Archiwum kategorii: Listy

Maciej Rutkowski: List do Ludomira Mączki.

W pierwszym rejsie dookoła świata Ludomira Mączki na jachcie Maria, przy powtórnym okrążeniu Australii, przez Wielką Rafę Koralową, na trasie z Airlie Beach (Queensland) do Nhulunbuy (North Territory) płynęli z Ludojadem Maciej Rutkowski, Derek Breggaley i Wendy Morroni. Rutkowski przebywał już od pewnego czasu w Australii, u rodziny w  Australii Południowej a po rejsie na Marii pozostał w Nhulunbuy, pracował tam i realizował swoje marzenia o własnym jachcie.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                         (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Drogi Ludku! ~                                                                                                      14.IV.1982,  Gove

Dziękuję mocno za kartę i miłą ofertę koi.
Na razie życie mocno mi się gmatwa i możliwe że gdy mi to wszystko dostatecznie zbrzydnie to zwinę manatki i pójdę prosić Ciebie o miejsce na „Marii”.
Spróbuję opowiedzieć Ci wszystko mniej więcej chronologicznie.
W grudniu pojechałem na dwutygodniowy urlop szukać jachtu. Nic gotowego nie znalazłem, ale za to spotkałem człowieka z doświadczeniem, który zbudował już zawodowo jakieś szesnaście jachtów ze stali i który właściwie skończył dla siebie coś co ja sobie wymarzyłem, niestety nie do sprzedania i natychmiast wybierał się w podróż do Tahiti. No nic, szkoda, ale na wszelki wypadek wziąłem jego adres. Dalej nic nie znalazłem, ale za to zainwestowałem forsę w chałupę w Cairns. Po powrocie do Gove napisałem do Tony’ego (to jest ten budowniczy) list oferując forsę i warunki, żeby przypłynął do Gove i zespawał mi jacht, i o dziwo Tony się zgodził. Więc jestem w trakcie przygotowywania się do budowy jachtu.
W międzyczasie zmieniłem stanowisko w Nabalco (North Australian Bouxite and Alumina Company – przyp. red), więcej forsy, ale i więcej roboty. I żeby tego nie było dość to w tym samym czasie zakochałem się w dziewczynie i możliwe że będę się żenił.
Jak widzisz nie na próżno ktoś pisał „Life wasn’t meant to be sneezy”. Wszystko to stało się w przeciągu ostatnich trzech miesięcy. Żyję w przyspieszonym tempie.

Jacht jest 36′ długi, 11’3” szeroki i 5’3” zanurzenia. Okrągłodenny i doubleender. Prawie że flushdeck, sloop. Buchanan design.

Pozdrowienia pomyślnych wiatrów i pisz!
Maciek

Wiktor Ostrowski: List do Ludomira Mączki

W bogatej korespondencji Ludomira Mączki odnajdujemy listy od Wiktora Ostrowskiego (1905-1992), taternika, alpinisty, podróżnika, uczestnika polskiej wyprawy w Andy (1933-1934), autora książek, m.in. Na szczytach Kordylierów, W skale i lodzie, Wyżej niż kondory, Życie Wielkiej Rzeki. Znajomość Ludka z Wiktorem Ostrowskim rozpoczęta w Buenos Aires (w 1965 roku), gdy Ludek przez prawie dwa tygodnie oczekiwał (właśnie u Ostrowskiego) na przypłynięcie Śmiałego, w którego załodze miał dalej płynąć w wyprawie dookoła Ameryki Południowej przez Cieśninę Magellana, a potem – po przypłynięciu Śmiałego – jeszcze przez prawie miesiąc żeglarze remontowali jacht, trwała przez lata i prowadziła do wielu wzajemnych spotkań: w Warszawie u Ostrowskiego (powrócił do Polski w 1975 r.) i w Szczecinie, na Stojałowskiego w mieszkaniu Wojciecha Jacobsona gdzie Ludek Mączka przez wiele lat miał swój pokój. Jak wspomina Wojciech Jacobson Ludkowi Wiktor Ostrowski bardzo imponował jako człowiek, alpinista, żołnierz spod Monte Cassino, mieszkaniec Argentyny, itd. Był ważną postacią w życiu Ludka. Ludek cenił sobie wysoko jego przyjaźń.                                                                                                                                                                  (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Wiktor Ostrowski: List do Ludomira Mączki

                                                                                                                                                                                                                                                                                                      16-XII-1980.

Drogi Ludojadzie,

List Twój doszedł w rekordowym czasie – 8 dni. Graniczy z cudem. Tak samo jak i rzadki fakt – podania przez Ciebie adresu w postaci czytelnej. Tego ostatniego zresztą nie jestem pewien.

Nie wiem czy masz kontakt z Edwardem1. Temu ostatnio potwierdzałem otrzymanie kasetki z Twoim głosem. Twój ostatni list przesyłam Krzysztofowi2 do Lublina. Jako … życzenie świąteczne.

Takież życzenie racz przyjąć – Wagabundo Siedmioletni (na razie – siedmioletni) od Reśki i ode mnie.

Czy czasem już niezadługo w tych morzach rozmaitych się moczysz? Czy nie czas brać kurs na Ląd Ojczysty? Znam ciekawsze sposoby zarabiania na życie niż – jak piszesz – praca „boya”. Ty … doktorze geologii3 tudzież Kapitanie Żeglugi Wielkiej …

A propos żeglugi wielkiej: trzymasztowy jacht, ponoć jakiś super, zakupiony przez byłego prezesa TV, czyli „krwawego Maciusia”, po zdetronizowaniu tego ostatniego i wielkiej burzy prasowej – płynie obecnie na Antarktydę, wioząc pod pokładem dalszych amatorów zimowania na tej naszej stacji arktycznej. A dowodzi tą łódeczką – Krzysztof Baranowski. Wyobrażam sobie jak ci naukowcy rzygają, albo jak będą rzygać na tych południowych wodach, a przeklinać piętrowe prycze w kabinkach zupełnie nieprzystosowanych do takich rejsów i do takiej klienteli.

Piszesz, że masz skąpe wiadomości z Kraju, tylko alarmową prasę zagraniczną i pełen jesteś obaw. Jestem optymistą, przeżywamy czasy nadzwyczaj ciekawe, aczkolwiek i nadzwyczaj – dosłownie – ciężkie. Byli władcy absurdalnymi decyzjami, nie słuchając rad ekonomistów (do tych ostatnich, domorosłych, też nie mam szacunku) zapędzili Kraj w takie długi, że trudno przewidzieć, kiedy z nich wyleziemy. Mania grandiosa była. W rezultacie: trudno w Warszawie ZNALEŹĆ miejsce na zaparkowanie własnego samochodu (mamy takowy) a jednocześnie DZIESIĄTKI TYSIĘCY traktorów stoją bezczynnie z powodu braku opon, akumulatorów, części zamiennych itd. Brak zwykłych pługów i przedpotopowych kos – też. Jeżeli uświadomisz jednoczesny nieurodzaj, katastrofalne żniwa – to zrozumiesz obecny brak najprostszych środków wyżywienia. W rolniczej Polsce – przepraszam, uprzemysłowionej obecnie – mięso, masło, nawet … kartofle są rarytasem. Ale wywalczono ogromne podwyżki płac, a co ważniejsze – nie poznałbyś teraz Ojczyzny: rozgadanej, krytykującej, obradującej, bez kagańca cenzury. Jutro w Gdańsku poświęcenie Pomnika – poległych Stoczniowców z roku 1970-tego. Wspaniały pomnik ufundowany i WYKONANY w rekordowym SPOŁECZNYM czynie. No i uroczystość będzie – niebywała, z prymasem, prezydentem itd. A na cokole wyryty wiersz najnowszego laureata Nobla (Czesława Miłosza). Mimo braku papieru i trudności poligraficznych książki laureata (zakazane dotąd) drukują się dzień i noc.

I niech rozwieją się Twoje obawy, co do nieproszonej pomocy bratniej. Żyjemy w innych czasach. By to zrozumieć – trzeba być tu. I nie jest to temat do listu, nawet długiego.

Czego mi naprawdę brak, a na co z pewnością nie narzekasz – to … słońca. Nie wiem co się stało z tym klimatem, ale już PARĘ miesięcy nie widziałem słońca. W listopadzie mieliśmy już mrozy poniżej -20, a teraz od szeregu dni – mżawka parszywa i temperatura w okolicy zera. Brrrr…

Ostatnio byliśmy z Reśką na „Operetce” Gombrowicza, która robi furorę i jest wspaniale wystawioną. Przedwczoraj w Krakowie, w teatrze największym, była premiera światowa sztuki Karola Wojtyły pt. „Brat naszego Boga”. Jak dopłyniesz to może już można będzie dostać bilet, bo na razie są wykupione… do kwietnia 1981. W połowie przez zagraniczniaków, turystów z Europy i USA. To też – Znak czasu. Trzeba też powiedzieć że Autor też nam się udał. Wiesz, jak On był w Polsce to Wanda Rutkiewicz, ta co to 17. października na Everest wlazła, ofiarowała Mu kamyk z tego szczytu, a On objął ją i na ucho szepnął: „…ależ tego dnia my oboje wysoko zaszli, pani Wando…” To była data też Obrania w Watykanie.

Co jeszcze napisać? Że brakuje mi trochę Twojej mordy? Często z Reśką wspominamy. I maty dobrej napijemy się. Pod tym, matowym, względem Argentyna o mnie pamięta, przysyłają.

Może byś przysłał jakieś swoje zdjęcia, Twojej „MARYSI”, coś reportażowego – aby takie „Morze” mogło wydrukować a ludziska o Tobie sobie przypomnieć? Pomyśl.

Na święta posyłamy w załączeniu kawałeczek Opłatka. Staropolskim zwyczajem, Ty…kangurze jeden…

Ściskamy mocno – Reśka i ja. Wiktor

_________________________________

  1.  Edward – ???
  2.  Krzysztof z Lublina – Krzysztof Wojciechowski z załogi jachtu „Śmiały” z wyprawy  dookoła Ameryki Południowej (1965-1966), w której to wyprawie uczestniczył również Ludek Mączka. K. Wojciechowski z wykształcenia geograf, związany z UMCS w Lublinie.
  3.  doktorze geologii – email od Wojtka Jacobsona: … To trochę żartobliwie, a trochę z niewiedzy. Ludek miał propozycję od profesora Alfreda Jahna by zostać  jego asystentem na uczelni Wrocławskiej. Widział w nim karierę naukowca. Mówił mi o tym sam Profesor dodając z żalem „Cóż, wybrał morze”. Ludek studiował równolegle geografię. Ukończył, ale nie zrobił dyplomu… (wj)

Wiktor Ostrowski z Buenos Aires (Argentyna): List do Ludomira Mączki

W bogatej korespondencji Ludomira Mączki odnajdujemy listy od Wiktora Ostrowskiego (1905-1992), taternika, alpinisty, podróżnika, uczestnika polskiej wyprawy w Andy (1933-1934), autora książek, m.in. Na szczytach Kordylierów, W skale i lodzie, Wyżej niż kondory, Życie Wielkiej Rzeki. Wyprawa wodami Iguazu i Parana. Znajomość Ludka z Wiktorem Ostrowskim rozpoczęta w Buenos Aires (w 1965 roku), gdy Ludek przez prawie dwa tygodnie oczekiwał na przypłynięcie Śmiałego, w którego załodze miał dalej uczestniczyć w wyprawie dookoła Ameryki Południowej przez Cieśninę Magellana trwała potem przez lata i prowadziła do wielu wzajemnych spotkań, w Warszawie u Ostrowskiego (powrócił do Polski w 1975 r.) i w Szczecinie, w domu na Stojałowskiego, gdzie Ludek Mączka przez wiele lat, na poddaszu, miał swój pokoik (wynajmowany od właścicieli domu) a poniżej było mieszkanie Wojciecha Jacobsona. Jak wspomina Jacobson Ludkowi Wiktor Ostrowski bardzo imponował jako człowiek, alpinista, żołnierz spod Monte Cassino, mieszkaniec Argentyny, itd. Był ważną postacią w życiu Ludka. Ludek cenił sobie wysoko  jego przyjaźń

Wiktor Ostrowski podczas pobytu w Argentynie nawiązał znajomość z Witoldem Gombrowiczem (byli prawie rówieśnikami), aczkolwiek ograniczała się, owa znajomość, raczej do przypadkowych kontaktów. Tym niemniej Ostrowski wiedział kim jest Gombrowicz, orientował się w jego dorobku literackim, w jego – dorobku i w szczególnej cesze postaci samego autora – oryginalności. Czy rozmawiał z Ludkiem o Gombrowiczu, którego już w Argentynie nie było od dwóch lat? Niewykluczone, ale śladów nie znalazłem. Raczej wspólne tematy znajdowali w tym co ich obu łączyło – w wyprawach – również górskich, w traperskim życiu, które obaj prowadzili a także w sprawach wojny i broni, o której Ostrowski jako żołnierz kampanii wrześniowej, więzień sowieckich łagrów, żołnierz armii Andersa, uczestnik walk o Monte Cassino miał zapewne wiele ciekawych historii do opowiedzenia, a dla Ludka były to tematy interesujące i ważne. Tym niemniej, wydaje się naturalne, że podczas długich rozmów mógł Ostrowski wspomnieć o znanym już wówczas i cenionym w świecie polskim pisarzu, którego poznał w Buenos Aires.                                    (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

 

 

27 września 1966. Ba. As.

W. Pan mgr. Ludomir Mączka (przez grzeczność)

Drogi Panie Ludku,

Dziekuję serdecznie za listy i kartki. Wszystkie były podstaw odpowiednich (naturalnie serdecznych) notatek w Kurierze1 o Was. Niestety nie mogłem odwdzięczyć się – nie znając następnego adresu zakotwiczenia. Wincenty B. wiózł Panu moje posłanie i numery Kuriera, ale przyleciał do Valparaiso następnego dnia po Waszym wyjściu.

Ja płynę do Polski m/s „Żeromskim”. Ponoć wyjdzie z Bairesu koło 14 października. Nie spotkam więc w Szczecinie. Ale – pamięta Pan? – umowa stoi i napijemy się w Szczecinie „mate” – pod „strzechą”2. Jeżeli będzie Pan wcześniej w Warszawie to niech Pan koniecznie skomunikuje się z moją siostrą (Olga Polakowska), ul. Obrońców 19 m. 1, Saska Kępa. Telefon 178412.

W domku na Melo wszystko w porządku. Tok – Panu się kłania. Zbradziażony, wychudzony, ale się trzyma i kociaki naokoło rodzą się z czarnymi nosami. Mieszka u mnie teraz Staszek Odolski (Pamięta Pan?). Cieszę się z tego i będę miał na czyjej głowie chałupkę zostawić.

Moja „Wielka Rzeka”3 chyba już drukuje się w Kraju. „Patagonię” wiozę z sobą.Wiozę też kupę nowych a ciekawych przeźroczy. Ciekaw jestem Waszych. Marysia Sz. jest w tej chwili w Kraju. Wraca w październiku, więc gdzieś rozminiecie się na wodzie. Ryszard – zasypany śniegami w Patagonii, jakże okrutne tam były i są jeszcze śnieżyce. Nasza zima też była dość paskudna, a ja jak głupi musiałem tkwić w tym Bairesie. Nawet na Paranę, na Doradę, nie skoczyłem! Jednym słowem: pracowicie – leniuchowałem się.

O naszych tutejszych, bieżących, sprawach pisać nie będę. Nieciekawe. Pogadamy przy „macie”. Z Madejskim4 spotykam się często. Równy chłop. Ostatnio miał ciężką przeprawę – chorobę synka. Jakoś wykaraskał się.

Bardzo serdecznie zawsze wspominam czasy gdy miałem przyjemność oglądać pańską uśmiechniętą twarz – na patio. ”Yerbę” naturalnie wiozę sporo.

A więc, Drogi Panie Ludku, do prędkiego zobaczenia i miłych pogaduszek. Na ręce Pana Kapitana dla Wszystkich, ale i Pana proszę uściskać ich Wszystkich w moim imieniu.

Pana – ściskam mocno i ciepło

Wiktor Ostrowski

P.S. Z „Życia Warszawy” przedrukowaliśmy wyjątek z opisu burzy Siadka5, tej – przed dojściem do Magellana. Czytając ludziska – dostawały choroby morskiej, a poniektóre siusiumajtki – mdlały. Był też telefon (kobiecy) pytający: czy zawsze w czasie TAKIEJ burzy Kapitan „HISUJE” (Sic!) załogę na czubek masztu i czy długo w takiej pozycji „WHISOWANEJ” (Sic!) na czubku trzyma??? Tłumaczyłem, że to zamiast „bocianiego gniazda” – w celu wypatrywania OGNI na Ziemi Ognistej. Głos (pytający) był bardzo przejęty. Wiktor

___________________________________________

  1. Kurier – „Codzienny Niezależny Kurier Polski w Argentynie” – pismo polonijne (pierwszy polski dziennik w Ameryce Południowej; od 1937 r.) ukazujące się w Argentynie, którego współtwórcą i redaktorem był Wiktor Ostrowski.
  2. „strzecha” – Wojciech Jacobson z rodziną mieszkał w willowej dzielnicy Szczecina Pogodno, w domu w którym dach pokryty był strzechą; na strychu tego domu, niewielki pokoik zajmował Ludek Mączka.
  3. „Wielka rzeka” – Wiktor Ostrowski, Życie Wielkiej Rzeki. Wyprawa wodami Iguazu i Parana, wyd. Czytelnik, Warszawa, 1967.
  4. Madejski – Marian Madeyski z Argentyny (Buenos Aires), znajomość z czasów rejsu „Śmiałego”.
  5. Bronisław Siadek – uczestnik rejsu jachtem Śmiały dookoła Ameryki Południowej (1965-1966), geograf, żeglarz, taternik, fotograf.

Ludomir Mączka: Zapiski z rejsu – Peru, X-XI 1974

Po przejściu Kanału Panamskiego „Maria” na początku lipca 1974 roku dotarła do Peru, do Callao (pod data 08.07. Ludek zanotował w swoich zapiskach z rejsu: „O 13.30 stoimy na kotwicy w Callao w Jacht Klubie Peruano. Przyjęli nas miło. Opłat w Klubie n i e m a. (Sic! Podkreślenie red.) W połowie miesiąca wyokrętowali z jachtu i powrócili polskim statkiem handlowym do kraju Wojtek Jacobson i Andrzej Marczak; Ludek pozostał sam oczekując na nową załogę. Nawiązane kontakty, wizyty u poznanych osób, w ambasadzie polskiej, u rybaków na stojących w porcie polskich statkach, a także wycieczki samochodem w interior pozwoliły mu oderwać się, choćby na trochę, od spraw morskich, jachtowych, od przedłużającego się oczekiwania na nowych współtowarzyszy rejsu. Pod koniec września, statkiem m/s „Sienkiewicz”, dotarli z Polski na „Marię” Jerzy Pisz i Kazimierz Jasica. Prace przy jachcie nabrały tempa, ale i towarzyskie spotkania, poznawanie ludzi i kraju nadal zajmowały czas załodze „Marii”. W tym czasie doszło do spotkania z uczestnikami polskiej wyprawy górskiej w Andy, a także, dzięki poznanemu mieszkającemu w Limie, polskiemu inżynierowi górnikowi Leszkowi Piotraszewskiemu, Ludek powrócił na pewien czas do swojego zawodu geologa. I właśnie ten, mało znany okres z pierwszego rejsu dookoła świata Ludomira Mączki, przybliżają prezentowane poniżej zapiski kapitana „Marii”.

Mączka, baczny obserwator zwykłych ludzi i ich życia, z przenikliwością opisuje niełatwe życie geologów, górników, ale także z fachowym znawstwem odnosi się do przedmiotu wykonywanej pracy, przedstawiając geologiczną charakterystykę terenu na którym pracuje.

(zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

LUDOMIR MĄCZKA: ZAPISKI Z REJSU – PERU, 1974 rok

Piątek, 8.11.1974

Callao

Pożegnałem „Centaurusa” – starszego mechanika, radio, kapitana, trzeciego. Wracają do Polski. Kazik i Jurek zostali, ja wróciłem, bo ewentualnie ma się zjawić Leszek – górnik.

Pogoda zrobiła się wiosenna. Widoczność dobra, widać daleki brzeg zatoki. Zaczyna mnie już ciągnąć z tego Callao.

Wczoraj byliśmy w ambasadzie przedłużyć paszport Jurka, aby dostać wizę do Australii musi być ważny co najmniej pół roku od daty wejścia. Potem byliśmy w konsulacie australijskim. Oddaliśmy wypełnione formularze, po dwa zdjęcia, paszporty; jako powrotny bilet załączyłem certyfikat jachtu. W poniedziałek mamy odebrać wizy. Wizy są darmowe. Pierwszy kraj, który nie bierze za wizy. Jak na razie to Australia mi się zaczyna podobać. Liczę, że będziemy tam gdzieś w sierpniu – wrześniu przyszłego roku.

Acari wydaje mi się już tak odległe, że prawie nierealne. A miałem tam dobre dwa tygodnie. Takie zanurzenie się w inny świat. Wyskok z chmurnego Callao w słońce i pustynię. Błękitne niebo. Szare, żółte, rude góry. Od czasu do czasu oazy. Miasteczka nad rzekami, niskie domy, winnice. W Chincha w winnicy kupiliśmy 3 galony (ca 4 l – galony amerykańskie) czerwonego wina. Nocleg w Nazca w hotelu, no i wreszcie campamento. Cisza, góry, księżyc – dla kogoś to tylko słowa, dla mnie to jakiś utrwalony obraz. Potem marszruty w góry, palące słońce. Osiedla (campamentas) górnicze. Potem w soboty zjazd do Acari do „Planta concentradora”. Taki niewielki zakład wzbogacania rud – koncentraty idą dalej w świat.

Dostaliśmy gościnne pokoje w czystym baraku. Poznałem cały miejscowe „staff”. Obowiązuje hiszpański i angielski. Z tym angielskim to idzie coraz gorzej – Leszek przedstawił mi senioritę Lupe, miejscową urzędniczkę od spraw, jakby to powiedzieć po naszemu, kulturalno – bytowych i przy okazji radiooperatorkę. Bo „Planta” ma łączność radiową z Limą. Powiedział, że mogę mówić po angielsku. Okazuje się, że seniorita jest z Amazonii (domieszka krwi indiańskiej), ma coś troszkę lekkie fałdy mongolskie, ale mówi płynnie po angielsku. Odrębny świat – dżungla, zieloność; tutaj – pustynia. Jakoś tutaj to ta Amazonia to wcale nie „zielone piekło” dla tych, co tam się wychowali. Niestety Amazonii nie będę oglądał. To trochę za daleko.

„Planta” ma zupełnie przyzwoitą stołówkę. Za kilka tygodni otwierają klub. Będzie fiesta, chyba trzy razy na tydzień, jak z pewnym niepokojem stwierdził któryś z inżynierów. Bo fiesta łączy się ze spożyciem pewnej ilości piwa lub „pisco” (wódka miejscowa z winogron; ujdzie, byle nie za wiele). Zresztą zaraz okazuje się, że jest właśnie fiesta w Acari (miasteczku) z okazji jakichś chrzcin, no i właśnie my też jesteśmy zaproszeni. Cezary Wong – geolog, górnik, peruwiański Chińczyk czy odwrotnie, ale świetny kompan – radzi nam na wszelki wypadek broń zostawić. Mówi ze znajomością rzeczy, bo kiedyś na jakiejś fieście kogoś tam przy pomocy Colta 32 zamknął w klozecie, aby nie psuł zabawy.

Po kolacji w stołówce jedziemy Land Roverem – to jakieś 15 km – wzdłuż rzeki. W świetle reflektorów jakieś krzaki, wierzby, skały, gdzieś przejeżdżamy przez wodę – wzdłuż rzeki biegną kanały nawadniające. Jakoś tak zapachniało mi Mongolią. Wcale nie czuję się obcy w tym towarzystwie. Wong coś śpiewa. Przedstawili mi pozostałych towarzyszy, ale przezwiskami. Zajechaliśmy do miasteczka. Parterowe domki, z adobe1, oczywiście. Latarni nie ma, ale świeci księżyc. Przed barem kręci się trochę przedziwnych ludzi. Bar to osobna opowieść. Strop z grubych ca fi 100 mm bambusów, na tym drobniejsze i oklejone adobą (suszone błoto). Te grube bambusy służą jako dźwigary. Z sufitu wisi na drucie żarówka. Ściany pomalowane chyba na zielono. Pod ścianami krzesła. W kącie wzniesienie: bęben, perkusja, dwie gitary elektryczne, no i mikrofon. Zupełnie przyzwoite. Zresztą tutaj spotkało mnie miłe rozczarowanie. Orkiestra – Murzyn, Mulat i chyba Indianin (może Metys) – znają się na muzyce. Wzmacniacz i mikrofon służą nie do zagłuszania tylko wzmacniania. Oby tak u nas. Pamiętam zakończenie sezonu żeglarskiego w Szczecinie u „portowców”. Też był wzmacniacz, gitary i mikrofon – aż uszy więdły. Tylko jeden wielki wrzask. Wiele można się nauczyć – szkoda, że tych „artystów” nie można oduczyć wrzasku. No, ale to chyba dygresja.

Weszliśmy do środka. Przez okno zaglądają ciekawi. Miejscowa młodzież, która w fieście udziału nie bierze. Gospodyni (chyba) obchodzi gości i przypina taką książeczkę 5×5 z zawiadomienia o chrzcie. Zaczynają krążyć chyba dwie (może trzy) szklanki i butelki z piwem. Nalewa się piwo do szklanki, butelkę podaje następnemu, potem piwo się wypija, a resztę zgrabnym ruchem wylewa pod krzesło (nie ma kurzu) i również podaje się za butelką. To znakomicie ułatwia sprawę oraz nawiązanie kontaktów towarzyskich. Oczywiście panie piją Coka Colę lub Inko Colę. Jest chyba z setka gości. Panie siedzą osobno, panowie osobno. Stroje dowolne. Panie przeważnie w spodniach, bo to tutaj też tak chodzą. Ja również jestem elegancki: wysoko sznurowane buty terenowe (Leszka), jego spodnie no i polska wojskowa wiatrówka, poza tym dżinsy i w ogóle stroje dowolne.

Stoję trochę oszołomiony – toż to jak w kinie o Dzikim Zachodzie. Zaczyna grać orkiestra. Piwko krąży coraz gęściej. Leszek ruszył w tany. Grają jakąś kolumbijską cumbię2 – rytm i melodia bierze. To nie anglo murzyńskie big-bity. Wong też ruszył. Powoli piwko zaczyna mi szumieć. Solista tłucze rytm w bęben i jakiś mosiężny talerz. Śpiewa (nie krzyczy): Donde vas? Donde vas? Właśnie: dokąd idziesz? – też sobie zadaję to pytanie. Przecież to już taki odległy kąt świata. Przypomina mi się opis z „Bolesława Chrobrego” Gołubiewa: „rozhulał się ksiądz w Siposzu”.

Tymczasem Wong zastępuje śpiewaka – bierze mikrofon: Ahora tango argentino – bailan ing. Mączka i Piotraszewski.On jest argentyniak.

„Nie psuj zabawy” – syczy mi Leszek do ucha.

Niezgrabnie, sztywno podchodzę do jakiejś kobiety. Leszek podłapał jakąś Indiankę i już kręcą się w miarę rytmicznie. To takie tango mojego wyrobu. Jakiś inny, ten trzeźwiejszy ja, syczy mi do ucha: „Wyglądasz jak małpa na drucie”, ale ten drugi, którego nie znałem dotychczas, woła pełnym głosem: „Hulaj dusza!”, inni są tacy sami, pod lekkim gazem. Nasze występy spotkały się z uznaniem.

Potem poszło łatwiej. Kręciłem się z jakimiś Indiankami, Mulatkami. Ta pierwsza, okazało się, że jest żoną superintendenta kopalni.

Potem do mikrofonu dorwał się agent skupujący „minerał” jak kartofle od drobnych właścicieli kopalni.

Kopalnia to po prostu miejsce gdzie kopią rudę. Może być dowolnej wielkości. Zaśpiewał jakąś dziką pieśni – monotonną i jednocześnie melodyjną, dziką w tempie czardasza, czy ja wiem? Ta melodia mnie wzięła, poprosiłem o powtórzenie. To jakaś pieśń z Arabii Saudyjskiej. Jak tutaj zawędrowała?

„Ok! Ale zatańcz!”

Kręcę się w kółko z żoną superintendenta. Tempo coraz większe, aż się kręci w głowie. Wzięło mnie – czy to piwko, czy melodia. To właśnie Południowa Ameryka.

Cesar Wong odtańczył jakiś taniec brzucha żonglując szklankami z piwem, chłop wysportowany i sprawny.

Musiałem już być dobrze pod gazem. Zrobiło mi się żal, że ja tak nie potrafię. Wziąłem szklankę piwa, postawiłem na głowie i zrobiłem kilka „prysiudów”, co spotkało się z uznaniem publiczności.

Wróciliśmy około czwartej do „Planty”. Jeszcze kielich jakiejś ohydnej anyżówki z Cesarem, Leszkiem i jakimś inżynierem z „Planty” i idę spać.

Zostało wspomnienie „fiesty”, jakiej jeszcze nie miałem. W poniedziałek z powrotem w góry z teodolitem. Szukanie kontaktu geologicznego (po towarzyskich) granitu i serii piroklastycznej.

Słońce, jary i przestrzeń. Zresztą nie na tym skończyły się moje szaleństwa.

Potem było burzliwe pożegnanie z Huarato w górniczym campamento. Szofer podwiózł nas trzech do Huarato – Leszka, Gerardo i mnie, i wrócił do obozu, bo rano o szóstej mieliśmy wyjechać do Limy, aby zdążyć na wieczór, jakieś 600 km.

Zajrzeliśmy do ing. Mario Mercada (ten, co to sam się przyznał do trzech żon, nie w jednym miejscu oczywiście) i nauczycielki – seniority Carmen.

Mercado dostał nowy baraczek na biuro. Tak że uroczystość była podwójna. O 12 w nocy salwą honorową uczciliśmy nowe biuro, pożegnanie gór (ja), nauczycielkę – Mercado i chwiejnym krokiem poszedł do swojego baraczku. My jeszcze zajrzeliśmy do sklepu. Gerardo wywołał sklepikarza: Seniores ingenieros tienen sed (panowie inżynierowie mają pragnienie). Oczywiście nie na Inka Kolę. Wychyliliśmy jeszcze po szklaneczce. W ogóle przypomniał mi się Dziki Zachód. Wyjąłem pistolet i na wiwat i pożegnanie wygarnąłem jeszcze dwa razy w sufit – zresztą z plecionki bambusowej. Sklepikarz nawet nie drgnął. Widać taki zwyczaj polskich geologów. Potem pod „Kwai River March”, trzymając się pod ręce, opuściliśmy Huarto.

Świecił księżyc w pełni, widać było światła przy chodnikach, dołem leżały chmury. W głowie szumiało, siedliśmy na kamieniach i podziwiali góry. Wreszcie, około czwartej, byliśmy w campamento.

Przed szóstą szofer nas zbudził. Spakowaliśmy graty i w drogę. Żegnaj Huerto Viejo!

Dopiero w Ica, po dużej porcji„ceviche” (taka ryba na surowo w kwasie cytrynowym i awokado, bardzo pikantne i ostre, sos z tego nazywają „leche del tigre” – mleko tygrysa) zrobiło się nam z powrotem dobrze.

Do Limy przyjechaliśmy około osiemnastej, już w dobrej formie. Przenocowałem u Leszka i na drugi dzień rano byłem z Leszkiem na jachcie. Tak zeszły mi Zaduszki.

J+ K w międzyczasie rozgrzebali zupełnie łódkę i zrobili kupę roboty, aż miałem wyrzuty sumienia. Ale krótko.

Cały kąt nawigacyjny + instalacja zostały zmienione. FT wisi pod pokładem, tylko echosonda dalej coś niedomaga. Wszystko [???].

W przyszłym tygodniu wyciągamy łódkę. We wtorek oczekujemy wizyty z ambasady w ramach „opieki konsularnej”, jak zażartował konsul. Potem trzeba do Huancayo, do seniora Juana na kilka dni – i chyba w końcu: żegnaj Peru! Było chwilami skuczno, ale w sumie nieźle sobie pożyłem.

Sobota, 9.11.1974

Było rano znów trzęsienie, około 0800, ale przespałem.

Robi się ładna pogoda. Słońce. Pisz pędzi mnie do roboty, ale łódka na tym zyskuje.

Ludomir Mączka

__________________________

  1. adobe – cegła otrzymywana z gliny, iłu lub mułu wymieszanego z trawą lub słomą i poddana wysuszeniu na słońcu.
  2. cumbia – kolumbijski taniec ludowy, muzyka latynoamerykańska z charakterystycznym rytmem; jest mozaiką muzycznych i tanecznych wpływów indiańskich, afrykańskich i hiszpańskich.

_______________________________________________________________________________________________________________

Przy odczytaniu i opracowaniu tekstu zapisków z rejsu Ludomira Mączki niecenioną pomoc okazali Kazimierz Robak (periplus.pl, żeglujmyrazem; Floryda, USA) i Andrzej Piotrowski (geolog, Szczecin).

Ludomir Mączka: Zapiski z rejsu – Peru, X-XI 1974

Po przejściu Kanału Panamskiego „Maria” na początku lipca 1974 roku dotarła do Peru, do Callao (pod data 08.07. Ludek zanotował w swoich zapiskach z rejsu: „O 13.30 stoimy na kotwicy w Callao w Jacht Klubie Peruano. Przyjęli nas miło. Opłat w Klubie n i e m a. (Sic! Podkreślenie red.) W połowie miesiąca wyokrętowali z jachtu i powrócili polskim statkiem handlowym do kraju Wojtek Jacobson i Andrzej Marczak; Ludek pozostał sam oczekując na nową załogę. Nawiązane kontakty, wizyty u poznanych osób, w ambasadzie polskiej, u rybaków na stojących w porcie polskich statkach, a także wycieczki samochodem w interior pozwoliły mu oderwać się, choćby na trochę, od spraw morskich, jachtowych, od przedłużającego się oczekiwania na nowych współtowarzyszy rejsu. Pod koniec września, statkiem m/s „Sienkiewicz”, dotarli z Polski na „Marię” Jerzy Pisz i Kazimierz Jasica. Prace przy jachcie nabrały tempa, ale i towarzyskie spotkania, poznawanie ludzi i kraju nadal zajmowały czas załodze „Marii”. W tym czasie doszło do spotkania z uczestnikami polskiej wyprawy górskiej w Andy, a także, dzięki poznanemu mieszkającemu w Limie, polskiemu inżynierowi górnikowi Leszkowi Piotraszewskiemu, Ludek powrócił na pewien czas do swojego zawodu geologa. I właśnie ten, mało znany okres z pierwszego rejsu dookoła świata Ludomira Mączki, przybliżają prezentowane poniżej zapiski kapitana „Marii”.

Mączka, baczny obserwator zwykłych ludzi i ich życia, z przenikliwością opisuje niełatwe życie geologów, górników, ale także z fachowym znawstwem odnosi się do przedmiotu wykonywanej pracy, przedstawiając geologiczną charakterystykę terenu na którym pracuje.

(zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

LUDOMIR MĄCZKA: ZAPISKI Z REJSU – PERU, X-XI 1974 rok

Niedziela, 20.10.74

Wczoraj po południu pojechaliśmy do „Planty” – „Planta concentradora” – zakład wzbogacania rudy miedzi.

Dostaliśmy miejsca w pokojach gościnnych. Przy „Plancie” jest całe osiedle. Drewniane baraki – zupełnie ładne, w listopadzie otwierają klub. Przy niektórych domkach nawet ogródki. Wzdłuż rzeki Acari pola uprawne, ale to tylko oaza w pustyni. Do Acari (miasta) jakieś 10-15 km. Stąd jest już komunikacja autobusowa. Ale tutaj jest mały, zamknięty światek.

Wieczór: przy kolacji wypiliśmy sporo wina, ale było słodkie i jakoś mi nie smakowało.

Dzisiaj połaziliśmy po zakładzie: obejrzałem flotację siarczków i ługowanie (kwasowanie) rud tlenkowych (strefy utlenienie).

Po obiedzie trochę wprawek w hiszpańskim i angielskim (marnie mi to idzie). Potem z Leszkiem1 i jego wiceszefem poszliśmy do sklepu. Taki wiejski sklep, otwarty też w niedzielę: jarzyny, radia, lodówki, lampy, worki z ziemniakami, beczki z oliwkami, chrupki, kręcą się dzieci, psy obsikują chrupki, Indianki z dziećmi na plecach. Można wszystko obejrzeć, pomacać, kupić gazety, popić piwo, taki sklep – klub.

Poszliśmy do jadalni, która mieści się w baraku szkolnym. Akurat nauczycielka kończyła przeglądać jakieś swoje dzienniki. Zasiedliśmy przy stole i zaczęło się zebranie towarzyskie. Zjawiła się butelka rumu, pepsi, oddaliśmy senioricie Carmen (nauczycielka) broń palną (L.1 i ja) i zebranie się ciągnęło do chyba drugiej rano. Patiño opowiadał kawały. Niestety, nawet jak coś rozumiałem, to na samym końcu gubiłem sens kawału.

Około 11-tej Mercado jakoś zmobilizował jakieś indywiduum kuchenne, aby przygotowało kolację. Trudno powiedzieć, czy to był on czy ona. Później objaśniono mnie, że to maricon (pedał). Właściwie muszę stwierdzić, że jakoś nie robię postępów w hiszpańskim – to psuje dwie przyjemności.

O trzeciej zjedliśmy u siebie kolację (czy śniadanie) i około siódmej wstaliśmy do roboty.

Poszedłem do kopalni. Właściwie to szereg sztolni, gdzie eksploatują żyły.

Sztolnie za to tworzą na los szczęścia i wyczucie. Wydaje się, że jakieś profile elektrooporowe czy coś takiego byłyby korzystniejsze na początek, i ewentualnie jakieś małośrednicowe wiercenia, zamiast robienia od razu chodników. Poleźliśmy tam z ing. M. i Gonzalesem.

Zapachniało mi Kafue – właśnie zapachniało. Trochę zapach materiałów wybuchowych, trochę pyłu – czy ja wiem? Tylko tutaj w sztolniach czyściej, nie ma zapachu ekstrementów.

Sobota, 26.10.1974

Wróciłem z roboty o 1330. Słońce było takie trochę blade, ale nie było wiatru i było ciepło. Góry wydają się teraz jakieś bardzo przyjazne. Wczoraj widziałem lisa, dziś sporo jaszczurek. Zaczynam widzieć zieleń. Odpowiada mi cisza, trochę jakby przymglony, zapylony horyzont, księżyc w nocy.

Przy obiedzie trochę zakiwało krzesłami i stołem – posypało się trochę kamieni.

Znów trzęsienie ziemi, ale chyba słabe, trwało chwilę i znów spokój – sennie.

Nie chce mi się nanieść pomiarów na plan.

W obozie cisza. Szofer pojechał na „Plantę” i jeszcze nie wrócił – normalnie, jak szofer.

Wczoraj po południu był u nas w Campamento ing. Mercado i Seniorita Carmen. Nauczycielka wróciła o szóstej do Acari, Mercado został do 23 (chyba) przy kartonie piwa. Urwałem się szybciej spać, bo już nie łapałem o czym mowa.

Środa, 6.11.1974,

Callao

I tak minęły „wakacje” w Acari, a właściwie w Huarato. Acari to miasteczko około 30 km od naszego Campamento, w połowie drogi jest Planta concentradora – zakład wzbogacania rud no i Huarato Viejo – to kopalnia, i około pół godziny nasze Campamento, w połowie drogi jest Planta concentradora – zakład wzbogacania rud, no i Huarato Vjejo to kopalnia i około pół godziny nasze campamento.

U p. Giniewicza czekało kilka listów. Wojtek przysłał list do mnie i Pisza. Właściwie to chyba będzie najlepiej skończyć z „publicystyką” – listy piszę dla pamięci i wiadomości tych, których to ewentualnie interesuje. Właściwie to dla siebie. Dla mnie to jakby odkładanie wrażeń na później. Kiedyś sobie siądę i będę przeżuwał wrażenia, wspomnienia.

Dla kogoś to mało interesujące, jaka była pogoda, kolor gór – różowy w zapadającym zmroku, dołem pełznące chmury i mrok – księżyc, migające światełka przy wejściu do tuneli, czy na morzu falowanie, chmury itd., drobne naprawy.

W tym układzie, Wojtek, skończ z T.M i ewentualnie po przeczytaniu puść dalej, a po skończonej „rundzie” odłóż na potem. Teraz trudno mi wrócić do wspomnień sprzed dwóch tygodni.

Ludomir Mączka

Cdn

—————————————————

  1. Leszek – Leszek (Aleksander) Piotraszewski – inżynier górnik mieszkający w Limie, ożeniony z Peruwianką. Po wojnie pozostał na Zachodzie i wyjechał do Argentyny, gdzie pracował w różnych zawodach (m.in. jako górnik, kowboj), ożenił się z Peruwianką i osiadł w Limie; pracował jako inżynier górnik. O Leszku Piotraszewskim opowiada Wojciech Jacobson: „Bardzo ciekawy człowiek, imał się różnych zawodów, pracował jako górnik i jako kowboj, przeżył wiele przygód. To on zabrał Ludka ze sobą do jednej z kopalń wysoko w Andach. Spędzili tam trzy tygodnie i Ludka wiedza geologiczna była tam przydatna. Ludek pracował jako geolog w środowisku hiszpańsko-języcznym, w surowych warunkach. Była to jedna z przygód Ludka, którą wspominał jako piekną.” i Antoni Jerzy Pisz: „Leszek Piotraszewski wyjeżdżał służbowo na trzy tygodnie do jednej z kopalń w Andach i zabrał ze soba Ludka”.

_______________________________________

Przy odczytaniu i opracowaniu tekstu zapisków z rejsu Ludomira Mączki niecenioną pomoc okazali Kazimierz Robak (https://periplus.pl/; https://zeglujmyrazem.com/; Floryda, USA), Andrzej Piotrowski (geolog, Szczecin) i Wojciech Jacobson.

____________________________________________________________________________________________________

Ludomir Mączka – ur. 22.05.1926 r. we Lwowie, zm 30.01.2006 w Szczecinie, żeglarz, geolog. Na jachcie „Maria” w latach 1973-1991 żeglował w rejsie wokółziemskim. W latach 1984-1988 na jachcie „Vagabond 2”, wraz z W. Jacobsonem i na różnych odcinkach innymi żeglarzami, przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (NWP). Laureat wielu nagród, m.in. Rejs Roku -1984,1988, 2003, Kolosy -2001: Super Kolos 2001,Conrady -2003.

Ludomir Mączka: Zapiski z rejsu – Peru, X – XI 1974

Po przejściu Kanału Panamskiego „Maria” na początku lipca 1974 roku dotarła do Peru, do Callao (pod data 08.07. Ludek zanotował w swoich zapiskach z rejsu: „O 13.30 stoimy na kotwicy w Callao w Jacht Klubie Peruano. Przyjęli nas miło. Opłat w Klubie n i e m a. (Sic! Podkreślenie red.) W połowie miesiąca wyokrętowali z jachtu i powrócili polskim statkiem handlowym do kraju Wojtek Jacobson i Andrzej Marczak; Ludek pozostał sam oczekując na nową załogę. Nawiązane kontakty, wizyty u poznanych osób, w ambasadzie polskiej, u rybaków na stojących w porcie polskich statkach, a także wycieczki samochodem w interior pozwoliły mu oderwać się, choćby na trochę, od spraw morskich, jachtowych, od przedłużającego się oczekiwania na nowych współtowarzyszy rejsu. Pod koniec września, statkiem m/s „Sienkiewicz”, dotarli z Polski na „Marię” Jerzy Pisz i Kazimierz Jasica. Prace przy jachcie nabrały tempa, ale i towarzyskie spotkania, poznawanie ludzi i kraju nadal zajmowały czas załodze „Marii”. W tym czasie doszło do spotkania z uczestnikami polskiej wyprawy górskiej w Andy, a także, dzięki poznanemu mieszkającemu w Limie, polskiemu inżynierowi górnikowi Leszkowi Piotraszewskiemu, Ludek powrócił na pewien czas do swojego zawodu geologa. I właśnie ten, mało znany okres z pierwszego rejsu dookoła świata Ludomira Mączki, przybliżają prezentowane poniżej zapiski kapitana „Marii”.

Mączka, baczny obserwator zwykłych ludzi i ich życia, z przenikliwością opisuje niełatwe życie geologów, górników, ale także z fachowym znawstwem odnosi się do przedmiotu wykonywanej pracy, przedstawiając geologiczną charakterystykę terenu na którym pracuje.

(zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

LUDOMIR MĄCZKA: ZAPISKI Z REJSU – PERU, X – XI 1974 rok

Sobota 12.10.74

Wrażenia lecą. Już dziś muszę sobie przypominać, co było w poniedziałek. (A może to też skleroza?)

W poniedziałek po południu pojechaliśmy do Leszka1. Potem wpadli pozostali dwaj andyniści2 – była Mariolka i Maryśka – u Leszka na górze wypiliśmy yerbę, posłuchali muzyki.

Leszek z Lili zawijał argentyńskie tango, w końcu i my ruszyliśmy w tany – Lili z Mariolką pokazały jak się tańczy „tango peruano”.

We wtorek około dwunastej przypłynął Jorge3, aby nas zabrać do siebie. Na jego ponaglenia, aby szybko, odpowiedzieliśmy zgodnym chórem: Calma!

Wypiliśmy herbatę, schowali wzmocnioną kiełbasę i popłynęliśmy na brzeg. Po drodze zajrzeliśmy do portu na „Cetusa” – Jorge jako agent ma prawo wjazdu do portu. Pojechałem przywitać Jacka Forembskiego – żeglarz z AKM z Gdańska. Stara znajomość sprzed 15-tu czy iluś tam lat. Nawet nie przypuszczałem, że kiedyś spotkamy się w Peru. Jest tu trzeci, za „Pana Asa” od maszyny.

Jorge Chavez mieszka na San Antonio. Dom typowo hiszpański – parterowy – kupa książek, małe muzeum kultur indiańskich, na których się zna. Rodzina też typowo peruwiańska – trzech braci, Jorge najstarszy – króluje, dwóch młodszych.

Wczoraj przy lampie gadaliśmy do późna. W pokoiku dwa żelazne łóżka, dwa krzesła, drzwi z blachy falistej. Na łóżkach śpiwory, na gwoździach i w kącie nasze graty.

Przyjechaliśmy we wtorek – poniedziałek jechaliśmy. Najpierw wzdłuż morza, przez Cañete trochę zniszczone trzęsieniem ziemi, Chincha – gdzie w winnicy kupiliśmy wino tinto á 25 $ za litr + 30 soli za balonik 4 l.

Miasteczka i osady to właściwie oazy na pustyni. Niedawno gdzieś tam było nawet lotnisko przemytników ze światłami itd. Obiad zjedliśmy w Ica.

Tutaj już było słońce, bo koło Limy to wyglądało nieładnie. Wiatr miecie po pustyni śmiecie i papiery. Szaro, chmurnie, mżawka.

Przed Nasca zjechaliśmy z drogi, aby obejrzeć rysunki na ziemi, wysypane jaśniejszym piaskiem kondor, wąż i coś tam jeszcze na ziemi widać słabo, lepiej z dachu Land Rovera. Są to jakieś wyobrażenia kultowe z okresu NASCA (kultura preinkaska). Bawi się tym jakaś stara Niemka – archeolog coś 40 lat, twierdzi, że to kalendarz, ale jak go czytać, to nikt nie wie. Leszka szef, inżynier Wolf, twierdzi, że to znaki totemiczne, którymi NASCA chcieli zwrócić uwagę bogów (Księżyc – Słońce) na swoje nowe tereny – i to „robi sens”, jak to mówią Anglicy (a czasem Jurek Wr.4).

Przenocowaliśmy w Nasca, w hotelu. Nawet się wykąpałem i ogoliłem. Rano we wtorek ruszyliśmy dalej. Trochę za NASCA spaliło się sprzęgło w LR. Zostało jakieś ca 100 km do companiento. Mieliśmy szczęście, że akurat jechał do Acari tutejszy, jakby to nazwać, inspektor górniczy Land Roverem Station Wagon i zabrał nas z gratami jako kolegów górników. Na tę okazję ubrałem hełm górniczy, jak mi poradził Leszek. To tutaj od razu ustawia, to jakby odznaka. Zresztą, ten inżynier, co nas zabrał, powiedział, że zatrzymał się, bo zobaczył górników.

W Acari (miejscowość nad rzeką Acari) jest „Planta”.

Jeszcze przed Acari kończy się asfalt „Panamericany”. Dalej droga gruntowa, od „Planty” do „Companiento” jakieś trzy kwadranse samochodem. Podwiózł nas ten sam Land Rover.

Tutaj to już tylko ścieżki dojazdowe wcięte w zbocza serpentynami pną się w górę. Wąskie, kręte, gdzieś tam widać wrak samochodu na dole, a przy drodze krzyżyk.

Tędy wywożą rudę ze sztolni, które są porozrzucane na dużej przestrzeni. Złoże mezotermalne – żyłowe. Rudy głównie ze strefy utleniania, głębiej siarczki. Leszek robi plan żył i wyrobisk.

Poniedziałek, 14.10.1974

Nazca

Wczoraj rano pożegnałem się z Marianem („III” z „Centaurusa”). Przyszedł po służbie w sobotę gadaliśmy do 2 w nocy, no i został u nas do rana.

W sobotę załatwiłem kołek pod windę. Ma być na poniedziałek. Potem się spakowałem i pojechałem do Leszka. Zrobiłem pranie. Właściwie to asystowałem, a pranie zrobiła Lili. Przymierzyłem Leszka buty potem przyszli andyniści + Maryśka i Mirella i pan Fronczak z żoną. No i dziś rano wyjechaliśmy około 08.00 LT Land Roverem. Pojechał Leszek, jego pomocnik, szofer i ja.

Środa, 16.10.1974

Campaniento koło Acari

Wieczór – siedzimy w „campaniento”. Barak ze ścianami z plecionki bambusowej, kilkanaście kilometrów od Acari. W Acari jest „planta”. Wzbogacają rudę miedzi i wysyłają dalej. Cały dzień Leszek robił zdjęcia tachymetryczne5 wychodni6 rudy. Ruda miedzi występuje tutaj w żyłach i soczewkach, które tworzą jakieś granodioryty7 i granity. Na tym jeszcze siedzi pokrywa tufów i tufitów8. Całość pocięta głębokimi jarami. Różnice względne kilkaset metrów no i to wszystko to szczera pustynia.

Tylko kilka na ogół uschłych kaktusów, czasem jakaś trawka i nic tylko kaniony – zwietrzelina, piasek. Na dole rano była warstwa chmur, tutaj słońce i błękitne niebo. Dość gorąco, no i podejście strome.

Leszek ma kilku pomocników miejscowych. Zdjęcie tachymetryczne tutaj to cholerna robota – prawie alpinistyka. Słońce grzeje, ale na razie przyjemnie – jest ciepło, ale nie za gorąco, niebo błękitne, nogi nam trochę powłaziły w d.

Companientem opiekuje się Gonzalez z żoną, małą córką (2-3 l.), małym psem i małym kotem.

Czwartek, 17.10.1974

Campaniento, Acari

Dzień dość gorący. Słońce. Dziś trochę wziąłem się do roboty. Szukałem kontaktu łupku tufowego i skał magmowych. Lepiej to widać z daleka niż z bliska. Uchodziłem się zdrowo i dopiero mi się zmąciło w głowie. Ok. 15-tej wróciłem – nogi mnie bolały od tego łażenia. Po obiedzie przyjechał szofer z Land Roverem. Naprawili mu Land Rovera w Acari. Z obozu (naszego biwaczku) pojechaliśmy do najbliższego osiedla górniczego do sklepu. Osiedle, dwa rzędy nawet porządnych baraków, sklep i szkoła.

Sklep to rzecz godna obejrzenia. Taka buda zbudowana z drągów i plecionki bambusowej. Ale nawet nieźle zaopatrzony. Jaja, ziemniaki, coca-cola, Inka Kola, nafta, kanistry. Przy wejściu na klatce siedzi papuga, za przepierzeniem na kupce świeżego grochu baraszkują dwa szczeniaki, na łóżku śpi chudy kundel – pewnie odpoczywa po nocnej służbie, kaczka o kolorowym upierzeniu też chodzi po sklepie, mały kot łazi po towarze – interesantów nie za wiele. Kupiliśmy cebulę,pieprz, jajka, oliwę. Leszek szczotkę do zębów, Hieronimo mydło. Potem obejrzeliśmy szkołę i nauczycielkę. Szkoła to porządny barak – w pierwszym pokoju skład sklepowy, stół, kilka krzeseł – salon przyjęć, obok pokój nauczycielski, dalej sala szkolna – kilka ławek, tablica – taka wiejska szkółka. Nauczycielka młoda z Arequipy. Chwilę toczyła się rozmowa, (byłem za słuchacza – bąknąłem trzy słowa). Na kolację wróciliśmy do siebie. W osiedlu spotkaliśmy inż. górnika z Limy – Leszka wiceszefa.

Piątek, 18.10.1974

Campamento

Godz. 13-ta. Przed chwilą wróciłem z roboty. Land Rover wywiózł nas w górę. Leszek zostało na p. 3 z teodolitem, ja pojechałem parę kilometrów dalej na p. 16. Odesłałem Land Rovera – miał naprawić hamulce. Jazda z kiepskimi hamulcami to widać normalne w górach – w Peru jak i w Mongolii.

Szukałem kontaktu między pokrywą tufów (raczej tufitów) luźnym piroklastycznymi metasedymentami i granodiorytem (właściwie całej gamy skał granitoidowych, w których siedzą żyły kwarcowe).

Powoli zaczynam nabierać trochę kondycji. Chodzę z Gonzalesem, który znaczy farbą punkty do triangulacji, bo plan jest marny i trudno na nim dokładnie się określić. Powoli wciągam się w to zajęcie. Ostatecznie kiedyś (jeszcze około trzech lat temu) byłem geologiem.

Niebo bez chmurki, słońce zaczyna palić, słaby wiatr trochę chłodzi. Krajobraz dziki i surowy. Klimat jest chyba za suchy, bo nawet nie ma tutaj pustynnego lakieru. Wczoraj Gonzalez pokazał mi ślady lisa i pumy (trzeba sprawdzić w książce, bo może to był duży pies?). Na górze sfalowany poziom tufitów, rozcięty głębokimi na kilkaset metrów jarami. Dość łagodne spadki w seriach falowych i piroklastycznych przechodzą w strome urwiska w granodiorytach– miejscowy gr.d. jest silnie zwietrzały i sypie się prawie jak gruboziarnisty piasek. W wielu miejscach widać ślady Ca w postaci wykwitów malachitu, azurytu9, czasem żyłek turkusu10.

Sceneria jak w kinie na dobrym westernie, tylko jeszcze większa pustynia.

Kopalnia to szereg odległych sztolni w żyłach na dużej przestrzeni. Wyrobiska połączone są wciętymi w zbocza drogami. Samochody zabierają rudę do „Planta concentrada” koło Acari.

Przy większych są małe górnicza osiedla – czasem nawet porządne baraki, czasem tylko konstrukcja z drągów pokryta matą z bambusa, deszczu nie ma. Wczoraj wieczór byliśmy Land Roverem w takim osiedlu w sklepie (już pisałem o tym). Potem poszliśmy do „kapitana” – to coś jak starszy sztygar – kierownik. Mieszka w takiej budzie, wyklejanej gazetami, kilka gołych pań z kalendarzy, dwa łóżka żelazne, stół, dwa krzesła, trochę pustych butelek po piwie, jakieś papiery na stole, dwie karbidówki.

Zaszliśmy tam na plotki – Leszek, jego pomocnik, szofer i ja. Sr. Mata wyciągnął cztery butelki piwa i szklaneczkę. Typy jak w kinie – piliśmy po kolei z jednej szklanki. Szły różne miejscowe ploteczki. Coś dwa tygodnie temu zabił się jeden „kapitan” – podejrzewają, że mu robotnicy odwiązali linę. Jakiegoś inżyniera gonili boso po górach, innego obili. Tutaj związki zawodowe to raczej mafie. Były też opowieści wesołe. Jakiś pijany inżynier dobierał się do nauczycielki, inny podał się za analfabetę i przez kilka dni nauczycielka męczyła się ucząc go liter wreszcie dostał miotłą i nauka się skończyła.

Ludomir Mączka

______________________________________________________

  1. Leszek – Leszek (Aleksander) Piotraszewski – inżynier górnik mieszkający w Limie, ożeniony z Peruwianką. Po wojnie pozostał na Zachodzie i wyjechał do Argentyny, gdzie pracował w różnych zawodach (m.in. jako górnik, kowboj), ożenił się z Peruwianką i osiadł w Limie; pracował jako inżynier górnik. O Leszku Piotraszewskim opowiada Wojciech Jacobson: „Bardzo ciekawy człowiek, imał się różnych zawodów, pracował jako górnik i jako kowboj, przeżył wiele przygód. To on zabrał Ludka ze sobą do jednej z kopalń wysoko w Andach. Spędzili tam trzy tygodnie i Ludka wiedza geologiczna była tam przydatna. Ludek pracował jako geolog w środowisku hiszpańsko-języcznym, w surowych warunkach. Była to jedna z przygód Ludka, którą wspominał jako piekną.” i Antoni Jerzy Pisz: „Leszek Piotraszewski wyjeżdżał służbowo na trzy tygodnie do jednej z kopalń w Andach i zabrał ze soba Ludka”.
  2. Andyniści – uczestnicy I Polskiej Wyprawy w Góry Patagonii w 1973/74 (uczestnicy wyprawy prowadzili działalność eksploracyjną i wspinaczkową w Andach Peruwiańskich, Boliwijskich i Patagońskich). Organizator: Krakowski Klub Wysokogórski i Komisja Turystyki Górskiej Zarządu Głównego PTTK. Kierownik wyprawy – Ryszard Rodziński, uczestnicy: Andrzej Łapiński, Zdzisław Ryn, Wojciech Jedliński, Stanisław Jaworski, Henryk Ciońćka, Antoni Pańta i inni.
  3. Jorge – Jorge Chavez, agent morski w Callao, załatwiający podczas postoju „Marii” sprawy celne, portowe i inne.
  4. Jurek Wr. – Jerzy Wróblicki, geolog, kolega Ludka ze studiów geologicznych we Wrocławiu; ściągnął Ludka do pracy w Zambii, był tam jego szefem; zmarł w Afryce.
  5. zdjęcia tachymetryczne – zdjęcia czyli zdejmowanie tachymetryczne, to znaczy pomiar geodezyjny terenu obejmujący pomiar zarówno wysokościowy jak i sytuacyjny.
  6. wychodnia – miejsce w terenie, gdzie warstwa złożowa niejako „wychodzi” na powierzchnię ziemi.
  7. granodioryty – skały magmowe, kwaśne; należą do granitoidów, skał powstałych w trakcie powolnego krzepnięcia gorącej magmy głęboko wewnątrz Ziemi.
  8. tufy i tufity – skały porowate, słabo zwięzłe, miękkie, lekie, składające się ze szkliwa wulkanicznego z domieszką minerałów i fragmentów skał magmowych; tufy osadzone w wodzie to tufity.
  9. malachit, azuryt – pospolite minerały półszlachetne z gromady węglanów.
  10. turkus – rzadki minerał półszlachetny z grupy fosforanów.

____________________________________________________________________

Przy odczytaniu i redakcji tekstu zapisków z rejsu Ludomira Mączki, oraz przy opracowaniu przypisów niecenioną pomoc okazali: Kazimierz Robak (https://periplus.pl/; https://zeglujmyrazem.com/; Floryda, USA), Andrzej Piotrowski (geolog, Szczecin) i Wojciech Jacobson.

Ludomir Mączka: Listy z Afryki

Niespodziewanie odnalazły się kolejne listy Ludomira Mączki. Z dalekiej Florydy, od Kazimierza Robaka do redakcji Zeszytów Żeglarskich dotarło trzynaście scanów listów (trzy listy) wysłanych przez Ludomira Mączkę do bliskiego kolegi (i do jego żony, a czasami również i do córki), jeszcze z czasów żeglarskich poprzedniej dekady w szczecińskim, akademickim klubie żeglarskim. Z głębi afrykańskiego lądu, z Zambii, znad Mkushi River, gdzie Mączka prowadził prace geologiczne w ramach zawodowego kontraktu z firmy Polservice (praca w rządowej służbie geologicznej – Geological Survey Department of Zambia), listy dotarły do nadawcy – do dr inż. Bogdana Fijałkowskiego w Krakowie. Ponieważ niejednokrotnie w końcówce listów Mączka robił uwagę o przekazaniu ich do innych przyjaciół, znajomych, więc listy zazwyczaj krążyły w kręgu osób związanych ze znanym i już wówczas obrosłym legendą żeglarzem-geologiem. Kilka listów ostatecznie trafiło do Ludkowego kolegi – jeszcze z czasów szczecińskiego żeglarstwa – teraz mieszkającego w Kołobrzegu, do Izydora Węcławowicza, a stamtąd, w postaci scanów, na Florydę do znanego w światku żeglarskim, również w kręgu „Pogoriowym”, Kazimierza Robaka, który bez chwili wahania podzielił się z nami niecodzienną przesyłką. (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

MKUSHI River, 7 II 69

Kochane Fijołki!1

Dziękuję za życzenia świąteczne. Zostały dosłane do Lusaki. Żałuję, że nie udały się hulanki w Krakowie, ale kochany szefunio2 przytrzymał mnie omalże do końca, a w ogóle to robił co mógł aby tak cennego pracownika nie stracić na te kilka lat, co zawsze będę miał we wdzięcznej pamięci. Tutaj teraz mam już taką Afrykę na co dzień. W tej chwili siedzę względnie leżę w namiocie – ????, na łóżku polowym, przed namiotem stoi Landrover i pada deszcz, taki nasz jesienny, tylko że nie o szyby, ale bębni o tzw. tutaj flysheet – chyba u nas „tropik”. Widzicie, jeszcze nie umiem po angielsku, a już sobie język psuję. Czekam tylko kiedy moi Afrykanie zaczną kląć po rusku. Babrzę się tutaj w błocie i mokrej trawie za jakimiś glinami. Wróbel3 – ten kolega, jak może tak mi tutaj prostuje ścieżki, ale bez niego tobym tutaj między Anglikami i Afrykanami marnie zginął. Od 20 I się usamodzielniłem. Wywiózł mnie do tego MKUSHI i zostawił. Z literatury to tutaj mam słownik mały angielski, rozmówki ang.-polskie i ang.-hiszp. i krótką ruską petrografię oraz kilka opracowań z tego terenu. Na drugi raz nakupię sobie takich podłych westernów, które tutaj w sklepach spożywczych można dostać.

Z egzotyki to owszem – tranzystorowe radia, rowery, chałupy z blachy falistej, lepianki z błota, te są chyba jak za Livingstona. Muzyka egzotyczna przez radio. Radiotelefon którym mogę co drugi dzień gadać z Lusaką. Widziałem już gówno słoniowe – tutaj elegancko to się mówi – elephant droppings. Muchy tse-tse, ponoć nawet wachtman ubił mi przed łóżkiem węża, ale w to nie bardzo wierzę, bo nie widziałem, a on go ponoć spalił, zresztą nie każdy jest zaraz jadowity. Ponoć gorsze to te różne drobne france afrykańskie, jakieś bilhorzy (bilharcjoza – przyp. red.), ameby itd, bo ostatecznie krętek blady tak łatwo się nie przenosi, bo nie siedzi w ziemi ani w wodzie. Tutaj, gdzie jestem to właściwie jest cywilizacja. Taki prawdziwy bush to coś jak zapuszczony park, ale ciągnie się jak morze, tutaj trzeba chodzić z kompasem po bushu. Widziałem koło Kafue National Parku, z samochodu, z góry – morze zieleni bez kresu. Temperatura całkiem miła jak słońce jest za chmurami, jak grzeje bezpośrednio to owszem jest ciepło, ale można spokojnie to przeżyć. Zmrok się robi o wpół do siódmej, a o siódmej już ciemno.

Muszę być anemiczny, bo spałbym po 12 godzin na dobę i mam apetyt. Gotuję sam na ogniu. Co dzień kąpiel w gotowanej wodzie, (bo franca czuwa) chyba że deszcz pada. Mam taki ocynkowany cebrzyk do kąpieli, dookoła niego płotek z trawy, dalej klozecik też, przykryty ziemią dołek z dziurką i płotek, aby nikt nie przeszkadzał. W ogóle to mój stan sanitarny jest bardzo wysoki, w porównaniu z Mongolią4. Ale krajobrazowo i przygodowo to Mongolia była niepodważalna, chyba tylko Andy mogą się z nią równać. Łączę pozdrowienia. Za trzy lata liczę na „melodie cygańskie”. Co u Was ciekawego?

Ludomir

____________________________________

1 „Fijołki” – Czesława i Bogdan Fijałkowscy, również ich córka Magda; Bogdan – kolega Ludomira Mączki z czasów żeglarskich w szczecińskim azs, znany żeglarz akademicki, kapitan jachtowy.

2 Wyjeżdżając na kontrakt do Afryki Ludomir Mączka był pracownikiem szczecińskiego oddziału Instytutu Geologicznego (Warszawa), Pracownia Geologii Wybrzeża.

3 Wróbel – Jerzy Wróblicki, geolog, kolega Ludka ze studiów we Wrocławiu; ściągnął Ludka do Zambii, był tam jego szefem; zmarł w Afryce.

4 Mongolia – Ludomir Mączka przebywał w ramach Polskiej Ekspedycjii Geologicznej w Mongolii w latach 1962-1963; pracował w grupie rekonesansowej i potem w grupie hydrologicznej.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Ludomir Mączka o afrykańskich zwierzętach w Zambii (fragment wywiadu z Ludomirem Mączką):

Wdziałem lamparta. Jak się siedzi w Landroverze to widać jak tak dwa metry od samochodu stoi czarny kot. Dzikie zwierzęta jak nie są głodne to nie mają pretensji do ludzi. Kiedyś wjechałem w całe stado takich niby szakali, niby hien – huntingdogs. Tak ze trzydzieści sztuk. Obwąchały samochód i przeszły dalej.

Widziałem żyrafy, słonie, nosorożce. Tym trzeba było ustępować. Nosorożec ma krótki wzrok. Kiedyś jechałem i na takiej ścieżce leżał, myślałem, że słoń, a to był nosorożec. Tak pięćdziesiat metrów od nas. Taki nosorożec ma ze dwie tony, jak się podniósł, to tak z pół metra wystawał nad maską Landrovera. …trochę strach… ale po to pojechałem do Afryki…

Ludomir Mączka

________________________________________________________________________________________________________Ludomir Mączka – ur. 22.05.1926 r. we Lwowie, zm 30.01.2006 w Szczecinie, żeglarz, geolog. Na jachcie „Maria” w latach 1973-1991 żeglował w rejsie wokółziemskim. W latach 1984-1988 na jachcie „Vagabond 2”, wraz z W. Jacobsonem i na różnych odcinkach innymi żeglarzami, przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (NWP). Laureat wielu nagród, m.in. Rejs Roku -1984,1988, 2003, Kolosy -2001: Super Kolos 2001,Conrady -2003.

Ludomir Mączka: Listy z Mongolii

Udział Ludomira Mączki w Polskiej Ekspedycji Geologicznej w Mongolii w latach 1962 – 1963 zaznaczył się, oprócz niewątpliwie ciekawej i eksploatorskiej działalności typowo geologicznej, również wejściami górskimi, w nieznane szerzej i dotąd nieeksploatowane wspinaczkowo góry.

Tak, o tych pionierskich wyprawach górskich Mączki pisał po latach jego kolega, jeszcze z lat studenckich, uczestnik ekspedycji, Andrzej Grocholski: „… Pokonywali pieszo grzbiety i doliny górskie, każdą noc spędzali w innym miejscu. Wozili ze sobą namioty, ale nie zawsze mogli z nich korzystać. Rok później, jedna z grup kartograficznych, natknęła się wysoko w górach na ślad obozowiska – kilka puszek po konserwach. W jednej z nich kartka z napisem: „ O, jak tu kurewsko zimno! Ludomir Mączka, Zygmunt Grzechnik”…

W grudniu 2003 roku w wywiadzie-rzece, udzielonym wraz z Wojciechem Jacobsonem „Zeszytom Żeglarskim” (fragmenty ZŻ nr 16, luty 2006), Ludomir Mączka tak oto przedstawiał mongolską przygodę, traktując ją jako przerwę w żeglarskim życiu, ale za to bardzo znaczącą:


„…A później była przerwa: dwa sezony w Mongolii. Wtajemniczenie w geologię, Mongolię, to chyba najciekawsza przygoda lądowa…”

(zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Ałtaj Mongolski

Listy – Zapiski – Kronika Ludomira Mączki z Mongolii

Kochane Wojtki1 ! Duut, 19.08.63

Tak z przyzwyczajenia piszę taką kronikę mongolskiej Przygody. Mając trochę czasu, a nic do czytania, to się pisze. Siedzę w namiocie koło Duut Somon2. Niżej w dolinie widoczna cała wioska, dookoła góry. Staszek pojechał do Kobdo, chyba jutro wróci. Ja jutro jadę w marszrutę konną, ale taką małą, jakieś dobrze 50-60 kilometrów i wieczorem z powrotem. Ot, taka drobna wycieczka. Zresztą teraz tutejsze góry koło Duut (ca 2300 m, a górki do 3500) to mi się wydają, jakby powiedzmy, Beskid Żywiecki przy Wysokich Tatrach; owszem ładny, miły, ale nie taki dostojny. Byłem dwa dni temu na Munch Chajrchan (4362m)3. Nie chodzi mi o ten smak alpinistyczny, bo ostatecznie pieszego podejścia było pięć godzin, a reszta samochodem i końmi, ale te widoki to był smak. Dojazd z Manchan, doliną Urt cender Sału4. Dolina wąska, ściany na kilkaset metrów prawie pionowe, jakieś obrywy, usypiska, szczeliny. Białe marmury w słońcu aż rażą, różowe granity, żółte jaskrawe porosty, dziki agrest, potem już tylko trawa i porosty. Nikną nawet krzaki karagany, nawet brak skalnicy, tylko trawy, maki alpejskie, jakaś goryczka, jakieś różowe kwiatki wśród nagich skał i sam Munchchajrchan. Ale tam się nie zatrzymujemy i jedziemy dalej do ????? wyżej w góry. Trochę błądzimy, ale w końcu ok. 2400 trafiamy na miejsce. Rozbijamy namioty (jest nas 5ciu – bez szofera). Staszek, p. Staszek, P. Stanisław, Bator i ja, oraz szofer. Staszek mój kierownik, p. Staszek – dziennikarz z Polski, który się do nas dołaczył, p. Stanisław pracownik Biura Radcy Handlowego z Ułan Bator na urlopie. Gość ok. 50, ale czerstwy i wesoły, no i Bator nasz Mongoł. Jest zimno, właściwie to chyba mróz. Wysokość, sądzę coś 3000 do 3300, zresztą nie mamy dokładnej mapy. Dopiero rano widzimy piękną, szeroką dolinę, łąkę, skały i dwa stawy górskie. Dolina ma wyraźny charakter lodowcowy. Chyba aż tutaj sięgał jęzor lodowca z Muncha. (…) Pogoda chwilami piękna. Przed nami piętrzy się biały od śniegu Munch. Lodu nie widać, a szkoda bo w ubiegłym roku widziałem Go okrytego lodem (piszę Go przez duże G, ale Mu się to należy), ale to był wrzesień i nie było opadów. W lewo szeroka i głęboka „U” – kształtna, podmokła, typowa dolina polodowcowa. Od N stromy Munch podcięty jest cyrkiem lodowcowym i zachodzimy go dookoła, od tyłu. Podejście na ogół łatwe. Wielkie, skalne rumowiska z granitów a wyżej lodowiec, ale wysokość daje się odczuć. Za wyjątkiem Staszka (chłop ma dobrą kondycję) wszyscy sapiemy jak umiemy. Powoli zostaje p. Staszek i p. Stanisław. Zresztą p. St. ma ciężkie buty gumowe, pożyczone u nas. Idziemy dalej we trzech. Nadciągają czarne chmury z których co chwila błyska. Na tej wysokości z nich może być tylko śnieg. Ale taka zawieja to też nieszczęście. Panorama gór wygląda pięknie i groźnie. Na W i S morze gór, nie jakieś pojedyncze łańcuchy, ale całe morze aż po horyzont, i widać dość daleko. Niestety ku N widoczności brak, tylko czarne, burzowe chmury. Tempo jest dla mnie zabójcze, ale mało czasu. Nogi mi ledwie się ruszają. Staszek pogania. Z Batorem idziemy jakieś 60 metrów za nim, od czasu do czasu łapiąc dech. Wreszcie na lodowcu łapie nas zawieja. Do szczytu kilkaset metrów drogi. Krótka narada, patrzymy na zegarek. Mamy jeszcze około godziny czasu na dojście. Później niezależnie od wszystkiego trzeba wracać aby za jasności być na dole i nie nocować w górach. Idziemy bez plecaków, tylko w jednym mamy raki i parę kostek cukru. Widoczność na około 20 metrów i syk śnieżnych krup, które biją w twarz aż boli. Ostatkiem sił włażę na szczyt. Na N od nas około 10 metrów lodowiec się urywa stromą, chyba 200 metrową ścianą. Ale my widzimy tylko krawędź i to dość niewyraźnie. Staszek próbuje zrobić parę zdjęć, ale chyba nie wyjdą i biegiem schodzimy lodowcem w dół. Idziemy na kompas i pamięć bo widoczność bardzo słaba. Powoli się jednak przeciera. Gdy jesteśmy koło koni odkrywa się znowu widok na szczyt. Jedziemy parę kilometrów końmi. O zmroku jesteśmy koło pierwszej w tej dolinie jurty. (…)

5.10.63, sobota

(…) stromym, trawiastym zboczem pniemy się na grań, która powinna nas zaprowadzić do szczytu (3790m) gdzie zostawiliśmy z początkiem lata ombrometr. Tutaj zaczynają się już pewne przykrości. Wychodzone buty ślizgają się po trawie, a serce zaczyna trochę pikać. Jesteśmy już ponad 3000 metrów. Odczuwam brak treningu i aklimatyzacji. W ubiegłym roku więcej chodziłem i miałem lepszą zaprawę (no i byłem o rok młodszy). Idziemy dalej granią w górę, grań robi się skalista i wąska, zaczynają się pokazywać płaty śniegu. Zrywa się zimny wiatr. Siadamy w osłoniętym miejscu, jemy trochę rodzynków, kawałek czekolady i idziemy dalej. Pogoda się wyraźnie psuje. Na umówioną godzinę do wyjścia doliny po drugiej stronie nie zdążymy, ale wracając – jeszcze gorzej. Idziemy dalej granią, która na mapie jest płaska, ale tutaj idzie raz w górę, raz w dół, tak po 200 – 300 metrów. Miejscami brniemy powyżej kolan w śniegu, miejscami idziemy po skałach. Widok na obie strony wspaniały. Na E równoległe niższe pasma, na W głębokie doliny i widoczność aż w dolinę. Widać Tugavik Goł płynący koło Monchen. Monchen zakryte skałami nie widać. Nad doliną Ano Chanjatu wisi ??? lodowcowych. Lśni się biel i coś jakby jęzor, czyli autentyczny lodowiec. Grań robi się wąska, ale że jest zasypana śniegiem więc idzie się jako tako. Idziemy zachodnim zboczem lub samą granią, ale ostrożnie bo są tutaj nawisy śnieżne, wiszące ku E ze względu na przewagę W wiatrów. Tymczasem zaczyna się zadymka, robi się powoli zmrok. Jeszcze ze dwa podejścia i jesteśmy na szczycie 3790 metrów (ca 6 metrów niższy od najwyższego w tym paśmie). Po drodze jeszcze niewielka sensacja. Ślizgam się na zlodowaciałym śniegu i zaczynam jechać. Dwieście metrów dalej jest przepaść, taka prawdziwa na kilkaset chyba metrów. Całe szczęście, że mam czekan i wiem jak się nim posłużyć. Obracam się na brzuch, biorę czekan pod siebie, aby nie wyrwało i ryję ostrzem w śnieg. Po kilku metrach zatrzymuję się. Leżę na czekanie brzuchem. Serce bije z powodu wysokości i emocji. Chwilę odpoczywam w tej pozycji, potem wbijając czekan powoli winduję się do góry. Wreszcie jesteśmy na górze. (…)

(…) Szef ustalał skład na rok następny, tak że nie mam już żadnych złudzeń, że to już koniec mongolskiej Przygody.

Staszek teraz ??? w hotelu ?????.

Piszę przy świeczce na melinie. Przez okno świeci księżyc. Jeszcze paciorek, siusiu i spać. Jutro jadę chyba do Mingat lub Drym, zresztą wszystko jedno. Pozdrowienia. Dziesiątego wylatuję do Ułan Bator. Chyba około 30. będę w Polsce.

Ludomir

____________________________________

1 Kochane Wojtki – to zwrot grzecznościowy Ludka Mączki do adresatów listu: Ewy i Wojciecha Jacobsonów.

2 Duut – miasto na południe od Kobdo: somon – niższa jednostka administracyjna, odpowiednik naszych powiatów.

3 Obecna nazwa: Monchchajrchan uul, 4204 m npm, drugi pod względem wysokości szczyt Mongolii, pasmo: Ałtaj Mongolski.

4 Dzergen Cagan.

5 Ombrometr – przyrząd do pomiaru wielkości opadów deszczu.

________________________________________________________________________________________________________Ludomir Mączka – ur. 22.05.1926 r. we Lwowie, zm 30.01.2006 w Szczecinie, żeglarz, geolog. Na jachcie „Maria” w latach 1973-1991 żeglował w rejsie wokółziemskim. W latach 1984-1988 na jachcie „Vagabond 2”, wraz z W. Jacobsonem i na różnych odcinkach innymi żeglarzami, przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (NWP). Laureat wielu nagród, m.in. Rejs Roku -1984,1988, 2003, Kolosy -2001: Super Kolos 2001,Conrady -2003.

________________________________

F O T O

Fotografie pochodzą z albumu Janusza Kuchcińskiego.

Grzegorz Węgrzyn: List z rejsu na koniec Zatoki Botnickiej.

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie Grzegorz-Węgrzyn.jpg

03.08.2021, wtorek, Torehamn

Ahoj przygodo!

Pomysł żeglugi jachtem w Zatokę Botnicką zrodził się, gdy okazało się, że nie popłynę w NWP (żegluga w NWP została wstrzymana przez władze Kanady, z powodów sanitarnych – przyp. red.). Chociaż Regina R II była w kwietniu na próbach morskich, to taka próba – rejs do północnych krańców Zatoki Botnickiej – będzie najlepszym sprawdzianem. Zapakowałem się z prowiantem na trzy miesiące (łącznie z wojskowym chlebem), paliwa – pełen zbiornik, do tego smary, oleje.

Przygoda z Zatoką zaczęła się w porcie Lulea (28-30.07.2021), gdzie dotarłem po czterech dobach od ostatniego portu jakim był Degerhamn na wyspie Oland. Kilkanaście mil szkieru płynąłem nocą, przy całkiem dobrej widoczności, a to za sprawą pełni księżyca. Cały ten odcinek przepłynąłem na silniku, nie chcąc nadmiernie ryzykować na wąskim i krętym farwaterze. Było o tyle dobrze, że cały tor wodny jest oświetlony.

W Lulei stałem dwa dni, odpocząłem po kilkudniowym przelocie, uzupełniłem paliwo, wodę. To wszystko jest na kei, a koszt jednej doby wynosi 250 koron szwedzkich (wychodzi jak w Trzebieży).

Następnym planowanym portem jest Torehamn, najwyżej – geograficznie – położone miejsce w Zatoce Botnickiej. Tak zaplanowałem wypłyniecie, żeby drugi raz nie płynąć w szkierach nocą. Ale nie ma tak dobrze, poranna kontrola barometru wskazała, że będzie załamanie pogody. Trudno, płynąć trzeba.

Pierwsze kilka godzin nie zapowiadało zmiany, ale już po południu zaczęło się: rozbudowujące się kołnierze chmur szkwałowych nie poprawiły mi nastroju. Zmieniłem obrany początkowo kurs na Torehamn i zacząłem uciekać z potencjalnego niebezpieczeństwa. I udało się, dostałem małą dawkę wiatru, a to że kilka godzin dłużej będę płynąć to nic to.

A jednak miało to znaczenie, bo nim podszedłem do stawy podejściowej, zaczęło robić się ciemno. Tym razem całe niebo było zakryte chmurami i ani światełka znikąd, a po białych nocach żadnego śladu. Miałem nadzieję, że cały tor podejściowy bedzie oświetlony jak do Lulei. Niestety, okazało się inaczej i wpłynąłem w szkiery ze świadomością, że bedę musiał pokonać trasę po ciemku. Zawrócenia nie brałem pod uwagę. Przygotowałem silnik do dłuższej pracy, sprawdziłem jeszcze raz mapy elektroniczne, przygotowałem „szperacz” i z nadzieją w sercu postawiłem sobie wyzwanie – nocą do Torehamn.

03.08.2021, wtorek

Szczęśliwie pogoda się uspokoiła i powolutku, z kontrolą na monitorze, płynąłem do portu Torehamn w oczekiwaniu czegoś szczególnego, jakiś pięknych widoków. Gdy przypłynąłem bladym świtem zobaczyłem starą keję, stare silosy po cemencie i … wymarzone miejsce do zacumowania longside. Takie cumowanie w żeglowaniu solo jest szczególnie wygodne i pożądane, bo jak ci każą stanąć na muringu albo kotwicy i do kei, to robi się kłopot. Gdy tylko powiązałem „sznurki”, od razu „poszedłem w koję” i spałem do południa. Był 31. lipiec 2021 roku.

Nie ma chyba co pisać o rutynowych zajęciach jak znalezienie prądu, wody, bosmana, bo to oczywiste. Jedno mnie zaskoczyło szczególnie, że ten port to zwykły kemping z małym pomostem dla żeglarzy włóczęgów. W każdym bądź razie nie tak wyobrażałem sobie koniec Bałtyku. Na pamiątkę dostałem dyplom pobytu w tym miejscu, co sprawiło mi dużą radość.

Następny port do którego planowałem popłynąć to Haparanda, odległa od Torehamn o około 60 Mm. Trasa podobna: kręta, pomiędzy wysepkami i kamieniami wystającymi z wody tuż przy farwaterze. Wypłynięcie zaplanowałem bladym świtem, żeby uniknąć poprzedniego doświadczenia. I udało się. Przy ładnej pogodzie i sprzyjającym wietrze dotarłem późnym popołudniem do Haparandahamn.

04.08.2021, środa, Haparandahamn

Tutaj, w Haparandahamn, mam zamiar stać dwa dni, wyczuć klimat portu i pojechać do miasta Haparandy, na zwiedzanie. Sam port jest odległy od miasta o 18 km i tylko autobus cztery razy dziennie obsługuje tę trasę. A pojechać trzeba, bo popłynąć się nie da. Wiatry wiejące z północnych kierunków wywiały wodę z rzeki Tornio. Miejscowy rybak, który wiózł mnie do miasta, był tak uprzejmy, że pokazał miejsca gdzie normalnie jest woda, a dzisiaj jej nie ma. Twierdził, że wywiało 0,7m; miejscowy chyba wie co mówi. I tak po dwóch godzinach zwiedzania wsiadłem w autobus powrotny.

05.08.2021, czwartek, Kemi

Jestem w Kemi. Pogoda – wspaniała, co prawda w nocy spada do dziesięciu stopni Celsjusza, ale w dzień można chodzić „na krótko”. Tak jest na lądzie, ale na morzu trzeba się ubierać. Czuć, że to sierpień i Północ.

Trasa z Haparandahamn do Kemi nie była wcale łatwiejsza niż do Torehamn. Tutaj to dopiero było zawijasów; trzeba być skupionym przez cały czas. Nie było mowy o tym, żeby coś zrobić do jedzenia. Tylko szybkie picie i to z wyglądaniem ciągłym z kambuza. Chwila nieuwagi i można „pocałować” się z boją.

Chyba mogę powiedzieć, że już się obyłem ze sposobem prowadzenia nawigacji. Staje się to dla mnie coraz łatwiejsze, przecież należymy do tego samego systemu (systemu IALA – przyp. red.), ale jednak trema człowieka zjada. Po dotarciu do Kemi od razu pojawił się bosman i udzielił instrukcji poruszania się po porcie. Wszyscy są bardzo mili i uczynni. A szczególnie mnie ucieszyła jedna rzecz: Regina R II była w ciągłym zainteresowaniu żeglarzy. Przychodzili, podziwiali i zawsze padało pytanie: ”kto to jest na zdjęciu”. Kiedy odpowiadałem, że Babcia to zdziwienia i aplauzu nie brakowało.

Następną miłą niespodzianką był fakt wywieszenia polskiej flagi na maszcie. Na całej dotychczasowej trasie, pierwszy raz się tak stało.

Kemi jest miejscem z którego najłatwiej dostać się do wioski Św. Mikołaja. Na tę podróż trzeba zarezerwować cały dzień. Możemy pojechać pociągiem albo autobusem. Po około półtorej godziny podróży jesteśmy w Rovaniemi. Tutaj trzeba przesiąść się na autobus podmiejski i po około pół godziny jesteśmy w „Santa Claus Village”, Arctic Circle. Na terenie całej wioski panuje atmosfera Świąt Bożego Narodzenia za sprawą kolęd płynących z głośników. Reszta to już biznes: sklepy z pamiątkami, restauracje, domki do wynajęcia. Jest jeszcze biuro do wydawania certyfikatów przekroczenia koła podbiegunowego. Nigdy nie przypuszczałem, że koło podbiegunowe będę przekraczał piechotą. Chociaż takich przekroczeń mam kilka, ale wszystkie jachtem. Po powrocie na jacht dotarło do mnie, że wyprawa została w 100% zrealizowana. Czas wracać do domu. Do zobaczenia w Szczecinie. Pozdr kpt. G. W.

Grzegorz Węgrzyn

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Stawa wejściowa do szkieru w Lulea.

Koniec Bałtyku na mapie.
Dyplom pobytu w najdalszym na północ punkcie Zatoki Botnickiej (i Bałtyku).

Boja jest na głębokości 2,5m, za nią jest tylko 0,6m.
Kemi, widok na budynki klubowe i restaurację.
Regina R II przy kei w Kemi.
Autor na Arctic Circle.

Fot. Autora

__________________________________________________________________________________________________________________________Grzegorz Węgrzyn – ur. 1952r. w Zwierzyńcu n/Wieprzem; żeglarstwo morskie uprawia od 1976 r. w szczecińskich klubach: HOM, LOK, Stal Stocznia; w 1983 i 1984r w załodze s/y „Karfi” pod kpt. Zbigniewem Rogowskim (Mistrzostwa Polski); żeglował na Bałtyku, Morzu Północnym, Adriatyku, Morzu Czarnym; brał udział w wyprawie „Islandia 2009” na s/y „Stary”(kpt. M. Krzeptowski), w wyprawie J. Kurbiela na Grenlandię (2010) i na Svalbard (z kpt. K. Różańskim) w 2011r; w czerwcu 2015r. na jachcie „Regina R” wypłynął w rejs, z pierwotnym zamiarem samotnego, non-stop opłynięcia Ziemi, z którego to zamiaru żeglarz wycofał się na Atlantyku, a rejs przerwany został 15.04.2017r na Pacyfiku z powodu awarii steru i utraty jachtu.

Ludomir Mączka: Zapiski-notatki z rejsu „Marią”. Australia, Wielka Rafa Koralowa, Darwin, 1977 – 1978r.

Ludomir Mączka, wbrew powszechnej opinii, pisał dużo i systematycznie: były to listy do przyjaciół i znajomych; z wyjazdów zawodowych, z rejsów, listy z Afryki do kolegi geologa. Wysyłał widokówki z wypraw, rejsów gęsto zapisane na odwrocie, ba nawet napisał artykuł – głos w dyskusji na temat walorów estetycznych, wychowawczych żeglarstwa. Pozostawił po sobie skrupulatnie prowadzone, niemalże dzień po dniu, zapiski – notatki z rejsu „Marią”.  

Wyłania się z nich postać żeglarza zatroskanego o sprawy rejsu, jachtu, załogi, ale też obserwatora zafascynowanego otoczeniem, przyrodą, ludźmi; człowieka z egzystencjalnymi rozterkami, który, niczym literacki „niespieszny przechodzień”, wplata rozmaite dygresje wydobyte z głębi własnego intelektu. Dzięki uprzejmości Wojciecha Jacobsona, który olbrzymim zaangażowaniem i wytrwałością gromadził i zachował spuściznę po Przyjacielu, przedstawiamy kolejne fragmenty ludkowych notatek z rejsu „Marią” (poprzednie,  patrz: „Zeszyty Żeglarskie” nr 20, 21, 22e 23e, 45e, 46e), tym razem z okresu żeglugi australijskiej, przez Wielką Rafę Koralową, w drugiej połowie 1977 roku. W większości prezentowanych zapisków, pozostawiono nie poprawiony, pisany na gorąco tekst, bez nadmiernej ingerencji w charakter i styl Autora.                                                                                          (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

06.11.1977, Niedziela, w drodze

Już dwa dni żegujemy przez Zatokę Carpentaria. To już morze Arafura i Ocean Indyjski. Jest gorąco, wilgotnie, na papierze trzymam ??????????. Wiatr korzystny 2º E, tyle, że znów trzeba siedzieć i sterować, bo chcemy wejść do Gove Hbr. i to jest dokładnie pełny wiatr. Wczoraj była prawie flauta. Pytałem Nev’a w Darwin czy to już nie flauty przed zmianą monsunu. Ale uspokoił mnie, że ten pas cisz równikowych jeszcze jest na N Nowej Gwinei, że jeszcze do sześciu tygodni jest O.K. Wachty mamy 4 godz., to jednak najlepszy układ. Gotowanie jak popadnie przeważnie ja zgotuję a on przyprawia. Zresztą na dwóch to nie problem, no i urozmaicenie nie za duże. Ryż, makaron. Bogdan zupek nie jada, ???? suszone ziemniaki ??????. On jest spec od naleśników. Zresztą za gorąco aby coś więcej robić w dzień. Chodzą dookoła „Thunder storms”, ale nas jakoś nie zaskoczył (oby). Nev poleca Gove Hbr., to taka przystań w Zatoce Melville’a. Wejście nie wygląda źle, ale mapy mamy 1:1 000 000. Zrobiłem szkic z locji starym zwyczajem (Wojtek to robił ładniej). Tam jest kopalnia boksytu „mining camp” i w nim VK8AC, Andy, niedaleko misja, to tak ca 150 Mm więcej. Luisa (F08EM) nie udało mi się złapać drugi raz i nie wiem nic więcej o Mirandzie. Czy był w Japonii, Hawajach itd. Może będzie w Darwin. Widzieliśmy kilka węży morskich, mniejsze niż ten z Loch Ness, żółty w brązowe paski poprzeczne, tak 1,5 m, ponoć jadowity i to ?????. Przeszedłem na „astro”, gwiazd nie widać, bo jakoś się zawsze zbierają chmury wieczór i rano, ale słońce idzie. Warunki są idealne do obserwacji.

08.11.1977, Wtorek, Carpenteria

Dni są gorące i noce bez snu jak w piosence. Dziś wiatr przeszedł do SE i siadła fala. Morze idzie ???? Przedtem wiatr był bardzo słaby, fala i wiatr się zmienił. Trudno było trzymać ster, ale 4 godz. wachty są O.K. Do Gove Hbr. 120 Mm. Jeśli nawigacja jest poprawna. Od Nev’a mam w dzień Meteo, przekazuję też aktualną pogodę jemu. Bawię się „astro”.

09.11.1977

Noc, flauta z NE przedtem był słaby SE i łódka leciała samosterownie przez kilka godzin. Teraz stoi samosterownie. Wreszcie znów pełny tropik. Wachta nocna „na Adama” w dzień 33º C i słońce grzeje, ale lubię taką żeglugę. I znów żal za Rafą, ale ciągnie Gove Hbr, Darwin, Brome. W Darwin albo na „martwy sezon” łódkę na brzeg, co tam zrobię na ogół albo jeśli to będzie za drogo to oczyszczę, pomaluję dno antyfulingiem i w mangrowce. Zobaczymy.

09.11.1977

Flauta cały dzięń, upał, parno, słońce, czasem chmury. Do Gove Hbr. ca 100-120 Mm. Nev przekazał kilka wiadomości – na Koralowym już jest cyklon „Toni”, ale pozycja 152,5º E 12,5º S to kawał od nas. Na razie nas nie dotyczy. Obiecał wiatry E 10-15 kn, ale na jutro. W Darwin iść na boję w Sunny Bay, potem kontakt z Mr Kym Nichols (szef YC) i wyciągać się jak ?? do szybko. Bo w Darwin już latają szkwały i burze. Jakiś jacht zerwało z boi i rozbił się na skałach. Wieczorem będzie na 7078 Andy (VK8AC) z Gove Hbr. To wyglada na duże osiedle nawet z J. Clubem, bez opłat. W Darwin chyba „zimowanie” zamknie się w 100 $ (oby).

10.11.1977, w drodze

Pogoda b.z. Wiatr słaby, ale jakoś idzie. Pozycja z astro i radia pokrywa się i chyba jest O.K. Pogadałem z Andym i Nev’em, Do Gove Hbr. zostało jakieś 40 Mm. Jest 1900 LT. Pójdziemy jeszcze kilka godzin i czekamy do rana. Sukces kulinarny, Bogdan dał się skusić na moją zupkę (nie „barszcz”, tak nisko nie upadł).

11.11.1977, Piątek

Wyszliśmy kilka mil za dużo na S. Zresztą to mój błąd w sztuce oraz „Achmatowa”. Mój, że nie zrobiłem kulminacji, a „Achmatowa”, że przy kulminacji obliczenia są dość dowolne, w granicach 4-5 Mm, no i się dodało. Niewielka różnica, ale dzień stracony zanim się „rozczytaliśmy” i wywindowali to ok. 10 Mm na N. Teraz będę robił kulminację. Druga sprawa, że mapa jest 1:1 000 000, nie bardzo wejściowa. Ale może (na psa urok) przygoda jest. Nawet za dużo flauty. Tak, że po kilku godzinach dyndamy się na flaucie bez żagli. Teraz noc przestoimy bez żagli i rano pchamy się na Gove Hbr. Przed chwilą rozmawiałem z Andym (VK8AC). Rozmawiałem z Johnem (VK2BNQ) z Wollongong O.K. John pływał na Ana z Leifem. Łączność przez Raula, bo on ma lokalne zakłócenia.

14.11.1977, Poniedziałek

W sobotę weszliśmy do Gove Hbr. Ładnie osłonięta zatoka. Miasteczko (4500). Duża kopalnia boksytu. Wejście było właściwie proste, ale mieliśmy trochę trudności aby się zorientować. Noc z piątku na sobotę przestaliśmy w dryfie. W sobotę ok. 0600 ruszyliśmy w poszukiwaniu Gove Hbr. Niby w piątek nam się wszystko zgadzało, a w sobotę nic się nie zgadzało. Upał, flauta, byliśmy w dobrym miejscu, tak jak trzeba przy Veronica I, ale coś nas zauroczyło i wróciliśmy się kilka mil. Przy samym wejściu silnik stanał. Przegrzał się i wypluł olej (ale się nie zatarł). Ostatnie kilkaset metrów podeszliśmy na żaglach, ale już nie pod molo tylko co tak aby rzucić kotwicę. Bączkiem popłynąłem do brzegu. Był Andy i dwóch Polaków. Zrobiliśmy trochę porządku z kotwicą, itd. i z Andym i rodakami pojechaliśmy do Jurka. Tusz, zimne piwo, kolacja. Zostaliśmy na noc i nadal siedzimy u Jurków. Bardzo miłe małżenstwo. Miasteczko to własność kopalni, urządzone komfortowo, ma już 7 lat (ok.). W czasie wojny było tu lotnisko i obóz wojskowy, boksyt odkryli później. Cały obszar to „Native reserve”. Niedaleko misja i wioska tubylców. Byłem tam z Andym. Mają tam wsyzstko, ale traktują to po cygańsku. Śmiecie, obdrapane to to i zaniedbane, trochę dają banany, resztę dopłaca rząd, jest ich z 15 setek. Po mieście często chodzą zdziczałe bawoły, bo akurat miasteczko zbudowano na drodze do wodopoju. Strzelać tu nie można (białym), bo to rezerwat tubylców. Są czasem różne śmieszne sytuacje. Czasem bawół kogoś poturbuje. Znaki drogowe ostrzegają o ewentualnych bawołach (Bawoły to zdziczałe indyjskie woły). Nazwa portu od porucznika Gove, który w wieku 21 zginął w akcji. Andy tutaj latał jako chyba telegrafista i nawigator, potem obsługiwał jakieś inne lądowe stacje w czasie wojny. Teraz pracuje jako elektronik w fabryce. Jest duże molo, transporty kilka milionów ton boksytu w eksporcie, ale jeden milion przerabiają na miejscu na tlenek Al.

16.11.1977, Środa, Gove Hbr

Miejscowośc nazywa się Nhulunbuy. Osiedle jest ca 15 km od kopalni i ca 10 od fabryki. Wczoraj usiłowałem załatwic robotę na sezon huraganów w tutejszej kopalni. Wszystko wyglądało O.K, ale w końcu nic nie wyszło ze wzglądu na „work permit”. Szkoda, chyba pojutrze lub jutro idziemy do Darwin.

16.11.1977, Środa, Nhulunbuy

Wczoraj z Julianem i Grażyną byliśmy na Gove. Słodka woda, ludzi mało, ciepło. To było lepsze niż najlepsze kino. W morzu teraz należy się kapać ostronie. Sezon na „sea wasp”, takie jakieś jadowite meduzy. Kazio to kiedyđ próbował, ale w małej ilości. Potem byłem u celników. Ju wszystko widzieli, nawet telefonowali do Canberry. Pytali o Kazia i Davida Walsha. Z celnikami bez kłopotu. Pytałem o ewentualne przedłużenie „clearance”. Żal złych umów. W klubie stoi Super Shrimp. Taka mała, chyba 18 ft, łódka, którą spotkałem na Tahiti, a Stanisław Cisek na Wyspach Kanaryjskich. Dzisiaj przejdą do Klubu nalewać wody to go chyba spotkam. Ciekaw jestem czy jest sam. Na Tahiti sobie przygruchał jakąś towarzyszkę (postoju czy podróży?).

17.11.1977, Gove Hbr.

Nhululunbuy, Nhulumbuy, nie jestem pewny czy to to się tak nazywa, ale to możecie znaleźć na mapie, poza tym jest ca 0200 LT. Mam trochę w czubie. W sam raz. Przeprowadziliśmy jacht do klubu, ale nie gra z chłodzeniem. Szliśmy na żaglach. Jutro (dzisiaj) zobaczę co jest. Z konieczności jestem za mechanika. Bogdan jest nawet gorszy ode mnie, ale to W.F. Byłem u Andego (VK8AC). Polski nie złapałem, akurat czas na budowę socjalizmu. To się chwali, że nie ma ich na radiu. Tylko gadaliśmy z Andym (VK8AC) z W. Germany. Wróciłem ok. 21 LT. Puściliśmy muzykę z magnetofonu – taką duszeszczypatielną – ruską. Coś nas jednak łaczy. Byliśmy na łódce. Wygląda, że chłodzenie się załatwia, znaczy jutro. Coś szkoda ruszać się stąd. Ale tak to już jest. Trzeba pożegnać przyjaciół i iść dalej. Próbowałem tu się zahaczyć, ale nie wyszło (wciąż ten „work permit”). Chyba pojutrze do Darwin. Może tam się coś trafi. W każdym razie do maja trzeba przeczekać. Tutaj zastałem Supr Shrimp, taka mała łódka z Londynu. Aż dziw że tu przypłynął. Widziałem go w Papeete. Tutaj z roboty „g”, duże „G”, a szkoda bo opłaty O.K. Dobrze nam tutaj. Pływamy na basenie. Jednak Bogdan jest trochę fachowiec, co pokazał wtedy jak pływał, i to jest O.K.

18.11.1977

Czas leci szybko. Była możliwość złapania roboty w tutejszej kopalni czy fabryce, ale rozbiło się o „work permit”. A szkoda, jest piękny basen, byliśmy tu dwa razy. Słodka woda. W morzu też nie sezon to „sea wasp” i inne takie meduzy, które w większej ilosci są nawet ponoć niebezpieczne i sprawa kończy się w szpitalu. Wczoraj robiłem trochę na jachcie, zmieniłem impeler w pompie wodnej, oczyściłem jeden kabestan, bo się zaciął i windę kotwicy. Stoimy już przy klubie. Z Super Shrimpem nie rozmawiałem, ale Bogdan. Marii nie pamięta, ale już pływa z żoną. Może się coś jednak z roboty wykluje, wtedy tutaj bym „zimował.”

Nhulunbuy to trzecie miasto w N.T. Darwin 40-50 tyś, Alice Spring – ca 12000 i tu 3500 (to się nazywa NHULUNBUY). Byłem w fabryce, szef nawet telefonował jeszcze raz do Darwin, ale z roboty „G”. Grzecznie, ale „G”. dobrze, że nic nie mają przeciwko przeczekaniu złej pory. Wygląda, że chyba jutro do Darwin. Nadal ciepło i spokojnie.

19.11.1977, Sobota

Wczoraj byliśmy w klubie. Tadeusz, Grażyna, Gus (Gustaw) dwoje tutejszych Australijczyków i my. Klub na wysoki połysk. My wystrojeni w tadeuszowe ciuchy. Wróciliśmy ok. 12 tej. Dziś wychodzimy, jest 0700, w planie śniadanie, celnicy i do Darwin. Tak przesiedzieliśmy tutaj tydzień. Jak będzie w Darwin zobaczymy.

21.11.1977, Poniedziałek

Dobrze było w Nhulunbuy. Jednak czas goni, bo już zaczynaja się flauty. Piszę czerwonym długopisem, bo inne jak papier troche tłusty lub spieczony to nic z tego. Jest ciepło, parno. Gus (Gustaw) i Grażyna z Tadeuszem zaopatrzyli nas na drogę. Spiżarnię nam spuchniała, ale żal się ruszać. Darwin to na razie niewiadoma, tyle że port nie jest najlepszy. Pokazał mi Piter (tutejszy żeglarz) gdzie najbezpieczniej kotwiczyć w Darwin. Taka trochę kręcona droga i prądy, ale ponoć bezpiecznie. Osobna kwestia to robaki i robota. Chłodzenie coś w silniku nawaliło i słabo działa, trzeba będzie chyba kolektor oczyścić (?), licho wie, przewody i pompę oczyściłem i nic.

06.12.1977, Darwin

To kawałek hieroglifów z Nhulunbuy. Sam tego nie mogę przeczytać. Ciekaw jestem czy to się komuś uda. Spokój, cisza, za chwilę idziemy na miasto i może do P. Stefańskiego – emerytowany geolog.

23.11.1977, Środa

Przeszliśmy Cumberland Strait przed chwilą, jest 21 LT, księżyc prawie w pełni. To nam oszczędziło ze 100 Mm, ale nie chcę tego drugi raz. Na mapie napisane „Strong tide rips”, a to okazała się górska rzeka: wiry, woda szumi, piana, księżyc. Miałem cykorię i nawet trudno mi było to piękno podziwiać. Dobrze, że silnik działał O.K, a miałem problem z chłodzeniem. Przez 3 dni szukałem i przeczyściłem wszystkie rurki, a okazało się, że zatkał się sam króciec przy kolanku ryry wydechowej. Pogoda ciepła i parno. Wczoraj przy falucie mieliśmy wizytę 3 rekinów. Woda czysta, rekiny tak po ok. 2 m sztuka. Jasno-żółtawe. Odeszła ochota do kapieli. Polewamy się wodą. Chyba zmiana pogody się zbliża, duże ciśnienie, wczoraj pas cisz (konwergencja był ca 500 Mm od nas na N).

24.11.1977, w drodze

Za Cumberland St. była flauta, cisza, księżyc, prąd zaczął nas znosić, więc znów silnik i ok. godziny na silniku, potem słaby wiatr z N, żagle↑, łódka leci raźno, jest cicho, pieknie, odprężenie, duża herbata. Zmiana wachty, 4 godz. spałem jak zabity. Bogdan zbudził mnie o 0300. Byłem prawie nieprzytomny ze snu. To przejście to jednak było mocne przeżycie. Teraz wiatr ledwie trochę ciagnie, oprzytomniałem, łyknałem zimnej herbaty. Śpimy na pokładzie, teraz w jachcie jest miło. W środku 30º C, w dzień do 35º, te 3-5º to jednak jest róznica. Jak wczoraj było 29º to było prawie zimno, pod zaimprowizowanym prysznicem z dziurawego wiaderka. Nev’a wczoraj nie miałem na radio, był tylko Andy i Keith (VK6KC – Mobil Net). Ulżyło mi po przejściu tej cieśniny. Może w dzień tobym się z interesu wycofał. Przy księżycu dopiero w prądzie zobaczyliśmy co to jest. Było to naprawdę piękne, ale jakoś tak w czasie przejścia patrzyłem subiektywnie. Po prostu miałem stracha, że prąd będzie silniejszy, że może nas wsadzić na miałkie lub skały i to byłby koniec zabawy. Albo zgaśnie silnik. Może wyniosłoby na zewnatrz, ale mogłoby nie. Jak bym miał coś w tablicach pływów to bym przeczekał na zmianę prądu, ale nic nie ma, tylko ta uwaga w locji, że statkom się nie poleca i na mapie „strong tide rips”.

24.11.1977, Czwartek, w drodze

Wyspy Vessel zostawiliśmy za nami. Jakoś powoli się pchamy. Ciepło, parno, śpimy na pokładzie. Nawet mało gramy w szachy. Trochę czytam, łódka leci powoli i życie leci w odstepach 4 godz. W dzień to nie problem, w nocy trochę chce się spać. Morze płaskie, księżyc, itd. Do ciepła powoli się przyzwyczajamy.

25.11.1977, w drodze

Wachta idzie, ciepło, falutowato. Powoli pzrzyzwyczajamy się do upału. Chodzimy i śpimy nago. Ja uprawiam „astro” z różnym skutkiem. Warunki są dobre, tylko pod łokcie trzeba podkładać koszulę lub ręcznik aby papier nie zamoczyć potem. Jest prawie 21 (LT). Skończyłem obrabiać księżyc (dla wprawy) i trzy gwiazdy, pozycja wyszła dobrze, choć wolałbym aby było bardziej na W. Robimy ca 30-40 Mm na dobę, aby tylko była pogoda. Lenistwo nas męczy. Bogdan już nawet angielskiego nie bardzo się uczy, stracił zapał do „astro”. Mnie też wiele robić się nie chce. Ale noce są piekne, ciepłe, księżyc, cisza, ciut wiaterku (tak ca 5 kn). Oby tylko tak dalej. Zaraz następna kawa (od Tadeusza) i kontempluję księżyc. Ok. 23 z Darwin meteo (Nev’a już 2 dni nie ma w radiu).

26.11.1977, Sobota

Cicha, spokojna, księzycowa noc, ok. 29º C. Bogdan śpi goły na pokładzie. Ja zrobiłem pozycję z gwiazd. W jachcie 31º C. Słaby NE, robimy ok 2 kn. Cały dzień kompletny stil i upał, Śłońce prawie pionowo, cienie małe. Polewamy się wodą. Upał aż ciężki, zwłaszcza, że do Darwin 350 Mm, a to już nie za wiele czasu. Dopiero wieczór na 7 Mz złapałem Mobil Net (VK6KC), Andego (VK8AC) i VK8JD (Darwin). Komunikat dostałem, nie jest tak źle. Konwergencja na 136º E i 4º S. Zapowiadaja na dzien wiatr ca 12 kn. Kręca się rekiny więc pływanie raczej niemiłe. Ja widziałem takiego małego (ca 2 m). Bogdan większego, ca 4 m. To jednak zniechęca do kąpieli. W upale lenistwo. Tylko książki jakoś lecą. Nauka własna słabo, nawet szachy nie bardzo.

30.11.1977, Środa, w drodze, N C. Croker

Jakoś nie mam czasu ani ochoty na pisanie. Do New Year Island było bardzo wolno, upał, pierwsza ulewa i prawie still. Miałem poważne chwile wątpliwości w wartość „astro”. Zawsze przynajmniej jedna linia nie pasuje. Ale okazało się O.K. Bogdan wypatrzył wyspę tam gdzie powinna być. Trochę mnie pomylił znajomy radiota (Andy VK2BCJ/MM), który mijał nas na statku handlowym nocą i podał mi później pozycję ca 30 Mm dalej na W, ale sprawa się wyjaśniła, to był inny stateczek, chyba rybak. Dziś nocą cisza, trochę deszczyku, czarne chmury. Na wachcie skończyłem książkę i ukazał się C. Croker. Najpierw wygladał jak wyspa blisko. Wziąłem to za Oxley Is., ale potem dla sprawdzenia (swojej astro) złapałem księżyc i okazało się, że jest 12 Mm na W. Coś jest źle. Tym razem astro było O.K.

30.11.1977

Z Darwin stały kontakt, VK8JD, NT, VK6KC. Tak jakoś przyjemniej, jak się ma znajomych, którzy czekają na wiadomość kiedy będziemy w Darwin. Jeszcze z 160 Mm, to może być nawet tydzień. Zobaczymy.

30.11.1977, Col, Noe

Prawie kompletna cisza. Ostatnie 2 godz. szliśmy na silniku. Jest 21. Daleko, chyba 20 Mm poblask od lat na C. Dan. Do Darwin 150 Mm. Dzisiejszy utarg niezły, ok. 50 Mm. Na gładkiej wodzie nawet słaby wiaterek Marię ciagnie jako tako. Zachód słońca był właściwie trudny do opisania. To jakby esencja tropiku. Chwila zachłyśnięcia sie pięknem I potem noc, ciągle parno. Woda pachnie glonami. Była cała kolekcja chmur (Cu, Ci, Lf, wysokie wypietrzone CuNi nad lądem z błyskawicami podświetlone zachodzącym słońcem. Cały zachód w czerwień i odblask na morzu. Gładka, szklista niewielka fala koloru trudnego do opisania. Nie czerwony, nie pomarańczowy, raczej jak stare dukatowe złoto w stopie z miedzią i cisza. Ciemne linie odległego brzegu. Zupełnie jak w opisach Conrada. Właściwie to lepiej czytać Conrada. Bogdan śpi. Nie gotujemy nic, nawet mieliśmy na zimno kawę.

Gus (Gustaw) i Tadeusz z Grażyną zaopatrzyli nas na drogę. Resztki “cudownej makreli” czekają na swoją kolej. Wieczór złapałem Jeffa. Kupa listów przyszła na Darwin. Jan ma już licencję. Jeff w ciągu tygodnia stawia maszty.Może jeszcze razem popłyniemy do Świnoujścia, kto wie.

01.12.1977, w drodze

Podchodzimy do C. Don. Jest 0800. Przed chwilą skończył się “Thunderstorm”. Trwał ½ godziny, nawet ominęła nas ulewa, ale wiatr dmuchał tęgo (7-8º B). Teraz spadł do 3º. Wczoraj złapałem SP3DOJ na 59 dla niego, 57 dla mnie. Rozmowa z Filipinami. Akurat miałem chwilę wolną i kręciłem gałki. To pierwszy bezpośredni kontakt, nie liczę tych od Johna i Toniego. Puchalski jest w Numea. Wieczór spróbuję złapać Numeę (E. Szymański FK8CR). Kontakt dostałem od Leszka z Ostrowia Wlkp. Dziś mam ruch w radiu. 0300 VK8KC i & (Mobil Net), potem 0530 może John (VK2BNQ), potem 0830 może Darwin, VK8JD i & i 10.00 FK8CR I SP3DOJ. Trzeba będzie trochę podładować. Jak takie szkwały chodzą do Darwin to rzeczywiście trzeba się szybko wyciągać.

02.12.1977, 0330 LT, Dundes St.

Minęliśmy C. Don po południu wczoraj. Po porannym szkwale totalna flauta. Ca 3 godz. na silniku. Przynajmniej podładowałem baterie. Teraz księżycowa noc i też jest flauta. Niosą nas prądy pływowe, ale na razie jest O.K. Trzymamy się blisko szlaku. Wieczór miałem gadkę z Puchalskim w Numea. Ze wzgledów finansowych odradzałem Sydney. Był ½ roku na Tahiti. A nas wypieprzyli Francuzy po 2 tygodniach, dobrze z nimi. Straciłem całą Francuska Polinezje, za to miałem Wielką Koralową Rafę. Jutro pogadam sobie jeszcze z Puchalskim. Miał jakieś kłopoty z Mirandą, stąd postój na Tahiti. Poznałem radiotę, Polaka w Sydney, ale nie mieliśmy okazji się spotkać, a szkoda, bo elektronik przydałby się.

02.12.1977, zatoka Van Diemena

W nocy flauta, w dzień też. Upał, dopiero po południu zaczął sie trochę wiatr z N, ok 3º. VK8NT i VK2BSJ nastraszyli nas prognozą. Silne burzowe szkwały do 40 kn (VK2BSJ). Nev z Darwin obniżył szkwały do 25, ale jakoś na razie jest bez nich i bez deszczu. Czeka nas jeszcze wąskie przejście z pradami, ale to na jutro. Rozmawiałem z Edwardem1 z Numea, ale Puchalskiego nie było. Ustaliłem kontakty ewentualnie przez Raula. Wieczór dogonił nas stateczek z Darwin przerobiony z barki desantowej. To bardzo popularne tutaj jednostki. Zboczył z drogi, zrobił kółko koło nas, pytał gdzie idziemy i poszedł. Ta ciągła flauta zaczyna włazić na nerwy, zwłaszcza, że to już koniec sezonu i czas na schronienie się w dobrej dziurze.

05.12.1977, Poniedziałek, Darwin

Wczoraj o 17 tej zakotwiczyliśmy w Darwin. Upał, flauta. Rano deszcz, wiatr w nos rano, potem flauta. Jakoś na silniku do????bliśmy się pod prąd pływowy. Miejscami do 3 kn, ale trudno czekać aż sie odwróci. Ostatnie 6 Mm zajęło 7 godz. na silniku. Port widać, że był dobrze zniszczony. Nie bardzo pasowało do mojej mapy, ale jakoś znaleźliśmy kotwicowisko osłonięte z którego w razie czego można uciec w ??? w mangrowce. Tam jachty które się schroniły przeżyły cyklon (“Tracy”). Mazurek był tu we wrześniu, miał sporo kłopotów, ale jakoś poradził. Wczoraj wieczór i noc byliśmy u Leszka Powierzy, kontakt dostałem w Sydney. Geodeta, bardzo O.K. Przegadaliśmy kawał nocy przy zimnym piwie, wykąpali się w basenie przy domu. Dziś odebrałem kilka listów w kapitanacie. Dla Bogdana nic, coś idzie z Sydney. Wieczór jadę do J. Klubu spotkać tutejszych żeglarzy i Nev’a (VK8NT). Trzeba się będzie wyciagać. Miasto odbudowane, prawie nie widać śladów, w porcie więcej. Pełny tropik i egzotyka. Przejście z Gove 2 tyg. było nie męczące, ale denerwujące. Zasiedziałem sie w Gove i na Rafie, ale teraz to nie żałuję. Szkoda, że nie mogę jeszcze raz pójść na Rafę. Opis doznania przy okazji.

05.12.1977, Darwin

Wieczór byliśmy w J. Klubie. Zobaczymy jakie są możliwości wyciagniecia Marii. Było miło, był komandor Klubu z żoną, chyba emeryt, pułkownik, był Nev i Bron. O 1030 p.m. byłem na jachcie, kontakt z Leszkiem. Jutro ??? ????N. Teritory licencje radia. W południe jest upał, ale też jest O.K. Jutro ??? ??

06.12.1977, Wtorek, Darwin

Dziś byliśmy w mieście u insp. Radio. Chyba dostanę licencję VK8, Zobaczymy za jakiś tydzień. Ten tutejszy to radioamator, ale musi decydować jakiś w Adelaide, S.A. To resztki zależności od S. Australia, które kiedyś tym administrowała zanim to zostało jako Northern Territory pod Canberrą. Potem telefonowałem do Stefańskiego, geologa polskiego pochodzenia, umówiliśmy się na później. Musi się skontaktować z żoną, no i jest kawałek od Darwin. Zresztą to tak już w Polsce jest, że mąż decyduje po konsultacji z żoną. Napisałem kilka świątecznych kartek siedząc na placyku i oglądając ludzi. Potem telefon do Mr M. Fingera, to praciotek Hansa Renz, tego od „Privalla” z Townsville. Naprzód do domu, porozmawiałem z żoną przez telefon, wyglada sympatycznie, dała telefon do biura. Martin Finger to tutaj jakaś duża szyszka. Leszek mówi, że jest tutaj w skali nr 2 lub 3. Oczywiście sekretarka powiedziała, że Mr M jest zajęty. Powiedziałem żeby przekazała pozdrowienie od Mr Hans Renz. Powiedziała „Hold the line” i za chwilę był Finger. Przedstawiłem się oraz sprawę wyciągnięcia łódki, co jak i gdzie, że przepraszam, ale właśnie Hans (jego wujek) dał mi kontakt. Powiedział, że dowie się w kapitanacie i spróbuje załatwić. Jutro żebym go złapał przez telefon lub wieczór żonę. W piątek go nie będzie. Zobaczymy, na razie wygląda O.K. Tylko Stefański wygląda mi na starego pantoflarza. Może się mylę. Zobaczymy też. Teraz siedzimy na łódce, jest 15ta. Tent nad tropikiem i rękaw do forpiku. Idzie wytrzymać.

07.12.1977, Środa, Darwin

(…) W przyszły poniedziałek lub niedzielę będę przy pływie syzygijnym (7m) na martwej wodzie wychodził na brzeg, przyczepi się do kołyski i potem dźwig mnie wystawi do innej. Wszystko O.K, tylko jeszcze nie ma kołyski, coś się dowiem w sobotę, no i o dżwig (50 $/godz.) (…) W nocy gryzły jakieś muszki. Całe szczęście, że tylko Bogdana, a może ja nie czuję.

09.12.1977, Piątek, Darwin

(…) Byłem u celników. Przedłużyli mi „clearance” do końca maja. To już z głowy. Teraz tylko się wyciągnąć i za łódkę. To na niedzielę i poniedziałek. Bogdan aklimatyzuje się do upału. Mnie po Afryce to idzie nieco lżej, choć w środku dnia jest w słońcu naprawdę ciepło. (…)

12.12.1977, Poniedziałek, Dinnah Wharf

Wczoraj – niedziela – dzień pełny przygód. Ale przygody to zawsze brak rozwagi lub doświadczenia. Rano popłynęliśmy „Boberkiem” przy niskiej wodzie obejrzeć jeszcze raz miejsce wyciagnięcia łódki, ale tylko się wybłociłem, podrapałem nogi w błocie z muszelkami, powyżej kolan i wróciliśmy, błoto było nie do przejścia, dopiero wyżej jest twardy koral. Poszedłem naokoło. Można było to zrobić od razu. Po południu ok. 17tej przyszedł Janusz L, popatrzeć i pomóc. Ok. 18tej z hakiem zapuściłem silnik, wybraliśmy kotwicę i gówno. Bogdan był na sterze, cumka od bączka wplatała się w śrubę, urwało sprzęgło (te gumowe … bloki). Trzeba myśleć. Nawet złego słowa Bogdanowi nie mogłem powiedzieć. Można to tylko wyczuć, ale trzeba było samemu siąść do steru. Właściwie to robię dwa błędy i to stale. Nie uważam dostatecznie i wydaje mi się, że Bogdan to jest .????? Kazio. Chłop jest bystry, ale brak tego końcowego szlifu. To jest cena, że dotychczas pływałem z lepszymi od siebie i wszystko szło gładko. Czas było się przestawić i trzeba się nauczyć żeglować, a nauka kosztuje (co w tym przypadku będzie chyba 50 – 60 $) dobrze, że tak tylko się skończyło. (…)

20.12.1977, Wtorek

Robota na łódce idzie. Ja grzebię takie różności – światła, sprawy tzw. „techniczne”, Bogdan maluje i czyści kadłub. (…)

24.12.1977, Wigilia

Ciągle parno, ale bez deszczu. Osiemnasta po południu – Bogdan brzdąka na gitarze. Rano rozwiesiłem parawan z worka dookoła jachtu. Przyniósł go sąsiad, który tutaj mieszka i robi przy jachtach. Przed chwilą skończyliśmy coś w rodzaju „Christmas Party”. Kupiłem …piwa. Sąsiedzi też przyszli z butelką. Było całkiem miło, siedzieliśmy w cieniu Marii. Rano Bogdan zrobił mi „wygawor”, że robota idzie źle, wolno, bez planu itd., że się opieprzam i w ogóle (prawie jak Ewa przed wypłynieciem). Powiedziałem, że ma rację, że zawsze jak czuje, że robi za dużo niech idzie na strajk, ale ja już jestem za stary aby się zmienić. Czasu mamy dużo. On ma rację swoja, ja swoją. Jak ktoś przyjdzie pogadać, to dlaczego mam nie pogadać. Po to żegluję, a że to nie wydajne? Zresztą to sprawa normalna. Jego robotę widać – odmalowana łódka, mojej nie widać, choć też się nie opieprzam, ale nie będe się usprawiedliwiać. Druga rzecz, że ma rację, że jestem bałaganiarz. Tu ?????, tam trochę, nic nie skończę, ale tak też robota jakoś idzie. Zresztą do roboty go nie gonię. Jak ma ochotę lub „moralny obowiązek” to robi. To są sprawy trudne. Szyper powinien to rozwiązać, ale po prostu mi się nie chce. Jak to powiedział Seneca ”Lubię i chcę lepsze, ale robię gorsze”.

31.12.1977, Darwin

Piękny (jak zawsze) ranek. Słońce już mocno pali, ale jest jeszcze resztka rannej bryzy, dopiero koło południa i tak do piątej po południu leje się żar z nieba. Jest 0900, Bogdan odsypia niedospane noce (ale nie po rozpuście). Ostatni tydzień był gorący. Spanie na wierzchu ciężkie bo robactwo, w środku jak w parówce. Dopiero nad ranem trochę lepiej. Z wrodzonym skąpstwem wstrzymywałem się od jakichś zakupów, ale w końcu się złamałem i kupiłem dwie moskitiery i jeden (na próbę) ex marny hamak. Hamak powiesiłem między masztami, przykryłem moskitierą i działało. Dopiero deszcz i burza mnie przegoniły. (…)

Cóż koniec roku, czas na „bilans”, nowe marzenia. W milach to niewiele, chyba cztery tysiące, może więcej. Żal wielkiej Rafy. Opowieści o Indonezji ciągną. Gdzie w przyszłym roku? Co w przyszłym roku? Nie wiem, może będzie J. Boehm?, też nie wiem. Bilans. Pożegnanie z Kaziem i Jurkiem (Kazimierz Jasica, Jerzy Pisz – przyp. red.). W sumie z Kaziem 2 lata z J. rok, teraz z Bogdanem przez pół roku. Stosunki na ogół poprawne, choć chyba bez większej więzi. Jesteśmy zbyt różni. Prócz tego wydaje mi się, że jestem zbyt stary aby się przygiąć do wymagań i wyobrażeń kolegów. Dla nich (i chyba słusznie) dobry szyper to taki, który robi wszystko bezbłędnie, no i do tego porządnie. Zawsze uśmiechnięty, chętny, no i zawsze słucha dobrych (zawsze dobrych) rad załogi, która ma na ogół podejście, że właściwie to robi mi dużą grzeczność, no i wszystko co robi to dla mnie. Coś w tym jest. Ale jak robią na jachcie klubowym to robią dla siebie, jak na Marii to dla mnie, też coś w tym jest. W dyskusji z Bogdanem na temat roboty na łódce i moich złych praktyk (powiedzmy – obijania się) powiedziałem mu, że zawsze jak czuje, że robi za dużo niech idzie na strike i niech nic nie robi aż się „wyrówna”. Zresztą „posada” kapitana na własnym jachcie jest chyba z kolegami jeszcze cięższa niż na klubowym. A z drugiej strony to też nie chce mi się już „doskonalić” i „kształtować charakter”.(…) A ja chyba nie dorosłem do wymagań załogi, ale już przestałem się martwić. (…) Ale w sumie to już wolę być złym kapitanem na Marii niż najlepszą załogą, choć staram się nie być kpt. Blightem.

06.01.1978, Piątek, Darwin

Parę dni przerwa w pisaniu. Normalnie. Goraco. Deszcz pada, czasem leje, gdzieś tam na Nowych Hebrydach i koło Nowej Kaledonii cyklony. Przedwczoraj byliśmy z „Fenicjanami” u ich znajomego Kanadyjczyka. Też żeglarz, buduje mały jacht. Przy kielichu zagaił dyskusję: co było najciekawsze i gdzie chcielibyśmy wrócić? Wydaje mi się, że właściwie to nie ma powrotu, może do własnych marzeń, ba, nawet od.

24.01.1978, Darwin

Chmurno, deszcz na zmianę. Do czwartej rano czytałem o wojnie burskiej. Powieść niezła. Jednak ta Afryka też mi weszła w krew. Książka pożyczona od Davida z Akeli. Na mieście kupiłem kilogram mięsa, cebuli, kilka „air letters”. Wczoraj dostałem kilka listów. Znów „wyścig” o „pierwszą samotną kobietę”. Rozumiem Krystynę (Krystyna Chojnowska-Liskiewicz – przyp. red.), to tylko jedna dla niej szansa pływania, ale czy pływanie musi być dla koniecznie innego celu niż pływanie, spotkanie innych ludzi, oglądanie świata i właśnie życie. Czy koniecznie trzeba „reprezentować”, coś „osiągać”, być „regatowcem”, czy nie właśnie jak w wierszu chyba Becquera po prostu „perderse a lo lejos” (zatracić się w dalekim horyzoncie – dali)2. To są tylko chwile, reszta to właśnie „codzienna egzotyka”. Parne powietrze, ciemne chmury, palma na tle chmur w słońcu. Skwerek z pijanymi krajowcami. Czasem na tle chmur skręcone konary odarte z (????) pamiątka po huraganie „Tracy” (…)

26.01.1978, Darwin

Cały dzień pada. Trochę przywiało. Trzeba było zrzucić tent aby go nie zerwało. (…)

30.01.1978, Darwin

Uspokoiło się. Przestało padać. Ostatnie trzy dni lało lub padało i zupełnie przyzwoicie dmuchało (…)

01.02.1978

Bez zmian. Pora deszczowa w pełni – leje, pada, dmucha. Przerwy słoneczne, parne. (…) Nad zatoką Carpentaria kilka dni temu utonał jakiś trawler rybacki. (…) Bogdan wybiera się do Gove, tam coś robić u Tadeusza (jakieś ???, dużo nie zrobi, ale nie straci. Ja łódkę nie mogę zostawić, bo teraz największe nasilenie złej pogody, no i musiałbym jeszcze kupę rzeczy gdzieś wynieść z jachtu. (…)

03.02.1978, Darwin

Późne popołudnie, prawie ciemno. Ciężkie szare chmury. Deszcz. Wiatr szkwalisty. Byliśmy w mieście. Licencji jeszcze nie ma. (…) Bogdan jutro leci do Gove. Ma tam robotę. Wczoraj przyszła kartka od Wojtka. Wygląda wszystko pomyślnie. (…)

04.02.1978, Sobota

Rano Bogdan poleciał do Gove. Siedzę sam. Zrobiłem porządek i jakoś samemu skuczno na łódce. Gorąco i parno. Kilka dni temu był cyklon, ca 100-150 Mm od Broome, jakieś 200 km/h wiatr. Tutaj lądują szkwały, ulewy, ale jest spokojnie. Marzec jest już lepszy. (…)

06.02.1978

Upał, 34 w jachcie. Słońce grzeje, parno, dookoła czarne chmury. Ciągnę gorącą, prawie czarną herbatę. Przeadresowałem trzy listy do Bogdana. (…) Powoli zaczynam wczuwać się w krajobraz. Szeroki osuch przy odpływie, chyba kilka Mm, rozgrzane powietrze, skłębione czarne chmury, czarna zieleń mangrowców i upał, lekki relax wieczorem. W ??? właże do hamaka i trochę czytam, a właściwie leniwie kontempluję przestrzeń. Takie typowe tropikalne lenistwo. Tego nie miałem w Zambii. To właśnie było mi brak do kompletu. Bogdan odleciał dwa dni temu, a mnie się wydaje, że to już minęły tygodnie. Czas właściwie stanął i prawie nie czuję przemijania. To już minęły dwa miesiące w Darwin.

Ludomir Mączka

___________________________________________________

1 Uwaga Wojtka Jacobsona:

Edward z Numea to Edward Szymański. Ma (miał) największe przedsiębiorstwo elektrotechniczne w całym rejonie. Także największą stację radiową słynną na cały Pacyfik. Odwiedzaliśmy go z Andrzejem Marczakiem w czasie postoju „Concordii” w Noumea. Polak z ładną przeszłością wojenną, ożeniony z miłą Francuzką (przyjmowali nas oboje). Dwóch synów odziedziczyło przedsiębiorstwo. Można ich znaleźć via Google. Edward zasłynął prowadzeniem radiowym Amerykanina, który wiosłował samotnie przez Pacyfik. Robił to lepiej niż wojskowe zaplecze tego Amerykanina. Został wyróżniony nagrodą. (wj)

2 Na zapytanie Wojciecha Jacobsona o poetę i cytat, który przywołuje Ludomir Mączka w swoich zapiskach, Kazimierz Robak w korespondencji mailowej wyjaśnia: „Przypuszczam, że Ludomirowi chodziło o wiersz „Cuando miro el azul horizonte…” z cyklu Rimas (ok. 1868), który napisał Gustavo Adolfo Bécquer (1836-1870):

Rima VIII. Cuando miro el azul horizonte…

¡Cuando miro el azul horizonte perderse á  lo lejos, al través de una gasa de polvodorado e inquieto; me parece posible arrancarmedel mísero sueloy flotar con la niebla doradaen átomos levescual ella deshecho!
Cuando miro de noche en el fondooscuro del cielo las estrellas temblar como ardientes pupilas de fuego; me parece posible a do brillansubir en un vuelo, y anegarme en su luz, y con ellasen lumbre encendidofundirme en un beso.
En el mar en la duda en que bogoni aún sé lo que creo; sin embargo estas ansias me dicenque yo llevo algodivino aquí dentro.

Przybliżone tłumaczenie (porządne musiałby zrobić poeta) pierwszej zwrotki jest takie: 

Kiedy patrzę na błękitny horyzont gubiący się w oddali, przez welon kurzu złotawego i niespokojnego; Myślę, że mogę się oderwać od nędznej ziemi i unosić się [płynąć] w złotej mgle w nieważkich atomach rozproszony jak ona!

Bécquer, Gustavo Adolfo. Obras. Tomo primero. Madrid : Imprenta de T. Fortanet, 1871. (kr)

https://en.wikipedia.org/wiki/Gustavo_Adolfo_Bécquer

__________________________________________________________________________________________________________________ Ludomir Mączka – ur. 22.05.1926 r. we Lwowie, zm 30.01.2006 w Szczecinie, żeglarz, geolog. Na jachcie „Maria” w latach 1973-1991 żeglował w rejsie wokółziemskim. W latach 1984-1988 na jachcie „Vagabond 2”, wraz z W. Jacobsonem i na różnych odcinkach innymi żeglarzami, przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (NWP). Laureat wielu nagród, m.in. Rejs Roku -1984,1988, 2003, Kolosy -2001: Super Kolos 2001,Conrady -2003.