład i po chwili wrócił w towarzystwie starszego pana, przybysz wyglądał na prawdziwego rybackiego szypra, takiego z ryciny, w grubym szetlandzkim swetrze z golfem pod szyją i czapce takiej jaką noszą chyba rybacy na całym świecie. W ręku trzymał plastikową torebkę. Powiedział, że mieszka tutaj w wiosce, jakiś czas rozmawiali z kapitanem o tym o czym zawsze się rozmawia w takich sytuacjach, skąd, dokąd, jak długo w drodze, jakie porty. Na koniec szyper przygarnął plastikową torebkę do siebie i bardzo wolno jakby z namysłem zaczął mówić z czym przyszedł ponieważ  wie, że byliśmy dzisiaj w wiosce i chcieliśmy kupić chleb i wie, że go nie dostaliśmy i że przez następne dni też go nie kupimy, bo jest weekend, ale on przeszedł przez wioskę od domu do domu i kto mógł odkroił mu po kromce chleba ze swoich zapasów. To co zebrał właśnie nam przyniósł. On wie, że to nie wystarczy, ale jego żona właśnie smaży naleśniki i kiedy będą gotowe to je nam przyniesie. Zrobiło się cicho wewnątrz jachtu, tylko na zewnątrz wiatr wył znowu w jakimś kolejnym wściekłym szkwale. Miałem gulę w gardle i łzy w oczach, widziałem, że moi koledzy też mieli rzadkie miny, widziałem jak Waldek raz po raz przełyka ślinę, było to coś tak nieoczekiwanego, i tak głęboko poruszającego, na co nie byliśmy przygotowani. Kapitan dziękował, a my z Waldkiem tylko potakiwaliśmy głowami.

Szyper od jakiegoś czasu przypatrywał się naszym ubraniom w pewnym momencie dotknął ręką mojego „moleskinu” w miejscu gdzie były białe plamy od soli, powiedział że nie powinniśmy pozostawać w zasolonej odzieży i kazał kategorycznie zdjąć nam to wszystko i zabrał do prania. Tej nocy zasypialiśmy syci i zadowoleni nawet wściekły wiatr nam nie przeszkadzał tylko pod powiekami pozostał obraz pełnej miski z naleśnikami. Rano dostaliśmy z powrotem wyprane pachnące i jeszcze ciepłe moleskiny, świat znowu nabrał ciepłych kolorów.

Kilka dni później znowu byliśmy na otwartym morzu, tym razem żegluga do Szetlandów  była o wiele przyjemniejsza. Lato jakoś się ustaliło, przestało tak ciągle padać i częściej na niebie gościło słońce. I właśnie takiego pogodnego dnia, zdarzyło się coś co mogło tragicznie zakończyć naszą wyprawę. Zdałem w południe wachtę Waldkowi, jacht płynął samosterownie więc nie było wiele do roboty. Zejściówka była otwarta, aby trochę osuszyć i wywietrzyć wnętrze. Leżeliśmy już z kapitanem w kojach rozmawiając gdy dobiegł nas z pokładu podejrzany trzask. Wyskoczyłem na pokład i zobaczyłem zerwany sztormreling i brak Waldka na pokładzie. Momentalnie na pokład wyskoczył kapitan i oto zobaczyliśmy: jakieś 50 metrów za rufą głowę Waldka. Na szybko wykonany manewr „człowiek za burtą” na żaglach nie wyszedł nam ze względu na dużą falę która nakryła nas w momencie podejścia. Kolejny manewr już na silniku był udany i Waldek znalazł się na pokładzie, w ustach trzymał szczoteczkę do zębów. Wypadł za burtę podczas mycia zębów, kiedy pękła mu pod piersiami stalówka sztormrelingu. Dwie godziny w koi, ciepła herbata z rumem pozwoliły Waldkowi wrócić  do formy i dokończyć swoją wachtę .

W Lervick przyjęto nas jak starych znajomych. Szyper znajomego kutra rybackiego odwiedził nas z tacą na której stały trzy kieliszki sznapsa, a w torbie miał dla nas trzy duże norweskie flądry. Jeszcze jeden duży skok przez Morze Północne, mijamy Skagen i nadal spokojna żegluga z pełnym wiatrem po Kattegacie. Wczesnym lipcowym rankiem, w drodze do Kopenhagi, weszliśmy  na duńską wysepkę Anholt,  jacht stanął  przy nabrzeżu kapitan zaś poszedł załatwić formalności w miejscowym kapitanacie. Siedziałem na pokładzie, czekając na jego powrót, ubrany jak zwykle tak samo od miesiąca na wachtę mając na sobie górę ubrań. Sweter, kilka koszul, kalesony, moleskin, kalosze i jeszcze Bóg wie co. Raptem zobaczyłem jak w odległości kilku metrów od jachtu, nabrzeżem przechodzi pani w stroju kąpielowym, patrzałem na nią jak na coś nierealnego i nagle poczułem jak powoli robi mi się gorąco, bardzo gorąco, zdałem  sobie sprawę, że to już  jest przecież  połowa lipca i powinno być ciepło. Zacząłem ściągać wszystko w pośpiechu przez głowę i jak się dało zdziwiony, że tak duży stos wilgotnych ciuchów leży u moich stóp.

                                                                                                                                           Jerzy Wąsowicz

__________________________________________                                                                                    Zamieszczone rysunek i fotografia jachtu pochodzą z książki A. Kaszowski, Zb. Urbanyi, Polskie jachty na oceanach, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1981, str. 256, 288.

___________________________________________________________________________________________________ Jerzy Wąsowicz – ur. 1944 r, Włodzimierz na Wołyniu, absolwent AWF w Gdańsku, żeglarstwo uprawia od roku 1961, kpt. j, trener żeglarski; 10 lat przebudowywał stary, drewniany kuter rybacki na jacht Antica. Wyprawa dookoła świata (1991-97), dookoła Ameryki Płd. (1998-2000), wokół Atlantyku (2003- 2004). Pomysłodawca i współorganizator Zlotu Oldtimerów w Gdańsku, trzykrotny laureat nagród Rejs Roku, Laureat Międzynarodowej Nagrody Conrady, Kolosy, nagrody im. Leonida Teligi. Od 2007 r. posiadacz Listu Morskiego (tytuł honorowego żeglarza i podróżnika Gdańska). Autor książek: Antica, Spełnione marzenia, Prawdziwe wyzwanie.

 

Ludomir Mączka: Zapiski-notatki z rejsu „Marią”. Australia, Wielka Rafa Koralowa, 1977 r.

Ludomir Mączka, wbrew powszechnej opinii, pisał dużo i systematycznie: były to listy do przyjaciół i znajomych; z wyjazdów zawodowych, z rejsów, listy z Afryki do kolegi geologa. Wysyłał widokówki z wypraw, rejsów gęsto zapisane na odwrocie, ba nawet napisał artykuł – głos w dyskusji na temat walorów estetycznych, wychowawczych żeglarstwa. Pozostawił po sobie skrupulatnie prowadzone, niemalże dzień po dniu, zapiski – notatki z rejsu „Marią”.  

Wyłania się z nich postać żeglarza zatroskanego o sprawy rejsu, jachtu, załogi, ale też obserwatora zafascynowanego otoczeniem, przyrodą, ludźmi; człowieka z egzystencjalnymi rozterkami, który, niczym literacki „niespieszny przechodzień”, wplata rozmaite dygresje wydobyte z głębi własnego intelektu. Dzięki uprzejmości Wojciecha Jacobsona, który olbrzymim zaangażowaniem i wytrwałością gromadził i zachował spuściznę po Przyjacielu, przedstawiamy kolejne fragmenty ludkowych notatek z rejsu „Marią” (poprzednie,  patrz: „Zeszyty Żeglarskie” nr 20, 21, 22e 23e, 45e, 46e), tym razem z okresu żeglugi australijskiej, przez Wielką Rafę Koralową, w drugiej połowie 1977 roku. W większości prezentowanych zapisków, pozostawiono nie poprawiony, pisany na gorąco tekst, bez nadmiernej ingerencji w charakter i styl Autora.                                                                                          (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

06.10.1977, Lizard I.
Nocą przy księżycu opuściliśmy z żalem Cooktown. Rano poszliśmy do Muzeum Cooka w Cooktown, w dawnym konwencie jakiś tam sióstr, które go założyły ok. 1874-6. Dokładniejsze informacje o Cooktown, na specjalne żądanie, kupiłem za 1,00 $; taką broszurę z historią miasta. Gorączka złota, hotele, burdele, 18000 samych Chińczyków, konwent, siedziba biskupa, sześćdziesiąt parę knajp, konwent zakonnic. 10 lat temu było tu tylko 300 mieszkańców, obecnie 650 – wzrost fantastyczny 110%. Oglądałem w muzeum stare mapy, zdjęcia górników i prospectorów, ich obozy. Złoto głównie aluwialne w Bamer River i dopływach. Cooktown było potem. Najbardziej szkoda, że mango były niedojrzałe. A może zbierać w każdym opuszczonym sadzie. Żegluga do Lizard była piękna, szliśmy pełnym bajdewindem lub półwiatrem 4º (4ºB- przyp. red.). Słońce, błękitne, nieco wyblakłe na krawędziach niebo (to naprawdę już tropik). Głęboko granatowe, miejscami zielonkawe morze, zielone wyspy, te niskie porosłe mangrowcem, szare wyższe skaliste. Wysokie góry (kilkaset metrów) na brzegu. Szliśmy 4-4,5 węzła na KFGB (żagle postawione: Kliwer, Fok, Grot, Bezan – przyp. red.), o 16 tej byliśmy na kotwicowisku Lizard. Jest wysoka, granitowe złomisko. W zatoce kilka jachtów, dalej na S “Resort”, pas startowy, ale to inny świat. Stajemy obok. Popłynąłem na chwilę “Boberkiem” do brzegu obejrzeć strumień ze słodką wodą. Brodziłem jakieś 200 m w ciepłej, półsłonej zupie. Wyżej trzeba będzie zrobić pranie.

07.10.1977, Piątek, Lizard I.
Dmucha piękny, passat – monsun. Zatoka piękna, czysta, woda ciepła. Nurkowałem obejrzeć jak trzyma kotwica. Trochę zdryfowałem, jakieś 10 m, ale leżała bokiem na tw. piasku. Ustawiłem ją jak trzeba, rano, po południu – bez zmian. Bogdan poszedł rano gdzieś na explorację, lubi chodzić osobno. Ja poszedłem szukać tego Niemca ze st. biologicznej Sydney Museum. Niemiec wyjechał miesiąc temu. Spotkałem dwoje młodych ludzi. Amerykanin prosto z Kalifornii (20 ileś, student lub) studia podyplomowe i chyba jakaś studentka. Trochę pogadaliśmy, akurat coś tam robił, filtrował jakiś plankton czy inną biologię. Potem pomogłem im trochę przy braniu próbek. Brali piasek z plaży do jakichś 1,5 m głębokości, ok 150 m ciągnie się płaskie dno, piaszczyste. Peter brał piasek z którego potem wypłukiwali całą biologię. Ok. 1530 wróciłem na łódkę, spichciłem “bałandy”, popiłem herbatę, obejrzałem kotwicę, przeczytałem książkę. Nie wiem czy Bogdan będzie ją jadł. I rzeczywiście, zresztą zostawiłem mu pół puszki garnku. Jutro wybierzemy się do st. biologicznej.

09.10.1977, Niedziela, Lizard I.
Dmucha SE do 7º B, przelotne opady, poza tym ładnie, ciepło, kotwica trzyma dobrze; wbiłem w piasek. Dziś całe przedpołudnie oglądaliśmy rafę. To jest rzeczywiście coś (niech Heniek żałuje, przy okazji podziękowanie dla niego i Piotra, że mnie trochę nauczyli pływać) (Henryk Sendłak, Piotr Nowakowski – znajomi Ludka Mączki ze Szczecina, uprawiali nurkowanie w Naukowym Kole Badań Podwodnych na Wydziale Rybackim Akademii Rolniczej w Szczecinie – przyp. red.). Opisać tego się nie da. Najlepiej to (opisane – przyp. red.) u W. Beebe lub R. Carlsona. Tridachny na kilka metrów duże, niebieskie rozgwiazdy, kolorowe ryby, różne formy korali. Ryby prawie nie uciekają. Spotkałem jedną „Sting Ray’e”, ale uciekła pierwsza. Postanowiliśmy wyjść jutro w nocy i w dzień jeszcze ponurkować po rafie. Zresztą może wiatr trochę zejdzie, nie lubię silnych wiatrów, nawet jeśli są pomyślne (w kierunku).

11.10.1977, Wtorek, Howick I.
Wczoraj było w nocy tęgo. W szkwałach do 35 w. (to już 8º B), przelatały poszarpane cumulusy, czasem trochę kropiło. To nie zachęcało do dalszej podróży, mimo że w międzyczasie było słońce i wiatr pomyślny. Odłożyliśmy wyjście na wtorek godz. 0000. W dzień pooglądaliśmy trochę rafę, potem poszliśmy na górę zobaczyć jak to wygląda z góry. Wyspa była kiedyś centrum kultowym tubylców. Dlatego wygryźli z wyspy panią Watson w 1876 (?). Uciekła w jakimś blaszanym kotle z rannym Chińczykiem i dzieckiem. Prąd zagnał (ich – przyp. red.) na wyspę Howick, gdzie zginęli z pragnienie i wyczerpania. Na szczycie, jak się wie, to widać ustawione głazy i coś jak kazalnicę z granitu. Z góry kpt. Cook wynalazł wyjście z Bariery. Widać wyraźnie smugę przyboju na Barierze i kilka dziur w tym, całą wyspę, laguny, zatoki. Na górę jest wydeptana ścieżka, bo w sezonie sporo turystów, nawet wczoraj były trzy samoloty, nieduże „Bush Pilot Airways”. Wygląda, że to już prawie koniec. Wszystkie jachty, które stały na Lizard szły na S. Tylko my na N. Wstaliśmy ok. 0000. Duło, było ciemno i jakoś niemiło. Odłożyliśmy wyjście do 0600. Trochę osłabło do 5º. Ciężko było zerwać się z kotwicy. O 13 tej i coś byliśmy na Howick, dalej nie było sensu, bo do Bathurst Bay jeszcze 40 mil i nie po drodze, a tutaj jedzie się wzdłuż płata, który widać z masztu, no i po drodze też trochę jakiś raf, itd. Można iść na światła, ale też są akweny kiedy się urywają. Zresztą tutaj jest O.K. Howick to grupa ok. 4-5 wysp, trochę raf i cztery latarnie, to mówi, że tutaj raczej ciemno. My stoimy przy Howick I. Duża rafa zarośnięta mangrowcem i kawałek kontynentalnej wyspy. Stoimy kilkaset metrów (ponad 1/2 mili) od brzegu. Zasłania nas od wiatru i fali, raczej bardziej do fali. Kotwicy nie obejrzałem, bo woda mętna, to nie Lizard, a pływać pod wodą ca 30 m tego mnie jeszcze Heniek nie zdążył nauczyć. Myślę, że i tak trzyma, bo dno piaszczyste. Jutro rano na Bathurst B, 45 Mm.

11.10.1977,
Stoimy przy Howick I. Mrugają 3 latarnie, bo tu jest wysoko. Z drablinki to już cały czas widać Barierę (Great Barrier Reef – przyp. red.). Jest spokojnie, wiatr zelżał. Przed wieczorem przyszedł duży kecz, przerobiony ze starego kutra rybackiego i stanął niedaleko. Bączka nie spuściliśmy, bo Howick to głównie mangrowce i dwa suche porośnięte trawą pagórki wyżyny 185 ft. Rozmawiałem z Jeffem o Krystynie, jeszcze nic nie wie. Warunki były dość marne. Zaczęliśmy na 3.600, potem 7.080 +, potem na 14150 i na tym zostaliśmy. Jutro trzeba się będzie podładować na dłuższą rozmowę. Był Toni z Auckland. Robby (ten z Vila) dostał robotę w Auckland.

12.10.1977, Bathurst B.
Wyszliśmy o 0600 rano. Wiał świeży ESE. Potem tuż przed Pilpen I, prawie na wejściu do zatoki zaczęło duć – 7º, potem 8º B i w szkwałach ponad 40 kn (t.j. do 9º B). Fala krótka mimo zasłony brzegu. Podeszliśmy na foku pomagając silnikiem. Rzuciliśmy kotwicę na jakichś 3,5 m. Muł, wyluzowali cały łańcuch (25 m), dołożyli 20 m kabla nylonowego. Przygotowaliśmy dużą kotwicę. Komunikat pogodowy nam uciekł (o 14). Barometr idzie w dół, jest 11,5 mb. Trochę to za szybko, na mój gust. Pogoda piękna, słońce, ale taka trochę nutka niepokoju. Nie lubię takiej sytuacji. Zwłaszcza, że ciemno tutaj. Cóż to to.

13.10.1977, Bathurst B.
Pogoda nadal szkwalista – do 30-32 kn, w szkwałach, ale kotwica trzyma więc admiralicji kotwicę złożyliśmy i przywiązaliśmy z powrotem. Czekam na meteo. Bogdan popłynął „Boberkiem” na brzeg. Ponoć jest tam słodka woda, zabrał dwa kanistry. Wody mamy dość, ale zawsze wolę więcej. Choć jej do mycia nie marnuję. Dookoła wysokie granitowe złomiska. Zatoka jest rozległa i łączy się z Princess Charlotte B. Na W od nas Wyspy Flindersa. Chyba tam pojedziemy jutro. Woda prawie jak na Zalewie (Zalew Szczecinski – przyp. red) – szaro, zielono brudna, zbełtany muł. Zatoka płytka – 2-6 sążni, my stoimy na ca. 2. Pływy ok. 1-1,2 m. W Cooktown jednak ten napis przy armacie, że przysłali im tylko armatę i dwa karabiny nie jest prawdą. Tutaj ojcowie miasta trochę przesadzili. W książeczce o Cooktown, którą dostałem w muzeum (1$) piszą, że przysłali oprócz tego ileś tam ”muskets” oraz porucznika Drake’a, który zajął się lokalną obroną złożona z lokalnych ochotników. Bogdan wrócił ok. 15 tej. Duje nadal 7-8º B, choć w prognozie był „umiarkowany do świeżego”. Dobrze, że kotwica trzyma. Blisko brzegu fala jest mała. Trzeba to przeczekać. Barometr znów spadł z 17-18 do 09 i znów idzie w górę tak jak wczoraj. Wiatr gwiżdże. Gramy w szachy. Na Flinders I. już nie pojedziemy, bo już jesteśmy „pod planem”.

14.10.1977, Piątek, Bathurst B.
Stoimy nadal na kotwicy. Komunikaty mówią, że wiatr „Moderate + Fresh”, ale życie pokazuje inaczej. Zanim się nie wyczyści to wolę poczekać, choć to trochę denerwujące. Na kotwicy nie jest źle, ale czas idzie. Niebo zasnute Altostratusem, Cirrusem i Fractocumulusy. Woda szara. Zachód słońca taki jakiś zamazany. Teraz cisza (barometr lekko w górę – do 011, było 008).

15.10.1977, Sobota, Bathurst Bay
Duje bez zmian. Pogoda trochę nieładna, ale malownicza. Cała kolekcja chmur, podświetlonych słońcem, wyblakłe słońce wschodzące za Flinders I. Szaro-zielona woda. Szare złomisko na brzegu. Dzień przeszedł leniwie. Założyłem starego foka, Bogdan szyje genuę, gramy w szachy. Dostaję w d. Jest lepszy. To stanie jest denerwujące. W radiu jest O.K. Wiatry umiarkowane i wyż. Tutaj barometr chodzi w dół i w górę, od 008 do 017, i duje, a najważniejsze, że jakoś to wygląda niepewnie, a tu przynajmniej dobrze trzyma. Inne kotwicowiska mogą być gorsze, bo tylko za rufą, a tutaj duża zatoka, płytka, nie ma się gdzie rozhuśtać.

16.10.1977, Niedziela, Bathurst Bay
Wygląda, że pogoda się ustatkowała (oby nie zauroczyć). Jutro lecimy dalej.

17.10.1977, Poniedziałek
Odeszliśmy z kotwicy ok. 0430 rano. Słaby SE, może będzie wreszcie ładnie, choć w nocy duło tęgo. Teraz włączyłem silnik – wiatr słaby. Trzeba doładować. Trochę kopci. Trzeba będzie chyba wyregulować zawory, mają zdaje się za duże luzy (?). Wczoraj Bogdan po południu wybrał się na brzeg po muszle, ale złamało się wiosło w bączku. Dobrze, że był w linii jachtu i na jednym wrócił. Jakby był dalej toby go wiatr zabrał i byłaby przykrość. Zresztą fakt, że „Boberek” jest piękną konstrukcją, ale materiał i robota nie są najlepsze, robią to chyba z odpadów. A szkoda, bo łódeczka naprawdę udana. Chciałbym mieć w wydaniu „de Luxe”. Z Bogdanem zaczynam studiować teorie szachowe z książki. Jak jeden z nas dostanie w kość to bierze się za książkę, potem robi to drugi. Może się coś nauczymy.

18.10.1977, Wtorek, Hannah I.
Prawie cisza, gorąco i parno. Wczoraj o 0400 odeszliśmy z Bathurrst B. Wiał słaby ESE potem NE do 13 tej wyszliśmy poza Wyspy Flindersa. Szare, dość gołe, wysokie kontynentalne wyspy. Potem wiatr nieco stężał, kierunek drogi też. W drodze małe wyspy, latarnie, rafy. Do Hannah zdążyliśmy w ostatniej chwili przed ciemnością. O 1830 kotwica na 6 m. Wyspa mała, niska, z latarnią niedozorowaną. Spokój, noc była piękna. Spichciłem zupę (barszcz), ale Bogdan jada tylko płynne (w przeciwieństwie do J. P, który zup w ogóle nie jada). Więc po staremu. On pół puszki marchewki i garnek płynu, ja “bałandy”. To nawet oszczędniej i bez bólu. Dziś gorąco, za chwilę popłyniemy na wyspę.

19.10.1977, Środa, w drodze
Wyszliśmy o świcie. Wieje słaby E, idziemy na wszystkich żaglach 2 kn, ale później będzie lepiej. Wizyta na Hannah była miła, ale krótka. Rafa po Lizard nieciekawa. Widok z latarni na którą można wejść przykry. Woda ciepła, w dzien upał już tropikalny. Na wyspie mnóstwo „Torres Strait Pigeons”. Gruchają jak nasze gołębie. Na noc wracają z lądu.

20.10.1977, Czwartek, Morris I.
Wiatr skręcił na NE i był prawie „0”. Upał, czyste niebo. Wyszliśmy o 0600 z planem aby dojść do Morris I, 20 Mm na N. Doszliśmy dopychając silnikiem ok 1730. Bogdan wyskoczył na wyspę. Wąski skrawek piasku z jedną palmą i krzakami, tak jakieś 300 m, no może mniej niż 100 i ok 1 m nad wysoką wodę. Teraz świeci księżyc. Wiatr słaby NNE. Jeśli tak będzie jutro to stoimy i czekamy, bo halsować nie mam ochoty.
Zdaje się że znów pomieszałem daty. Dziś jest 20, czwartek, a ja zapisałem to na wczoraj, ale że to nie idzie w astronawigację więc można przeżyć. Stoimy nadal przy Morris I. Cały dzień była flauta i upał. Morze szklisto-ciemno-niebieskie, zielonawe na rafie, niebo błękitne, tylko na horyzoncie szaro-niebieskie od upału i zlewające się z horyzontem. Rafa przy której stoimy ciągnie się na kilka mil, przy odpływie można iść kilka km, szary koral, matowy piasek, kałuże wody wygrzanej w słońcu. Sama wysepka maleńka z jedną palmą kokosową. Jak się jest na rafie to dopiero widać ogromu i wielkość. Żar z nieba, piasek – prawie kawałek pustyni, dookoła morze, daleko widać Australię. Wysokie na kilkaset metrów góry – szaroniebieskie i przenikliwa cisza. Słońce – poczucie dalekości, ale też obojętnej wrogości. To nie jest miejsce przyjazne jak np. Middle Percy czy Cid Harbour. Ale, coś w tym obrazie jest co zostanie. Wrażenie, obraz. Nie umiem tego wyrazić. Trochę nurkowaliśmy po rafie. Po Lizard to nie jest atrakcja, choć rafa jest ładna, żywa, ale jesteśmy już „zepsuci” tą rafą i przeźroczystą wodą na Lizard.

22.10.1977, Sobota, Portland Rds.
Z Morris I. poszliśmy na Night I, tylko 20 Mm, ale wiatr słaby. Zresztą tam było bardzo ładnie. Spokojne plaże, mangrowce i olbrzymie ilości „Torres Strait Pigeons”. Takie gołębie gruchają, ale są wielkości małej kury, czarno-białe, ponoć bardzo śmieszne, ale są pod ochroną. Ubić to żadna sztuka, bo się bardzo tutaj ludzi nie boją. Co wieczór setki tego wraca z lądu (1 szt – ca 500 $ kary – zresztą to nie chodzi nawet o karę, ale nie lubię skubać ptaków, no i ochronę środowiska traktuję jako ostatnie romantyczne poczynanie człowieka (czytaj – walka gołej dupy z batem). Wymoczyliśmy się w wodzie, przyszliśmy tam ok. 14 tej. Rafa jest, ale to nie Lizard. Zapakowaliśmy “Boberka” na pokład. Spałem na pokładzie na kufajce i luzem przykryty śpiworem. Świecił księżyc. Wyszliśmy o 0400 rano, księżyca już nie było, ale wyszliśmy zza wyspy i weszli na kurs. Zaraz była latarnia i za ca 5 Mm widać następną. O 0530 jest już rano. Do Portland Rd. 40 Mm. Wiatr okazał się przyjazny i o 13 tej byliśmy na nowym miejscu. Piękna zatoka, ładnie osłonięta od S i SE. Kilka domków, jakiś rybak, jeden duży dość jacht. Bogdan popłynął na brzeg. Ja zostałem, poprawiłem światło na kompasie (po prostu trzeba było to to oczyścić). Spichciłem ryż. Bogdan zupek nie jada więc trzeba gotować na twardo. Jutro za to zrobi naleśniki. Kotwicowisko dobre, trochę kiwa, dobrze, że wieje jakieś 4-5º, bo upał tęgi. Postoimy tu chyba do poniedziałku.

23.10.1977, Portland Rds.
Pełnia księżyca. Wiatr SSE czasem trochę gwiżdże, lekko kiwa, ale kotwicowisko O.K. Znamy już wszystkich lub prawie wszystkich, zresztą jest tu coś 4 domki – 26 1/2 mili do Laihardt Mission, resztki mola. W „Cruising the Costal Sea” jest notatka, że mieszka tu Nita i Ross Pope, były latarnik z Low I, na emeryturze. Rossa nie ma, jest Nita i dwóch synów, tak w granicach 18-20. Jeden długowłosy, drugi normalny, kilku robotników, którzy naprawiają most gdzieś tam w buszu. Poczta przyjeżdża raz w tygodniu (we czwartek), zostawiłem „High Sea Mail”. Może dojdzie. Dziś niedziela. Rano popiłem wina z kilkoma gośćmi, potem popytałem o Mrs. Nitę. Bogdan w miedzyczasie penetrował na własną rękę. Angielski łapie coraz lepiej, oprócz tego ma jeszcze wiarę w siebie (czego mi brakuje – a może to doświadczenie?). Wieczorem wymieniłem książki u Nity. Domki typu tropikalnego – przeświecone z okapami. Dobrze się tutaj stoi. Spotkaliśmy jakiegoś Szwajcara (ca 65 l.), ale dobrze się trzyma. Przewłóczył się po świecie, teraz sobie chwali Australię. Trochę pracuje, trochę odpoczywa. Jutro wraca do Cairns. Szkoda. Nie chwali zbytnio Nowej Gwinei. Nawiasem to Whitkam chciał Nowej Gwinei (PNG) odstąpić Thursday I.
Liskiewiczowa była tutaj, stąd ją zabrali do szpitala. 02.09. była w Darwin i poszła dalej. Widziałem list pisany do Nity.

26.10.1977, Wtorek
Wczoraj pożegnaliśmy znajomych z Portland Rds. Bogdan ze swoimi muszlami był u Nity Pope. Przesiedziała z nim kilka godzin oznaczając wg katalogu. Ja czytałem w międzyczasie. Dziś o 0600 ustaliliśmy i ok. 0620 odeszliśmy z kotwicy. Wiał porywisty SE 5º B. Chmurno, deszcze przelotne. Widzialność słaba do umiarkowanej. Nawet żałowałem, że nie zostałem na kotwicy, ale potem się trochę przetarło. Popłynęliśmy wzdłuż raf, widać zieloną lub brązową wodę na rafie. Trochę piaszczyste, kilka staw. Minęliśmy grupę Piper Is, małe wysepki. Potem Harvey Is. Przejście między C. Grenville i Harvey Is. jest dość wysokie, ale skraca o dalsze 5-8 Mm. Zresztą nie jest trudne, ale zawsze mam trochę emocji. O 16 tej kotwiczymy w Margaret B.

28.10.1977, Piątek, Margaret Bay
Przyszliśmy tutaj we wtorek z Portland Rds. Przejście między Hannah I. było trochę wąskie, ale w sumie nie było trudne, choć zawsze mam trochę „cykorii”. Wiał świeży wiatr (dobre 5º B) z zatoki. Zastaliśmy dwa jachty: taki dość obszarpany sloop i niewielka motorówka. Zatoka dobrze osłonięta, płytka, na NW niewysokie pagórki białego piasku, prawie jak śnieg. Bogdan spotkał w strumieniu małego krokodyla. Są słono- i słodkowodne, oba pod ochroną. Staliśmy już 3 dni. Jutro chyba pojedziemy dalej. Sąsiedzi ciekawi. Na motorówce Victor Mc Cristal, pisarz – rybak, na jachcie – Harry, były dziennikarz i karykaturzysta z psem i kotem. Rok był w Sajgonie jako dziennikarz, na Kubie poznał Rosjankę i się z nią ożenił (już się rozwiódł). Wiktor mieszka na motorówce, łowi ryby (sportowo). My łazimy po brzegu, zbieramy ostrygi – duże i dobre, ale gotowane. Z Harrym byłem wczoraj wieczór na polowaniu na świnie. Bogdan został na łódce, gryzły go takie małe złośliwe muszki. Ja już do nich przywykłem i nic nie swędzi – on się jeszcze drapie.Z karabinami poszliśmy przez bush do Indian Bay, gdzie są „water Halles” – dziury w piasku ze słodką wodą. Tam można o zmroku spotkać świnie. Oczywiście świń nie spotkaliśmy, pogryzły nas zielone mrówki, ale spacer był piękny. Księżyc w pełni, szum przyboju, szerokie plaże przy odpływie, palmy na wietrze. Smak tropiku. Tutaj podoba mi się bardziej niż na Polinezji. Polinezja jest przeludniona. Tutaj jest przestrzeń, bezludzie, bush. Wróciliśmy. Posiedziałem chwilę u Harrego. Wypiliśmy kawę. U siebie byłem ok. 22. trudno jakoś opisać te wrażenia, odczucia. Piszę na razie „Fakty, wydarzenia, opinie”, potem „Warszawa 4” idzie dość dobrze, choć czasami są zakłócenia. Na FT jestem dość rzadko, jakoś nie ma czasu. Dziś po kilku dniach złapałem Raula (FK8AV).

29.10.1977, Sobota
Wczoraj wieczór Victor i Harry przypłynęli do nas się pożegnać. Przypłynęli z miską gotowanych krabów, puszką oliwek i buraków. Wieczór był bardzo miły. Wyhyliliśmy kilka toastów. Bogdan znalazł zapomnianą butelkę rumu, którą ktoś nas obdarował na drogę, w Sydney. Radzili iść do Weipa, że tam łatwo o robotę i w ogóle O.K. Chyba, żeby wiatr się zmienił na NW to wtedy Weipa. Tak to idziemy na Darwin. Pożegnaliśmy się białą rakietą. Wyszliśmy dziś o 0630. Wieje SSESEE ok. 5º B. Idziemy w stronę Hannibal I. I znów pożegnaliśmy przyjaciół, których już więcej nie spotkamy, ale to symbol XX w, „Future Shokk”. Ciągła zmiana i nic trwałego. Przemijające spotkania, przemijające przyjaźnie, nawet przemijające niepowodzenia (jedyny optymistyczny akcent).

29.10.1977, Bushy I.
Kiwa, bo kotwicowisko słabo osłonięte. Chcieliśmy stanąć na Hannibal I. Już podeszliśmy do kotwicowiska, ale okazało się, że to koral, więc ze złością Ge↑, znów ten dobry spinakerbom i dalsze 20 Mm kiwania na dużej baksztagowej fali. Wiatr 5º B, leci się szybko. Problem był, że jak Bushy I. też będzie koral to trzeba będzie jakoś przebimbać noc, aby nie być w nocy przy Escape River – 25 Mm stąd. Dalej po nocy nie chciałbym się szwendać. Ale na razie jest O.K. Stoimy dobrze (oby) na piasku (oby bez korala – to tutaj nazywają „coral heads” – takie puce koralowe, które lubią łapać kotwicę. Trochę kiwa, lecą ciemne chmury, kilka mil od nas mruga latarnia. Tutaj szlak jest wąski. To już prawie koniec Wielkiej Rafy. Jeszcze w planie Escape River, tam zamontuję samoster i Cape York. Pójdę chyba przez Endavour Strait, jak radził kmdr Francki.

30.10.1977, Niedziela, Escape River
To właściwie zatoka. Rzeka gdzieś w głebi. Od N Turtle Head I. Niska, płaska. Tutaj jest nisko. Pagórki do 300 ft. Czerwone klify. Przyszliśmy ok. 14 tej. z Bushy I. Odeszliśmy ok. 0800 rano. Wiatr dobrze 5º B, spora fala, kiwa na boki. Pogoda lekko przymglona, do Escape River 23 Mm. Na kotwicy wykiwało nas nocą, bo tylko maleńka wysepka nas zasłania od fali. Rafa nie za duża bo pływ syzygijny. „Landmarków” dobrych mało, tylko Tern I. Na N od niej przytarliśmy o piasek, choć wg mapy było O.K. I prawie wysoka woda. Swoją drogą to mapa generalna (1:300 tys.), aż mnie przytkało, ale to tylko stukaliśmy o piasek i fala nas zniosła. Kotwicowisko, piękne, puste, po drugiej stronie (ok. 1 – 1 1/2 Mm) widać palmy i kilka domków. Farma perłowa, Japończycy (tak pisze Lucas „Cruising the Coral Sea”). Zobaczymy jutro. Poszliśmy na mały spacer na drugą stronę półcyplu, który nas osłania od S. Czerwone klify, to już lekryty (te z Weipa), szeroka plaża. Bogdan widział krokodyla, ja tylko ślady na piasku. Jakiś mały kangurek. Biały piasek, przybój, ciepła woda. Pogoda się wyklarowała. Jeffa na radiu nie mogę złapać. Dziś noc będzie spokojna. Wczoraj jakoś mi na tym odkrytym kotwicowisku spać nie dało. Jutro zakładamy samoster. Następne kotwicowisko to już na zewnątrz, przy Cape York.

01.11.1977, Escape River
Ciepło, parno. Wczoraj złapałem St. z Darwin i Jeffa. Jeff słabo, ale Nev (VK8NT) pośredniczył. Nawiązałem kontakt z Mobil Net (VK6KC). Mam co dzień kontakt meteo z Darwin. Jeff będzie w Darwin 23.11. Dziś byliśmy „Boberkiem” na hodowli pereł. Mało to romantyczne, ale ciekawe. c.d.n.
Hodowla jest ok. 3 km od nas, może ciut mniej. Tam było O.K, z wiatrem. Był tylko jeden Australijczyk, który tam już jest 17 lat i jakieś tubylcze kobiety. Reszta gdzieś na rzece w robocie. Jest ok. czterdziestu ludzi: czterech Japończyków. Wymyliśmy się pod tuszem. Mają trzy płytkie studnie. Wody nie brakuje. Zaopatrzenie z Thursday I, dwa razy na tydzień stateczek. Przez farmę rocznie przechodzi ca 150 tys. perłopławów, muszle są ca 25 cm średnicy. Minęły te czasy gdy tam dawali mały kawałek macicy perłowej. Teraz to biednym małżom pakują takie plastikowe guziki (pół kulki) co 10 m – to na „pół perły”, takie przyklejone do muszli, to się hoduje ca pół roku, pełne perły (dają ciut mniejsze kulki) to trwa do trzech lat. Perłopławy przywożą z Thursday Is. (ca 150 tyś rocznie), trzymają to to w takich drucianych korytach na tratwach, przytopione w wodzie dość płytko. Tego widać tutaj kilkanaście sztuk, tak 10×20-30 cm. Stoi kilka budynków, kupa śmieci, maszt radiowy, zepsuty stary Land Rover. Trochę brud, koryta na wodę. Upał, pełny tropik. Mimo wszystko to trochę pachnie Szaleństwem Almayera. Bogdan powoził „Boberkiem” z powrotem, Urobił się jak wół, bo pod falę i wiatr, choć z prądem. No, ale to jego zawód (W.F.). Po powrocie duża herbata, ryż z samymi rybkami (z Hobart, od cioci Samidy). Potem radio, Neva na 40 m nie złapałem, ale za to był Luis Burcion z Tahiti. Przeszliśmy z 40 na 20 m. Był 55-56. Pogadaliśmy sobie, na już następnego Burciona. Znajomi są O.K. No i była tam, ale miesiąc temu Miranda. Dogadał się z Puchalskim. Coś tam u Luisa naprawiał. No i poszedł na Fiji i Nowe Hebrydy. Może się spotkamy w Darwin (?). Jutro się umówiłem na radio i dalsze plotki. Rano jutro idziemy przez Albany Passage na Cape York. Koniec Wielkiej Rafy Koralowej, a szkoda, bo miałem tu więcej prawdziwego tropiku niż na Oceanii, która jest przeludniona.

                                                                                                                                            Ludomir Mączka

___________________________________________________________________________________________________Ludomir Mączka – ur. 22.05.1926 r. we Lwowie, zm 30.01.2006 w Szczecinie, żeglarz, geolog. Na jachcie „Maria” w latach 1973-1991 żeglował w rejsie wokółziemskim. W latach 1984-1988 na jachcie „Vagabond 2”, wraz z W. Jacobsonem i na różnych odcinkach innymi żeglarzami, przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (NWP). Laureat wielu nagród, m.in. Rejs Roku -1984,1988, 2003, Kolosy -2001: Super Kolos 2001,Conrady -2003.

 

Bogdan Zahajkiewicz: Australia. „Marią” przez W i e l k ą R a f ę K o r a l o w ą. Część 4

                                       Część 4, od Cooktown do Darwin, X-XII 1977r.

BZah_1Wyjście z Cooktown było rutynowe, bez emocji. W nocy, żegluga w passacie nie stanowi problemu. Na wyspie Lizard meldujemy się tuż przed zmierzchem. Nad kotwicowiskiem góruje dość wysoki szczyt, z którego zboczy „ściekają” wąskie pasemka bujnej, zielonej roślinności, kończąc bieg na pokrytym wysokimi trawami wypłaszczeniu. W nich mają baraszkować liczne jaszczury, stąd nazwa wyspy. Przy końcu linii pasa startowego zbudowano stację naukowo-badawczą, jedną z najważniejszych na Wielkiej Rafie. Przy wyspie zanotowano obecność w wodzie, największej na Wielkiej Rafie, opisanej w fachowych czasopismach, tridachny (tridacna – rodzaj małży, przyp. red.). Po zakotwiczeniu jachtu zapadamy w szybki sen.

Od rana eksplorujemy wyspę i jej skarby. Wypoczęci i zrelaksowani, sprawdzamy trzymanie kotwicy i po szybkim śniadaniu udajemy się na brzeg. Korci wyjście na szczyt, ale na razie włóczymy się wzdłuż płaskiego brzegu. Rzeczywiście, pełno tu dużych jaszczurów, które zauważył już James Cook przepływając tędy na swoim Endavour. W rekonesansowych wyprawach na szalupach, wyszukał przejście przez barierę raf, zwane dziś Cook`s Pass. Napisał później w swoich pamiętnikach: „Prawdopodobnie wyspa jest odwiedzana przez tubylców ze stałego lądu”. Ten fakt miała później potwierdzić w tragicznych okolicznościach bohaterka tej wyspy, pani Watson. Zamieszkała na wyspie z mężem i małym dzieckiem, mając do pomocy dwóch Chińczyków. Gdy mąż wraz ze wspólnikiem popłynęli na północ łowić kraby i będące w cenie sea slags (pociski morskie o ponoć nadzwyczajnych własnościach wzmagania potencji u mężczyzn), kobieta została na wyspie.

Obraz1Sea slag – ratunek dla mężczyzn

Przez miesiąc nic się nie działo, ale któregoś wieczoru jeden ze służących wyszedł z chaty do ogrodu i przepadł bez wieści. Później, znaleziono jego warkocz na stałym lądzie, co sugerowało niechlubną śmierć w kotle. Przez jakiś czas, pozostali przy życiu biali ludzie byli pod ciągłą obserwacją tubylców, którzy w końcu wciągnęli w zasadzkę służącego. Zraniony w dwu miejscach, wierny sługa wrócił do chaty pod obstrzałem z broni palnej, prowadzonym przez bohaterską panią Watson. Zdążyli jeszcze wsadzić wrzeszczące dziecko do drewnianego korytka, którym popłynęli w morze niesieni passatem. Cała trójka, bez wyżywienia i wody, utknęła i dokonała żywota na jednej z wysepek rafy, którą nazwano od jej nazwiska (Watson Island). Dzielna kobieta, zdążyła jeszcze przed śmiercią opisać na papierowym ruloniku całą tragiczną historię. Rulonik wsadziła do blaszanej tubki. Ciała całej trójki wraz z pamiętnikiem pani Watson odnaleziono w trzy miesiące później. Przez lata, motywy ataku Aborygenów na bezbronnych ludzi były nieznane, ale w 1973 roku zagadka wyjaśniła się: kilku filmowców-dokumentalistów, odkryło na szczycie dotychczas niezauważone stanowisko kultu religijnego tubylców ze stałego lądu. Odkrywczy fakt potwierdziło Narodowe Muzeum. W takich miejscach kobiety, tym bardziej białe, nie miały prawa przebywać. Los pani Watson był z góry przesądzony. Do dziś stoi w Cooktown pomnik ku czci bohaterskiej, 21-letniej pani Watson, a w miejscowym muzeum można oglądnąć blaszane korytko, w którym bohaterowie opowieści dryfowali po morzu.

Obraz2Lizard Is. – święta wyspa tubylców

Dziś powróciliśmy do makaronu z „wonderful makerel”. Danie jak danie, tylko trzeba je dłużej obsmażać. Za to ma tę zaletę, że można pod koniec smażenia wrzucić prawie wszystko, co i tak nie jest w stanie zepsuć smaku potrawy. Najlepiej pasuje tu czosnek i cebula. Dżemu nie odważyłem się użyć, a mamy go jeszcze sporo. Pomyśleć, że dwa dni temu na łódce znajomych Ludka chrupaliśmy ciasteczka, popijając prawdziwą kawą…

W radio podano wiadomość o tajemniczym zaginięciu katamarana w północnej części  półwyspu Cape York. Tam płyną już tylko ci, którzy nie wracają do Australii. Ponieważ grasują w tych okolicach narkotykowi przemytnicy, a nawet współcześni korsarze, przy spotkaniu na morzu z innymi jednostkami lepiej jest strzelać w powietrze, czym się da i ma  na pokładzie. Ludek ma niezły arsenał pod pokładem, co nastraja bojowo, ale lepiej nie sprawdzać jego cech użytecznych. Do Cape York jest już coraz bliżej, passat staje się bardziej zdecydowany i już nie bardzo jest gdzie wchodzić do portów.

Nazajutrz wyruszam na całodzienną wyprawę z przyborami toaletowymi i aparatem fotograficznym. Na wyspie są dwa małe strumyki ze słodką wodą. Pierwszy z nich, w naszej Watson`s Bay, okazał się być pół-słonym. W wodzie po uszy przeszedłem wzdłuż jego koryta, ale w górnym biegu miał tak mętną wodę, że nie odważyłem się z niego pić. Drugiego strumyka nie znalazłem. W gorączce słońca zmuszony zostałem do zdjęcia ciuchów, ale prze- szedłem odważnie cały porośnięty trawami płaskowyż. Trawy były ostre, więc moje „podwozie” nabrało trochę kolorków. Kryjące się wśród traw węże uciekały przede mną w popłochu. Powoli zaczął mi występować na czole pot. Spod nóg wyskakiwały ogromne jaszczury i chyba mniej bały się mnie, niż ja ich. Może to była atrakcja warta zrobienia zdjęć, ale spotkanie z najstarszymi mieszkańcami wyspy nie należało w tym dniu do moich ulubionych przeżyć. James Cook musiał mieć podobne doświadczenia, choć kapitanowi Watsonowi jaszczury prawdopodobnie nie przeszkadzały. Po pokonaniu gęstwiny ostrych traw wydrapałem się na pas startowy lotniska, skąd w stałej asyście ciekawskich gadów udałem się na południowy brzeg wyspy, gdzie znalazłem śliczną zatoczkę z palmami kokosowymi. Pić chciało się mocno, więc potłukłem kilka młodych owoców. Miały mdły sok w środku. Na plaży znalazłem kilka pięknych muszli, które pasowały do mojej sporej już, kolekcji. Ludek niechętnie kibicował moim kolekcjonerskim zapędom twierdząc, że lepiej pamiętać wygląd muszli, niż je czyścić. Po takich zabiegach, wydostawał się najczęściej smród z nawet najdokładniej oczyszczonych muszli i musiałem je chować przed wzrokiem i nosem Ludka. Kapitan równie niechętnie odnosił się do traktowania jego ukochanego jachtu, jako statywu do robienia zdjęć. Otaczający go świat postrzegał, jako niekończącą się opowieść, a załoganci, jako egzotyczne obrazki warte uwiecznienia. Mając piękne i czyste egzemplarze znalezionych muszli „Mitra Mitra”, postanowiłem obejść całą wyspę dookoła. Wyspa Lizard o powierzchni tylko dziesięć tysięcy metrów kwadratowych, dała mi się wieczorem mocno we znaki, bo po drodze musiałem pokonać skalną zatoczkę, a po niej gęste krzewy, wśród których natknąłem się na świeże ślady małych stóp. Zastanawiałem się, skąd to-to przyszło i dokąd poszło. Pomyślałem o losie pani Watson. Gdyby ślady pozostawiła kobieta, to może warto by było ginąć! Zagadki nie rozwiązałem, a dalsza część wyprawy nie obfitowała w ciekawostki. Północny brzeg wyspy osiągnąłem po trzech godzinach przebijania się przez ostry busz. Robiło się późno. Zdeterminowany pragnieniem i głodem, wdrapałem się na przełaj na szczyt wyspy, gdzie wyszedłem na kopczykowany szlak wiodący w dół do naszej zatoczki. Gdy zbiegłem na dół, było już ciemno. Pozostało mi płynąć na jacht wpław, bo Ludek i tak nie usłyszałby wołania. Powalczyłem w zatoczce z dość silnym, wstecznym prądem i sam nie wiem, czy bardziej bałem się jego siły, czy też obecności rekinów. Przy łódce trzeba było długo stukać w kadłub, zanim ukazała się jego postać. Natychmiast spiłem kilka szklanek wody z sokiem. Zasnąłem nim zdążyłem sobie przygotować coś do jedzenia. Ten dzień wyczerpał limit przygód na pewien czas. Po przygodzie pozostał mi czerwony ślad opalenizny na półdupkach, chrypka od wywoływania Ludka oraz krwawe ślady na całym ciele. Rozbierałem się na słońcu, bo tak miało być wygodniej. Nie było.

Kilka następnych dni spędziliśmy na podpatrywaniu żywej rafy. Odnaleźliśmy opisywaną Tridachnę-olbrzyma, nad którą kilkakrotnie przepływaliśmy na bezdechu myśląc o tych poławiaczach pereł, którzy stracili kończyny przy nieostrożnym kontakcie z bestią. Cały podwodny świat urzekał nas nieustannie, każdego dnia. Nie było nawet czasu robić jedzenia. Świat podwodny był tak przeźroczysty i kolorowy, że najpiękniejsza tęcza na niebie musiałaby wyglądać na ubogą. Wyobrażałem sobie, że kiedyś w przyszłości, gdy będę chciał powrócić do tych widoków, nie znajdę sposobu, by odtworzyć wiernie to, co ukazywało się wtedy naszym zmysłom. Jak będę miał dzieci w przyszłości, opowiem im taką bajkę!

Oczywiście, są to cuda przyrody, ale trzeba pamiętać o zasadach: niczego, co ma czerwony lub czarny kolor albo niesamowity kształt, nie wolno dotykać. Są to pułapki, które różne gatunki zwierząt zastawiają na nieostrożnych rywali i przeciwników. Piękno sąsiaduje tu ze grozą. Szkoda, że nie mamy sprzętu do robienia zdjęć pod wodą. Czy kiedykolwiek będę umiał w przyszłości odtworzyć przeżyte emocje? A co ja tu w ogóle robię?!

Na koniec pobytu przy Lizard Island, udało mi się przekupić Ludka naleśnikami w zamian za pozostanie w tym miejscu jeszcze przez kilka dni. Dobrze się stało, bo przy bezchmurnym niebie szkwaliło dziś do 7-8°B. Kotwica trzyma dzielnie, ale wracamy do wacht kotwicznych. Prócz nurkowania, czytam teorię szachów z książki Tajemnice 64 pól. Zadanie przypomina naukę języka angielskiego. Skutki są opłakane: dostaję od Ludka rzadkie ostatnio baty, co przynajmniej kapitana wprawia w lepszy nastrój. Sam z siebie wynosi teraz po każdej wygranej partii herbatę z rumem. Przy silnym w tych dniach wietrze, trzeba po wyjściu z wody trochę pobiegać, aby nie zmarznąć.

Któregoś dnia odwiedza nas młode małżeństwo, które wpłynęło do zatoczki małym trimaranem Raili II. Przy herbacie i naleśnikach z dżemem, nawiązujemy miły kontakt. Wieczorem zaglądamy na Raili II z rewizytą. Jest to najstarszy trimaran Australii, zbudowany przez pewnego Duńczyka jeszcze w 1964 roku w Townsville.

Obraz3                                                                        Najstarszy trimaran Australii, Raili II       

Obecni właściciele jednostki pływają na niej od czterech lat. Przy musującym winie, przyjemnie oprzeć wzrok na niebieskookiej Sue. Długie włosy spięła w warkocze, a jej uśmiech był czarujący. Na wszelki wypadek sprawdzała co jakiś czas, czy się ślinimy. Hmm, przy tak przystojnym mężu jak Paul, można tylko pomarzyć i pić bez końca.

Koniec musiał jednak nadejść i nie najlepiej go pamiętam. Ludek trzymał fason do końca. Nocą chodziły silne szkwały, toteż przenieśliśmy odejście na poranek. Już w lepszej formie zerwaliśmy kotwicę i na samej genui pognaliśmy z szybkością 6 knotów. Wczesnym popołudniem stajemy przy obumarłej rafie koło wyspy Howick i rzucamy kotwicę. Trzyma nieźle, ale trzeba będzie dozorować. Ludek złapał na radio Jeffa, a ja złapałem się za szycie przecierającej się wciąż genuy. Rano uciekamy w kierunku Cape Melville, za którym, według przewodnika Lucasa, ma być dobre kotwicowisko, ale trawiaste. Będzie trzeba użyć naszej 60-kilogramowej „admirałki”, co wymaga trochę wysiłku i ostrożności. Według mapy, za cyplem leży zatopiony wrak statku. Idąc dookoła przeszkody, trzeba kluczyć między sterczącymi z wody skałkami, co przy stale rosnącym wietrze robi się nieprzyjemne. Między skałkami a wrakiem przechodzimy prawie na bezdechu. Gdy ochłonęliśmy z emocji, przy próbie postawienia bezana, zaczęło szkwaliście dmuchać ze wszystkich kierunków. Położyło nas mocno na burtę i zaczął się dziki taniec Marii. Wiatromierz pokazuje 45 knotów, czyli 9°B! Szybko stawiamy sztormowego foka, ale to nie zmienia naszej sytuacji. Dobrze, że płyniemy wzdłuż brzegu na płytkiej wodzie, bo dalej w głąb morza widać niezłe grzywacze. Skąd ta nagła zmiana przy bezchmurnym niebie?! Barometr leci na łeb i szyję. W ciągu godziny spadł o 6 milibarów. Na pełnych obrotach silnika i dzielnym foku, piłujemy niezbyt skutecznie w kierunku brzegu. Z lądu wieje jakiś dziwny spadowy wiatr, tworząc spienioną tarkę na wodzie. Daleko na zawietrznej, ciągną się po niebie wąskie pasemka cirrusówo kształcie ogromnej pajęczyny. Porozumiewamy się z Ludkiem krzykiem, bo nic nie widać i nie słychać. Co uda się podejść do brzegu, to wiatr spycha nas w morze. Trochę to beznadziejna taktyka, więc decydujemy się na kurs w linii wiatru i rzucenie „Danfortha” z dziobu. Zasugerowani przewodnikiem, jesteśmy prawie pewni, że dryfujemy, szurając kotwicą po trawie. W zasadzie nie ma gdzie uciekać, bo rafa zalega ciasno przy lądzie i trudno wierzyć, że trafiło by się fuksem w jakieś jej wąskie przejście. Decyduję się na skok  z liną asekuracyjną do wody, by sprawdzić kotwicę. I tu miła niespodzianka: dno jest muliste i ani śladu trawy! „Danforth” siedzi w mule aż po ucho na trzonie. Stoimy. Na wsiakij słuczaj, rzucamy po jakimś czasie „admirałkę”. W czasie nawałnicy przegapiliśmy prognozę pogody.

Namiary na brzeg wskazują, że nie dryfujemy. Obok nas, inny jacht walczył beznadziejnie o utrzymanie się na płytkiej wodzie, ale odrzuciło go dalej, w morze. Przez chwilę, barometr zatrzymał się na 1005 hPa, z niedawnego 1020 hPa. Wiatr zaczął siadać, ale co jakiś czas zrywał się z powrotem do ataku. Po pół godzinie barometr ruszył w górę, ale coś jakby za szybko. Nagle zrobiło się cicho i morze zaczęło się wygładzać. Znikła tarka i dostaliśmy okazję na rozglądnięcie się w sytuacji. Kotwiczymy w Bathurst Bay, naprzeciw olbrzymiego rumowiska skalnego, jak gdyby nagarniętego od strony lądu przez gigantyczny spychacz na jedną wielką kupę. Wygląda to „zimno”, ale widok jest fascynujący. Przy samym brzegu rosną rzadko porozrzucane liściaste drzewa, pomiędzy którymi pasą się dzikie konie, krowy  i owce. O mamo, ile tam łazi ton mięsa… Szybko nadchodzi noc, a z nią cisza na morzu i lądzie. Dziś nie jemy, tylko żremy. Zrobiłem makaron z grzybami. Przy partii szachów, z wypchanymi brzuchami wspominamy niedawną walkę z krótkim, ale gwałtownym sztormem. Zaliczyliśmy porywy wiatru do 62 knotów! Ludek nie pamiętał takiej wichury od lat. Wygląda na to, że najgorsze przeszło i już nie wróci. Podobno bywa tak przy przejściu z jednego układu wyżowego w drugi, gdy tworzy się lokalna depresja ciśnieniowa. W wiadomościach radiowych podano informacje o zanotowanych w naszym rejonie zaginięciach jachtów. Jeśli jakieś jachty płynęły po głębszych wodach, to szanse na przetrwanie nawałnicy miały małe.

Rano sprawdziłem kotwicę i bączkiem popłynąłem w stronę brzegu, by zaopatrzyć się w słodką wodę, do której zamierzałem się dokopać. Silny prąd zatokowy, wyrzucił na brzeg duże ilości muszli. Niektóre były wyjątkowo śliczne i z pewnością wartościowe. Wody nie znalazłem, a do dzikich koni nie odważyłem się podejść. Piasek na plaży był tak rozgrzany, że iść można było tylko w wodzie. Z nową porcją muszli wsiadam do bączka i za chwilę rozpoczyna się wczorajszy horror. Maria stoi na kotwicy gdzieś przede mną, ale wśród wodnej piany tracę ją z oczu. Szybko odmawiam „Zdrowaśki” i wiosłuję przed siebie. Oby tylko Ludek nie zamknął się pod pokładem! W pewnej chwili pęka mi jedno z wioseł i nie pozostaje nic innego, jak liczyć na szczęście. Wprawdzie nie jest tu głęboko, ale wystarczy, by po wywrotce utonąć bez śladu. Szybko ustawiam drugie wiosło w roli steru. Płynę dość prędko, ale Marii wciąż ani śladu. Gdy łeb zaczął mi w środku fiksować, nagle postawiło mnie bokiem na jakiejś przeszkodzie. Kapnąłem się, że może to być łańcuch kotwiczny i rzeczywiście, na jego końcu zamajaczyła mi sylwetka jachtu. Szybko chwyciłem za linę i już jej nie puściłem. Ledwo utrzymałem nogami Stynkę, co okupiłem starciem skóry na całej powierzchni uda. Bólu w ogóle nie czułem, ale za to darłem się, co sił w gardle. Odpowiedzi nie było, bo nie było Ludka. Ręce miałem również podrapane, ale ze strachu przybyło mi sił. Wciąż krzyczałem, wspomagając krzyk przekleństwami. Po kilku minutach wiatr nagle ucichł i zrobiło się cicho. Nad głową usłyszałem zdziwiony głos kapitana: „ Oooo, jesteś już ?”. – Jestem, k…a – odrzekłem gorzko i pozwoliłem się wyciągnąć jak worek na pokład.

Nie pamiętam, kiedy doszedłem do siebie. Zapadłem w głęboki sen, z którego Ludek wybudził mnie dopiero wieczorem. Nic nie wspomniałem o okropnej przygodzie, a on nie  wypytywał o szczegóły. Chyba zdał sobie sprawę z sytuacji, bo na stole czekał wykwintny obiad z „luksusowych” zapasów. Prognoza pogody na następny dzień przewiduje wiatr 10-15 knotów, a wieje 30 knotów. Nic niezwykłego, taki sobie zbieg okoliczności. Wiatr stopniowo zelżał, za to niebo przykryły chmury w odcieniach fioletu, różu i granatu. Do południa szyłem żagle, a potem usmażyłem trzy gary naleśników. Genua starzeje się nieodwołalnie i szyta jest prawie codziennie. Przy usypiającym gwiździe osprzętu, porządkuję wieczorem kolekcję muszli. Zaczął się weekend i w radio królują sprawozdania z gonitw konnych oraz transmisje z meczów rugby. Komunikat pogodowy raczej ogólnikowy, brak ostrzeżeń przed silnym wiatrem. Nie dowierzamy. Wiatr trzyma nas w szachu już piąty dzień. Nie umiemy sobie znaleźć miejsca na jachcie. Odsypiam zaległości, a Ludek szuka nowych kontaktów w eterze. W końcu niebo przyjęło typowy wygląd dla passatu. Weekend skończył się, a z nim niepogoda. W niedzielę wieczorem siadam na rozstresowanie do bączka i płynę w stronę brzegu. Po paru uderzeniach wioseł, kolejny raz zrywa się niespodziewanie wiatr 7-8°B. Szybko wracam, traktując sytuację jako ostrzeżenie  z Niebios. Koniec eksperymentów!

W poniedziałek, odchodzimy z zatoki na silniku. Po chwili silnik zaczyna mocno kopcić, ale chłodzenie działa. Za jakiś czas kopcenie silnika ustaje, ale coś tam mogło się w układzie chłodzenia lub wydechowym, zapchać. Trzeba będzie przeczyścić oba układy. Powraca do nas kochany passat z wiatrem 5°B. Przy wyspie Hannah meldujemy się tuż przed zmrokiem. Wyspa jest piaskowym cayem, obrośniętym mangrowcami i otoczonym wąskim pasem przybrzeżnej rafy. Na małej plaży stoi niedozorowana latarnia. Na mangrowcach odbywa się wieczorny koncert w wykonaniu biało-czarnych „gołębi Cieśniny Torresa” (Torres Strait Pigeons).

Są to jedne z najrzadszych ptaków, żyjących tylko na paru wyspach cieśniny. Tubylcy podpływają często z lądu pod wyspy i za pomocą długich kijów strącają gołębie z drzew. Ponoć są bardzo smaczne, ale pod ochroną. Tubylcy tego nie rozumieją, jeszcze są na pół-dzicy. W dzień gołębie lecą żerować na ląd, a wieczorem wracają długim pochodem na wyspy, by o zmroku oraz o świcie prezentować cudowne koncerty. Właściwie jest to niekończący się wrzask, przy którym nie sposób zasnąć. Nie spaliśmy pierwszej nocy, tylko słuchaliśmy w zachwycie. Odespaliśmy w dzień. Zdążyłem jeszcze zwiedzić wyspę, ale była dość ponura. Latarnia była już mocno zardzewiała. Kolacja dziś na słodko: mleko w proszku z brązowym cukrem, z dodatkiem dżemu i stałego zestawu warzyw, czyli czosnek+ czosnek+cebula.

Rankiem ruszamy dalej ku północy. Wleczemy się powolutku i wcale nam się nie spieszy.  Powoli kończy się Wielka Rafa, do której przyzwyczailiśmy się jak do rytmu żeglugi. Ciężko będzie się z nią żegnać, ale kiedyś musi to w końcu nastąpić, bo czekają następne etapy rejsu. Chętnie byśmy tu zamieszkali, żyli z dala od ludzi, ale byłoby to zbyt proste. Jachtów i ludzi prawie już nie spotykamy. Do Cape York zostało jakieś 200 Mm. Z pomocą silnika płyniemy na wyspę Morris, której jedyną atrakcją jest samotna palma kokosowa, kaktusy, bambusy, grób jakiegoś nurka i utworzony przez przybój śmietnik z puszkami po coca-coli. Na morzu panuje absolutna cisza i tylko przy odpływie wynurza się z wody kilkukilometrowy ciąg płytko zalegającej rafy. Widok przypomina bardziej pustynię, niż morze. Łazimy po piaskach w poszukiwaniu czegoś niezwykłego, ale poza muszlami, nie ma nic. Trwa zwykły dzień na rafie z polującymi na siebie mieszkańcami akwenu. I tak toczy się w kółko karuzela zdarzeń, dla części gatunków dość okrutna. Oglądnęliśmy fragmenty żywej rafy, ale w porównaniu do tej na Lizard Island, wydawała się być bardzo ubogą. Próbowałem się dziś uczesać, ale operacja pochłonęła kilka minut czasu oraz kilka garści włosów. Jeszcze kilka takich prób i bez trudu będę mógł chować się w piasku.

Obraz4      Obraz5                                         Na Morris Is.                                                                                    Ślady cywilizacji na Morris Is.

Ostrzygłem dziś Ludka, ale wolałbym nie podawać mu lusterka. Wystarczy, że poczuł się lepiej. Dziś zwierzył mi się, że najchętniej, to by w przyszłości chciał zostać latarnikiem albo … pastuchem! Komunikat pogody mamy na jutro korzystny. Następny etap rejsu kończy się po krótkiej i leniwej żegludze przy dużej i dzikiej wyspie Night. Gołębi Cieśniny Torresa jest tu jeszcze więcej, niż na Hannah Island. Ich wrzask jest na dłuższą metę nie do wytrzymania. Ludek usiadł po szyję w ciepłej wodzie i tak został na całą godzinę. Oby tylko kiedyś w tej pozycji nie zasnął! Próba upolowania przeze mnie kamieniem małego rekina, skończyła się dla niego wyraźną zachętą do nawiązania przyjaźni. Usilnie próbował skosztować palce moich nóg.  Widocznie nie jest tak źle z moją higieną osobistą. Na obiad zamiast pieczonych gołębi, Ludek przygotował rybki indonezyjskie z ryżem (tu słyszę podpowiedź: „… i z warzywami!”). Rzeczywiście, warzyw ci u nas pod dostatkiem!

Wieczorem, gołębie chmarami i w grupkach powracają z lądu na wyspę. Za chwilę nie widać już koron drzew, tylko wrzeszczący biały dywan. Nie da się tego słuchać, więc podnosimy kotwicę i w nocnej żegludze pokonujemy dystans do osady Portland Roads. To właśnie w tutejszej zatoczce, Krystyna Chojnowska-Liskiewicz – jak podały lokalne rozgłośnie radiowe – miała parę tygodni wcześniej atak nerek, czy coś takiego. Ewakuowano ją medycznym helikopterem, którego koszta pokrył Polak z Machans Beach, koło Cairns, pan Spychała. Po wielu latach okazało się, że był wujkiem mego przyszłego studenta i kolegi z  katowickiej AWF…  Jacht naszej żeglarki zabezpieczono na kotwicowisku do jej powrotu.

Obraz6     Portland Roads – blisko Cape York

To wszystko opowiedziała nam pani Nita Pope, mieszkająca w szklanym domu nad zatoką. Parę lat wstecz była z mężem latarnikami na Low Islet. Po przejściu na emeryturę, zbudowali w Portland Roads dom swoich marzeń, w którym mają zamiar dokonać szczęśliwego żywota. Z tarasu domu widać całą zatokę. Piękniej nie można mieszkać!

Już wieczorem po przybyciu na miejsce, odwiedzamy państwa Pope. Są ciastka, posiłek, kawa i wino. Jesteśmy w domu. Opowieści Ludka o pracy w Mongolii i Zambii wyraźnie zainteresowały gospodarzy. Za młodu, sami też włóczyli się po świecie. Pani Nita podarowała mi piękny, ilustrowany atlas muszli i pomogła skatalogować moje zbiory. Z wykształcenia była biologiem i znała się na rzeczy.

Obraz7Nita Pope zaanektowała Ludka

Samo Portland Roads położone było parę mil w głąb lądu i liczyło kilkuset mieszkańców, głównie Aborygenów i ludzi Cieśniny Torresa. Dziś żyje tam ponad sześciuset stałych  mieszkańców, którzy mają do dyspozycji szkołę, szpital z wczesną poradą medyczną, lotnisko i kilka sklepów. Lokalny język, którym w przeszłości posługiwały się różne grupy tutejszej społeczności, stopniowo uległ zapomnieniu i powoli wychodzi z użycia. W ostatniej, przed Cape York mieścinie, na stałe zatrudnionych jest około 30 kontraktowych pracowników: nauczycieli, policjantów, pielęgniarek, sklepikarzy, pracowników administracyjnych, hydraulików, etc.. W tym mini-regionie Lockhart, obowiązuje całkowita prohibicja. Handel     i wyszynk alkoholu obłożone są wysokimi karami. Tymczasem, „ życie sobie płynie jak gdyby nigdy nic, w przyrodzie nic nie ginie”. W naszej zatoczce stoi kilka domostw typu otwartego, w których mieszkają głównie emeryci. Jeden z nich zaprosił następnego dnia Ludka na krótką pogawędkę, która zgodnie z definicją trwała bardzo długo, a skończyła się po ciemku. Ludek też już słabo widział, ale był wesoły, jak nigdy. Przed snem zdążył tylko powiedzieć: „ No, ale trunki to mają tu zacne i nieoszukiwane…”.

W ciągu dnia obserwowałem z zachwytem próby upolowania przez Aborygena rekina za pomocą prymitywnego, choć pięknie rzeźbionego oszczepu. Zaprosił mnie do współpracy, ale mu zbytnio nie pomogłem. Sam też nic nie upolował, ale się tym nie przejął. Po drodze wysikał się pod siebie, coś pomamrotał i poszedł dalej do swoich zajęć. Wieczorem, podczas powrotu na Marię, z pokładu dużej łodzi wiosłowej doszły nas krzyki tubylców połączone z dramatyczną gestykulacją. Myśleliśmy, że coś się naszej łódce przydarzyło. Okazało się, że  wysiadł im silnik, a nie zabrali z sobą wioseł. Podholowaliśmy ich do brzegu, za co wsunęli nam do rąk jakiś trunek w butelce. Cuchnął normalnie, co było do przewidzenia.

Na kotwicowisku obok nas, stoi duży cementowy jacht z dwiema rodzinami i ósemką dzieci. Maluchy są bardzo żywe i jest ich wszędzie pełno. Zawojowały już pięć chat, okupują wszystkie mangowce i przesiadują u robotników budujących pomost dla małych statków handlowych, które i tak są tu rzadkością. Życie w osadzie płynie leniwie, a wszyscy znają się doskonale. Można by rzec, że jest za nudno. Z tego też powodu, zostałem zaproszony przez jednego z emerytów na kąpiel pod prysznicem i „little drinking”. Odmówiłem grzecznie kąpieli, ale drugiej oferty nie miałem siły lekceważyć. ”Little drinking” nieoczekiwanie zakończyło się jak „big drinking”. Wkrótce dołączyli ciekawscy sąsiedzi, którym musiałem opowiadać o Polsce. Opowiedzieli mi o przygodzie Chojnowskiej, która wczoraj opuściła Darwin, kierując się w stronę Afryki Południowej. Dowiedziałem się, że w Portland Roads pieniądze są potrzebne tylko wtedy, gdy wyjeżdża się na zakupy do Lockhart. Resztę potrzeb załatwia się na miejscu, według zasady: „ja mam to, ty masz tamto”. Do grona biesiadników dołączył wkrótce czerstwy, 60-letni Szwajcar, który od zawsze włóczy się po świecie w poszukiwaniu przygód. Swego czasu, dorobił się majątku w Nowej Gwinei, który lekką ręką roztrwonił przy pomocy swojej partnerki. Pozostawił sobie tylko łódź żaglową, którą rozbił na północ od Portland Roads. Obecnie, marzy o wyruszeniu w ostatnią podróż życia, po prostu przed siebie i już bez kobiety. Zajmuje się łowieniem krokodyli, choć jest inżynierem. Niestety, rozwiał w puch moje wyobrażenia o Nowej Gwinei twierdząc, że to zły i prymitywny kraj. Może tak jest gdy się tam chce żyć, ale ja planuję odwiedzić wyspę tylko w celach turystycznych. Zresztą, to melodia przyszłości i niekoniecznie do zrealizowania. Dla Szwajcara, krajem ze świetlaną przyszłością jest Brazylia. W samą porę doszedł do nas Ludek i zadbał o mój chwiejący się status. Zostałem odwieziony na Marię z zakazem jej opuszczania przed wyspaniem się. Na kolację płyniemy do państwa Pope. Podczas posiłku opowiadają, jak to się stało, że tu właśnie zbudowali dom. Po zakończeniu kontraktu latarników, prowadzili własny sklep w Port Douglas. W czasie jednej z weekendowych wycieczek, przypadkowo zahaczyli o Portland Roads i natychmiast, urzeczeni pięknem okolicy, postanowili się tu wybudować. Mieszkają z dwoma synami. Na ścianach obszernego hallu wiszą oryginalne rekwizyty tubylczej broni myśliwskiej oraz piękne kompozycje muszli. Umówiłem się z panią Pope na następny dzień, aby prowizorycznie skatalogować resztę znalezionych przeze mnie muszli. Ludka to nie rajcowało, więc wymigał się od odwiedzin potrzebą przygotowań do wyjścia z zatoki. Rano usmażyłem wielką ilość placków bez złudzeń, że coś zostanie na drogę. Ludek pałaszuje każdą ich ilość, jeśli tylko pozostają w zasięgu jego wzroku. Skończyłem szyć genuę i skoczyłem na brzeg z praniem. Przy okazji uraczyłem się kąpielą. U pani Pope siedzieliśmy nad książkami dwie godziny, co dobrze świadczyło o mojej „kolekcji”. Niektóre egzemplarze muszli oceniła, jako wartościowe. Po aromatycznej kawie, podziękowałem gospodarzom za opiekę nad nami w czasie naszego pobytu i życzyłem niekończącego się szczęścia. I oni i ja byliśmy wzruszeni tą krótką, epizodyczną przyjaźnią. Pożegnałem się też z innymi poznanymi mieszkańcami osady i za chwilę podnosiliśmy w górę kotwicę. Znowu żal odpływać, ale sezon cyklonów tuż, tuż.

Na niebie pojawiły się brzydkie chmury, wiatr siadł wyraźnie. Płyniemy pod wszystkimi żaglami przez Paluma Passage, otoczonego płytkimi rafami i płyciznami. Wiszę na salingu     i pokazuję stamtąd kierunek przeszkód. W przeźroczystej wodzie, są widoczne jak na dłoni.  Po przejściu niebezpiecznego nawigacyjnie odcinka, wypływamy na szersze wody i tam natykamy się na konwój okrętów wojennych, wspomaganych helikopterami z powietrza. Salutujemy im, a oni życzliwie odpowiadają. Jedna z mniejszych jednostek podpłynęła do nas bliżej i żołnierze pomachali rękoma. Ich obecność związana jest z aktywnością chińskich i indonezyjskich krewetkowców, które w Morzu Arafura łowią nielegalnie kraby. W tym rejonie często toczą się „wojny krewetkowe”, w wyniku których, australijska Coast Guard często rekwiruje pirackie jednostki, ale nie są one w stanie zapłacić kar. Po jakimś czasie proceder powtarza się i „wojna trwa mać”.

Po dość żmudnej żegludze, stajemy na kotwicy w Margaret Bay. Zatokę otaczają białe wydmy rozdzielone rzeką, w której mogą kąpać się krokodyle różańcowe – największe, współcześnie żyjące gady, a także największe drapieżniki rzek całego świata. Samce ważą często ponad tonę i osiągają długość ciała ponad sześciu metrów. Do tego towarzystwa dołączają rekiny, których spora liczba poluje w zatoce na makrele. Co więcej trzeba, żeby postawić człowieka na „baczność”? Niemal codziennie o tej porze roku, wielkie ławice smacznej makreli z godnym podziwu uporem, oddają się w szczęki swych oprawców.

Do położonej po drugiej stronie półwyspu, Indian Bay, wiedzie wąska perć przez bujny las drzew gumowych. Właśnie tamtędy, rankiem przedzieram się tylko po to, by uciec od monotonii życia na jachcie. Ludkowi też się to należy. W Indian Bay, w czasie II Wojny Światowej zlokalizowana była amerykańska baza wojskowa. Teraz po plaży biegają dzikie świnie i zdziczałe bydło. Palmy kokosowe obwieszone są dojrzałymi owocami, których kilka sztuk zabrałem z sobą, a kilka spałaszowałem na miejscu. Po południu wróciłem do naszej zatoki, odprowadzany przez liczne jaszczury i kilka dzików. W kraju, wkrótce rozpocznie się sezon zimowego szaleństwa, a my tutaj oddajemy się niczym skrępowanemu lenistwu na ostatnim przed Cape York kotwicowisku. Nie tylko my jesteśmy amatorami takiej formy wypoczynku. Obok nas kotwiczy na drewnianym pływadle, Harry: dziennikarz, karykaturzysta, wędkarz, wagabund. Pływa po tych wodach z dwójką pasażerów – kotem i psem, które nie potrafią bez siebie żyć. Kilka dni temu, przy silnym wietrze urwała się Harry`emu dinghy i popłynęła w siną dal. Postanowił zbić z kilku dykt nową, ale słabo mu to szło. Po drugiej stronie naszej łódki kotwiczy Victor. Pływa rybacką motorówką, jest często publikującym w wędkarskich czasopismach dziennikarzem. Wędkarstwo jest jego życiową pasją i poświęca na nią wszystkie zarobione pieniądze.

Harry waży dobrze ponad sto kilo, a Victor dobrze poniżej tej granicy. Razem wyglądają komicznie. Harry jest impulsywny i ma wybuchowy charakter. Jest żartownisiem i nie przegapia żadnej okazji, by się pośmiać – z siebie lub innych. Przed powitalną herbatką u nas, Harry udawał na swojej krypie, że żegna się z kotem i psem. Szlochając, machał do nich ręką, a te podniosły taki rwetes, że musiał wrócić i przeprosić. Potem wyrwał kotu z karku kilka kłaków sierści, które wrzucił każdemu z nas do szklanek z herbatą. Smakowało normalnie. Harry walczył na Kubie, był przez rok dziennikarzem w ZSRR. Ożenił się tam z Rosjanką, ale do szczęścia zabrakło im wspólnego języka. To wystarczyło, by się pożegnać i nie był to dla Harry`ego raj utracony.

Następnego dnia, skoczyliśmy z Harrym na brzeg po ostrygi, które powróciły do naszych łask. W drodze powrotnej podrzuciliśmy Victorowi część łupów. Smażone ostrygi były wspaniałe, ale przydałoby się jeszcze do tego mięso z dzika. Gdy nad zatoką zakłębiło się od rybitw, Harry i Victor wskoczyli na motorówkę i zabrali nas z sobą na Wielkie Polowanie. Celem był tuńczyk, jak u Hemingway`a. Atmosfera łowów też przypominała tę z książki Stary człowiek i morze. Wielki Harry stał na dziobie z rozpostartymi szeroko ramionami i wołał w kierunku morza: „no, chodź! – czekam tu na ciebie”. W wodzie coś tam się kłębiło, ale tuńczyka w tym dniu nie złowiliśmy. Podpłynęliśmy w pogoni za rybą aż pod Sunday Island. Zamiast tuńczyka, Victor wyciągnął z wody barrakudę, którą nam podarował do dania z ostrygami. Do podarunku dołączył jeszcze swoją książkę z dedykacją dla Ludka i puszkę piwa. Więcej nie miał. Harry ze swej strony, dał nam suszoną rybę, którą dostał od Chińczyków. Ci, kroją ryby w paski i moczą je przez całą noc w zaprawie z oleju sojowego z solą, octem i pieprzem. Za dnia suszą zaprawione ryby w słońcu. Obdarowani podarunkami, zapraszamy obu nowych przyjaciół na Marię. Zaserwowałem nieśmiertelne naleśniki z dżemem, aż mi się zrobiło żal Ludka, bo to jego przysmak. Potem była „pickwick tea” z rumem na pokładzie i oglądanie rozgwieżdżonego nieba.

Rano obudziłem się pocięty na całym ciele przez muchy piaskowe – drobne i czarne, latające robactwo, które zaatakowało mnie wczoraj podczas zbierania ostryg. Cena za smaczny posiłek była do zapłacenia. Ludek uniknął kary za spacer po wydmach, bo pewno „Sand flyes” znały go z Afryki. Nocą wybrał się z Harrym na ląd polować na dziki, ale wrócił z pustymi rękoma. Cały następny dzień rozdrapywałem strupki po ukąszeniach małych wampirów i kończyłem zapasy orzechów kokosowych. W południe, Harry z Victorem nałowili krabów, którymi obdarowali nas na dalszą drogę, dodając jeszcze oliwki i buraczki. Więcej z pewnością nie mieli. Odchodząc w nocy z kotwicowiska, wystrzeliliśmy białą racę na „farewell”. O północy jakaś amerykańska stacja radiowa puszcza wiązankę utworów latynoamerykańskich. Trwaj chwilo…

Próba kotwiczenia przy Hannibal Island zakończyła się rezygnacją z powodu rozkołysu i koralowego dna. Stajemy dalej na północ, przy cayu piaskowym na Bushy Island. Dmucha silny wiatr, więc kulimy ogon pod siebie i płyniemy w kierunku Escape River. Przed ujściem rzeki uciekamy głębiej w morze, a mimo to, przy zaznaczonej na mapie izobacie czterech sążni, Maria odbija się niespodziewanie od dna. Co się dzieje?! Szybko włączamy silnik i uciekamy w morze. Sprawdzam kadłub pod wodą, ale nie ma żadnych uszkodzeń. Jedynym wytłumaczeniem, był zjazd po fali w dolinę i odbicie od piaskowego dna. Zjeżyły nam się ze strachu włosy na głowach, bo jak tu ufać wskazaniom mapy?! Swoją drogą, nie są to aktualne mapy, a warunki żeglugi ciągle się tu zmieniają. Kotwiczymy w ujściu rzeki, a zaraz potem przygotowuję kraby ze wszystkim, co się z nimi nie kłóciło. Ludkowi wrócił humor i apetyt. Musiałem dorabiać naleśniki. Dla odstresowania, popłynęliśmy pospacerować po brzegu. Tworzą go czerwone, ścięte klify wyrastające z łat bielusieńkiego piachu. Dookoła rośnie soczysta zieleń i jest dużo zwierzyny. Spod nóg wyskoczył nam krokodyl, a po nim kangur. Wracamy z powrotem drogą przez głębokie błotko. W nocy rozkołys dał się nam we znaki. Sąsiedzi uciekli głębiej w rzekę pod zabudowania japońskiej firmy zajmującej się hodowlą perłopławów. Z wielu takich firm prosperujących tu przed kilkunastu laty, pozostała tylko ta jedna. Po katastrofie morskiej tankowca, rozlana ropa zatruła perłopławy, które przestały produkować perły.

Na śniadanie Ludek podsmażył schowane gdzieś głębiej naleśniki sprzed kilku dni, żeby się nie kleiły do rąk. W ciągu dnia montujemy samoster. Pod wieczór Ludek łapie w eterze radioamatora z Darwin. Niedługo tam będziemy, więc warto mieć jakiś kontakt na miejscu. Płyniemy po wodę na brzeg. Farma pereł nie robi na nas wrażenia. Sterty muszli perłowych i sztucznych pereł, nie stanowią atrakcji turystycznej. Kilka naturalnych pereł niczym nie różni się od tych sztucznie uzyskiwanych, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Japończycy „przerabiają” rocznie 150 tysięcy pereł. Dwa razy w tygodniu przypływa tu statek, który przywozi żywność i perłopławy z Thursday Island. Obok zabudowań urządzono dla małych awionetek prowizoryczny pas startowy. Na fermie pracuje czterdziestu ludzi, a wśród nich, czterech Japończyków. Wody mają tu z własnego ujęcia pod dostatkiem. Produkcja pereł polega na wprowadzeniu do wnętrza perłopława kuleczek macicy perłowej. Do jednego małża można wprowadzić bez ubocznych skutków do 30 kuleczek. Wprowadzenie jądra powyżej średnicy 9 mm jest już groźne dla stworzenia. Takie spreparowane mięczaki, trzyma się w koszach lub klatkach na głębokości wody 4-6 metrów. Przez 3-4 lata pozostawania  w wodzie, małże odkładają wokół jądra warstwę 0,8 do 1,2 mm. Po siódmym roku życia, ustaje wydzielanie macicy perłowej. Małża używa się tylko raz. Z całej produkcji, tylko 10% pereł posiada najwyższą wartość. Z tego opisu wynika, że produkcja sztucznych pereł nie jest złotym interesem. Zaopatrujemy się w słodką wodę i zwiedzamy „warsztat produkcyjny”. Nasz przewodnik, spalony słońcem Australijczyk, pracuje tutaj od 17 lat. Twarz ma pooraną spękaniami skóry i licznymi dziurami o charakterze nowotworowym. To skutek ekspozycji ciała na słońcu. Dostaliśmy wszystko, co potrzebne, ale atmosfera miejsca przypominała dawne kolonie trędowatych. W drodze na jacht, stynka nabrała sporo wody wskutek rozkołysu i trzeba się było napracować wiosłami. Trochę większego wysiłku fizycznego przydało się, bo ostatnio brakowało go na jachcie. Mocno głodni, opróżniamy michę ryżu      z indonezyjską masą rybną, po czym wchłaniamy duże ilości herbaty, która działa w tych warunkach jak lekarstwo. Na radio dowiedzieliśmy się od pewnego Tahitańczyka, że Puchalski odwiedził wyspy, co sugerowało zmianę jego planów żeglugowych.

Rankiem wyruszamy w ostatni odcinek Wielkiej Rafy, z metą na Cape York – najbardziej na północ wysuniętym cyplu Australii. Pogoda jak na zamówienie, wiatr wymarzony. To wszystko po to, aby spotęgować żal, że coś wyjątkowego kończy się nieuchronnie. Cztery miesiące żeglugi wśród gęstwiny raf i dziewiczych wysp, bajecznie kolorowy podwodny świat, przyjazny najczęściej passat i poznani na szlaku przyjaciele, nie mieszczą się w jednej ciasnej głowie. Trudno będzie w przyszłości, upchać w niej zdarzenia i zachować detale w pamięci. Może kiedyś powrócę do prowadzonych przez cały czas rejsu „suchych” notatek? Będzie to wymagało kilku butelek dobrego wina i odpowiedniego nastroju przypominającego atmosferę wyprawy. Wojtek Jacobson mówił mi w Polsce, że jeśli miałby mi czego zazdrościć, to właśnie Wielkiej Rafy, być może, ostatniego takiego miejsca na naszej planecie. W przejściu Albany Passage, ostrzeliwuję z aparatu fotograficznego najbardziej na północ wysunięty koniec Australii (Last of Australia) oraz wyspy York i Eborac. Odradzano nam tego przejścia, sugerując trasę przez Cieśninę Torresa, ale warto było zaryzykować! Faktem jest, że przy Cape York przebiega granica między zlewiskami Oceanu Indyjskiego i Pacyfiku, co skutkuje zaskakującymi anomaliami. W dwu miejscach odległych o dwie mile, można natknąć się na skrajne parametry pływowe (w jednym niska, a w drugim wysoka woda), różne wartości i kierunki prądów pływowych, etc. Kotwicę rzucamy w rozległej zatoce Frangipani Bay akurat w Dzień Zaduszny. Wracamy pamięcią do Bliskich, którzy  odeszli już z tego świata. Dziś wszystko jest na smutno, choć miejsce czarowne. Do morza wrzucam dwuzłotową monetę, by kiedyś po nią wrócić.

Obraz8Przejście przez Albany Passage

Obraz9

Cape York , last of Australia !

Obraz10

Klify koło Cape York

Po upewnieniu się, że kotwica trzyma dobrze, płyniemy na brzeg. Zbieram muszle, a Ludek podziwia wysokie kopce górujących nad skałami cypla termitier. Po naszej zatoce nie tylko my wędrujemy. Są też stadka dzików, a przy rzeczce na końcu plaży wylegują się krokodyle. To raczej wyklucza możliwość zwiedzenia sąsiedniej zatoki, Punsandbay. W planie na jutro mamy zamiar ustrzelić coś na brzegu, bo zapomnieliśmy jak wygląda mięso, nie licząc ryb. Zachwycamy się urodą zatoki aż do wieczora. Zachód słońca przypominał ten z Pearl Bay, na początku Wielkiej Rafy. W nocy Ludek łapie w eterze Jeffa i nowego radioamatora z Darwin, Neville`a. Nev poinformował Jeffa w symultanicznej rozmowie, że w Darwin prawdopodobnie popadniemy w … alkoholizm. Gorąco nas namawia do odwiedzenia jego przyjaciela w Zatoce Carpentaria, mieszkającego w miejscowości Gove. Ma to być piękne miejsce do zimowania, z ciekawymi ludźmi. Niewykluczona jest tam szansa na pracę w sezonie cyklonów, co mnie by mocno spasowało, bo jakoś, kiedyś, trzeba będzie do kraju wrócić. Ludek oczekuje zmiany załogi, choć chętni na wspólny z nim rejs albo nie mogą dolecieć do Australii, albo też wylatują z Biur Paszportowych z odmowami. To jeszcze melodia przyszłości, choć Ludek ma w kwestii decyzji większy komfort. Jak mawia, każdy człowiek powinien, jeśli chce poczuć się niezależnym kapitanem, mieć własny jacht, by pokonywać własne problemy. I to jest warunek prawdziwej wolności.

Obraz11Rozmarzony Ludek z żoną-dzieckiem-domem

Od wczesnego ranka kapitan rozkłada mapy i grzebie w locjach. W południe zapada decyzja. Idziemy do Gove! Ze strzelbą płyniemy polować na brzeg. Zwierzaki jakby czuły, co się święci i pochowały się w buszu. Gdy byliśmy bliscy rezygnacji z planów, z tyłu plaży podbiegły do nas ufnie trzy warchlaczki. Żal nam się ich zrobiło i postawiliśmy na wypróbowane dania z ryb, które jakby się pod pokładem mnożyły. Ogarnia nas nostalgia, jemy dania „z ręki”. Gitara w moim ręku brzmi dziś jak bęben. Znów uciekłem z łódki na brzeg. Tym razem, podglądałem kolibry i jakieś barwne ptaki przypominające rajskie ptaki. Nawet tu, na Cape York, widać ślady po samochodach terenowych, a na drzewach wiszą reklamówki biur podróży. Podejrzewam, że jest wielu chętnych na wyprawy akurat w te okolice. Wracając na kotwicowisko, musiałem pokrzyczeć, bo Ludek wszedł pod pokład i tam pewno, trawił ostatnią decyzję. Pod wieczór wyszedł na zewnątrz z herbatą w ręce, a gdy mnie zobaczył, przygotował jeszcze jedną. Zaopatrzyłem się w nowy zapas kokosowych orzechów, do których Ludek nadal nie umie się przekonać. Zdradził, że był czas, gdy je jadł na potęgę i od tamtej pory traktuje jak rośliny ozdobne. Już bez bólu, opuszczamy Wielką Rafę i płyniemy w kierunku zatoki Carpentaria.

                                                                                                                              Bogdan Zahajkiewicz

                                                                                                                                                    Fot. Autora

Północna część Wielkiej Rafy Koralowej

Południowa część Wielkiej Rafy Koralowej

___________________________________________________________________________________________________Bogdan Zahajkiewicz – ur. 1950 r. w Wałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach, później nauczyciel akademicki w Zakładzie Turystyki i Rekreacji; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia); w 1981roku żeglował na „Polce” z Rudą Krautschneiderem; autostopowe i rowerowe podróże po Australii,  Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, krajach nadbałtyckich.

 

 

FOTOGALERIA: TNT 34

312025_291755964189151_2031921668_n 315010_291756050855809_344558665_n 317344_291755914189156_1287165358_n 325335_305427922821955_1706752434_o 339205_292612667436814_1628801971_o 373874_291756070855807_1439542838_n 376681_290760767622004_1926894712_n 381172_290920457606035_2038009858_n 383010_291756020855812_1391043246_n 386001_291756110855803_71135318_n 386465_291755994189148_1399977779_n 388950_290920624272685_313280950_n 389160_291755947522486_1474306374_n 389809_291755934189154_356512819_n

                                                                                                 https://www.facebook.com/The-New-Trimaran-182095355155213/

Marek Słodownik: Finał akcji Rok Prasy Morskiej.

Marek SłodownikWydaniem książki „Morze na łamach – Prasa morska i żeglarska II Rzeczypospolitej wobec polityki morskiej państwa 1918-1939” kończy się prawie 2-letnia akcja Rok Prasy Morskiej 1919-2019. W tym czasie 14 portali internetowych publikowało materiały poświęcone wybranym czasopismom morskim i żeglarskim wydanych w XX-leciu międzywojennym. Pomysłodawcą akcji i autorem wszystkich artykułów jest red. Marek Słodownik, redaktor naczelny portalu Wodna Polska. Podsumowaniem kilkunastomiesięcznych działań jest publikacja w Internecie książki będącej podsumowaniem tej akcji.
Książka jest do bezpłatnego pobrania ze strony www.wodnapolska.pl

To publikacja niezwykła; aby mogła być przygotowana, konieczna stała się długotrwała kwerenda ogólnokrajowych zbiorów bibliotecznych, wielomiesięczne poszukiwania rozproszonych bardzo zbiorów i żmudna analiza źródeł. Autorem pracy jest red. Marek Słodownik, dziennikarz żeglarski, autor ponad tysiąca artykułów o żeglarstwie, który tym razem występuje w nieco innej roli.
Autor postawił sobie bardzo ambitne zadanie; dotrzeć do jak największej liczby przedwojennych czasopism o tematyce morskiej i żeglarskiej i zebrać jak najwięcej informacji związanych z najważniejszymi zagadnieniami polityki morskiej II Rzeczypospolitej. Przeczytanie dostępnej prasy zajęło autorowi prawie dwa lata, a poszukiwania egzemplarzy pism sprzed prawie 100 lat zaowocowały dotarciem do ponad 40 tytułów. Autor z benedyktyńską cierpliwością przeczytał całą zgromadzoną w polskich bibliotekach prasę, dokonał jej analizy jakościowej i ilościowej, usystematyzował zagadnienia, wokół których koncentrowały się ówczesne media drukowane, a na koniec dokonał szczegółowej analizy czasopism morskich tego okresu. Żmudna praca przyniosła znakomite efekty, oto bowiem na prawie 400 stronach autor dokonuje systematycznej analizy zgromadzonego materiału klasyfikując poszczególne tytuły na prasę naukową, branżową, popularną oraz poświęconą Gdyni i jej portowi. Sporo uwagi poświęcił także prasie Pomorza, która chętnie podejmowała zagadnienia morskie. Pełna analiza materiału okazała się niemożliwa, wskutek wojny zniszczeniu uległo ponad trzy czwarte zgromadzonych zbiorów wskutek czego w zasobach bibliotecznych i zbiorach prywatnych są dotkliwe luki.
Praca jest niezwykle rzetelnym podsumowaniem prasoznawczym. Autor konsekwentnie, tytuł po tytule, opisuje dzieje wszystkich czasopism, zmiany właścicielskie, zmiany linii redakcyjnej, kreśli sylwetki dziennikarzy i dokonuje rozbioru na czynniki pierwsze zgromadzonego materiału. Efektem pracy jest bardzo obszerne omówienie zagadnień, a książkę wzbogaca materiał ilustracyjny, ponad 450 zdjęć, przede wszystkim reprodukcji prasy, prawie 150 wykresów ilustrujących zarówno zagadnienia gospodarcze, społeczne, ale także odnoszące się do analizy poszczególnych tytułów. Całość została czytelnie przedstawiona dzięki czemu łatwo jest po książce nawigować, a lekturę można rozpoczynać w dowolnym miejscu. Czytelnik oprócz ogromnego ładunku wiedzy na temat morza na łamach czasopism II RP dostanie także bonus w postaci odniesień do setek artykułów traktujących o najważniejszych zagadnieniach polityki morskiej i żeglarskiej. Prawie 600 przypisów skraca kolejnym badaczom drogę do wybranych treści zawartych na stronach przedwojennej prasy. Autor nie jest zawodowym historykiem i jest to widoczne na pierwszy rzut oka, doskonale jednak radzi sobie z obszernym materiałem i w pełni panuje nad zasobami, które zgromadził.
Warto poświęcić czas na jej przeczytanie, warto wiedzieć więcej na temat ówczesnej prasy, bo szybko okaże się, że wiele zjawisk, działań czy konkretnych inicjatyw nie narodziło się wczoraj, ale swymi korzeniami sięgają one lat 20. XX wieku, kiedy ojcowie-założyciele polskiego żeglarstwa torowali Polakom drogę na wodę.

                                                                                                                             Redakcja Wodna Polska

Morze-na-łamach-okładka okładka-4-projekt

Marek Słodownik: Recenzja książki.

MVIMG_20201122_145402 — kopiapr. zb. „Zeszyty Szkutnicze tom I”, str. 254, Instytut Multimedialny Kraków, 2020 r.

Dla szkutników i nie tylko.

Ukazała się niezwykła publikacja poświęcona zagadnieniom tradycyjnego szkutnictwa wiślanego. „Zeszyty Szkutnicze”. To pierwszy tom nowego wydawnictwa przygotowanego przez entuzjastów tej formy żeglowania po rzekach, a zaskoczenie jest tym większe, że choć środowisko to jest bardzo hermetyczne, to publikacja jest bardzo okazała. To praca ludzi skupionych na propagowaniu dawnych tradycji szkutniczych, entuzjastów działań nakierowanych na zachowanie dla następnych pokoleń dziedzictwa kultury rzeki.
Co odnajdziemy w 250-stronicowym tomie? W części Badania historyczne mamy tekst poświęcony renesansowi wiślanego szkutnictwa, w którym autorka, Jadwiga Klim, przybliża dzieje myśli szkutniczej. Ta sama autorka napisała również materiał o badaniach poświęconych szkutnictwu ludowemu prowadzonych przez byłego wieloletniego dyrektora Narodowego Muzeum Morskiego, Jerzego Litwina. W drugiej części tomu, „Budowa łodzi”, znajdziemy krótkie teksty poświęcone różnym formom wiślanych łodzi. Jest tu opis galara Ulanowskiego, krakowskiego, galara z Przemszy oraz takiej samej łodzi wykorzystywanej jako prom. Po lekturze „Zeszytów” wiemy już, czym charakteryzował się bat z Basonii, szkuta „Dar Mazowsza”, a także dłubanka i wiślana szkuta. W części III, poświęconej przenikaniu się tradycji szkutniczych na rzekach Europy, czytelnik dowie się więcej na temat kozackiej czajki, berlinki czy byka, cech wspólnych i różnorodności warunkowanych lokalną specyfiką. I wreszcie część IV przynosi regulamin plebiscytu Mistrza Szkutnictwa Tradycyjnego, zapis panelu szkutniczego oraz analizę ankiet dla właścicieli łodzi śródlądowych.
Praca jest bardzo różnorodna, tym większe zatem uznanie dla twórców tomu, którzy musieli zmierzyć się z oczekiwaniami bardzo różnych środowisk i wypracować kompromis. Dzięki odpowiedniemu balansowi czytelnik ma wrażenie, że środowisko miłośników szkutnictwa tradycyjnego działa wszechstronnie i jest to działalność obliczona nie tylko na potrzeby własnego grona, ale zabiega energicznie o upowszechnianie wiedzy na znacznie szerszym forum. Redaktor naczelny, Jarosław Kałuża, którego nie trzeba chyba bliżej przedstawiać, zebrał autorów mających wiele do powiedzenia na temat tradycji, historii i kultury, a efektem tej pracy jest znakomity tom opatrzony licznymi ilustracjami i podsumowaniem wszystkich artykułów w aż czterech językach.
Czego zabrakło w pierwszym tomie „Zeszytów”? Czytelnikowi z zewnątrz, dla którego być może jest to pierwszy kontakt z tą dziedziną, brakuje sylwetek ludzi, którzy kreują świat wiślanej żeglugi. Szkutników, zbieraczy pamiątek, naukowców, wreszcie samych szyprów i organizatorów imprez popularyzujących dokonania środowiskowe. Nie wątpię, że za pokazywanymi łodziami schowały się postaci warte pokazania, scharakteryzowania czy choćby tylko krótkiej wzmianki. Zabrakło także bibliografii prac poświęconej tej tematyce oraz przypisów w publikowanych materiałach, odniesień do tekstów już istniejących, przez co dzieło sprawia wrażenie nieco zawieszonego w próżni. Zapewne powstawały już publikacje zwarte na ten temat, a byłaby to okazja do ich przypomnienia i szerszego spopularyzowania. I wreszcie forma niektórych artykułów, która nieco razi powierzchownością i daleka jest od wyczerpania tematu. Warto chyba zwrócić uwagę na walor wyczerpującego omówienia zagadnień, aby nie zachodziła konieczność powrotu do raz już opisywanych łodzi czy zjawisk, tymczasem w tomie znalazło się kilka opracowań, które z pewnością tematu nie wyczerpują, a ledwie zarysowują prezentowane tematy.
Założeniem redakcji jest cykliczne wydawanie dzieła, wspomina się o dwuletnim cyklu wydawniczym, szkoda więc, że na kolejną porcję rzetelnych informacji i arcyciekawych materiałów trzeba będzie czekać aż dwa lata. Książkę można kupić na stronie www.poczytaj.pl

                                                                                                                                          Marek Słodownik

Julian Tuwim, fragmenty z: „Kwiaty polskie”.

W rozbudowanym poemacie epickim, dygresyjnym Juliana Tuwima Kwiaty polskie pojawia się wśród wielu dygresji – jak to w poemacie dygresyjnym – dygresja, odejście od tematu głównego utworu w stronę tematyki morskiej, marynistycznej.

Sprawdziło się przysłowie stare,                                                                                                      Że vivere non est necesse,
Sed est necesse navigare.                                                                                                                    Żeglujcie tedy, przyjaciele:                                                                                                                Okrętem, gdy wam okręt przypadł,                                                                                                  A jeśli nie – jest barka, krypa,                                                                                                          Bat, nawa, szkuta, łódź, komiega,                                                                                                      Prom albo tratwa – co kto woli…                                                                                                        Wsiadać i jazda!….

 Julian Tuwim, Kwiaty polskie, cz. druga, rozdz. II

Kto dziś z wodniaków, żeglarzy wie co to bat albo komiega? Ale, mając internet pod palcem…  A Julian Tuwim pisał Kwiaty polskie w czasie wojny, na emigracji w Brazylii, potem w Nowym Jorku i w powojennej, zniszczonej Polsce, z ograniczonym dostępem do specjalistycznego słownictwa i wiedzy. 

W kolejnej części poematu, w części trzeciej zaraz na początku pojawia się rozbudowana dygresja, tym razem o wietrze, i to o wietrze oceanicznym.

Wiatr Tobie, Boże, huczał pieśni,
Gdyś z mroków wykrzesywał świat.
Chaosu świadek i rówieśnik,
Wiatr Tobie, Boże, huczał pieśni,
Wodami wstrząsający wiatr.
Wiatr – gniew otchłani zbuntowanej,
Potęgi Twojej pierwszy bard,
Homer Genezis opętany,
Co w chwiejbę wprawił oceany
Rytmicznym rykiem swoich skarg.
I taki był ów zryw stworzenny,
Taki prawichru Tobie hymn,
Że wód wzburzonych ogrom pienny
Do dziś w kołysie trwa bezsennym,
Pomrukiem w brzegi bije złym.
Do dziś – bylinnik, rapsod, epik,
Początku chmurobrody dziad,
Pierwotnej wojny wiarus ślepy –
Wspomnienia szumne lubi wiatr …

  Julian Tuwim, Kwiaty polskie, cz. trzecia, rozdz. I

(zs)

___________________________________________                                                                                                  Julian Tuwim (1894-1953) – poeta.

Jerzy Kostański: Korespondencja z Vancouver. Captain Over Board! – COB.

Polonijny żeglarz z Vancouver, projektant jachtów wielokadłubowych, właściciel i kapitan trimarana TNT 34, Jerzy Kostański miał wypadek, który mógł skończyć się tragicznie.

Podsumowanie wypadku wypadnięcia człowieka za burtę z pokładu trimarana TNT 34. Man Over Board – MOB, 4. sierpnia 2020 roku, w Jervis Inlet, Kolumbia Brytyjska, Kanada.

Rady dla kapitanów (właścicieli jachtów i łodzi) w sytuacji wypadnięcia kapitana za burtę. (Captain Over Board – COB)

Screenshot_2020-12-04 BCMS Newsletter September 2020 - BCMS-Newsletter-October-2020 pdfGodzina wypadku – około 12:15-12:30. Dzień słoneczny. Temperatura 25 stopni C. Wiatr 10 węzłów. Prędkość jachtu 6-7 węzłów z wiatrem.

Przeanalizujmy, co się później wydarzyło na podstawie: zapisu z GPS (B&G Chartplotter ZEUS 2), zapisu Coast Guard i zdjęć. Główny opis jest sporządzany  przez  kapitana Jerzego, oraz na podstawie notatek Belli z jej  audio z I- phone, nagranych bezpośrednio po wypadku.

Celem analizy sytuacji „MOB” jest przekazanie lekcji na przyszłość i być może pomoc innym w ratowaniu życia, szczególnie w sytuacji, kiedy prowadzący jacht / właściciel łodzi jest właśnie tym człowiekiem za burtą, czyli „COB”.

JACHT                                                                                                                                                                 Nowy, szybki, turystyczno-regatowy trimaran TNT 34 (The New Trimaran) o wymiarach 34 na 27 stóp, zdolny do uzyskiwania na żaglach prędkości do 20 węzłów. Dzięki bardzo dużej szerokości jest on wyjątkowo stabilny i rzadko uzyskuje przechyły powyżej 5 stopni. Jest wyposażony w trampolinę około 500 stóp kwadratowych (50 m2). Na TNT 34 nigdy nie zdarzyła się sytuacja „człowieka za burtą”, ale czasami załoga spadała na trampoliny. Łódź jest wyposażona w pięć kamizelek ratunkowych (cztery samopompujące i jedną klasyczną), koło ratunkowe pompowane automatycznie, czteroosobowy ponton. Jest również „Nautilus Rescue Lifeline” z GPS i z systemem AIS. W sytuacji wywrócenia, TNT 34 jest niezatapialny.

DSC01638Trimaran TNT 34

ZAŁOGA                                                                                                                                                             Jerzy Kostański, 64 lata, kapitan i właściciel. Jacht TNT 34 został przez niego zaprojektowany, jest jego własnością i przez niego jest eksploatowany. Jerzy Kostański ma około 40-letnie doświadczenie żeglarskie: windsurfing, Nacra 17, Quadcat 28, Motorcat 28, a obecnie TNT 34. Dowodził lub był członkiem załogi na jachtach żeglujących po Bałtyku, Morzu Śródziemnym i Pacyfiku (głównie BC, Kanada).

K, 63 lata, kapitan, były właściciel (około 15 lat) jednokadłubowca Jeanneau 32. Częsty gość na TNT 34, w tym udział w licznych regatach. Zapalony miłośnik windsurfingu. 30 lat doświadczenia żeglarskiego.

B, 59 lat, załoga z niedużym doświadczeniem, głównie na TNT 34, w tym regaty. Ogólnie 5 lat opływania  żeglarskiego.

A, 51 lat, była właścicielka jednokadłubowego Jeanneau 32, załoga z bardzo małym doświadczeniem.

Od wiosny 2020 roku zaplanowaliśmy 10-dniowy rejs w terminie od 30. lipca do 9. sierpnia, do Princess Louisa Inlet. Jacht został zwodowany z przyczepy samochodowej przez właściciela Jerzego Kostańskiego i jego przyjaciela Darka. Na dwa dni przed rejsem został zakotwiczony w False Creek. Żeglowanie odbyło się zgodnie z planem. Po drodze odwiedzane miejsca to: Secret Cove i Pender Harbour. Rano czwartego sierpnia po dwudniowym postoju w Garden Bay jacht wpłynął do Jervis Inlet, kierując się do Princess Louisa Inlet.

CO SIĘ WYDARZYŁO:
4. sierpnia 2020, około godziny 12:15, w Jervis Inlet. Dzień był słoneczny, temperatura powietrza 25 stopni C, temperatura wody około 16-18 stopni C.

Jerzy poprosił K. o wykonanie manewru zmiany halsu polegającego na przeciągnięciu szotów dużej genui (duży żagiel przedni) przed fokiem (mały żagiel przedni). Jest to manewr często stosowany podczas regat. Był on wykonywany wcześniej setki razy w normalnej żegludze. Manewr ten jest szybki i pozwala uniknąć rolowania żagla o powierzchni 800 stóp kwadratowych. K. był niechętny, bo ma problem z biodrem, dlatego Jerzy poszedł na dziób i wykonał ten manewr trzy razy, bez problemu. W tym czasie jacht płynął na foku i dużej genui z prędkością 6 do 7 węzłów. Wiatr wiał z prędkością 8 do 10 węzłów. Poniższe zdjęcie przedstawia dwa wcześniejsze zwroty, kiedy to jacht płynął na północ pod prąd o prędkości około 1 węzła. Fale miały wysokość od 1 do 2 stóp (0,3-0,6 m).
W Jarvis Inlet, na zakręcie, za Vancouver Bay w wyniku niekontrolowanego zwrotu wykonanego przez K. Jerzy został uderzony przez dużą genuę i został wyrzucony na odległość ponad trzech metrów w stronę prawej burty, przelatując do bocznego pływaka. Nie miał on na sobie kamizelki ratunkowej ani koszuli. Tylko spodenki i na nogach „Crocs”. Głębokość fiordu w miejscu wypadku wynosi około 400 m.

Dok1-aabb

Jerzy Kostański:                                                                                                                                              Zobaczyłem szybko przesuwającą się trampolinę nad moją głową. Krzyknąłem „wyrzuć mi poduszkę, lub  …”. Wtedy zobaczyłem B. z niebieską pływającą poduszką z West Marine (PFD), ale ze względu na jej niebieski kolor nie widziałem jej w wodzie. Na szczęście nie zostałem uderzony przez pływak lub kabel rozporowy, który mógłby spowodować utratę przytomności. Woda była chłodna, ale nie zimna, może około 16-18ºC.

Mój drugi „Crocs” spadł mi z nogi i zaczął odpływać, więc popłynąłem, aby go odzyskać. Być może, była to decyzja ratująca życie.

Ponieważ nie jestem dobrym pływakiem, to dzień wcześniej w Hotelu Lake w Pender Harbor poinformowałem załogę, że moje pływanie jest ograniczone i dlatego zwykle pływam blisko brzegu. Było to 3. sierpnia 2020 roku, czyli dzień przed wypadnięciem za burtę.

Również moje nogi z powodu neuropatii obwodowej (powolna postępująca degeneracja zakończeń nerwowych w stopach i dłoniach) nie mogę kąpać zbyt długo, z powodu szczypiącego bólu.

Fale były do dwóch stóp wysokości i wpychały słoną wodę do moich ust i nosa. Wiele razy krzyczałem i przeklinałem swoją załogę, ale oni mnie nie słyszeli. Ku mojemu niedowierzaniu TNT 34 odpływał, aż nie widziałem kadłubów, tylko maszt. Byłem zdenerwowany, ale zdecydowałem się płynąć i walczyć, kierując się do brzegu. „Crocs” zapewnił mi unoszenie się, dlatego mogłem odpocząć bez „kopania” wody: jeden trzymałem w szortach, a drugi, jako wiosło, na dłoni. Podczas odpoczynku miałem jednego „Croksa” w spodenkach z przodu, a drugi trzymałem ręką pod tyłkiem, co dało mi wystarczająco dużo pływalności, aby powtarzać ten cykl podczas próby płynięcia do brzegu. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nie mogę liczyć na pomoc innych. Przez co najmniej 30 minut nie widziałem mojego jachtu ani żadnych innych łodzi. Po przeciwnej stronie była skała, która wyglądała jak maszt, ale było to tylko złudzenie, że to może mój jacht lub inna łódź.

Powoli w nogach zacząłem odczuwać skurcze i drętwienie. Lewa noga była bezużyteczna.
To bardzo utrudniało mi pływanie, ponieważ mogłem już tylko używać rąk.

Mając „Crocsy” w szortach mogłem również rozgrzać ciało kładąc się na wznak i w ten sposób odpocząć, chociaż na chwilę. Po takim krótkim odpoczynku zacząłem płynąć w kierunku brzegu.

Już wcześniej, przed wypadnięciem za burtę wiedziałem z obserwacji plotera nawigacyjnego, że prąd odpływu będzie płynąć jeszcze do około godziny 15:00. W tej sytuacji postawiłem sobie za cel pływanie po przekątnej, aby zmaksymalizować wysiłek pływania. Niestety pływanie do brzegu zakończyło się niepowodzeniem, ponieważ prąd o szybkości 0,5 do 1 węzła to jest 1,8 km/godz. przesunął mnie na południe.
Po długim oczekiwaniu na pomoc byłem po prostu zmarznięty i wyczerpany, ale myślałem o tym, żeby jak najwięcej pływać i poruszać się. W pewnym momencie, gdy spojrzałem za siebie, zobaczyłem mój jacht, później (5-10 min) jakąś motorówkę i żaglówkę.

Załoga rzuciła do mnie kamizelkę ratunkową, która natychmiast się napompowała. Potem wciągnęli mnie na prawą trampolinę. Płakałem bez kontroli. Druga łódź zaproponowała mi zabranie do szpitala, ale upalny dzień i mój umysł podpowiadał mi, że wszystko będzie w porządku. Postanowiliśmy popłynąć dalej zgodnie z planem do Princess Louisa Inlet. Wewnątrz jachtu trząsłem się pod kocem przez około 2 godziny.

Zbliżając się do Malibu Rapids, bardzo wąskiego przejścia z silnymi prądami zdaliśmy sobie sprawę, że przez ten wypadek spóźniliśmy się na slack, czyli zmianę kierunku prądu i musieliśmy czekać aż do godziny 19:30.

Po tym jak rozgrzałem się, miałem burzliwą dyskusję z K: dlaczego nie zrobił zwrotu do wiatru, dlaczego nie rzucił kamizelki ratunkowej ani materaca. TNT 34 jest wyposażony w cztery samopompujące kamizelki ratunkowe i jedną zwykłą plus jedno nadmuchiwane koło typu MOB. Sześć długich materacy, które również mogą pływać. Jest także VHF radio z Emergency button.
K. powiedział mi, że nie wiedział, gdzie są jachtowe kamizelki ratunkowe.To było dziwne, bo miał własną nadmuchiwaną kamizelkę firmy Mustang i wiedział, gdzie jest.

Uważam, że takie tłumaczenie było denerwujące, żeby „winić mnie za to, że nie założyłem sam kamizelki ratunkowej”. W takiej sytuacji poczułem, że moje życie jest „zbędne”, a K. był prawie nonszalancki, jeśli chodzi o to, co się stało. Szok i panika tłumaczy dużo, ale nie wszystko. Zapytałem, co by się stało, gdyby  to jego córka nie miała kamizelki ratunkowej .

Zdałem sobie sprawę, że zawdzięczam swoje życie „Crocsom”, ciepłej pogodzie i prawie dwugodzinnej misji ratunkowej, która poszła strasznie źle.

Nie ma wątpliwości, że bez „Crocsów” utonąłbym w ciągu kilku minut.

B:
Bella nagrała to zdarzenie na swoim I-Phone, aby zapamiętać, co się wydarzyło i na podstawie tego oraz danych GPS określone zostały krytyczne momenty i sytuacje na pokładzie jachtu. Obraz z plotera jest powiększany do skali 0,2 Mm. Wyraźnie widać moment wypadnięcia za burtę w punkcie „A” (MOB) i godzinę później wyłowienie z wody w punkcie „H”. Odległość, jaką przemieścił się w wodzie Jerzy Kostański, płynąc i jednocześnie dryfując z prądem wynosi około 850 m (0,5 Mm). W sumie był około dwóch godzin w zimnej wodzie Pacyfiku.

20200928_213841

Poniżej objaśnienia wydarzeń w poszczególnych punktach:

A… MOB – Wypadnięcie za burtę. 4. sierpnia 2020 roku, około godziny 12:15-12:30.

A-B … Załoga odpływa około 250 m od miejsca wypadnięcia za burtę. Tracą kontakt wzrokowy z tonącym. Opuszczają żagle, ale nie mogą obniżyć zamocowania silnika i włączyć go. Załoga ponownie stawia foka i płynie do punktu B, który znajduje się około 1 Mm (1,8 km). Wraca do C robiąc kolejne 1.8 km. Razem ponad 4 km mimo że GPS pokazuje mniej więcej moment wpadnięcia za burtę. Dlaczego trwało to tak długo?

Po 1 1/2 miesiącach K. przyznał się, że szukał Jerzego z wiatrem. To jest absurdem, bo prąd decyduje o położeniu tonącego, a nie wiatr. Jest to pytanie: po co K. zrobił 4 km w złym kierunku, a nie zrobił zwrotu do tonącego, zaraz jak został postawiony fok ????????
B-C… załoga wraca blisko miejsca wypadnięcia za burtę, ale Jerzy już zdryfował o ok. 400 m (0,25 Mm) i przegapili go.
C-D… Jacht odpływa na odległość 0,5 km (0,27 Mm).
D-E… W międzyczasie uruchomiony silnik pracuje przez krótki okres i gaśnie z powodu odłączenia się przewodu paliwowego. Bella słyszy głos Jerzego, ale K. mówi, że to echo.
E-F… Załoga zatrzymuje małą motorówkę, która sugeruje zadzwonienie do Coast Guard. Na prośbę załogi motorówka odpływa w poszukiwaniu Jerzego. Parę minut później załoga próbuje dodzwonić się do straży przybrzeżnej i w tym momencie Ania robi zdjęcie, które potwierdza nasze położenie na wodzie. Po około 20 minutach motorówka wraca i mówi, że nikogo nie widziała. Bella swoim histerycznym płaczem spowodowała, że K. sprawdził silnik i go w miarę szybko naprawił. TNT 34 w końcu pod silnikiem przemieszcza się do punktu F.

  • G… Straż Przybrzeżna potwierdza kontakt radiowy dopiero o 2:05 pm (14:05) z nowym położeniem jachtu i wiadomością podaną przez K, że człowiek wypadł za burtę około 45 min. temu. Szacowanie czasu przez K. jest błędne.

Mapka i odległość potwierdzają, że połączenie radiowe nastąpiło około półtorej godziny po wpadnięciu Jurka do wody i że cała akcja trwała około dwie godziny.

  • .. Jerzy zostaje odnaleziony, po około dwóch godzinach od momentu strącenia go za burtę, w punkcie H, w odległości 850m (0,5 Mm) od pozycji A czyli  MOB.
    Rzucona do wody kamizelka ratunkowa natychmiast automatycznie napompowuje się.

H… Jerzy Kostański zostaje wyciągnięty z wody około godziny 14:15.

W tym momencie w pobliżu były już dwie łodzie wodne taxi i żaglówka .

Niestety mała lódź motorowa, która została wezwana na pomoc pomiędzy D i E, przeznaczyła tylko 20 minut swojego czasu na poszukiwania Jerzego. Później właściciel tej małej łodzi motorowej zatrzymał się przy  Malibu Rapids, żeby porozmawiać z załogą. Nie wiedział nawet, czy akcja ratunkowa zakończyła się powodzeniem.

Co jest oburzające właściciel małej motorówki porzucił akcje ratunkową. B. nagrała video z tej rozmowy.

Smutne, ale prawdziwe.

Po miesiącu czasu od zakończenia tego rejsu i powrotu całej załogi do False Creek w Vancouver, kapitan i właściciel TNT 34 Jerzy Kostański, który wypadł za burtę, stwierdził, że do tej pory ani K. ani A. nie skontaktowali się z nim. Wręcz przeciwnie po pierwszej publikacje (jeszcze bez danych z Coast Guard) pan K. zagroził sądownie Jerzemu, że go oczernia .

Jest to smutny koniec prawie tragicznej historii, ale dane z GPS, dane z Coast Guard, audio, video i zdjęcia mówią czyste fakty. Nie ma wiec wątpliwości co się stało .

Krótko pisząc:                                                                                                                                                 żadna z procedur „człowieka za burtą” nie została zastosowana, a poszukiwania tonącego odbyło się z wiatrem, a nie z prądem, co nie ma najmniejszego sensu. Kontakt radiowy po 1 1/2 godziny  jest prawie zaniedbaniem karnym.

Podsumowując całość tego wydarzenia.
WNIOSKI, jak zachować się w sytuacji wypadnięcia człowieka za burtę:

MOB (Man Over Board) lub COB (COB – Capitan Over Board).

Jeśli człowiek wypadł za burtę bez kamizelki ratunkowej, wyrzucić jak najwięcej sprzętu pływającego, na przykład:  kamizelki ratunkowe, koło ratunkowe, odbijacze, materace, ponton. Pomoże to nie tylko człowiekowi za burtą (MOB), ale na pewno OZNACZY to miejsce w przypadku utraty widzenia człowieka za burtą (MOB).

Jeśli załoga jest sprawna do żeglowania i pogoda na to pozwala stosować klasyczny manewr podejścia na żaglach do człowieka za burtą. Nigdy nie tracić go z oczu.

Jeśli załoga nie jest w stanie lub pogoda nie pozwala na klasyczne podejście, należy natychmiast zmienić kurs do wiatru i nie oddalać się od miejsca wypadku.

Wcześniej należy przeszkolić całą załogę na sytuację zmiany pogody. Przećwiczyć manewrowanie jachtem, refowanie żagli, opuszczenie i uruchomienie silnika. Żeby każda osoba na pokładzie wiedziała, że nigdy nie można tracić z oczu człowieka za burtą.

Natychmiast wezwij pomoc przez radio  i upewnij się, że sygnał o niebezpieczeństwie został usłyszany.

Zawsze noś kamizelkę ratunkową, szczególnie podczas pracy na dziobie lub pływaku.

Jak najczęściej ćwicz manewr człowiek za burtą i przypominaj gdzie znajdują się kamizelki ratunkowe.

Przećwicz z załogą alarm „człowiek za burtą” bez ostrzeżenia, np. rzuć kamizelkę ratunkową za burtę i poproś załogę o wyciągnięcie jej.

Nigdy nie kupuj NIEBIESKICH urządzeń pływających, takich jak poduszka czy kamizelka ratunkowa. Są one niewidoczne na błękitnej wodzie.

Zawsze ubieraj coś pływającego: pas samopompujący, kurtkę z neoprenu lub „Crocks”. Mniej pod ręką pływającą poduszkę (certyfikowaną).

Zapisać się na kursy żeglarskie i przejść praktyczny egzamin „człowieka za burtą”.

(Niestety w Kanadzie nie ma takiego wymogu i większość kursów jest teoretyczna.)

Ostatnie uwagi wg Jerzego Kostańskiego.

Wkrótce po tym wydarzeniu zachorowałem na półpasiec, który był i jest wynikiem osłabienia układu odpornościowego.

Dok4aa

W domu przetestowałem wyporność moich “Crocsów” firmy „Martes”, które kupiłem w Polsce i okazało się, że każdy z nich ma pływalność po około 1,5 litra. To jest  3-litry, które uratowały mi życie.

„Martesy” zostały oprawione na pamiątkę, a znajomi zamówili je dla siebie jako “lucky Crocs” .

Opracowałem też naklejkę o wymiarach 10x15cm w języku angielskim, do umieszczenia w kokpicie, aby pomóc załodze w sytuacji MOB.

Dok5aa

 

 

 

 

 

 

 

Jerzy Kostański                                                                                                                      ___________________________________________________

F O T O

IMG-20201129-WA0000 IMG-20201129-WA0002 IMG-20201129-WA0001 858228_538728819491863_1281893337_o 20170827_200958 b IMG-20201129-WA0003

                                                                                                                                                   Foto Autora                                              ___________________________________________________________________________________________________Jerzy Kostański – ur. 1956 r, absolwent Politechniki Wrocławskiej (Budownictwo Lądowe, 1980). Od 1981r. na emigracji, w Vancouver (Kanada) od 1985r. Absolwent geotechniki  na Uniwersytecie w Manitoba 1984r. Projektant  i budowniczy jachtów wielokadłubowych: Quadacat 28, jachty motorowe Motorcat 29,  jachty żaglowe TNT 34. Żeglował na Bałtyku, Morzu Śródziemnym, Morze Andamańskim, Pacyfiku. Jerzy ma patenty w USA i EU związane z systemem składania wielokadłubowców i patent na kotwicę, którą nazwał „Harpoon”.

Marek Słodownik: Recenzja książki.

e2c491fcf2c53b7ead4d156d64b8b13eKrzysztof Baranowski, „Żagle na sztalugach”, Wyd. Szkoła pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego, str. 195. Warszawa, 2020 r.

Malarstwo marynistyczne nie cieszy się zainteresowaniem wydawców książek w naszym kraju skoro wydano bardzo niewiele albumów poświęconych morzu. „Żaglowce w sztuce” węgierskich autorów z roku 1977 wydane przez Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, „Morze w malarstwie polskim” Wydawnictwa Morskiego z roku 1990, albumy poświęcone twórczości Mariana Mokwy wydawnictwa Excalibur i zestaw pocztówek o tematyce morskiej wydany przez KAW w roku 1990 zdaje się wyczerpują listę publikacji poświęconych tej tematyce. Nowy album Krzysztofa Baranowskiego wypełnia tę dotkliwą lukę i czyni to w wielkim stylu.
„Żagle na sztalugach” to najnowsza książka Kapitana. Autor prawie trzydziestu publikacji tym razem zajął się nietypową dla siebie tematyką, a mianowicie malarstwem marynistycznym. Efektem jego pracy jest prawie 200-stronicowy album poświęcony malarstwu morskiemu. Nie jest to jednak typowe dzieło z tej dziedziny. Autor odrzucił sztampowe podejście do zagadnień czyli dzieje malarstwa marynistycznego proponując w zamian podróż na morze, w którą zabiera ze sobą czytelnika. Obrazy stanowią tło opowieści o morzu, żaglowcach, ich manewrach, o życiu na statku. Pokazując obrazy starych żaglowców autor wczuwa się niejako w rolę kapitana objaśniając czytelnikowi co teraz należy zrobić, aby wyjść z opresji lub wręcz podpowiada konkretne manewry. Jednocześnie Baranowski prezentuje w swym albumie prace mistrzów z różnych epok, części świata i tradycji morskich, prowadząc zręcznie czytelnika przez kolejne dzieła i wzbogacając opowieść fachowym komentarzem. Selekcja prezentowanych dzieł jest czysto subiektywna, ale już na pierwszy rzut oka widać, że prace przygotowawcze do wydania albumu stanowiły ważny element projektu wydawniczego i autor podszedł do tego zadania bardzo rzetelnie. Książka została podzielona na czytelne rozdziały: Żegluga, Na pokładzie, Na redzie i przy brzegu, Rybacy, nie zabrakło również rozdziału poświęconego portretom kapitańskim wybranych żaglowców.
Reprodukcje to jednak zaledwie połowa sukcesu, nie mniej istotna jest warstwa tekstowa książki. Autor, jeden z najbardziej doświadczonych polskich kapitanów żaglowców, doskonale zna materię, w której się porusza. Jego komentarze są bardzo merytoryczne, pisane z dużą swobodą znakomicie uzupełniają stronę ikonograficzną albumu. Autor poszedł jeszcze dalej, do książki włożył wiele utworów poetyckich, głównie Mariusza Zaruskiego, ale także pojedyncze utwory Jana Brzechwy(!) i Jarosława Iwaszkiewicza. Zaruski napisał wiele wierszy, z których większość jest dziś mało znana, tutaj zyskują one znakomity kontekst pokazując kunszt nie tylko malarza, ale także poety komentującego w tle prezentowane obrazy. Świetną pracę wykonał redaktor publikacji, Kazimierz Robak, który wychodząc poza ścisłe ramy swojej funkcji wpisał się w kanon perfekcyjnej pracy wypuszczając spod ręki dzieło bezbłędne. Album zawiera opis publikowanych prac, krótkie notki na temat autorów, a także słowniczek żeglarski.

zagle_na_sztalugach-wersja_internetowa.pdf

zagle_na_sztalugach-wersja_internetowa.pdf
Nowa książka została wydana niezwykle starannie, z wielką dbałością o szczegóły, stanowi dzieło bardzo wartościowe i zarazem bardzo eleganckie. Nietypowy format jest w pełni uzasadniony zważywszy format obrazów, dzięki niemu czytelnik może obcować w reprodukcjami w dużych rozmiarach, co czyni tę książkę bardzo atrakcyjną wizualnie. Album wydała Szkoła pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego, a przeglądając go zastanawiałem się, kto może być jego odbiorcą. To bardzo szeroki krąg czytelników: żeglarze – to wiadomo, ale także miłośnicy malarstwa, czy bibliofile doceniający artystyczną stronę publikacji, ludzie w bardzo zróżnicowanym wieku, których łączy miłość do żagli, tradycji morskich, ale także niezwykłego piękna prezentowanych prac zebranych w eleganckim tomie. Lektura książki jest tak wciągająca, że zapewne wielu czytelników docierając do ostatniej strony będzie z pewnością odczuwało niedosyt.
Czego brak w nowym dziele? Kilka reprodukowanych prac ma nieco zniekształcone kolory, ale generalnie wielkie brawa należą się także drukarni. Szkoda, choć to oczywiście subiektywna opinia, że zabrakło w tomie wiersza Zaruskiego „IX Fala” skoro jest obraz temu zagadnieniu poświęcony. Podobnie rzecz się ma z wierszem tegoż autora „Przemytnicy”, który notabene był niegdyś opublikowany w jednym z czasopism w rubryce „Ludzie Morza”.
Okres świąt to doskonała okazja do sprezentowania tej książki bliskim, co nie znaczy oczywiście, że jest to remedium na brak pomysłu na podarek. Album może być świetnym prezentem gwiazdkowym, bo czas pandemii i siedzenia w domu sprzyja leniwej lekturze i smakowaniu walorów prezentowanego dzieła. Jeśli zaś zdarzy się, co jest mało prawdopodobne, że obdarowany nie będzie zadowolony z prezentu, zawsze można winę zrzucić na świętego Mikołaja. Informacje o zakupie książki można znaleźć na stronie wydawcy www.szkolapodzaglami.com.pl

IMG_20201125_165220       IMG_20201125_165238                                                                                                                                                              Fot. Autor

                                                                                                                                        Marek Słodownik

___________________________________________________________________________________________________Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, mass media communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. kino żeglarskie, „Ratujmy Dezety”, Rok Zaruskiego, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.

Bogdan Zahajkiewicz: Australia. „Marią” przez W i e l k ą R a f ę K o r a l o w ą. Część 3

                                       Część 3, od Percy Island do Cooktown, 08-10.1977r.

BZah_1Wieje silny fordewind i jest spory rozkołys. Po chorobie morskiej nie ma jednak śladu, czuję się potrzebny na jachcie. Na samym foku gnamy z prędkością czterech knotów, ale w nocy, przy siadających porywach zamieniamy go na zreperowaną genuę. Dzięki temu, w południe stoimy już przy wyspie Scawfell. Wyspa jest górzysta i gęsto zalesiona, więc piesze wyprawy nie wchodzą w grę. Do tego, po polowaniu noga znów mi spuchła. Orzechy kokosowe na plaży są jeszcze niedojrzałe. Przed obiadem łapiemy na radio radioamatora z Nowej Kaledonii. Jest rówieśnikiem Ludka, a Polskę pamięta tylko z dzieciństwa. Dziś rozmawiał po polsku pierwszy raz od 30 lat! Prowadzi własny warsztat elektryczny, powodzi mu się dobrze i zaprasza nas do siebie. Dobrze jest mieć wybór, ale musimy być konsekwentni.

Z nudów chwyciłem się za porządki w kambuzie i w mesie. Dobrze zrobiłem, bo odwiedzili nas „Swagmany”. Spędzamy mile wspólny wieczór, a ja zaczynam brać udział w dyskusjach.

Są postępy, choć nie takie, jakich bym sobie życzył. Nasi goście muszą wracać do zamkniętej na czas wakacji restauracji w Sydney. Jeszcze popływają z nami w górę Rafy przez kilka dni. My opuszczamy Scawfell jutro i płyniemy na odległą o 35 Mm wyspę Goldsmith, która jest terenem Parku Narodowego. Rano zauważyłem brak moich przyborów toaletowych, które prawdopodobnie zgubiłem na Middle Percy. Szczoteczkę do zębów dostałem od Ludka, bo jemu potrzebna była tylko do celów gospodarczych. Jest okazja zapuścić brodę, ale na efekty trudno będzie liczyć, bo już parę razy próbowałem, ale bez powodzenia.

O świcie stawiamy żagle i przy dobrej „szóstce”, w mig meldujemy się przy Goldsmith Is. Wyspa jest otoczona rafami, zalegającymi przy niskiej wodzie tuż pod jej powierzchnią. Są tam niebezpieczne miejsca zaznaczone w przewodniku. Stajemy na kotwicowisku obok małej wysepki, którą Lucas opisał, jako rafę. To pierwszy błąd w przewodniku, ale nieistotny. Po południu dołączają do nas „Swagmany” i „Piegusy”. Obok jachtu wynurzają się wielkie żółwie. Podobno, w tych rejonach są przysmakiem tubylców, ale Australijczycy wprowadzili ich ochronę. Wyobrażam sobie, co myślą tubylcy, którym biali najeźdźcy wprowadzają przepisy obce ich tradycjom i kulturze. Przecież dwa wieki wcześniej musieli żywić się tym, co upolowali lub złowili w wodzie. To nie oni są zagrożeniem dla ginących gatunków zwierząt. Wygrywa argument siły, a nie siła argumentu. Przeglądamy mapę i wybieramy następny cel, którym jest wyspa Kennedy Sound. Wprawdzie niedaleko nas, na jednej z wysp można zapolować na pół-dzikie świnie, ale dostęp do niej jest nieszczególny. Ostatnio wiatr wciąż wieje z siłą 5-6° B, ale na szczęście z tego samego kierunku. Skok pływowy na tych wodach sięga nawet ośmiu metrów. Trzeba uważać i dobrze czytać tablice pływów.

Obraz1Po wystawnej kolacji wizyta na Goldsmith Is.

Z przewodnika Lucasa wyczytałem, że struktura obcokrajowców, obejmowała w 1971 roku dwa miliony Anglików, po sto tysięcy Niemców i Holendrów, 93 000 Jugosłowian, 75 000 Greków, 70 000 Włochów i 66 000 Polaków. Większość Polonii, to „stara emigracja”. Nowa jest niemożliwa. Nazajutrz wysyłam Ludka „na chałupy”, a sam zwiedzam różne części wyspy. Obok Goldsmith jest mniejsza wysepka, zagospodarowana przez jakieś biuro turystyczne. Mają tam bungalowy, lądowisko dla helikopterów i spory ośrodek z zapleczem. Nikogo nie zastałem, jeśli nie liczyć olbrzymiego warana wielkiego, który na mój widok uciekał prawie tak szybko, jak ja od niego. Rejon tej grupy wysp tworzy chroniony Park Narodowy. Gdyby Wielka Rafa była bliżej Europy lub Stanów Zjednoczonych, szybko stała by się skansenem. To chyba ostatnie miejsce na ziemi, które skutecznie broni się przed homo sapiens XX wieku. Oby jak najdłużej, bo zamierzam kiedyś tu wrócić.

Rano podnosimy kotwicę i pędzimy na Kennedy Sound z prędkością pięciu knotów. Przed wyspą Shaw mija nas australijski niszczyciel, któremu pięknie salutujemy, lecz on jeszcze piękniej nas zlekceważył. Naprzeciw naszego nowego kotwicowiska pojawiają się szpecące krajobraz zabudowania hotelowe wyspy Lindeman. Jim z Shangri-la sugeruje, by tam podskoczyć, bo to ulubione miejsce australijskich turystek. Jak twierdzi, bywają na wakacjach „chętne” i zwykle są bardzo bogate. Na kotwicowisku stoi luksusowa motorówka Avanis, którą pływa duża rodzinka z Brisbane. Tata (wujek?) jest szefem biura turystyki zagranicznej, a mama przedstawiła się, jako gospodyni domowa. Dwaj chłopcy w wieku szkolnym mają akurat dwutygodniowe wakacje, a córka właścicieli jest sekretarką. Uj, juj, juj, jaka była ładna…Chętnie bym się przesiadł na jakiś czas! Od tych państwa dowiedzieliśmy się, że Andrew Martin był reprezentantem Anglii w pięcioboju nowoczesnym na Igrzyskach Olimpijskich w Londynie, w 1948 roku. To tłumaczyło jego kunszt strzelecki. Niedawno w internecie doszukałem się wyznań żony Andy`ego, którą nagle bez słowa wyjaśnień porzucił w Anglii wraz z dziećmi i wyjechał do Australii, skąd nigdy nie wysłał nawet kartki świątecznej. W Anglii był właścicielem dwu farm. Dla byłej żony, z którą w końcu się rozwiódł, nie było jasne, dlaczego ich nagle porzucił. Podobno chciał, by rodzina dołączyła do niego na wyspę, którą zakupił od poprzednich dzierżawców za 15.000 funtów, co było w tamtych czasach sporą sumą. Dla pozostawionej rodziny pomysł był nierealny, więc związki z nią uległy zatarciu. Najstarszy syn odwiedził Andy`ego w latach dziewięćdziesiątych, ale nie umiał nawiązać z nim kontaktu. Nazwał go nawet „bastard” (łajdak). W początkowych latach pobytu na wyspie, Andy śnił o inwestycjach i sprzedaży wyspy wyimaginowanemu bogatemu Amerykaninowi, ale zakochał się w tym miejscu. Założył ogród, hodowlę zwierząt, produkował sery, a wszystko dla przepływających turystów-żeglarzy – właśnie to, co my z Ludkiem mieliśmy szczęście doświadczyć. Po naszej wizycie, Andy postawił na plaży  zadaszoną drewnianą budowlę, w której przepływający żeglarze mogli się przespać, zakupić świeże produkty za dobrowolną opłatą wrzucaną do skrzynki. O ile na początku pobytu na wyspie Andy nie stronił od alkoholu, kobiet i wizyt koleżków z Mackay, o tyle z czasem zawładnęła nim religijność, której towarzyszyła wybuchowość i nieprzewidywalność.

W 1985 roku przyjechała do Andy`ego kuzynka z Anglii, która dostrzegła w byłym podrywaczu kobiet specyficzne cechy choroby psychicznej. Ojciec Andy`ego (generał armii) był przezywany w wojsku określeniem „Mad Martin” (Głupi Martin) i być może choroba miała cechy dziedziczne. Andy zaczął traktować wyspę jak Arkę Noego na morzu win i grzechów. Gdy przeczytał w gazecie historię o Kościele Boga – chociaż do tamtej chwili nie przejmował się zagadnieniami religijnymi – owładnęło jego umysł przekonanie o swej misji. Na początku 90-tych lat zaczął upadać na zdrowiu. W 1989 roku przybyła na wyspę żeglarska rodzina Hicklingów, która wybudowała obok domu Andy`ego swój dom. Dbali o właściciela  i infrastrukturę wyspy. Ich synowie uczyli się korespondencyjnie. W tymże roku, Andy opuścił wyspę i wyjechał do Anglii, by zbawić ją przed nieszczęściem. Po śmierci księżny Diany, Andy wierzył, że ona zmartwychwstanie i z synami pojedzie z nim na Middle Percy. Gdy to się nie stało, przestraszył się, że może okazać się fałszywym prorokiem, co wiązało się z karą boską. W grudniu 2000 roku Hicklingowie poznali w Cairns 30-letniego Micka Cottera, wytatuowanego osiłka z „Irokezem” na głowie. Ten Cotter, na początku lat 80-tych mieszkał na Middle Percy kilka miesięcy z Andy`m. Rodzice Cottera opowiedzieli Andy`emu o problemach wychowawczych z synem i ten obiecał pomóc. Tak też się stało. Gdy w 2000 roku Cotter poleciał do Anglii by spotkać się z Andy`m, wywarł na niego presję sprzedaży wyspy dla siebie, w zamian za opiekę. Wrócili do Cairns razem i w kilka dni potem, Andy sprzedał Cotterowi wyspę wartą 300 000 dolarów za… 10 dolców!

Zszokowani Hecklingowie opuścili wyspę po dwunastu latach pobytu, a wprowadzili się na nią koleżkowie Cottera. Zaczął się czarny okres dla wyspy. W 2002 roku Andy poleciał do Anglii, gdzie żył w prymitywnych warunkach. Budził się w nocy z krzykiem, kopał ściany. Gdy wrócił do Australii, był wrakiem człowieka. Cotter rządził wyspą siedem lat. Na brzegu żeglarze zostawiali napisy ostrzegające przed nowym właścicielem. Zwierzęta na wyspie pozdychały, a on sam bywał częściej poza wyspą. Zostawił na niej tzw. „opiekunów”, którzy wypraszali od żeglarzy jedzenie, a nawet okradali ich. Andy przyjechał na wyspę i przez pięć dni obserwował poczynione dewastacje. W 2003 roku zmarł w domu opieki. W 2008 roku sąd orzekł, iż sprzedaż wyspy była wymuszona i nakazał Cotterowi opuścić ją. Ten wywiózł z niej wszystko co mógł, łącznie z plastrami miodu z uli. Potem mieszkał gdzieś w Azji. Wyspę przejęła kuzynka Andy`ego, Radclyffe z mężem Morrisem i odrestaurowała ją krok po kroku. Teraz znów służy żeglarzom, ale rząd uczynił z wyspy Park Narodowy z rezerwatem. Radclyffe i Hicklingowie są z pewnością rozczarowani. Tak zakończyła się smutna historia wyspy-raju, na której spędziliśmy z Ludkiem tak piękne chwile…

W kolejną rocznicę wybuchu II wojny światowej, odwiedzają nas „Avanisy”. Panowie zaglądają w każdy kąt, a panie wolą pić herbatę. Po przyjemnej pogawędce, serwuję moje naleśniki z dżemem. Na szczęście, przystawka smakuje, jednak obiadu nie będzie, bo nie mam koncepcji. Mogłaby być ryba, ale: a/ z czym?, b/z puszki czy z bloku? Przygotowałem jeszcze jedną herbatę i było O.K, a po odjeździe gości zakleiliśmy się „sweet-papką”, czyli zestawem: mleko-cukier-dżem. Ludek wzbogacił swoją rację czosnkiem, po czym stwierdził, że wyszła „całkiem ciekawa mieszanka”. Po południu uciekłem na wyspę, gdzie próbowałem uzupełnić zapasy orzechów kokosowych, ale wisiały za wysoko. Zmieniłem ambitny plan obejścia wyspy na kąpiel w wodzie z małymi rekinkami. Gdy wróciłem na jacht, zastałem uśmiechniętego i ogolonego Ludka. Pogadał przez radio z jakąś żeglarką i to był pewno   prawdziwy powód dobrego samopoczucia, które mu nieco popsułem wygrywając w szachy do zera.

Obraz2Na Kennedy Sound Ludek spalił kobiety…

W drugim dniu pobytu na Kennedy Sound, Tony i Gwen z Jolly Swagmana zaprosili żeglarzy wszystkich jachtów na pożegnalne party. Muszą już wracać do Sydney, ale liczą na ponowne spotkanie gdzieś tam, w świecie. Znalazłem zawieruszoną gdzieś butelkę koniaku i popłynęliśmy na party. Tam rozrabiał już nad miarę „Piegus”, który znów nałowił pełno ryb. Alkohol z zakąskami wjechał na pokład i zrobiło się swojsko. Na początek, na ofiarę wieczoru wytypowali mnie. Ustalili, że podwiozą mnie do jednego z hoteli i zostawią tam na kilka dni z pozytywnie ustosunkowanymi do żeglarstwa paniami, a efekty wizyty Ludek zainwestuje w doposażenie Marii. Potem skupili się na Jimie, a na końcu wzięli w obroty Ludka. Mój kapitan przyjmował delikatne zaczepki konsumując pyszne małże i ślimaki, a na koniec zaproponował następne party na małej Shangri-la. Wieczór był długi  i trwał do wczesnych godzin następnego dnia. Pożegnaliśmy kolejną załogę, a za kilka dni do powrotu szykował się Bluebird.  My przyjęliśmy kurs na Townsville.

Przed Townsville wyzwaliśmy rodzinkę „Piegusów” do regat, z metą w Nara Inlet. Po paru godzinach straciliśmy ich z oczu, a ściślej – oni nas. Wiało dokładnie w nos, więc daliśmy tyły i wróciliśmy na Lindeman Is. Osłonięci dobrze od wiatru, złapaliśmy się za przeszycie grota   i bezana. Weekendowe komunikaty pogody są bardzo skąpe, co nie zachęca do podjęcia ryzyka dłuższych przelotów. Płyniemy w kierunku Cid Harbour w dość ciasnym skupisku wysp okalających dużą Whitsunday Island. Słońce grzeje już bardzo intensywnie. Po ogoleniu hodowanej od wielu dni brody, został na twarzy jaśniejszy placek, który szybko zbrązowiał. Z brody będą nici, bo nie chce rosnąć. Poczekam na następną okazję. Wysłuchaliśmy nowej porcji wiadomości emitowanych przez radio „Wolna Europa”. Przy wstecznym prądzie czterech knotów, dmuchnęło z korzystniejszego kierunku i na komplecie żagli dołączyliśmy pod wieczór do grona dziewięciu jachtów kotwiczących już przy Cid Harbour.

Obraz3Do Townsville blisko i daleko.

Mój aparat fotograficzny odmówił współpracy, co odesłało go do części zamiennych jachtu. Teraz został mi tylko „Zenit” z obiektywem od „Fieda”. Poważnie obawiam się jakości  zrobionych zdjęć! Naleśniki z wątrobianką zakleiły nas skutecznie. Ledwo dotoczyliśmy się do koi, po czym legliśmy snem sprawiedliwych. Wczesnym rankiem uwalniam Ludka od mojej osoby płynąc „Stynką” na brzeg. Wisi tam tablica upamiętniająca przejście tym  szlakiem w 1770 roku przez Jamesa Cooka. Do plaży z polem biwakowym doprowadzono wodę, choć jak się wydaje, ostatnim, który z niej korzystał, był sam Cook. Miejsce było nieładnie zanieczyszczone resztkami pożywienia pozostawionymi przez weekendowych turystów. Na szczyt wyspy prowadziła kamienna ścieżka z wielkich skalnych bloków, na której wylegiwały się różnego rodzaju węże. Wyszukałem tęgą laskę, którą tłukłem w skały ostrzegając pełzające potwory. Schodziły z drogi niechętnie i z opóźnieniem, ale dzięki temu, po jakimś czasie osiągnąłem szczyt. Wokół mnie wynurzały się z gęstej zieleni krzewy … malin! Przełknąłem ślinę i rzuciłem się do zbierania witamin. Coś tam w głowie ostrzegało przed pomyłką, ale instynkt zbieracza był silniejszy. Dopiero ostry ból poparzonej liśćmi skóry zmusił mnie do rezygnacji z zaopatrzeniowych planów. Po czasie przypomniałem sobie, że tak właśnie wyglądają owoce „Stinging Tree”, które przy okazji są trujące. Niestety, było za późno. Lekarskim umiejętnościom Ludka nie należało zbytnio ufać, bo na każdą kontuzję stosował lizanie śliną. Jak zwierzęta, preferował „wylizywanie się z ran”. Zbiegłem na brzeg z nasilającym się pieczeniem i rosnącymi bąblami. Czułem się, jakby mnie ktoś owinął watą szklaną i wstrzyknął do krwi paraliżującą truciznę. Gdy wróciłem na łódkę, Ludek postawił poprawną diagnozę ze wskazaniem terapii opisanej wyżej, z dopiskiem: „A nie mówiłem, żeby uważać?!”. Przez kilka dni nie działało i zaliczyłem bezsenne noce. Potem również bolało, ale się przyzwyczaiłem. Turyści z Bowen zostawili mi na pocieszenie 3 butelki piwa, z których dwie wypił Ludek. Promieniał ze szczęścia, że to nie jemu przydarzył się romans    z trującym drzewem. Na radio, Jeff zaanonsował siedem nowych listów dla mnie i dwa do Ludka. W czynie społecznym szyję żagle do północy, bo to obniża poziom bólu po „malinach”. Nie mam pretensji do przyrody, bo w te maliny sam dałem się wpuścić.

Przy stałym wietrze 30-35 knotów, uciekamy na samym foku w kierunku Nara Inlet, którą osiągamy w okolicach obiadu. Świetnie chroniona zatoczka otoczona jest wysokimi wzgórzami, które pod wieczór rzucają ponury cień na wodę. Widok jak w przedsionku piekła, a wrażenia jeszcze gorsze. Nastrój grozy rozładowujemy luksusowym obiadem, czyli naleśnikami z dżemem. Przed zachodem słońca uciekłem na trudno dostępny brzeg i po blokach skalnych wdrapałem się na pobliski szczyt. Po drodze omijałem „maliny” szerokim łukiem. Na wydzielające zapach naszej lipy rośliny w ogóle nie reagowałem, a nawet potraktowałem je jak pies drzewo. Po kilku zdjęciach z widokiem na zatokę, szybko zbiegam, bo nie sprawdziłem tablic pływowych. Stynka wisiała już na cumach w powietrzu. Ponieważ jest tu teraz astronomiczna zima, zapisałem w notatkach informację o pierwszym zimowym zdobyciu Hook Peak i to bez użycia tlenu. Poparzenie znika, ale nie do wszystkich bąbli udaje mi się dosięgać językiem. Wieczorem łapiemy w eterze Edwarda Tomaszewskiego i Jeffa.  W Townsville czeka na mnie już osiem listów. Ale będzie uczta! Jeff i Jana nie dołączą do nas, bo nie dostaną urlopu. Szkoda, ale pracy trzeba pilnować. W Nara „cicho wszędzie, ciemno wszędzie i nie obaczysz księżyca”. Przespałem bez bólu całą noc. Na to konto, rankiem łapiemy się za naprawę baterii, bo zaczęły cieknąć. W ciągu dnia, po raz pierwszy na Wielkiej Rafie popadał deszcz. Pływamy po rejonie, gdzie takie zjawisko jest rzadkością. Do zatoczki wpłynęły dwa małżeństwa z Nowej Zelandii oraz Jim z Kevinem i jego żoną. Był to wystarczający powód, aby urządzić pożegnalne party dla powracających na południe załóg. Było: wino – kobiety – śpiew, a potem mocniejsze trunki. Zaczęliśmy od nauki nieoficjalnego hymnu Australii, Waltzing Matilda. Poszło nieźle i nawet Ludek się włączył. Sam się sobie z każdym  toastem dziwił, a w finale zaczął opowiadać kawał, lecz szybko się z niego wycofał. Potem były piosenki na życzenie, a jeszcze potem – palce i głowa odmówiły mi posłuszeństwa. Czyniący honory gospodarzy, Tony i Gwen, zmusili delikatnie podpite towarzystwo do zwierzeń. Poznajemy wiele ciekawych szczegółów z biografii każdego żeglarza. Gdy do głosu dopuszczono Ludka, swoją opowieść pozwolił sobie przeplatać wieloma zaskakującymi tezami, z którymi nie wszyscy byli skłonni się zgadzać. Dla większości słuchaczy, oceniał rzeczywistość poza obowiązującym powszechnie schematem. Temat rodziny, pracy, dzieci i wakacji, Ludek przerabiał w zastępczym pakiecie na własnym jachcie. Między nim a Marią nie dochodziło do konfliktów czy rozterek, bo to był rodzaj absolutnej miłości opartej na wzajemnej zależności. Każdy z jego załogantów, chcący lub niechcący, naruszał intymność związku kapitana z jachtem, po czym znikał wracając do swojego życia. A Ludek nigdy nie zdradził Marii – jego pierwszej i ostatniej Miłości. To było uczucie, a jednocześnie uzależnienie, na które stać było tylko prawdziwie wolnego człowieka. Wszyscy dyskutanci zastanawiali się tego wieczora, czy potrafiliby w imię nadzwyczajnych choćby przygód, zrezygnować we własnym życiu z uznanych i niepodważalnych wartości.

Rankiem zrobiło się pusto w zatoczce. Wszyscy odpłynęli zostawiając adresy i życzenia szczęśliwego powrotu „do domu”. My byliśmy w domu. A więc, powrót do obowiązków: naprawa baterii, szycie żagli, szachy, korespondencja, przegląd instalacji, posiłek. Na Marii Ludek miał to, o czym marzył – życie bez kłótni i pretensji o byle co i mógł robić wszystko to,  co mu się podobało. Ale sam nie chciał i nie lubił żeglować, bo potrzebny mu był jakiś człowiek. Po co?  Chyba chciał się swym szczęściem dzielić. Kiedyś zwierzył się, że różne charaktery działają na niego jak prostownik, dzięki któremu wie, jak funkcjonować.

Następnego dnia zachciało nam się na obiad ostryg. Z Ludka błogosławieństwem, wybrałem dwa największe wiadra, porządny młotek i ostry przecinak. Wiedziałem, że kiedyś przyjdzie czas na połykanie świeżych ostryg i małży, bo to przywilej morskich włóczęgów. Miało  rozpływać się w gębie, więc poczekałem na niską wodę i ruszyłem do ataku. Ostrygi nie chciały same odskakiwać od skał. Napełnienie obu wiader zabrało mi sporo czasu. Potem zdecydowałem się na posiłek. Po rozchyleniu muszli, ukazało się w środku „Cóś”: miało liczne frędzle, cuchnęło i było przyklejone do skorupy. Trudno. Odgryzłem całe i połknąłem. Fuj…, miało być niebo w gębie, a było cuchnące piekło. Porażka! Postanowiłem sprawdzić moje odczucia na Ludku: dozbierałem ostrygi do pełna i ruszyłem w drogę powrotną. Na widok obfitości w wiadrach, boss cmoknął z zachwytem, bo nawet jemu moje naleśniki zbrzydły. Gdy wszedłem na pokład, Ludek od razu złapał największą sztukę i połknął przykładnie. Mlaskał i żuł, ale nie był  zachwycony. Gdy spytałem o repetę, zasugerował koniec posiłku i poprosił o herbatę. Próbował jeszcze tłumaczyć ostrygi, że to nie czas na nie, że trzeba by we wrzątku, a potem polać dużą ilością soku z cytryny, itd. Koniec końców, bez żalu wywaliliśmy do morza całą zdobycz. Piliśmy tego dnia wyjątkowo dużo. Podejrzewam, że brakło nam wiedzy o ostrygach, bo gdy uzbierałem je na północy rafy za miesiąc, po usmażeniu z „wonderful mackerel” rozpływały się w ustach, a w pamięci zapisałem ich boski smak. Sąsiedzi nie mogli odżałować wyrzuconych ostryg i też nie wiedzieli, co sknociliśmy. Stanęło na tym, że mamy na jachcie wybór, bo japońskie rybki wciąż czekały na odkrycie.

Wieczorem skroiliśmy portki załodze Shangri –la w szachy i to do zera. W rewanżu, Kevin (bez żony) obiecał mi wizytę na „Wyspie Rozpusty”. Jednak Ludkowi odkręciły się plany i jeszcze tego samego wieczora podnosimy kotwicę i odpływamy na północ. Żegnamy Nara Inlet w ponurych ciemnościach, ale z żalem. Minęliśmy w ciszy skały z namalowanymi nazwami wizytujących tu jachtów, a potem przyjęliśmy żądany kurs. Nie chciało dmuchać, a każde zdobyte 5 mil okupowaliśmy cofką o 3 mile. Silnik uratował sytuację, a po jakimś czasie zerwał się wiatr w nos. Wdaliśmy się w bezsensowną halsówkę, licząc na odkrętkę wiatru, ale do świtu nic się nie zmieniło. Po śniadaniu (czosnek z miodem i mleko w proszku) pchnęło nas z boku i rozpoczął się wyścig z metą w mieście. Po drodze, spróbowałem zrobić na obiad kluski z wody i mąki na wodzie z przesmażoną „wonderful”. Nie było złe, ale efekt eksperymentu był marny: że kluski były twarde – to jedno, ale bez czosnku nie miały żadnego smaku. Oficjalnie, chwaliliśmy danie łykając „kluski” w całości.

Neptun chyba się na nas pogniewał, bo zerwał się sztormowy wiatr i trzeba było schować się przy wyspie Magnetic Island. Żebyśmy się w Townsville nie nudzili, po drodze rozerwało nam grota. Ponieważ klusek narobiłem pół szafy, trzeba było kontynuować eksperyment.  Potłukłem je na drobniejsze kawałki i wrzuciłem na patelnię z pięcioma smażonymi cebulami oraz głową czosnku. Nawet mi to smakowało, a Ludek spytał czy coś jeszcze zostało. Fakt, że najsmaczniejsza była cebulka, ale obiad można było zaliczyć. Nocą wyskakiwaliśmy na zmianę za potrzebą. Było kilka kolejek, a raz Ludek prosił o pośpiech.

Przy Magnetic Island stoi na kotwicy stary, wycieczkowy szkuner Argonaut II, a po plaży spacerują stare panie z parasolami nad głowami. Chodzą tam i z powrotem i nic więcej nie trzeba im do szczęścia. My dla odmiany, zjedlibyśmy coś konkretnego na obiad, wzięli prysznic i poczytali korespondencję. Jutro będzie piątek, a to oznacza, że nic w porcie nie załatwimy. Tak bywa tu w weekendy. Sama wyspa wygląda jak cmentarzysko kamieni o różnych kształtach i formach. Przy plaży widać hoteliki, wypoczywających ludzi. Sielsko i beztrosko, choć w to ostatnie trochę wątpię. Nawet tutaj ludzie mają czym się martwić, bo słońce nie dla wszystkich świeci jasno. Czekamy przy wyspie na martwą wodę aż do obiadu.

Ludek zaskoczył mnie dziś i w ramach rewanżu za wczoraj, przyrządził ryż z suszonymi, a raczej przesuszonymi rybami. Dostał je rok temu w Hobart za darmo, bo nikt nie chciał, a nawet nie mógł ich jeść. Ucieszył się na myśl o tym daniu, bo myślał, że rybki podzielą los pasty do zębów. Wiek ryb nie był znany, a były własnością indonezyjskich studentów, którzy zakupy robili kierując się głównie ceną. Duży karton tego specjału Ludek upchnął najgłębiej w przerobionym na spiżarnię kingstonie (jachtowy kibelek). W skład masy rybnej wchodziły rzeczone ryby, jakieś powykręcane na wszystkie strony stworzenia podobne do glist oraz suszone kraby. Całość dużo lepiej smakowała, niż wyglądała. Zaskoczyłem Ludka jego metodą i po pierwszym talerzu poprosiłem o dokładkę bez rybnej wkładki, ale za to z czosnkiem. Przez chwilę patrzał na mnie podejrzliwie, ale życzenie spełnił. Swoją porcję odłożył „na później”. Po południu, przepływający obok nas trimaran zameldował nam, że czeka na nas korespondencja. Skąd wiedzieli?

Łapię się za przeszycie genuy, bo wygląda już marnie. Czeka mnie parę dni pracy z żaglami. Obok plaży przy naszej wyspie, stoją zaparkowane samochody, chociaż całą wyspę można przejść wzdłuż i wszerz w pół godziny. Cywilizacja wciska się wszędzie i prawdopodobnie nieodwołalnie.

 

Obraz4Wejście w gali do ostatniego na północ miasta Rafy.

W piątek możemy wreszcie celować w martwą wodę na wejście do portu. Poszło łatwo, ale przy palach Yacht Clubu było gęsto od jachtów. Stajemy niepewnie przy miejscu ponoć już zajętym. Nie ma kogo spytać gdzie stanąć, a w porcie pusto, jakby wszyscy poumierali. Stajemy w miejscu bezpiecznym, a jutro przeholujemy jacht na wyznaczone miejsce. W kapitanacie portu usłyszeliśmy krótkie: „Monday morning”, co powtórzono przy pytaniu o korespondencję. O wszystkim miał decydować Mr. Stones. Szybko znaleźliśmy public showers i wykąpaliśmy się prawie na wylot. Potem wyskoczyliśmy na spacer po głównej ulicy, która wyglądała niewiele inaczej, niż dwieście lat wcześniej. Po ulicach włóczą się  zataczający się tubylcy (Aborygeni), Murzyni, Chińczycy – pełna egzotyka! Z plakatu zerknął na mnie Jose Felicjano, który za 60 dolarów od osoby ma w środę dać koncert gitarowy w muszli koncertowej. Mam w kieszeni niecałe 30 dolarów, więc czeka mnie podsłuchiwanie obok muszli. Ceny w sklepach astronomiczne. Interesujące mnie jabłka kosztują 20 centów za sztukę. Trzeba będzie zaglądnąć do hurtowni.

Obraz5Wreszcie Townsville, jachty i listy.

W sobotę rano sprawnie przeholowujemy się na nowe miejsce. Mr. Stones zadecyduje, czy to dobre miejsce i czy będzie drogie. Nie zdążyliśmy jeszcze ostygnąć po przeprowadzce, gdy ktoś zapukał w burtę jachtu. Jakieś młode małżeństwo nie umiało sobie odmówić wizyty na Marii. Cmokali i zachwycali się wszystkim, ale na poczęstunek nie odważyliśmy się. Wpisali się do księgi wizyt i zaprosili na swój jacht Hephzibah. Zaraz po ich wyjściu wkroczyli na jacht celnicy. Urzędowym tonem poprosili o dokumenty, zadali kilka pytań i poprosili o wizytę w ich biurze „Monday or Tuesday morning”. Najważniejsze, że nie skierowali nas na kwarantannę. Mary i Lee-Jon zapisali w naszej księdze wizyt: „Jak to miło, że można tu widzieć prawdziwych Polaków i wiedzieć, że nie wszyscy w Polsce umarli. Żeglujcie dalej bezpiecznie i nie spieszcie się z powrotem do kraju!”. Ludek skomentował to stwierdzeniem, że pośpiech jest złym doradcą i będzie się tego trzymał…

Przy kawie na pokładzie Hephzibah dowiadujemy się, że ich cementowy slup idzie na sprzedaż, bo Mary nie lubi kołysania. Za sprzedany jacht mają zamiar wyjechać do  Nowej Zelandii, gdzie chcą nabyć farmę i … zbudować nowy jacht! Trochę to niejasne, ale w końcu to tylko plany. Nasi gospodarze chwalą sobie życie w Australii, choć zmieniali pracę wiele razy. Lee grał na gitarze w klubach, był nawet kucharzem w restauracji.  Dowiedziałem się, że najtańsze bilety na Jose Feliciano kosztują 7,5 dolarów, a to już leży w moim zasięgu. Uwidim. W drodze powrotnej na Marię, ktoś wywołuje nas z pokładu stalowego kecza. Ludek rozpoznał znajomych Niemców z Sydney: Manfreda i Rosę.

Przyjmujemy ochoczo zaproszenie i odwiedzamy jacht Rosa. Inaczej nie mógł się przecież nazywać! Do rąk dali nam po piwie i kawałku pysznego ciasta upieczonego przez Rosę. Od razu pomyślałem sobie o indonezyjskich rybkach i „wonderful makerel”, ale szybko je strzepnąłem z głowy. Na szybko, opowiedzieli swoją zawiłą historię, która doprowadziła ich na koniec do Australii. Z NRD uciekli przez zasieki w Berlinie. Udało im się uniknąć śmierci.

Potem zdecydowali się na emigrację do Australii. Manfred grał w klubach nocnych, a w dzień budował Rosę. Potem podjął pracę na kolei. Z dwustoma dolarami w kieszeni, dopłynęli do Townsville, gdzie mają zamiar przebudować swój jacht. Dostali tu pracę i stoją już na dwóch nogach. Ich 13-letnia córka uczy się korespondencyjnie, ale najlepiej czuje się na wodzie. Cała rodzinka zamierza za pół roku popłynąć do Afryki Południowej, gdzie można dobrze zarobić. Za jakiś czas, wszedł na pokład Rosy stary niemiecki kapitan Hans Renz.

Miał ponad 80 lat, był Pierwszym Oficerem na Darze Pomorza, gdy ten pływał pod duńską banderą. Potem pełnił funkcję kapitana na jednej ze słynnych pięciu brygantyn, zbudowanych w 1922 roku w Niemczech. Przewozili guano z Chile do Australii. Żaglowce te miały być super-nowoczesne, jak na tamte czasy, jednak drogę z Hamburga do Sydney pokonywały w 124 dni. Starszy brat Hansa był kapitanem z jeszcze dłuższym stażem i bujniejszym przebiegiem służby. Podobno wciąż żył i cieszył się wybornym zdrowiem. Hans opowiadał dowcipnie i ze swadą różne historyjki i dykteryjki żeglarskie, mieszając słowa angielskie z niemieckimi. Opowiedział, m.in, o pewnym lekarzu, którego miał na pokładzie swego czteromasztowego żaglowca Priwall. Ten, układał lekarstwa według nazw chorób przyporządkowując im odpowiednie liczby. Każdego, kto do niego przychodził po poradę, pytał, jaki numer mu dolega. Gdy była to np. 14-tka, stwierdzał, że już nie ma tego numeru na stanie, na co chory proponował zestaw 6 + 8 lub inną kombinację…

Gdy Ludek na koniec wizyty zaproponował zaokrętowanie kapitana na rejs do Cairns lub Cooktown, oczy dziadka zaświeciły się i obiecał, że spróbuje pokonać ostatnią przeszkodę, czyli własną żonę.

Obraz6Hans Renz – żywa historia.

Zostaliśmy zaproszeni na spotkanie przy piwie z muzyką w wykonaniu Manfreda. Rano mieliśmy ich wszystkich wizytować na Marii. Wyskoczyliśmy przed snem do publicznej łaźni na jeszcze jedną kąpiel w słodkiej wodzie. Trwała pełne dwie godziny. Następnego dnia pod wieczór, zachodzimy na Rosę. Manfred wyciągnął cytrę, na której grał walce, tanga i przedwojenne kawałki (np. Lilli Marleen). To był prawdziwy koncert. Strasznie się rozmarzyłem, Ludek też był pod wrażeniem.

W poniedziałek Ludek wyszedł załatwiać formalności, a ja przygotowałem lepszą wersję obiadu, chociaż z tych samych składników. Po powrocie kapitana, dodałem kupionej kapusty, skrawków szynki (za jednego dolara kilogram!) i świeżej mąki. Jabłka też kapitan kupił, ale nie wrzuciłem do gara, bo to by była prowokacja… Pan STONES okazał się być panem Stonesem i nie musimy się przenosić. Listy gdzieś tam utknęły, ale nazajutrz mają już być w naszych rękach. Pozostajemy głównymi okupantami łaźni publicznej.

Nazajutrz Ludek chwycił się za przegląd silnika, a ja udałem się do kapitanatu po należne listy, a potem na zwiedzanie miasta. Zaplanowałem metodą małych kroczków, że siądę sobie gdzieś w parku z tanim lodem w ręce i powoli będę trawił plotki z Polski. Plany planami, a listów nadal nie było! Podobno pan, który wiózł te listy do portu, dostał ataku nerek (?!) i to zamknęło sprawę na teraz. Ze złości wlazłem pod zimny prysznic i pokrzyczałem sobie na siebie i na Australię. Potem poszedłem do starej części miasta z jeszcze starszym dworcem kolejowym, który wybudowano w 1912 roku. Rozkład jazdy obejmuje linie do Cairns, Mount Isa, Bowen i kilku małych miejscowości. Na torach stoi śliczna ciuchcia retro z fikuśnymi wagonikami w XIX-wiecznym stylu. Trochę zmęczony, siadam na krawężniku przy mocno zapuszczonym cmentarzu. Prawie natychmiast wynurzył się z bocznej uliczki radiowóz z policjantami. Spytali „skąd” i „dlaczego”, a potem przeprowadzili krótki test na narkotyki. Musiałem wyglądać na zbyt nieobecnego, jak na australijską normę. Na wszelki wypadek, dałem do sprawdzenia torbę z nieaktualną legitymacją studencką. To wystarczyło i zaraz usłyszałem przeprosiny, choć nie musieli tego robić, bo to ich praca. Powiedziałem, że to ich obowiązek, tak samo, jak mój siedzieć na krawężniku i uczyć się języka angielskiego. Pokiwali twierdząco głowami i szybko odjechali. Pomyślałem, że policjant, to ostatni zawód moich marzeń. Za chwilę wrócili i spytali, czy potrzebuję podwózki do centrum. Po chwili zaprosili mnie na piwko do baru. Sami, pili colę. Zaproszenie dostałem wyłącznie przez fakt, że nie widzieli jeszcze w Townsville polskiego turysty siedzącego na krawężniku ulicy przy cmentarzu… Pogadaliśmy o Polsce i Australii.  Z rozmowy wyczułem, że wolą mieszkać tutaj. A poza tym: czy ja wyglądam na narkomana?! W drodze powrotnej wziąłem kolejny zimny prysznic i wróciłem na łódkę. Ludek skończył przegląd, a makaron skisł bezpowrotnie, co oznacza, że dziś znów będą naleśniki. W środę wyrwałem z rąk urzędasów listy, choć dwa razy odwiedziłem kapitanat i dwa razy Pana Stonesa. Wieczorem, przy lampie naftowej z naleśnikami w ręce i gorącą herbatą, zaczęliśmy połykać treść korespondencji z kraju. Paczka z uczelni poinformowała mnie szczegółowo na 26 stronach (!) o swoich wakacyjnych przygodach. Czytanie było ucztą i trochę zrobiło mi się żal, że robili to wszystko beze mnie. Podejrzewałem jednak, że oni woleliby być na moim miejscu. Cały następny dzień przesiedziałem na Marii trawiąc ponownie treść listów. Ludek poszedł „na chałupy” i na miasto, skąd przywlókł dużo taniej wątroby, którą natychmiast przerobiłem na niby-rosół, niby-drugie danie, które z kolei – szybko znikło. Manfred i Rosa naturalizowali się na Australijczyków, co podnosi ich społeczny i prawny status. Zasłużyli na to swoim życiem i tym, co przeżyli w drodze do tutejszego raju.

W nocy nie szło zasnąć, bo pękł filtr zbiornika ropy i ta do rana spływała do zęzy. Trzy godziny gruntownego klaru należało się Marii, choć 13 dolarów spłynęło bezpowrotnie. Po porządkach przyszła kolej na zakupy i uzupełnienie paliwa. W tym dniu zdążyliśmy jeszcze uzupełnić i wysłać do Polski korespondencję. Mamy świeżą mąkę, która smakuje jak mąka i dwa kilo dość marnych jabłek. Po kąpieli wpadamy na Rosę na zwyczajowe plotki. Australia wciąż debatuje na temat rekonstrukcji Darwin po cyklonie „Tracy” w 1974 roku. Na określenie siły wiatru zabrakło w tamtym dniu skali. Mogło dmuchać nawet do 300 km/h! Właśnie tam chcemy dopłynąć… Darwin liczy sobie obecnie 40 000 mieszkańców i jest stolicą Terytorium Północnego. Od Johna Mattesitch`a dostaliśmy kontakt na szefa „Darwin Reconstruction”, co może okazać się sporą korzyścią na sezon cyklonów w tym mieście. Jeśli do tego dołożyć kontakt na drugą osobę Terytorium w postaci zięcia Hansa Renza, to miasto może okazać się całkiem ciepłą przechowalnią przed dalszymi etapami rejsu. W dzień targowy (sobota), Rosie zabiera nas na zakupy do dużej hurtowni warzyw. Za „ludzkie” pieniądze doposażamy Marię w czosnek, cebulę i kapustę oraz inne zielone drobiazgi. Rosa i Manfred marzą o skończeniu budowy jachtu, a potem liczą na szczęście w rejsie dookoła świata. Z australijskimi papierami i optymizmem życiowym, pracę znajdą wszędzie. Podobno w Afryce Południowej zarabia się najłatwiej. Z Rosy zabieramy do nas Hansa na pożegnalną wizytę. Otwieramy „Napoleona” i wsłuchujemy się w barwne opowieści starego szypra. Wiek zrobił już z nim swoje, ale w środku małej postaci krew wciąż szybko krąży. Wpisuje się nam do Księgi Wizyt i mojego dziennika podróży. Niestety, z nami nie popłynie, bo żona nie pozwoliła. Tyle lat go w swoim życiu nie widziała, że nie chce przegapić ostatnich chwil. Muszą się strasznie kochać! Robimy jeszcze ostatnie zdjęcia pamiątkowe i odwożę żywą historię światowego żeglarstwa na brzeg. Hans poprosił o możliwość powiosłowania. Słabo już mu szło, ale cieszył się, jak dziadek na widok ukochanego wnuczka. Jego – choćby nawet krótki – pobyt Marią na morzu mógłby być ryzykowny. Nim wysiadł z łódki, objął mnie serdecznie i powiedział: „ Życzę ci wielkiej przygody w życiu i przedłużenia historii żeglarstwa o następne 100 lat!”. Hans Renz pomachał mi z brzegu ręką na pożegnanie i zrobiło mi się żal chwili nie do odtworzenia w przyszłości.

Obraz7Pożegnanie z Wilkiem Morskim.

Manfred i Rosa zaprosili nas na pożegnalne spotkanie. Na sam początek, Manfred zaproponował nam wysłuchanie swoich ulubionych kawałków granych na cytrze. Grał ślicznie, a ja w myślach wyobrażałem sobie atmosferę koncertów w kafejkach i klubach nocnych Sydney, Brisbane i innych miasteczek. Gospodarze dzielili się z nami nadziejami i troskami o los ich rodziny, ale nie wątpili, że gdzieś na żeglarskim szlaku, jeśli nawet nie spotkamy się, to będziemy miło siebie wspominać. Bardzo chciałem aby ich plany powiodły się. Na koniec spotkania otrzymujemy od Rosy wspaniały tort. I jak tu o nich zapomnieć?

Sezon cyklonów zbliża się powoli, ale nieodwołalnie. Nowe dni przynoszą nowe troski, ale też i wspaniałe przeżycia. Rano czyścimy i odkażamy zbiorniki wody pitnej, uzupełniamy je do pełna i napełniamy puste kanistry. Na morzu każda ilość słodkiej wody ma cenę złota. Jeszcze podłączamy zbiornik ropy z ominięciem zepsutego filtra i o 07:00, rano, odchodzimy w morze. Natychmiast zrywa się dobra „piątka” i jest okazja sprawdzić nowo przeszyte żagle.

Obraz8Rezerwat tubylców Great Palm Is.

Szybko meldujemy się przy wyspie Great Palm, ale grot rozerwał się poza szwem. Będzie robota, a tu zaczęło po raz pierwszy regularnie padać. Do tego doszły silne porywy wiatru, toteż powracamy do wacht kotwicznych, mimo, że jesteśmy dobrze osłonięci. Żagle starzeją się i czeka je naturalna śmierć, bo ileż razy można je przeszywać? Jednym z głównych ambicji żeglarskich Ludka było opłynięcie globu na jednym komplecie żagli. Szanse na to są marne, ale nowy komplet szyper kupi tylko w ostatecznej potrzebie. Na razie, czekamy na korzystną prognozę pogody, bo najbliższa wyspa Fitzroy czeka na nas w odległości 120 mil. W passacie SE, kierunki wiatru z NE i N są raczej rzadkością i ta rzadkość akurat nas dopadła. Jest okazja pojeść bez przeszkód. Jeśli Ludek oczekiwał na moją chorobę morską, to srodze się zawiódł, bo to już mnie nie dotyczy. Skończyły się dumne parady Ludka po pokładzie z papierem toaletowym w ręce. Teraz zamieniły się w rywalizację przy posiłkach. Zżeramy sprawiedliwie (czyli po pół) tort oraz wciąż świeże liście kapusty z rybą. Ludek dokupił kilka puszek ryby, które mimo dużej przeceny, traktujemy jak towar luksusowy. Rzeczywiście, ich smak znacznie różni się od „wonderful makerel”, których znaczne zapasy jednak powoli kurczą się. Niektórych egzemplarzy nie odważamy się sprawdzać. Ludek nie jada tylko żółtej pleśni, którą – w odróżnieniu od zielonej – uważa za niekoniecznie zabójczą, ale raczej bezużytkową. Spróbowaliśmy sprawdzić przydatność znalezionego przy porządkach w zęzie avocado, które przechowało się zapomniane w jednej z grodzi zęzy. Mimo, że skórka owocu była nienaruszona, to zapach wnętrza nie zachęcał do spożycia.  Po paru godzinach pozbyliśmy się wątpliwości i potraktowaliśmy avocado, jako dodatek do warzyw. Dostaliśmy je od Leona w Mooloolaba…

Po dwu dniach pogoda w miarę ustabilizowała się, chociaż ciężkie ołowiane chmury wciąż gnają po niebie. Szkoda nam czasu, bo sezon cyklonów zbliża się nieubłaganie. Korzystając z baksztagowego kursu, płyniemy dalej. Stawiamy tylko grota, a i tak płyniemy przy 4°B z prędkością sześciu węzłów. Dla Marii wystarczy, a więc i nam pasuje. Po ostatnich burzliwych dniach, łódka kołysze się jak zwariowana, ale mnie to już nie rusza…

Dziwne, ale mimo bliskości równika, wciąż używamy nocą kufajki. Fale przelewają się przez rufę i mamy przemoczone ciuchy. Wieczorem stawiamy foka i zanosi się na nowy rekord dobowego przelotu Marii. Zabawę psują częste i gwałtowne szkwały z silnym opadem, zupełnie jak na złośliwym Tasmanie. Nad ranem, podczas mojej wachty zaliczam oberwanie chmur. Ludek nawet nie wstał. Czyżby doszedł do wniosku, że można mi ufać?

Dzisiejszy przelot, to 120 Mm. Nieźle. Wyspa Fitzroy jest istotnym punktem nawigacyjnym Wielkiej Rafy, bo leży przy ważnym  jej przejściu. Jedna z dwu latarni ma zasięg 28 Mm. Wyspa jest zielona i piękna, nadaje się na utworzenie atrakcyjnego kurortu. Australijczycy planują zbudować na niej hotele i to nie jest najlepsza wiadomość dla żeglarzy. Syn latarnika odwiedził nas na plaży i zaprosił na wieczorną kawę. Korzystamy z zaproszenia i wspinamy się na 300-metrowe wzgórze z latarnią. Budowla wygląda jak laboratorium. Zwiedzamy wnętrze, a następnie siadamy do stołu z poczęstunkiem: piwem, serem, kawą, ananasem i ciasteczkami domowej roboty. Latarnik chwalił sobie lekką i łatwą pracę. Latarnię obsługuje generator o mocy 3 kilowatów. System zabezpiecza rezerwowy generator prądu i solidny zestaw baterii akumulatorowych. W razie awarii, włącza się sygnał dźwiękowy podłączony do mieszkania latarnika. Jego praca ma charakter kontraktowy. W wolnym czasie rodzina remontuje stalowy kecz, który odkupili od małżeństwa z Cairns, dla którego była to droga skarbonka bez dna z przeznaczeniem na zamieszkanie. Córka i syn latarnika uczą się korespondencyjnie, co tu na Rafie nie jest rzadkością. Planują udać się za trzy lata w długi rejs. I tym razem żal się żegnać. Może się gdzieś spotkamy?

W ostatni dzień września, słaby passat gna nas z siłą 3°B w stronę Low Island.

Obraz9Atol Low Islet.

Zmieniamy system wacht na 2-godzinny. Jest szansa na osiągnięcie wyspy przed nocą, co pozwoliłoby wygodnie pomanewrować w otaczającej wyspę lagunie. Dojadamy naleśniki i stawiamy wszystkie żagle, uzbrajając genuę spinakerbomem. Teraz gnamy jak do pubu. Szybko ukazują się dwa paski wysp atolu. Większa z nich porośnięta jest mangrowcami, a mniejsza tworzy cay piaskowy, na którym stoi latarnia i niskie zabudowania mieszkalne.

Przy brzegu kołysze się brzydki stateczek. Mangrowce wystają z wody, jakby je ktoś zasadził, a na cayu, uginają się obwieszone owocami palmy kokosowe. Jest też namiastka domowego ogródka. Laguna zapewnia świetne schronienie, a przeźroczysta woda kusi do kąpieli. Widok pływających w niej małych rekinów nie nastraja zachęcająco. Wrzask kolonii ptaków w mangrowcowym lasku usypia po sutej kolacji. Na dobranoc, gram na gitarze „Sorrento”. Pogwizdujący do melodii Ludek rozluźnił się i nastawił wodę na herbatę.

Rankiem podpłynął do nas krewetkowiec z niemieckim rybakiem, który wysypał na nasz pokład pełną zawartość z kosza krabów.

Obraz10Kraby na śniadanie – to lubię!

Poplotkowaliśmy o losie rybaków. Przez jedną noc  mogą zarobić nawet 150 dolarów, ale po potrąceniu kosztów eksploatacji jednostki i kosztów utrzymania, pozostaje tylko część zarobku. By wyjść na swoje, muszą łowić parę miesięcy. Do domu przypływają na Boże Narodzenie. Dziękujemy za dary morza i płyniemy na wyspę. Na brzegu czeka na nas potężny blondyn, Szwed Ole. Jest latarnikiem, który znalazł na Wielkiej Rafie cel życia. Na lądzie czuł się jak ptak w klatce, więc gdy dostał pracę latarnika, potraktował ją jak dożywotnie wyzwanie losu. W domku wisiała na ścianie wyprawiona szczęka złapanego dwa dni wcześniej w lagunie rekina-ludożercy. Twierdził, że te zwierzęta nie są groźne, ale nie sugerował wielogodzinnej kąpieli. Latarnia na wyspie ma równo 100 lat i jest utrzymana w idealnym porządku. Ole jest kolekcjonerem białej broni, której egzemplarze wypełniają cały living room. Jesteśmy zaproszeni na wieczornego drinka.

Ubieramy płetwy z okularami i eksplorujemy żywą część rafy. Takiego obrazu podwodnego królestwa nie da się opisać! Tridachny mają ponad metr długości, a kolorowe stworzenia błyskają w przeźroczystej wodzie tęczowymi barwami. Są ciemno-atramentowej barwy „pociski morskie”, czarne jeżowce, różnokształtne ryby i czatujące na nie, pokraczne kolosy. Był też  i żółw, którego upolowanie zagrożone jest dużą karą finansową. Aborygenów mało te przepisy obchodzą, bo zmniejszenie populacji gadów notuje się dopiero od skolonizowania Australii. Przed przybyciem „białych”, przyroda Australii stanowiła zharmonizowany, zgodny ekosystem, a czarny człowiek był jednym z jego elementów. Biali najpierw ten system zniszczyli, a potem stworzyli przepisy chroniące ginące z ich powodu gatunki zwierząt. Logika białego człowieka nie mieści się w prostej logice człowieka czarnego, toteż któraś ze stron będzie musiała ustąpić. Łatwo zgadnąć – która! Pływaliśmy po rafie do wieczora, aż żołądki upomniały się o swoje. Obiadokolacja była prosta: same kraby z wrzącej wody morskiej i herbata. Mięsa nie było dużo, ale jaki smak!

Rankiem wpłynęły do laguny dwa jachty z zupełnie nagimi załogami płci obojga. Nie krepowali się zbytnio: pobyli, poopalali się, popływali wpław i odpłynęli. Znów zostaliśmy sami. Wieczorny chłodek orzeźwił nas na tyle, że popłynęliśmy na brzeg z butelką dobrego koniaku. Ole, jakby czekał na nas. Przenieśliśmy się do domku, w którym normalnie żyje małżeństwo latarników, przebywające akurat na urlopie. Szwed zastępuje ich na okres wakacji, a potem wraca do stałego miejsca pracy, na Fitzroy Island. Oglądamy kolekcję fajek, dwa harpuny, wspaniały łuk, zbiór książek i lunetę morską, jakiej używał James Cook. Szwecję opuścił Ole w wieku 20 lat po odbyciu służby wojskowej. Przez 10 lat włóczył się po Australii, wiodąc twardy żywot trampa. Jako latarnik pracował na kilku wyspach. Po dwóch piwach przyszły nowe dwa, a po nich – dwie butelki rumu „Captain Morgan”. Potem zacząłem widzieć podwójnie. Ole znał dobrze historię Polski, ale raczej wolałby tam nie mieszkać. Długo żegnaliśmy się z gospodarzem wyspy, wznosząc wciąż nowe toasty. Planowaliśmy opuścić wyspę nocą.

Nie podnieśliśmy kotwicy, za to opróżniliśmy gar z naleśnikami. Następnego dnia (niedziela), musimy do siebie dojść, a najlepiej – przez robotę: znów szyję genuę, a Ludek sporządza „bałandę”, czyli nic na wszystkim. Oczywiście, prawie całą zjada sam, bo ja po alkoholu dochodzę do apetytu dłużej. W nocy podnosimy wreszcie kotwicę i ostrożnie opuszczamy lagunę. Prawie natychmiast, skądś nadleciały ciemne chmury z niegroźnymi szkwałami. Nad ranem wiatr stężał do 5°B i zrobił się niezły rozkołys. Pogoda robi się wyborna, więc wyciągamy szachy i robimy herbatkę. Powietrze przeszywa nagle ostre przekleństwo, bo Ludek rozsypał w mesie cukier, a za chwilę dostał bomem w głowę. Na wszelki wypadek, zrobiłem wszystko by przegrać. Szybko osiągamy Cooktown, o którym naczytałem się sporo.

Obraz11  Wchodzimy do Cooktown.

Ciekawostką jest fakt, że z jedenastu miejsc odwiedzanych przez Cooka w Australii, dziesięć przypadło na dzisiejsze Queensland, a jedno, na południową część kontynentu (Botany Bay, 1770r.). Na Endavour River, słynny podróżnik stał 48 dni czekając na korzystne warunki pogodowe. Czas upływał załodze na naprawach i poznawaniu obyczajów tubylców. W 1865 roku, wysłany na zbadanie możliwości zasiedlenia północnych regionów Australii, John Jardine stwierdził, że jedynym takim miejscem mogłoby być właśnie Endavour River. W latach siedemdziesiątych XIX wieku, różni badacze Australii natrafiali w tych okolicach na duże samorodki złota, co zainicjowało słynną gorączkę złota. Powstało natychmiast miasteczko, które nazwano Cooktown.

Obraz12Jak w czasie „gorączki złota”.

Dzisiejsze Cooktown liczy siedemset mieszkańców. Żyją w cieniu dawnej świetności miasta, które w XIX wieku przeżywało gorączkę złota podobną do tej, na Alasce. Miasto liczyło wtedy 60 tysięcy stałych mieszkańców, głównie poszukiwaczy przygód i Chińczyków. Były tu luksusowe hotele odwiedzane przez licznych turystów, bogate sklepy, banki, szkoły, kościoły i knajpy. Cooktown stało się szybko największym miastem Queensland.  Z historii miasta warto odnotować informację, że pierwszymi mieszkańcami miasta było dwudziestu Chińczyków, których populacja w czasie gorączki złota wzrosła nawet do 18 tysięcy. Pozostała po nich kapliczka na cmentarzu i ogród chiński. W apogeum rozkwitu, miasto szczyciło się posiadaniem 60 hoteli (!) i największej w Queensland liczby licencjonowanych sklepów alkoholowych. W mieście prosperowało sześciu rzeźników, pięciu piekarzy, czterech blacharzy, siedmiu kowali, trzech krawców, sześciu fryzjerów, trzy apteki, kilku lekarzy, dwóch dentystów, kilku nauczycieli, rymarz i jubiler. Cooktown było w latach siedemdziesiątych XIX wieku typowym miastem poszukiwaczy złota. Rządzone było przez wybieranego burmistrza. Połączenie kolejowe z innymi częściami stanu miasto uzyskało już w 1882 roku. W trzy lata później powstał browar i zbudowano drugą szkołę (dla chłopców) oraz bank New South Wales. W rok później, oddano do użytku linię telegraficzną do Cape York. Jej budowa pochłonęła wiele ofiar, w większości zabitych przez tubylców. Upadek miasta notuje się na przełom wieków. W 1907 roku Cooktown doszczętnie zniszczył cyklon, a w 40 lat później upadek miasta przypieczętował następny, po którym nie było już co naprawiać. Stąpaliśmy z Ludkiem po o wiele za szerokich, jak na liczbę mieszkańców, ulicach z pozostałościami ruin dawnej świetności miasta. Miasto jak szybko się rozwijało, tak też szybko topniały zasoby bogactwa jego obywateli. Zbankrutowani poszukiwacze uciekali jeden po drugim, a na miejscu zostali prawie wyłącznie Chińczycy. Nie było już nic do roboty: wybudowana linia kolejowa nie miała kogo obsługiwać, a miejscowa gazeta nie miała o czym pisać. Wyludniając się, miasto umierało i takim wymarłym pozostało do czasów współczesnych. Wyszliśmy na zwiedzanie miejsca, gdzie biały człowiek na początku eksploracji kontynentu po raz pierwszy przebywał dłużej, niż kilka dni. To właśnie wtedy zobaczył kangura i Aborygenów, których obyczajów nie znał. Popełniał też liczne błędy, za które trzeba było nieraz słono płacić. Idąc po szerokich, wymarłych i zaniedbanych ulicach miasta, dostrzegamy na każdym kroku chylące się ze starości resztki dawnej świetności, a więc: dwa kościoły, „dom młodzieży”, chatę, w której urodziło się pierwsze białe dziecko, obelisk z armatą i kamień poświecony czci i chwale wielkiego odkrywcy, Jamesa Cooka. Jego imieniem nazwano też miejscowe muzeum historyczne, które w 1970 roku uroczyście otwarła królowa Anglii.

Obraz13Armata na cześć kapitana Cooka.

Stoimy w małym porcie wciśnięci między ośmioma jachtami. Jest bezpiecznie, ale pale cumownicze wyglądają tak, jakby się miały za chwilę przewrócić. Obok nas stoją znajomi Ludka, którzy obserwowali nasze manewry przy wejściu do portu. Ludek pokrzykiwał na cały głos, bo wzrok ma słaby a słuch przytępiony. Z oceną odległości też u niego nie najlepiej. Mimo to, wszędzie sobie radzi i jeszcze nie zaliczyliśmy manewrowej wpadki.

Ludek jest zauroczony atmosferą wymarłego miasta. Postawił mi w miejscowym pubie piwko i kupił dwa kilo jabłek. Obok pubu, jakiś szaleniec głośno chwalił Australię i siebie, ale nikt go nie słuchał. Na zapleczu jednej z opuszczonych nieruchomości rosło wielkie drzewo mangowca z dojrzałymi owocami. Takiej okazji nie mogłem przegapić! Odwiedzałem to miejsce regularnie, a zapas witamin rósł i rósł. Wystawiona w mieście na cokole armata też ma swoją historię: w 1885 roku, 50-tysięczne Cooktown czując się zagrożone morską inwazją Rosji (!) wysłało do rządu prośbę o „pomoc zbrojną i doświadczonego oficera”. Rząd i owszem, przysłał właśnie tę przestarzałą armatę z 1803 roku i … dwa karabiny! Rosja nie odważyła się. Opisano również tragiczną w skutkach historię przygody niejakiego pana Kennedy`ego, który w 1848 roku prowadził 13-osobową wyprawę na Cape York. Przy Escape River, źli z jakiegoś niewiadomego powodu tubylcy wyrżnęli prawie całą grupę. Przy życiu uratowało się dwu Europejczyków, którym w sto lat później postawiono pomnik. Wydaje się, że tubylcy srogo karali tych, którzy naruszali spokój ich świętych miejsc. W okolicy Cooktown żyje kilkuset Aborygenów prowadzących tryb życia bliski ich przodkom.

Zwiedzamy peryferie miasta. Obejrzeliśmy dość ponury cmentarz, gdzie nie znaleźliśmy tabliczek po zmarłych Polakach. Przeciętna wieku zmarłych, to 40 – 50 lat. Wpływ klimatu?

Objadłem się do syta owocami mango, ale deszcz przegonił nas na jacht. Tuż przed przystanią drogę przebiegł nam, a raczej przeskoczył, kangur Wallaby. Kolejny dzień upływa  znakiem zwiedzania tutejszego muzeum. Podzielone na dwie sekcje, przedstawia obraz dawnego i dzisiejszego Cooktown. Poszczególne galerie obrazują obyczaje tubylców wraz ze zbiorami ich narzędzi i sprzętów użytku codziennego, historię życia i podróży Jamesa Cooka, kolekcję pięknych muszli, pereł i korali, różne eksponaty i utwory geologiczne oraz „chiński pokój”. Całość wystawiona ze smakiem, z doskonałym opisem. Absolutna atrakcja!

W drodze do portu kupujemy tanio mąkę, którą uprzejmy piekarz podrzucił na miejsce swoim autem. Po południu włóczyłem się po mieście, obserwując jego mieszkańców. W szkole odbywał się capstrzyk z jakiejś okazji. Zrobiłem duże pranie i wziąłem bardzo długi prysznic. Następnym dużym miastem może być dopiero Darwin. Zaprosiliśmy kustosza muzeum na piwo do pubu, ale nie przyszedł na spotkanie. Co miał tutaj do roboty?

Zdecydowaliśmy się na wieczorne wyjście w morze. Ludek chodzi spięty, jak zawsze przy manewrach portowych. Przegrał gładko trzy partie w szachy, co wróży lekki chaos przy odejściu. Słaby wzrok i słuch stwarza ryzyko złej oceny odległości, co często kapitanowi się zdarza. Wojtek uczulał mnie przed wyprawą, abym zawsze asekurował Ludka przy trudnych manewrach. Tu na wodach pływowych, wszystkie są trudne. Czasami Ludek krzyczy żebym obłożył cumy, a do pala jest jeszcze dobre trzy metry. Nasz silnik nie ma rewersu, co wymaga dużej dokładności i właściwej oceny odległości, prędkości, inercji. Biorę zawsze poprawkę  na decyzje manewrowe kapitana, co wprowadza nerwową atmosferę, ale skutek jest, jak do tej pory, pomyślny. W sytuacjach na pełnym morzu Ludek jest wybornym żeglarzem i długo, długo nie będę mógł mu dorównać. Przede wszystkim, ma ogromne doświadczenie i wyczucie żeglarskie. Nigdy nie ryzykuje, bo ryzyka nie lubi. Żegluje nie dla żeglarskich osiągnięć (cokolwiek by to miało znaczyć), lecz dla bezpiecznej i ciekawej przygody.

Imponuje mi takie podejście do żeglarstwa. Trudności na morzu są po to, by je omijać lub całkiem wyeliminować. To właśnie z takiego podejścia do żeglarstwa, wynikają dość częste modyfikacje lub wręcz zmiany planów kapitana. Przygoda przygodą, ale Maria jest zbyt cenna dla Ludka, aby podejmować niepotrzebne ryzyko. Wydaje mi się, że te darmowe lekcje rozsądku i pokory będą w mojej żeglarskiej edukacji najważniejsze. Zaczynam czuć żeglarstwo w wydaniu na co dzień. Pływanie w dwójkę jest trudne, ale uczy kompromisów i umiejętności bezkonfliktowego współżycia. Fajnie jest spojrzeć na siebie oczami innego człowieka, zwłaszcza takiego jak Ludek. Posiadł wspaniałą i mało w świecie żeglarskim stosowaną cechę obiektywnej oceny. Nawet w przypadkach ewidentnych, umiał  cudze ułomności punktować w sposób niezwykle dyskretny. Do tego, stać go było zawsze na zero złośliwości. Chociaż Ludek postrzega świat w kategoriach: białe-białe, czarne-czarne,   to cechuje go czasami niezwykła melancholia, wręcz niepoprawny romantyzm. Wszyscy, którzy pozwalają sobie go oceniać, chcą postrzegać w nim siebie samych, czasem w gorszej wersji. On nie znajduje żadnego powodu, by się podbudowywać cudzymi słabościami. To jest wspaniałe. Daje mi na łódce tyle wolności, ile zdołam udźwignąć. Mistrz, Człowiek. No dobra, dziwak też, ale jakie skarby przechowuje w swoim życiowym tobołku!

                                                                                                                                     Bogdan Zahajkiewicz

___________________________________________________________________________________________________Bogdan Zahajkiewicz – ur. 1950 r. w Wałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach, później nauczyciel akademicki w Zakładzie Turystyki i Rekreacji; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia); w 1981roku żeglował na „Polce” z Rudą Krautschneiderem; autostopowe i rowerowe podróże po Australii,  Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, krajach nadbałtyckich.