Ludomir Mączka: Zapiski z rejsu – Peru, X-XI 1974

Po przejściu Kanału Panamskiego „Maria” na początku lipca 1974 roku dotarła do Peru, do Callao (pod data 08.07. Ludek zanotował w swoich zapiskach z rejsu: „O 13.30 stoimy na kotwicy w Callao w Jacht Klubie Peruano. Przyjęli nas miło. Opłat w Klubie n i e m a. (Sic! Podkreślenie red.) W połowie miesiąca wyokrętowali z jachtu i powrócili polskim statkiem handlowym do kraju Wojtek Jacobson i Andrzej Marczak; Ludek pozostał sam oczekując na nową załogę. Nawiązane kontakty, wizyty u poznanych osób, w ambasadzie polskiej, u rybaków na stojących w porcie polskich statkach, a także wycieczki samochodem w interior pozwoliły mu oderwać się, choćby na trochę, od spraw morskich, jachtowych, od przedłużającego się oczekiwania na nowych współtowarzyszy rejsu. Pod koniec września, statkiem m/s „Sienkiewicz”, dotarli z Polski na „Marię” Jerzy Pisz i Kazimierz Jasica. Prace przy jachcie nabrały tempa, ale i towarzyskie spotkania, poznawanie ludzi i kraju nadal zajmowały czas załodze „Marii”. W tym czasie doszło do spotkania z uczestnikami polskiej wyprawy górskiej w Andy, a także, dzięki poznanemu mieszkającemu w Limie, polskiemu inżynierowi górnikowi Leszkowi Piotraszewskiemu, Ludek powrócił na pewien czas do swojego zawodu geologa. I właśnie ten, mało znany okres z pierwszego rejsu dookoła świata Ludomira Mączki, przybliżają prezentowane poniżej zapiski kapitana „Marii”.

Mączka, baczny obserwator zwykłych ludzi i ich życia, z przenikliwością opisuje niełatwe życie geologów, górników, ale także z fachowym znawstwem odnosi się do przedmiotu wykonywanej pracy, przedstawiając geologiczną charakterystykę terenu na którym pracuje.

(zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

LUDOMIR MĄCZKA: ZAPISKI Z REJSU – PERU, 1974 rok

Piątek, 8.11.1974

Callao

Pożegnałem „Centaurusa” – starszego mechanika, radio, kapitana, trzeciego. Wracają do Polski. Kazik i Jurek zostali, ja wróciłem, bo ewentualnie ma się zjawić Leszek – górnik.

Pogoda zrobiła się wiosenna. Widoczność dobra, widać daleki brzeg zatoki. Zaczyna mnie już ciągnąć z tego Callao.

Wczoraj byliśmy w ambasadzie przedłużyć paszport Jurka, aby dostać wizę do Australii musi być ważny co najmniej pół roku od daty wejścia. Potem byliśmy w konsulacie australijskim. Oddaliśmy wypełnione formularze, po dwa zdjęcia, paszporty; jako powrotny bilet załączyłem certyfikat jachtu. W poniedziałek mamy odebrać wizy. Wizy są darmowe. Pierwszy kraj, który nie bierze za wizy. Jak na razie to Australia mi się zaczyna podobać. Liczę, że będziemy tam gdzieś w sierpniu – wrześniu przyszłego roku.

Acari wydaje mi się już tak odległe, że prawie nierealne. A miałem tam dobre dwa tygodnie. Takie zanurzenie się w inny świat. Wyskok z chmurnego Callao w słońce i pustynię. Błękitne niebo. Szare, żółte, rude góry. Od czasu do czasu oazy. Miasteczka nad rzekami, niskie domy, winnice. W Chincha w winnicy kupiliśmy 3 galony (ca 4 l – galony amerykańskie) czerwonego wina. Nocleg w Nazca w hotelu, no i wreszcie campamento. Cisza, góry, księżyc – dla kogoś to tylko słowa, dla mnie to jakiś utrwalony obraz. Potem marszruty w góry, palące słońce. Osiedla (campamentas) górnicze. Potem w soboty zjazd do Acari do „Planta concentradora”. Taki niewielki zakład wzbogacania rud – koncentraty idą dalej w świat.

Dostaliśmy gościnne pokoje w czystym baraku. Poznałem cały miejscowe „staff”. Obowiązuje hiszpański i angielski. Z tym angielskim to idzie coraz gorzej – Leszek przedstawił mi senioritę Lupe, miejscową urzędniczkę od spraw, jakby to powiedzieć po naszemu, kulturalno – bytowych i przy okazji radiooperatorkę. Bo „Planta” ma łączność radiową z Limą. Powiedział, że mogę mówić po angielsku. Okazuje się, że seniorita jest z Amazonii (domieszka krwi indiańskiej), ma coś troszkę lekkie fałdy mongolskie, ale mówi płynnie po angielsku. Odrębny świat – dżungla, zieloność; tutaj – pustynia. Jakoś tutaj to ta Amazonia to wcale nie „zielone piekło” dla tych, co tam się wychowali. Niestety Amazonii nie będę oglądał. To trochę za daleko.

„Planta” ma zupełnie przyzwoitą stołówkę. Za kilka tygodni otwierają klub. Będzie fiesta, chyba trzy razy na tydzień, jak z pewnym niepokojem stwierdził któryś z inżynierów. Bo fiesta łączy się ze spożyciem pewnej ilości piwa lub „pisco” (wódka miejscowa z winogron; ujdzie, byle nie za wiele). Zresztą zaraz okazuje się, że jest właśnie fiesta w Acari (miasteczku) z okazji jakichś chrzcin, no i właśnie my też jesteśmy zaproszeni. Cezary Wong – geolog, górnik, peruwiański Chińczyk czy odwrotnie, ale świetny kompan – radzi nam na wszelki wypadek broń zostawić. Mówi ze znajomością rzeczy, bo kiedyś na jakiejś fieście kogoś tam przy pomocy Colta 32 zamknął w klozecie, aby nie psuł zabawy.

Po kolacji w stołówce jedziemy Land Roverem – to jakieś 15 km – wzdłuż rzeki. W świetle reflektorów jakieś krzaki, wierzby, skały, gdzieś przejeżdżamy przez wodę – wzdłuż rzeki biegną kanały nawadniające. Jakoś tak zapachniało mi Mongolią. Wcale nie czuję się obcy w tym towarzystwie. Wong coś śpiewa. Przedstawili mi pozostałych towarzyszy, ale przezwiskami. Zajechaliśmy do miasteczka. Parterowe domki, z adobe1, oczywiście. Latarni nie ma, ale świeci księżyc. Przed barem kręci się trochę przedziwnych ludzi. Bar to osobna opowieść. Strop z grubych ca fi 100 mm bambusów, na tym drobniejsze i oklejone adobą (suszone błoto). Te grube bambusy służą jako dźwigary. Z sufitu wisi na drucie żarówka. Ściany pomalowane chyba na zielono. Pod ścianami krzesła. W kącie wzniesienie: bęben, perkusja, dwie gitary elektryczne, no i mikrofon. Zupełnie przyzwoite. Zresztą tutaj spotkało mnie miłe rozczarowanie. Orkiestra – Murzyn, Mulat i chyba Indianin (może Metys) – znają się na muzyce. Wzmacniacz i mikrofon służą nie do zagłuszania tylko wzmacniania. Oby tak u nas. Pamiętam zakończenie sezonu żeglarskiego w Szczecinie u „portowców”. Też był wzmacniacz, gitary i mikrofon – aż uszy więdły. Tylko jeden wielki wrzask. Wiele można się nauczyć – szkoda, że tych „artystów” nie można oduczyć wrzasku. No, ale to chyba dygresja.

Weszliśmy do środka. Przez okno zaglądają ciekawi. Miejscowa młodzież, która w fieście udziału nie bierze. Gospodyni (chyba) obchodzi gości i przypina taką książeczkę 5×5 z zawiadomienia o chrzcie. Zaczynają krążyć chyba dwie (może trzy) szklanki i butelki z piwem. Nalewa się piwo do szklanki, butelkę podaje następnemu, potem piwo się wypija, a resztę zgrabnym ruchem wylewa pod krzesło (nie ma kurzu) i również podaje się za butelką. To znakomicie ułatwia sprawę oraz nawiązanie kontaktów towarzyskich. Oczywiście panie piją Coka Colę lub Inko Colę. Jest chyba z setka gości. Panie siedzą osobno, panowie osobno. Stroje dowolne. Panie przeważnie w spodniach, bo to tutaj też tak chodzą. Ja również jestem elegancki: wysoko sznurowane buty terenowe (Leszka), jego spodnie no i polska wojskowa wiatrówka, poza tym dżinsy i w ogóle stroje dowolne.

Stoję trochę oszołomiony – toż to jak w kinie o Dzikim Zachodzie. Zaczyna grać orkiestra. Piwko krąży coraz gęściej. Leszek ruszył w tany. Grają jakąś kolumbijską cumbię2 – rytm i melodia bierze. To nie anglo murzyńskie big-bity. Wong też ruszył. Powoli piwko zaczyna mi szumieć. Solista tłucze rytm w bęben i jakiś mosiężny talerz. Śpiewa (nie krzyczy): Donde vas? Donde vas? Właśnie: dokąd idziesz? – też sobie zadaję to pytanie. Przecież to już taki odległy kąt świata. Przypomina mi się opis z „Bolesława Chrobrego” Gołubiewa: „rozhulał się ksiądz w Siposzu”.

Tymczasem Wong zastępuje śpiewaka – bierze mikrofon: Ahora tango argentino – bailan ing. Mączka i Piotraszewski.On jest argentyniak.

„Nie psuj zabawy” – syczy mi Leszek do ucha.

Niezgrabnie, sztywno podchodzę do jakiejś kobiety. Leszek podłapał jakąś Indiankę i już kręcą się w miarę rytmicznie. To takie tango mojego wyrobu. Jakiś inny, ten trzeźwiejszy ja, syczy mi do ucha: „Wyglądasz jak małpa na drucie”, ale ten drugi, którego nie znałem dotychczas, woła pełnym głosem: „Hulaj dusza!”, inni są tacy sami, pod lekkim gazem. Nasze występy spotkały się z uznaniem.

Potem poszło łatwiej. Kręciłem się z jakimiś Indiankami, Mulatkami. Ta pierwsza, okazało się, że jest żoną superintendenta kopalni.

Potem do mikrofonu dorwał się agent skupujący „minerał” jak kartofle od drobnych właścicieli kopalni.

Kopalnia to po prostu miejsce gdzie kopią rudę. Może być dowolnej wielkości. Zaśpiewał jakąś dziką pieśni – monotonną i jednocześnie melodyjną, dziką w tempie czardasza, czy ja wiem? Ta melodia mnie wzięła, poprosiłem o powtórzenie. To jakaś pieśń z Arabii Saudyjskiej. Jak tutaj zawędrowała?

„Ok! Ale zatańcz!”

Kręcę się w kółko z żoną superintendenta. Tempo coraz większe, aż się kręci w głowie. Wzięło mnie – czy to piwko, czy melodia. To właśnie Południowa Ameryka.

Cesar Wong odtańczył jakiś taniec brzucha żonglując szklankami z piwem, chłop wysportowany i sprawny.

Musiałem już być dobrze pod gazem. Zrobiło mi się żal, że ja tak nie potrafię. Wziąłem szklankę piwa, postawiłem na głowie i zrobiłem kilka „prysiudów”, co spotkało się z uznaniem publiczności.

Wróciliśmy około czwartej do „Planty”. Jeszcze kielich jakiejś ohydnej anyżówki z Cesarem, Leszkiem i jakimś inżynierem z „Planty” i idę spać.

Zostało wspomnienie „fiesty”, jakiej jeszcze nie miałem. W poniedziałek z powrotem w góry z teodolitem. Szukanie kontaktu geologicznego (po towarzyskich) granitu i serii piroklastycznej.

Słońce, jary i przestrzeń. Zresztą nie na tym skończyły się moje szaleństwa.

Potem było burzliwe pożegnanie z Huarato w górniczym campamento. Szofer podwiózł nas trzech do Huarato – Leszka, Gerardo i mnie, i wrócił do obozu, bo rano o szóstej mieliśmy wyjechać do Limy, aby zdążyć na wieczór, jakieś 600 km.

Zajrzeliśmy do ing. Mario Mercada (ten, co to sam się przyznał do trzech żon, nie w jednym miejscu oczywiście) i nauczycielki – seniority Carmen.

Mercado dostał nowy baraczek na biuro. Tak że uroczystość była podwójna. O 12 w nocy salwą honorową uczciliśmy nowe biuro, pożegnanie gór (ja), nauczycielkę – Mercado i chwiejnym krokiem poszedł do swojego baraczku. My jeszcze zajrzeliśmy do sklepu. Gerardo wywołał sklepikarza: Seniores ingenieros tienen sed (panowie inżynierowie mają pragnienie). Oczywiście nie na Inka Kolę. Wychyliliśmy jeszcze po szklaneczce. W ogóle przypomniał mi się Dziki Zachód. Wyjąłem pistolet i na wiwat i pożegnanie wygarnąłem jeszcze dwa razy w sufit – zresztą z plecionki bambusowej. Sklepikarz nawet nie drgnął. Widać taki zwyczaj polskich geologów. Potem pod „Kwai River March”, trzymając się pod ręce, opuściliśmy Huarto.

Świecił księżyc w pełni, widać było światła przy chodnikach, dołem leżały chmury. W głowie szumiało, siedliśmy na kamieniach i podziwiali góry. Wreszcie, około czwartej, byliśmy w campamento.

Przed szóstą szofer nas zbudził. Spakowaliśmy graty i w drogę. Żegnaj Huerto Viejo!

Dopiero w Ica, po dużej porcji„ceviche” (taka ryba na surowo w kwasie cytrynowym i awokado, bardzo pikantne i ostre, sos z tego nazywają „leche del tigre” – mleko tygrysa) zrobiło się nam z powrotem dobrze.

Do Limy przyjechaliśmy około osiemnastej, już w dobrej formie. Przenocowałem u Leszka i na drugi dzień rano byłem z Leszkiem na jachcie. Tak zeszły mi Zaduszki.

J+ K w międzyczasie rozgrzebali zupełnie łódkę i zrobili kupę roboty, aż miałem wyrzuty sumienia. Ale krótko.

Cały kąt nawigacyjny + instalacja zostały zmienione. FT wisi pod pokładem, tylko echosonda dalej coś niedomaga. Wszystko [???].

W przyszłym tygodniu wyciągamy łódkę. We wtorek oczekujemy wizyty z ambasady w ramach „opieki konsularnej”, jak zażartował konsul. Potem trzeba do Huancayo, do seniora Juana na kilka dni – i chyba w końcu: żegnaj Peru! Było chwilami skuczno, ale w sumie nieźle sobie pożyłem.

Sobota, 9.11.1974

Było rano znów trzęsienie, około 0800, ale przespałem.

Robi się ładna pogoda. Słońce. Pisz pędzi mnie do roboty, ale łódka na tym zyskuje.

Ludomir Mączka

__________________________

  1. adobe – cegła otrzymywana z gliny, iłu lub mułu wymieszanego z trawą lub słomą i poddana wysuszeniu na słońcu.
  2. cumbia – kolumbijski taniec ludowy, muzyka latynoamerykańska z charakterystycznym rytmem; jest mozaiką muzycznych i tanecznych wpływów indiańskich, afrykańskich i hiszpańskich.

_______________________________________________________________________________________________________________

Przy odczytaniu i opracowaniu tekstu zapisków z rejsu Ludomira Mączki niecenioną pomoc okazali Kazimierz Robak (periplus.pl, żeglujmyrazem; Floryda, USA) i Andrzej Piotrowski (geolog, Szczecin).