Jerzy Wąsowicz: Wyprawa Jachtu „Probus” na Wyspy Owcze i Islandię w 1972 roku.

Przedstawiamy jedno z dziesięciu opowiadań o wyspach na które „żeglarze trafiają rzadko” z mającej się niebawem ukazać książki Jerzego Wąsowicza „Z wyspy na wyspę”. Udostępnione „Zeszytom Żeglarskim” przez Autora opowiadanie opisuje pierwszą jego wyprawę na Islandię w roku 1972, na niewielkim jachcie żaglowym zbudowanym w gdańskiej stoczni „Conrada”.                            (zs) 

                                                              ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

(wspomnienia)

article_2181Tego ranka kilkanaście mil na północ od przylądka Langanes osiągnęliśmy  północny krąg polarny, cel naszego rejsu, był to jednocześnie punkt zwrotny wyprawy można więc było rozpocząć drogę powrotną do domu. Ostatnie trzy doby przebijania się pod wiatr i falę dały nam porządnie w kość,  do tego odczuwaliśmy już mocno trudy ostatnich tygodni.  Rejs był wyjątkowo ciężki pomimo lata było bardzo zimno, opady deszczu i deszczu ze śniegiem i kilka następujących po sobie sztormów. Wielkość jachtu też nie pozwalała nam na komfort żeglowania. Nasz Probus dane technProbus, typu hyuwik (jachty typu Hjuviks-kryssaren, konstruktor S. Hedberg/Z. Milewski, produkowane w latach 60. XX w. w Stoczni Jachtowej im. J. Conrada Korzeniowskiego w Gdańsku – przyp. red. miał  zaledwie siedem i pół metra długości i był jachtem zatokowym Akademickiego Klubu Morskiego w Gdańsku. Na jachcie było nas trzech: Jurek Cołojew- kapitan, Waldek Piasecki i ja.

Dwie doby później w pełnym świetle polarnej nocy weszliśmy do portu Vopnafjörður, który opuściliśmy kilka dni wcześniej. Port wyglądał jakoś inaczej, na wodzie nie było żadnego kutra i żadnej z rybackich łodzi, których tutaj było pełno, zastanawiamy się nad tym przez moment, ale zmęczenie wzięło górę i walimy się w koje. Mniej więcej po godzinie ciężkiego snu mamy gwałtowne budzenie. Ktoś wskakuje na pokład z wysokiego nabrzeża, jest to jeden z młodych ludzi których poznaliśmy podczas ostatniego pobytu tutaj kilku innych czeka na nabrzeżu. Młody człowiek coś gwałtownie tłumaczy Jurkowi, na razie rozumiemy z tego tyle, że musimy szybko opuścić port bo zbliża się silny sztorm z kierunku, który stworzy dużą i niebezpieczną falę w fiordzie i porcie. Fala może nas wyrzucić  na brzeg. Teraz rozumiemy dlaczego wszystkie łodzie są na lądzie. Młody człowiek jest szyprem jednego z dużych kutrów, który w tej chwili stoi na kotwicy schowany w głębi fiordu za skałami. Młody szyper mówi bardzo impulsywnie, szeroko gestykulując, że musimy natychmiast opuścić port oraz  fiord i uciekać na otwarty ocean, bo tutaj na pewno nas rozbije, deklaruje się, że będzie nas asekurował swoim kutrem do wyjścia z fiordu, i gdybyśmy nie zdążyli to wrócimy i wtedy  zaprowadzi nas za skały gdzie sam kotwiczy. Chwile pełne napięcia i trochę grozy. Kapitan odbiera szybko prognozę, wszystko się potwierdza. Czekamy w napięciu na kuter i kiedy pojawił się daleko na tle skał wychodzimy z portu i pełną mocą naszej małej maszyny pędzimy na łeb na szyję w kierunku ujścia fiordu. Na horyzoncie, nisko nad wodą widać siwo – granatowe chmury ze schodzącymi prawie do samej wody kołnierzami burzowymi, wygląda to groźnie. Dogania nas kuter i razem zaczynamy przebijać się pod rosnącą falę. Całe szczęście, że fala jest długa oceaniczna, rosnący wiatr jeszcze nie stworzył swojej. U wejścia do  fiordu kuter długo i przeciągle pożegnał nas buczkiem i położył się na kurs powrotny. Odpowiedzieliśmy mu, anemicznie, naszym małym rogiem mgłowym i machaniem rąk i dalej parliśmy w otwarty ocean.

Musieliśmy jak najdalej odskoczyć od wybrzeża Islandii, gdyż zapowiadany sztorm był sztormem dociskającym. Kilka godzin później byliśmy już w pełnym „gwizdku”. Zarefowani do granic możliwości szliśmy raczej jak okręt podwodny biorąc na siebie falę po fali. Na jachcie powoli wszystko stawało się coraz bardziej mokre, nasiąkaliśmy wodą, ubrania, pościel, materace, mapy, żywność. Ciężko pracujący drewniany kadłub brał sporo wody, tak że wachtowy co godzinę, pompką „szyprówką” zlokalizowaną w kokpicie, musiał usunąć kilkadziesiąt litrów wody z jachtu. Sztorm który rozwinął się nad nami był klasycznym sztormem niżowym, ciężkim, ponurym i deszczowym, znęcał się nad nami przez kilka kolejnych dni. Wiatr powoli zmieniał kierunek przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, początkowo korzystny, stopniowo odkręcał, tak że musieliśmy coraz bardziej wybierać żagle  ostrząc do wiatru. Gdy do Wysp Owczych  które miały nam dać schronie nie pozostawało więcej niż trzydzieści mil stało się jasne, że czeka nas walka o to aby w ogóle je osiągnąć. Wyznaczamy na mapie kolejne porty schronienia, aby po kilku godzinach stwierdzić, że są nie do osiągnięcia. Idziemy tak ostro, jak tylko się da. Kapitan jest coraz bardziej zmartwiony, jeśli nie znajdziemy schronienia na wyspach to wiatr nas wydmucha z tego akwenu i możemy oprzeć się dopiero na Jan Mayen. Ta perspektywa wyraźnie nam nie odpowiadała, byliśmy zbyt wymęczeni obecnym sztormem, mokrzy i ze zniszczonymi  zapasami żywności. Włączamy silnik i podpierając się nim wchodzimy w ostatnie z możliwych miejsc w  cieśninę rozdzielającą dwie ostatnie duże wyspy archipelagu, ogromna ulga. Nasza sytuacja uległa zmianie teraz bezpieczni kombinujemy jak cieśniną przedostać się na południową stronę wysp, aby tam przeczekać sztorm i mieć dobrą pozycję wyjściową do rejsu na Szetlandy. W cieśninie jest w miarę spokojnie tylko nad szczytami otaczających nas gór widać szybko przesuwające się chmury i co jakiś czas dopadają nas silne wiatry spadowe. Jest bardzo wcześnie rano, po drodze mijamy uśpione wioski i zlokalizowane przy nich niewielkie porciki rybackie. Cieśnina  trochę meandruje wśród wysokich skał by w kolejnej odsłonie zrobić nam niemiłą niespodziankę. W jej najwęższym miejscu w poprzek cieśniny usypana została  kamienna grobla na której budowany jest most łączący obie wyspy. No to mamy klasyczny „kibel” określił kapitan, to znaczy, że nic nam nie zagraża, ale też nie możemy się ruszyć, przed nami grobla, a za nami sztorm i kipiel u wejścia do cieśniny.  Z tego stresu biorę się za smażenie zimnego makaronu, którego mamy jeszcze pół gara jedynego dania, które udało nam się ugotować w ostatnim sztormie i powoli wracamy przebytą już trasą. Zapamiętaliśmy po drodze małą zatoczkę w której przy niewielkim pirsie stało przycumowanych kilka starych drewnianych hulków, wyglądały na dawno nieużywane szkunery do połowu waleni lub halibutów. Zaś sama wioska położona była amfiteatralnie na wzgórzach okalających zatoczkę. Domki pomalowane na jasne pastelowe kolory z daleka sprawiały wrażenie jakiejś bliskości i ciepła w tej ponurej, skalno-deszczowej i zamglonej scenerii. Jeśli tylko słońcu udawało się rzucić na nie trochę promieni ożywała wszystkimi kolorami pasteli. Jej mieszkańcy mieli ze swoich okien wgląd na całą zatoczkę, hulki i pirs, wiedzieli kiedy łodzie wypływały na połów  i kiedy  z niego wracały. Wioska nazywała się Haldórsvik.

Probus zdjGodzinę później cumowaliśmy do jednego ze starych  drewnianych szkunerów. Było ich kilka,  były drewniane i zachowały  piękne linie.  Już dawno poschodziła z nich ostatnia farba. Drewno pokładów i burt nosiło na sobie ślady wielu lat ciężkiej pracy i kiedy to były narażone na działanie słońca, wody i ciężkiej pogody. Pokłady ziały pustymi lukami dawnych ładowni, w środku  pomiędzy wręgami przelewała się głośno woda, nawet kikuty połamanych masztów nadawały im jakiegoś dostojeństwa i powagi  jak rannym i okaleczonym, ale nie pokonanym  wojownikom. Było w nich coś dumnego i romantycznego zarazem. To czego czas nie zniszczył, to zapach pakuł, smoły i dawno nie łowionych ryb. Takie oto mieliśmy dostojne sąsiedztwo. Wypełniamy brzuchy smażonym makaronem, wołowina z puszki już nam nie wchodzi do gardła, ogromny przesyt, nie znosimy już nawet jej zapachu. Walimy się w koje, nawet mokre ubrania i zimno nie mogą przemóc potrzeby odpoczynku, śpimy jak zabici. Kilka godzin później, wybieramy się do wioski aby kupić trochę chleba, doskwiera nam jego brak. Nasz chleb mokry i zapleśniały powędrował za burtę. Wiemy, że będziemy uwięzieni tutaj przez następne kilka dni, tak mówią prognozy. Wspinamy się powoli pod górę drogą od portu do wioski. W końcu jesteśmy na jedynej i głównej drodze wioski z dwoma rzędami domów po obu jej stronach rozglądając się za sklepem. Widzę że budzimy pewne zainteresowanie, bo jesteśmy dyskretnie obserwowani zza firan w oknach domów. Sklep okazuje się być w ostatnim domu na końcu wioski, niestety tego czego nam potrzeba nie dostaniemy tutaj. Pani w sklepie tłumaczy nam, że dzisiaj jest piątek i zamówiła tylko tyle chleba ile wioska potrzebuje, wie dokładnie od lat kto ile chleba kupi. Jesteśmy zmartwieni, chyba widać to było po nas bo pani przynosi od siebie z kuchni może pół kilogramowy kawałek mrożonego ciemnego chleba, kupujemy  go,  kupujemy też trochę suchych ciastek i to wszystko. Wracamy na jacht, aby go jak najszybciej pochłonąć. Wychodzi nam po dużej kromce ze smalcem, czujemy się lepiej. Wieczorem temperatura wyraźnie spada i zrobiło się bardzo zimno. Nad fiordem rozpętało się istne piekło, szkwał za szkwałem, deszcz i skowyt wiatru. Mokre moleskiny które miały nas chronić przed zimnem powoli wysychają na nas, kosztem naszego ciepła. Na wierzchu materiału pojawiają się wykwity solne. Nastroje  ponure, wręcz wisielcze, każdy zamyka się w sobie, myślę o domu o tym, że w kraju zaczęło się lato i pewnie jest ciepło, nie rozmawiamy, jesteśmy zbyt zmęczeni zimnem, sztormami i  naszą mizerią.

Siedzimy w środku i nasłuchujemy wycia wiatru, w zatoczce utworzyła się niewielka fala, kadłuby szkunerów do których cumujemy ocierają się o siebie wydając piskliwe odgłosy  trącego o siebie  drewna i trzeszczenie pracujących cum, swoista melodia, wszystko wkoło zaczęło żyć swoim życiem. Raptem przez wycie wichury posłyszeliśmy nawoływania z zewnątrz, ktoś obwoływał Probusa. Kapitan wyszedł  w mrok na pokład i po chwili wrócił w towarzystwie starszego pana, przybysz wyglądał na prawdziwego rybackiego szypra, takiego z ryciny, w grubym szetlandzkim swetrze z golfem pod szyją i czapce takiej jaką noszą chyba rybacy na całym świecie. W ręku trzymał plastikową torebkę. Powiedział, że mieszka tutaj w wiosce, jakiś czas rozmawiali z kapitanem o tym o czym zawsze się rozmawia w takich sytuacjach, skąd, dokąd, jak długo w drodze, jakie porty. Na koniec szyper przygarnął plastikową torebkę do siebie i bardzo wolno jakby z namysłem zaczął mówić z czym przyszedł ponieważ  wie, że byliśmy dzisiaj w wiosce i chcieliśmy kupić chleb i wie, że go nie dostaliśmy i że przez następne dni też go nie kupimy, bo jest weekend, ale on przeszedł przez wioskę od domu do domu i kto mógł odkroił mu po kromce chleba ze swoich zapasów. To co zebrał właśnie nam przyniósł. On wie, że to nie wystarczy, ale jego żona właśnie smaży naleśniki i kiedy będą gotowe to je nam przyniesie. Zrobiło się cicho wewnątrz jachtu, tylko na zewnątrz wiatr wył znowu w jakimś kolejnym wściekłym szkwale. Miałem gulę w gardle i łzy w oczach, widziałem, że moi koledzy też mieli rzadkie miny, widziałem jak Waldek raz po raz przełyka ślinę, było to coś tak nieoczekiwanego, i tak głęboko poruszającego, na co nie byliśmy przygotowani. Kapitan dziękował, a my z Waldkiem tylko potakiwaliśmy głowami.

Szyper od jakiegoś czasu przypatrywał się naszym ubraniom w pewnym momencie dotknął ręką mojego „moleskinu” w miejscu gdzie były białe plamy od soli, powiedział że nie powinniśmy pozostawać w zasolonej odzieży i kazał kategorycznie zdjąć nam to wszystko i zabrał do prania. Tej nocy zasypialiśmy syci i zadowoleni nawet wściekły wiatr nam nie przeszkadzał tylko pod powiekami pozostał obraz pełnej miski z naleśnikami. Rano dostaliśmy z powrotem wyprane pachnące i jeszcze ciepłe moleskiny, świat znowu nabrał ciepłych kolorów.

Kilka dni później znowu byliśmy na otwartym morzu, tym razem żegluga do Szetlandów  była o wiele przyjemniejsza. Lato jakoś się ustaliło, przestało tak ciągle padać i częściej na niebie gościło słońce. I właśnie takiego pogodnego dnia, zdarzyło się coś co mogło tragicznie zakończyć naszą wyprawę. Zdałem w południe wachtę Waldkowi, jacht płynął samosterownie więc nie było wiele do roboty. Zejściówka była otwarta, aby trochę osuszyć i wywietrzyć wnętrze. Leżeliśmy już z kapitanem w kojach rozmawiając gdy dobiegł nas z pokładu podejrzany trzask. Wyskoczyłem na pokład i zobaczyłem zerwany sztormreling i brak Waldka na pokładzie. Momentalnie na pokład wyskoczył kapitan i oto zobaczyliśmy: jakieś 50 metrów za rufą głowę Waldka. Na szybko wykonany manewr „człowiek za burtą” na żaglach nie wyszedł nam ze względu na dużą falę która nakryła nas w momencie podejścia. Kolejny manewr już na silniku był udany i Waldek znalazł się na pokładzie, w ustach trzymał szczoteczkę do zębów. Wypadł za burtę podczas mycia zębów, kiedy pękła mu pod piersiami stalówka sztormrelingu. Dwie godziny w koi, ciepła herbata z rumem pozwoliły Waldkowi wrócić  do formy i dokończyć swoją wachtę .

W Lervick przyjęto nas jak starych znajomych. Szyper znajomego kutra rybackiego odwiedził nas z tacą na której stały trzy kieliszki sznapsa, a w torbie miał dla nas trzy duże norweskie flądry. Jeszcze jeden duży skok przez Morze Północne, mijamy Skagen i nadal spokojna żegluga z pełnym wiatrem po Kattegacie. Wczesnym lipcowym rankiem, w drodze do Kopenhagi, weszliśmy  na duńską wysepkę Anholt,  jacht stanął  przy nabrzeżu kapitan zaś poszedł załatwić formalności w miejscowym kapitanacie. Siedziałem na pokładzie, czekając na jego powrót, ubrany jak zwykle tak samo od miesiąca na wachtę mając na sobie górę ubrań. Sweter, kilka koszul, kalesony, moleskin, kalosze i jeszcze Bóg wie co. Raptem zobaczyłem jak w odległości kilku metrów od jachtu, nabrzeżem przechodzi pani w stroju kąpielowym, patrzałem na nią jak na coś nierealnego i nagle poczułem jak powoli robi mi się gorąco, bardzo gorąco, zdałem  sobie sprawę, że to już  jest przecież  połowa lipca i powinno być ciepło. Zacząłem ściągać wszystko w pośpiechu przez głowę i jak się dało zdziwiony, że tak duży stos wilgotnych ciuchów leży u moich stóp.

                                                                                                                                           Jerzy Wąsowicz

__________________________________________                                                                                    Zamieszczone rysunek i fotografia jachtu pochodzą z książki A. Kaszowski, Zb. Urbanyi, Polskie jachty na oceanach, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1981, str. 256, 288.

___________________________________________________________________________________________________ Jerzy Wąsowicz – ur. 1944 r, Włodzimierz na Wołyniu, absolwent AWF w Gdańsku, żeglarstwo uprawia od roku 1961, kpt. j, trener żeglarski; 10 lat przebudowywał stary, drewniany kuter rybacki na jacht Antica. Wyprawa dookoła świata (1991-97), dookoła Ameryki Płd. (1998-2000), wokół Atlantyku (2003- 2004). Pomysłodawca i współorganizator Zlotu Oldtimerów w Gdańsku, trzykrotny laureat nagród Rejs Roku, Laureat Międzynarodowej Nagrody Conrady, Kolosy, nagrody im. Leonida Teligi. Od 2007 r. posiadacz Listu Morskiego (tytuł honorowego żeglarza i podróżnika Gdańska). Autor książek: Antica, Spełnione marzenia, Prawdziwe wyzwanie.