Archiwum kategorii: Wspomnienia

Marek Słodownik: Początki polskiego żeglarstwa – konstrukcje jachtowe.

Sport żaglowy rozwinie w młodzieży naszej typ Polaka o szerokiej klatce piersiowej i o szerokiej duszy.(…) Chcemy stać się narodem żeglarskim, który potrafi z dumą rozwinąć swoją banderę państwową. Sport żeglarski wytworzy typ ludzi twardych, umiejących spojrzeć w oczy każdemu niebezpieczeństwu, wytworzy odwagę, śmiałość, mocne nerwy. ( K.M.), bez tytułu, „Morze”, 1925

Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę w 1918 roku władze postawiły na rozwój żeglarstwa. Zanim jednak ujęto to w pewne ramy, żeglarze wzięli sprawy w swoje ręce. Efektem był żywiołowy, niczym nieskrępowany rozwój żeglarstwa w realiach, w których brakowało praktycznie wszystkiego, oprócz zapału. Skutkiem tej żywiołowości było spontaniczne stworzenie niezależnych od siebie ośrodków, które rozwijały się na własną modłę, nie oglądając się na innych. Charzykowy, Gdańsk, Toruń, Warszawa, w późniejszym okresie także Wilno, to najważniejsze środowiska tamtych lat. Powstawały pierwsze kluby żeglarskie, które na ogół wypączkowały jako sekcje żeglarskie klubów wioślarskich.

Żeglarstwu odmawiano praw sportowych, uważano je za zabawę lub rodzaj miłego spędzania czasu na świeżem powietrzu(…) Przy towarzystwach wioślarskich zawiązują się sekcje żeglarskie, powstają kluby yachtowe. Praca rozpoczęta, lecz ile jeszcze tej pracy trzeba będzie ponieść zanim żeglarstwo polskie doprowadzi się do poziomu europejskiego? W.B-is. „Twórzmy jachting polski”, („Wioślarz Polski, 1925).

Jednym z aspektów tego rozwoju były konstrukcje jachtowe. W początkowych latach projektów polskich konstruktorów nie było, klas jachtowych podobnie, istniało zapotrzebowanie, wkrótce zaczęły powstawać pierwsze jachty. Szybko dostrzeżono, że ten spontaniczny rozwój ma jednak wiele wad. W raczkującej prasie żeglarskiej pisano: „Jak wytworzyć większe rozpowszechnienie łodzi i sprzętu łodziowego w kraju drzewa, spokojnych rzek i względnie taniej robocizny? (…) Przepaść dzieląca budownictwo czółenek wiślanych od budowy łodzi rasowych i yachtów, często z zagranicznych gatunków drzewa, powinna być u nas wypełniona w jak najkrótszym czasie budownictwem łodzi prymitywniejszych, lecz w każdym razie zupełnie poprawnych w rysunku. Niestety, obserwując nasze prywatne budownictwo łodzi od początkowych lat (…) stwierdzić można, raczej odwrotne zjawisko: kosztowna i skomplikowana nieraz budowa całości, ze starannym odrobieniem szczegółów, łączy się nieraz z niemożliwemi kształtami, wadliwie obranymi wymiarami głównemi, nie mówiąc już o braku harmonii pomiędzy wszystkiemi szczegółami łodzi i jej ożaglenia z jednej strony, a jej zadaniem z drugiej” („Żeglarz Polski, 1926).

Wysiłki zmierzające do uporządkowania żywiołu początkowo nie przynosiły efektów, dopiero wprowadzenie klas otwartych, opracowanych przez Antoniego Aleksandrowicza, spowodowało ujednolicenie i powstanie uporządkowanego systemu klas regatowych.

Początkowo stawiano na kajaki z żaglem jako rozwiązanie najprostsze i najszybsze do wdrożenia. „Średnio zamożny wodniak, chce mieć łódź uniwersalną, na której mógłby odbywać tak sobotnie spacery, na week-end, jak i długie wędrówki wakacyjne, łodź, któraby pozwalała zakosztować zarówno rozkoszy żeglarstwa jak i pracy mięśniowej związanej z rumaniem na wiośle” („Sport Wodny” 1933).

W latach międzywojennych kajak z żaglem był promowany jako tańsza i prostsza w budowie wersja jachtu żaglowego służąca przede wszystkim do zaszczepiania zainteresowań do wody. Podkreślano jego mobilność, uniwersalność, a także różnorodność konstrukcji. Odwoływano się do wzorców zagranicznych, gdzie tego typu konstrukcje zdobyły wielką popularność.

Odrębną grupę zagadnień stanowiły kwestie techniczne. Dostrzegano różnicę pomiędzy kajakiem ożaglowanym i kajakiem żaglowym. (pisownia oryginalna): „Kajak ożaglowany jest przedewszystkiem kajakiem. Żagiel jest dodatkiem, danym trochę ku radości, trochę ku zabawie. Natomiast pełnię emocyj żeglarskich dać może kajak żaglowny, typ pośredni między żaglówką, a kajakiem. Jest to łódź przeznaczona w pierwszym rzędzie do żeglowania. Cechą kajaków żaglowych jest pośredniość. Są nieco krótsze od zwykłych kajaków, bardziej natomiast pękate. Zaopatrzone w skrzynki mieczowe, o stosunkowo dużych mieczach, posiadają potężne stery, i poważne powierzchnie żagla. Klasyczne wymiary to 5 mtr. długość, 1 do 1,10 szerokość, 5-10 mtr.2 żagla, 40-70 cm. miecza. Od żaglówek normalnych różnią się smukłością, rozkładem siedzeń dla załogi, która siedzi kryjąc się wzajemnie jak w kajaku. Są to łodzie bardzo lekkie, łatwo przenośne i dobrze chodzące na wiosłach. Zwrotność, zdolność posuwania się ostro na wiatr posiadają w wysokim stopniu.” („Sport Wodny” 1933)

Prasa aktywnie włączyła się w promocję nowego typu łodzi (pisownia oryginalna): „Są jednak (…) sporty przez duże S, których wprowadzenie jest u nas ze wszechmiar pożądane, a nawet konieczne. Mam tu na myśli sport składakowy, który w Polsce dotąd, tak dobrze, jakby nie istniał (…). Sport składakowy, dla naszej „rozpiętości” powinien zostać sportem mas, łączy w sobie wszystkie zalety sportów wodnych, co więcej, pozwala na uprawianie wioślarki tam, gdzie inny rodzaj łodzi jest niemożliwy do użycia, dzięki swej taniości jest dostępny dla każdego. Każdemu też może dać zaspokojenie jego ambicyj sportowych. Młody, odważny sportsman użyje go jako narzędzia do awanturniczych wypraw (…). Inny znów użyje go do „higienicznych” codziennych spacerków po wodach naszych rzek czy jezior. Tak jeden jak i drugi znajdzie w nim najdroższego przyjaciela.” („Sport Wodny”, 1927).

Szybko podchwycono temat promując kajaki z żaglem jako remedium na niedostatki sprzętu pływającego. Starano się uwypuklać walory tego typu jednostek pokazując ich ogromną popularność za granica, szczególnie w Skandynawii. Podkreślano niski koszt transportu oraz mobilność kajaka z żaglem (pisownia oryginalna): „Yacht Klub Polski stworzył piękny typ 5-mtr jolki odpowiadający doskonale naszym warunkom hydrograficznym, rozszerzający znacznie sferę dostępną dla naszego śródlądowego żeglarstwa. Istnieje jednak typ łodzi, na zachodzie bardzo popularny, jakby dla nas stworzony, choć dotąd prawie nieznany, a mianowicie kajak żaglowy. Udostępnia on sport żeglarski, gdyż dzięki swej portatywności, można go użyć wszędzie tam, gdzie zastosowanie innej łodzi byłoby nie do pomyślenia. Zwrotny, mały, łatwo rozbieralny, daje się przenosić w plecaku redukując koszty transportu do minimum. Cudne jeziora leżące dziś poza sferą naszego żeglarstwa dzięki składakowi stają się dostępne. (…) Żaglówkę naszą przez odjęcie żagla i miecza w parę minut przekształcamy w doskonały kajak, będący najlepszym sprzętem dla turystyki wodnej. Dziś, gdy dominującym hasłem jest szerzej! Gdy chcemy wciągnąć w krąg zainteresowań masy jak największe, specjalną uwagę winniśmy zwrócić na sport składakowy.” („Sport Wodny”, 1927).

Starano się pokazywać zalety żeglowania na kajaku żaglowym, zdarzało się, że piszący ukazywali nieraz oczywiste sprawy jako niezwykłe zalety tej formy rekreacji. (pisownia oryginalna): „Wycieczki w składaku dają wiele emocyj i sportowych i turystycznych. Niezwykle pięknie wygląda „z perspektywy żabiej” obserwowany krajobraz. Jazda bowiem w składaku ma jeden jeszcze plus – jedzie się twarzą naprzód, a nie w tył, jak w innych łodziach i umożliwia to obserwację.” („Sport Wodny”, 1927).

Temat konstrukcji jachtowych i budowy łodzi żaglowych budził duże emocje niemal od narodzin żeglarstwa w odrodzonej Polsce. Wielu żeglarzy upominało się o jachty proste w konstrukcji, a zatem tanie i łatwe do samodzielnej budowy. Niestety, w pierwszych latach rozwoju żeglarstwa ruch budowy jachtów rozwijał się bez jakiejkolwiek unifikacji, co spowodowało powstanie krańcowo różnych konstrukcji. Poszczególne środowiska czerpały wzorce z sąsiednich krajów, niektóre próbowały same tworzyć konstrukcje turystyczno-szkoleniowe, brak jednak było początkowo wspólnego mianownika dla poszczególnych konstrukcji. Powodowało to w regatach konieczność stosowania formuł wyrównawczych, kłopotliwych w użyciu i krzywdzących poszczególne grupy jachtów. Krytykowano podejście konstruktorów czerpiących wzorce z rysunków zamieszczanych w zagranicznej prasie, brak kreatywności i kopiowanie wzorców, brak spójnej wizji rozwoju konstrukcji jachtowych, brak także woli współdziałania poszczególnych ośrodków działających zupełnie niezależnie.

W początku lat 20. dużą popularność zdobyły jachty płaskodenne; proste w budowie, nie wymagające szczególnych kompetencji przy łączeniu klepek. Miały jednak zasadniczą wadę. Budowane z drewna, z grubych desek, były bardzo ciężkie, a ponadto miały słabe parametry techniczne ze względu na duży dryf i słabą stateczność kursową. Zazwyczaj były to jachty taklowane jako gaflowy slup, o powierzchni żagla 6-10 metrów kwadratowych, bezkabinowe. Budowane były indywidualnie oraz na specjalnych kursach szkutniczych organizowanych przez Ligę Morską i Rzeczną. Ich wady i niska jakość materiałów użytych do budowy spowodowały, że szybko zniknęły z polskich wód. Najsłynniejszym z jachtów budowanych w ten sposób była „Vega” Konrada Marcjana Prószyńskiego, który w 1927 roku odbył pierwszy udokumentowany rejs morski samotnego żeglarza. Prószyński wypłynął z Warszawy, a po spłynięciu Wisłą do Gdańska popłynął wzdłuż wybrzeża do niemieckich wówczas: Szczecina i Trzebieży. Stąd wrócił statkiem do Gdańska, a następnie przepłynął Wisłą (częściowo na holu) do Warszawy.

Na zorganizowany rozwój szkutnictwa, tworzenie ram klasowych, zunifikowany system szkolenia żeglarskiego i regatowego trzeba było jeszcze kilka lat poczekać.

Marek Słodownik

F O T O z archiwum Autora

 

__________________________________________________________________________
Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, mass media communication w University of
Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich
regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o
żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. kino żeglarskie, „Ratujmy Dezety”, Rok Zaruskiego, członek Rady
Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.

Dominik Bac: Spotkania z „Mrówą”.

Mamy z „Mrówą” wspaniałe wspomnienia z Vancouver. W 2007 roku przez 1.5 miesiąca staliśmy, wręcz burta w burtę, w marinie na Granville Island i remontowaliśmy „Starego” po wywrotce na zatoce Alaska.

Jurek był naszym dobrym wujkiem w czasie tego remontu. Na „Pathfinderze” spędzaliśmy czas, bawiliśmy się, zdarzało nam się tam nocować.
Jak wypłynęliśmy z Vancouver po remoncie ruszyliśmy we dwa jachty – „Pathfinder III” i my, dopłynęliśmy pod dom Jurka w Victorii i spędziliśmy tam jedną noc poznając jego rodzinę.

Na zawsze zapamiętamy smak wędzonego łososia na pokładzie „Pathfindera”, „Mrówę” grającego na łyżkach i dziesiątki morskich opowieści, w tym anegdoty o przygodach z udziałem Ludka.

Dominik Bac, 2023

Impreza pożegnalna na „Pathfinder III”. Na zdjęciu zmieścili się: Claudia, Marcin i Arlo z załogi „Starego”, Wiesiek i Daniel z załogi „Nektona”, Ela i Jurek Kuśmider, Grażyna, Krzysztof. Fot.z arch D. Baca

 

Żeglarze z Vancouver – mechanik Zygmunt, Krzysztof i Jurek „Mrówa” Łubisz. Fot z arch.D. Baca

Wojciech Jacobson: Spotkania z „Mrówą”.

 „Mrówa” – to przydomek Jurka Łubisza, żeglarza akademickiego a potem rybaka spod żagla na wodach Pacyfiku. Wraz z Andrzejem Kaszyńskim i Tomaszem Romerem, Jurek zakładał w latach pięćdziesiątych w Łodzi Akademicki Klub Żeglarski. Do Kanady trafił w stanie wojennym. Tam (w latach 1989 – 2023) na własnym kutrze rybackim, częściowo żaglowym, łowił łososie, tuńczyki i krewetki w Kolumbii Brytyjskiej, w okolicach Victorii.

W naszym żeglarskim środowisku, jeszcze w PRL-u był szeroko znany pod ksywą „Mrówa”. Odwiedzał nasz JK AZS w Szczecinie żeglując na jachcie „Stomil”.

W roku 1986, na wiadomość, że wraz z Ludkiem Mączką lecę via Edmonton do Arktyki kanadyjskiej dostałem od zaprzyjaźnionych osób adres i telefon do „Mrówy”. Jurek w tym czasie mieszkał w Edmonton i był tam taksówkarzem. Z kontaktu skorzystaliśmy i od tego czasu łączyły nas z „Mrówą” liczne historie i wspólne chwile. Zapraszał nas do siebie przy każdym przelocie (a było ich kilka) przy czym Ludka gościł u siebie dłuższy czas. Skuszony opowieściami o Arktyce przyleciał do nas, do osady inuickiej Gjoa Haven. Tam stał na lądzie nasz jacht „Vagabond’eux” oczekując na odpuszczenie lodów i przylot z Francji Janusza Kurbiela, szefa wyprawy i właściciela „Vagabond’eux:”. Pod nieobecność Kurbiela i jego żony Jurek spędził z nami wspaniałe kilka dni. Mieszkał z nami na jachcie, brał udział w naszym życiu, pomagał w pracy przy łódce i cieszył się kontaktami z Inuitami. Ostrzeżony przez nas, że wioska Gjoa Haven jest „dry” – bezalkoholowa, nie przywiózł ze sobą nawet najmniejszej butelki piwa. Tydzień był absolutnie bezalkoholowy. Łączę fotografię z naszego wspólnego pobytu na „Vagabond’eux” zrobioną samowyzwalaczem.

  Na „Vagabond’eux” w Gjoa Haven (Arktyka), od lewej: Wojciech Jacobson, Jerzy Łubisz „Mrówa”, Ludek Mączka). Fot. z arch. W. Jacobsona

Po naszej wyprawie arktycznej Ludek zamieszkał na stałe w Kanadzie a Jurek – „Mrówa” przeniósł się tymczasem do Victorii w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie zakupił kuter rybacki „Ella Maude” i rozpoczął połów łososi. W roku 1989 zatrudnił u siebie Ludka jako deckhand’a i pracowali we dwóch. Nie bez przygód. Dwa razy Ludek wyleciał Jurkowi za burtę. Pierwszy raz Jurek złapał w porę Ludka i wciągnął do łódki. Za drugim razem „Mrówa” był w maszynie i nie widział wypadającego Ludka. Wyłowił go inny kuter, też z Polakami, idący za nimi.

W późniejszym czasie Jurek zakupił inną łódkę, kuter żaglowy „Pathfinder III” i na nim przez 25 lat prowadził połowy! To już był kunszt żeglarski bo łódka trudna w obsłudze. Pomagały przypadkowe osoby, które szybko się wykruszały.

„Mrówa” witał z wielkim entuzjazmem polskie jachty pojawiające się na tamtych wodach: „Starego”, „Solanusa”, „ Lady Dana 44” i innych Polaków. Był bardzo popularny, otwarty towarzysko, grający na gitarze, rozmowny. Jako „George Pescador” – „Jurek Rybak”, był też popularny na wybrzeżu meksykańskim.
Na pokładzie i w połowach stale towarzyszył mu piesek okrętowy – „Skipper”. Któregoś dnia, w początkach czerwca „Skipper” wpadł do wody tuż obok „Pathfindera III”. Jurek skoczył za nim, żeby go ratować. Zginęli obaj, przynajmniej tak wyobrażamy sobie ich koniec, bo nikt dokładnie nie wie jak zginęli.

2 września 2023 r. prochy Jurka Łubisza – „Mrówy”, rodzina i przyjaciele rozsypali w Oceanie Spokojnym w pobliżu portu Tofino…

                                                                                                                     Wojciech Jacobson

_____________________________________________________________________________________________________

Wojciech Jacobson – ur. 1929 r.; jachtowy kapitan żeglugi wielkiej, uczestnik wyprawy „Marią” od początku, od momentu przygotowań jachtu do rejsu. Prowadził jacht „Vagabond II” z Le Havre do Vancouver w Kanadzie – rejs został uhonorowany I nagrodą Rejs Roku za 1985 rok, a kapitan prestiżową nagrodą „Srebrny Sekstant”. W latach 1985 – 1988 razem, m. in., z L. Mączką i J. Kurbielem, na jachcie „Vagabond II”, przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (NWP – Arktyka, płn. Kanada). Wyczyn żeglarski na miarę światową został uhonorowany I nagrodą Rejs Roku 1988 i „Srebrnym Sekstantem”. Za współpracę z kanadyjską szkołą pod żaglami – Class Afloat, wyróżniony nagrodą Derek Zavitz Memorial Award – „za postawę godną naśladowania” (1998). Nagroda Conrady – 2009, Honorowy Ambasador Szczecina – 2011, członek honorowy PZŻ, AZS, członek Bractwa Wybrzeża.

 

F O T O 

Kuter rybacki „Ella Maude”. Fot. z arch Sł. Woronkowicza

 

 „Pathfinder III”. Fot. I. Zembal

 

Jerzy „Mrówa” Łubisz i Ludek Mączka. Fot. z arch. J. Łubisza

Jerzy „Mrówa” Łubisz. Fot. z arch J. Łubisza

 

Ludek Mączka na kutrze „Ella Maude”, 1989 r. Fot. J. Łubisz

 

Bartosz Sawicki: Wspomnienie o Henryku Widerze

Odszedł Henryk Widera (Henryk Widera zmarł 26.12.2018 roku – przyp. red.), największy diler adrenaliny i endorfin jakiego kiedykolwiek poznałem.

Przez długie lata Heniu przenikał do mojego życia przez ścianę oddzielającą pokój jego syna Sławka od pokoju, gdzie sam mieszkał i oddawał się bez reszty wielogodzinnym sesjom gry na skrzypcach, aż ciarki szły po plecach. Sławek walczył z przeciwnościami losu przy pomocy pędzla, tworząc obrazy, których jakości artystycznej mógłby mu pozazdrościć sam Joseph Mallord William Turner. I nie ma w tym twierdzeniu krzty przesady. Problem wszelako polegał na tym, że syn malarz, podążając artystycznym tropem ojca skrzypka i przechodząc na drugą stronę płótna, miewał często spore trudności z powrotem, aż dnia pewnego został w świecie wyobrażeń, przeczuć i tchnień na zawsze.

Ciała Sławka nigdy nie odnaleziono, podobnie jak i Pucka, bardzo obiecującego nowelisty. Udało się wyłowić jedynie strzępy korpusu Maćka (miał na sobie koszulkę Mannamu), również rokującego świetnie malarza i niebywale przy tym błyskotliwego człowieka – to był mój „brat”. Wyprawa na jachcie Maria (nazwa od imienia zmarłej przedwcześnie żony Henia) zakończyła się tragicznie. Przeklęty rok 1997.

Sławek potrafił żeglować, jego i moi zarazem przyjaciele też. Nad tym czy chłopaków pokonał sztorm, czy też wydarzyło się jeszcze coś, co wpłynęło na bieg wydarzeń, zastanawiano się wielokrotnie. Bliskim przyszło pogodzić się z kolejną tajemnicą. Specyficzną formą testamentu. To trochę, poza wszystkim, paradoks, ponieważ cała trójka na polu rozwikływania egzystencjanlnych zagadek miała już za sobą wiele sukcesów, okupionych szeregiem mniejszych lub większych ofiar, w których składaniu i ja miałem swój należny udział.

Zostaliśmy na brzegu sami. Kobiety, mężczyźni, dzieci. Nietrudno sobie wyobrazić z jakim koszmarem przyszło nam wszystkim się zmierzyć. Na brzegu został też jacht Henia, Gawot, wyslipowany w Pireusie, z którego kadłubem przyszło mi niebawem wejść w bliższą zażyłość przy użyciu papieru ściernego. Przed wypłynięciem z Heniem w rejs przestrzegało mnie wielu charakternych ludzi morza. A kiedy do ich świadomości docierał fakt, że moje doświadczenie żeglarskie sprowadza się do kilku eskapad po Jeziorze Dąbskim, przy niezbyt zresztą silnych wiatrach, kategorycznie odradzali realizację pomysłu wspólnej wyprawy. Nie wchodziło to jednak w grę z oczywistych względów. Obaj byliśmy już tak pokiereszowani, że tylko nasza podwojona desperacja dawała nadzieję na jakieś, być może lepsze, jutro; żaden koszt się nie liczył, chcieliśmy wypłynąć poza obszar smolistej rozpaczy, w której taplaliśmy się jak w mazucie.

Heniowi nie do końca udało się oswoić mnie ze śmiercią. Ale ma w tym względzie zasługi nie do przeszacowania, styl żeglarski jaki bowiem preferował należy określić mianem transgresyjnego z mocnymi elementami metafizyki i szaleństwa. Patent sternika może tutaj uzyskać jedynie ten, kto pozbędzie się strachu przed nieuniknionym. Plus, ale to przecież nieomal niewarte wspominania, intuicja wsparta potężną wiedzą. Heniu był asem, był wilkiem morskim z krwi i kości, był czortem i był łobuzem ignorującym, czy wręcz obalającym, wiele reguł. I ufał mi, a z czasem nawet brał moją opinię pod uwagę. Jak choćby wtedy, gdy przy wzbierającym sztormie prując z wiatrem wzdłuż skalistego brzegu wpłynęliśmy, na moje wyraźne żądanie (perspektywa spędzenia kolejnych dni na sztormowym morzu, miast zażywania lądowych uciech, wydawała mi się straszliwą katuszą), do niewielkiej mariny przez jej wąską gardziel. Wymagało to błyskawicznego zrzucenia grota i ustawienia jachtu burtą prostopadle do porywistej siły wiatru. Trzeba było dodatkowo uważać, żeby nie dostać bomem i nie zostać zmiecionym do wody. Żeglarze obecni w marinie, widząc co wyprawiamy, złapali się za głowy. Twierdzili, że żaden z nich na podobne rozwiązanie przy takich warunkach pogodowych już by się nie zdecydowałł że na wpłyniecie do niewielkiej mariny było o wiele za późno, że należało uciec w morze, aby uniknąć roztrzaskania o skały. Nie miałem o tym pojęcia. A Heniu tak, jak najbardziej i zdecydował, jak zdecydował.

Koniec końców wydano na naszą cześć kolację. I przyszedł moment, gdy mistrz wyciągnął skrzypce i zaczął grać. Jestem święcie przekonany, że zgromadzone towarzystwo po dziś dzień wspomina te chwile, zapewniając ewentualnych słuchaczy i siebie nawzajem, że mieli do czynienia z człowiekiem, który uosabiał absolut.

Lubię te stany kiedy znikam. I Heniu też lubił. Nie marnował flaut. Chwytał wtedy za smyczek i pocierał nim o struny. Przypływały delfiny – to widziałem na własne oczy, lub wynurzały się cichutko łodzie podwodne i zaskoczonemu koncertmistrzowi zahipnotyzowani marynarze ustawieni w szeregu bili brawo. Niebywałe. Ale tak było. Na Morzu Północnym, o ile dobrze pamiętam. Dodajmy, że Heniu był skrzypkiem wybornym, filharmonikiem. Po przejściu na emeryturę wyruszył w świat i utrzymywał się z grania na ulicach różnych miast i miasteczek lub w restauracjach, ale wyłącznie pod warunkiem, że ich klienci podczas występu odkładali sztućce. Inaczej przerywał grę i wychodził nie bacząc na brak zapłaty. Miał wielki szacunek do kompozytorów, z których dorobku korzystał.

Pewnego razu na uliczny koncert Henia natknął się dyrektor filharmonii w Barcelonie. Miał to szczęście, że trafił na sam początek. Chwilę po zakończeniu ulicznego koncertu podszedł do Henia i wręczył mu wizytówkę, a ten przez swoje ciężkie szkła z trudem odczytał z kim ma do czynienia. Padła propozycja angażu. Maestro grzecznie acz stanowczo odmówił, pozostawiając w osłupieniu czcigodnego dyrektora. Jak to? Ano tak to. Heniu zasmakował prawdziwej wolności.

Jeszcze a propos flaut. Sztorm miał mieć się ku końcowi. Według Henia. A potem miała zapanować bezwietrzność rozciągająca się od Krety aż po Rodos, dokąd zmierzaliśmy. Bez sensu, lepiej złapać wiatr w żagle i pocisnąć. I faktycznie skala Beauforta szła w dół. Policja portowa stwierdziła, że zezwoli nam na opuszczenie mariny. Zresztą Heniu ani myślał pytać się o jakąkolwiek zgodę. Wypłynęliśmy na szóstce, czy też na siódemce. No i rozpętało się piekło, dobre 5 mil od brzegu. Szybko zrzuciliśmy żagle, został silnik i ster. I Heniu na rufie i ja pod pokładem wyrzygujący całe swoje życie.

Do tego momentu przeżyłem już z Heniem kilka sztormów, które nie zrobiły na nim większego wrażenia, w przeciwieństwie do mnie, i kilka przygód, jak choćby szczęśliwe uniknięcie nocnej kolizji z tankowcem, uderzenie mieczem o skały, aresztowanie przez policję celem wymuszenia haraczu i szereg pomniejszych „atrakcji”, podczas których odkryłem, że Heniu nie jest miłośnikiem nieustannego wpatrywania się w mapy, wierzy w raz obrany kurs, nie lubi korekt i to, że światła na topie masztu są ustawione odwrotnie niż powinny, co mylnie wskazywało na przeciwny kierunek względem tego w jakim się poruszaliśmy, nie zaprzątało Heniowi umysłu w najmniejszym stopniu. W tej sytuacji nie przyszło mi na myśl, że na wyposażeniu jest coś takiego jak radio (a było, ale Heniu nigdy z niego nie korzystał), bo pewnie bym go użył w wiadomym celu. Choćby z tych powodów, że sztormy, o których wspomniałem powyżej, w stosunku do tego, w który się właśnie wpakowaliśmy na własne życzenie, to były burze w szklance wody i że silnik od kilku dni po jakiejś godzinie użytkowania sygnalizował głośnym piskiem konieczność wyłączenia go, gdyż nie schładzał się w sposób prawidłowy. Heniu naturalnie sprawę bagatelizował i odkładał spotkanie z mechanikiem – do czego była doskonała okazja na Krecie – na bliżej nieokreślone jutro. W pewnym momencie, wracając do szalejącego sztormu, Heniu zawołał mnie na pokład. Teraz ty – powiedział. Wyboru nie miałem żadnego. Zbliżała się północ. Pokazał mi tylko pod jakim kątem napływać na fale i osunął się resztką sił pod pokład. Ubrałem się ciepło, ale nie założyłem kapoka, ani nie przywiązałem się linami do kosza rufowego. Jaki to niby miałoby mieć sens? Przedłużenie agonii, zwykła iluzja. Siadłem na dupie i zacząłem pokonywać falę za falą, a fal tak dużych w życiu nie widziałem i już zobaczyć nigdy bym nie chciał. Nieomal natychmiast przeszły mi mdłości. Ustał jakikolwiek niepokój. Przez chwilę doskwierała myśl o wiszącej nad nami groźbie awarii silnika. Zignorowałem ją koncentrując się wyłącznie na wypatrywaniu spienionych grzbietów wyłaniających się z wszechogarniającej czerni. Wpadłem w trans traktując łomot przewalających się hektolitrów słonej wody jak mantrę.

Tak doczekałem najpiękniejszego w moim życiu wschodu słońca, który przyniósł z sobą fenomenalną ciszę i niebywałą odczuwalność koloru morza, nieba i światła. Wyłączyłem silnik i udało mi się ostatecznie zniknąć. Co prawda nie na długo, bo po chwili pojawił się Heniu roznosząc po pokładzie gołymi stopami rzygowiny i tym samym dając sygnał do kąpieli.

Kiedy ponownie uruchomiliśmy silnik, ten po krótkotrwałej pracy zaczął piszczeć. Przez dobrą godzinę, albo i dwie, płynęliśmy przy użyciu wioseł. Przemiennie, na kilka minut, odpalaliśmy silnik, aż do momentu, kiedy wydawał z siebie alarmowy sygnał. Potem pojawiły się delikatne podmuchy wiatru. W międzyczasie spod pokładu wyszła niedawno poślubiona druga żona Henia, o której obecności wówczas kompletnie zapomniałem. Przyłączyła się do nas w Iraklionie, zastępując żonę Maćka, Kornelię, która to z kolei płynęła z nami wcześniej przez jakiś czas, będąc czynnikiem tonizującym nastroje. Heniu szybko, właściwie pierwszej nocy, popadł ze swoją wybranką w poważny spór stomatologiczny, gdyż była to kobieta prosta, sprytna i szczerbata, i pieniądze jakie Heniu przekazał jej na wstawienie sobie implantów sprzeniewierzyła, zadowalając się sztuczną szczęką. Stanowiło to jedynie przygrywkę do tego, jak biednego Henryka, w przyszłości, starała się wyrolować. Szczęśliwie pan młody (Heniu miał już wtedy prawie 70 lat) dość rychło się połapał w czym rzecz i znajomość zakończył rozwodem. W każdym razie Halina, bo tak się pięknie zwała owa niewiasta będąca już w wieku świeżo przebytej menopauzy, również powleczona warstwą wymiocin wymamrotała z wyrzutem: „Nie tak wyobrażałam sobie naszą podróż poślubną, Heniu”.

Anyway, przed południem dobiliśmy do brzegu. Policja portowa wpadła w lekkie osłupienie. Gdy funkcjonariusze usłyszeli, że przypłynęliśmy z Jerapetry, nie chcieli dać wiary naszym zapewnieniom. Nieco się uspokoili, gdy spojrzeli na naszą banderę. Tak, mieliśmy polskie korzenie. To wiele, ich zdaniem, wyjaśniało. Poprosiłem, żeby dali nam chwilę odetchnąć i obiecałem, że niebawem przyjdę na posterunek dopełnić wszelkich formalności. Po czym padłem na nabrzeżu pod jakimś drzewem na kilka ładnych godzin. Zdziwił mnie nie tyle fakt, że nie byłem przez policję niepokojony, co raczej kompletny bezruch w okolicy. Udałem się więc na posterunek również celem wyjaśnienia, gdzie my właściwie jesteśmy, bo jakoś nie mogłem nas umiejscowić na mapie. Policjanci spojrzeli na mnie z politowaniem połączonym z jeszcze większym zdziwieniem i wyjaśnili, że znajdujemy się na Karpatos, a nie na Rodos. Cóż, zboczyliśmy z kursu jakieś 20 mil morskich. Kiedy podzieliłem się z Heniem tą radosną nowiną, myślał że robię go w ciula. A po chwili dodał: „Skoro tak, to już płyńmy, bo jest dobry wiatr”. I w rzeczy samej był.

Pod wieczór dotarliśmy na Rodos. Następnego dnia pierwsze kroki skierowałem do mechanika. Walczyliśmy razem z silnikiem przez dłuższy czas. Chcieliśmy uniknąć całkowitego demontażu. W końcu udało się ustalić usterkę. Wąż doprowadzający wodę do chłodzenia się przetarł. Uratowało nas to, że podczas sztormu bujało, co poprawiało przepływ wody i niwelowało wyciek. Inaczej byłoby po sprawie. Pokazałem Heniowi przetarty kawałek gumowej rury. „Widzisz, kurwa, przez takie gówno, mogłoby już nas nie być. Nie wstyd ci, kutasie?” – wygarnąłem mu. A Heniu bardzo nie lubił się wstydzić, a widać było, że dopadło go to mało komforowe uczucie i trzyma mocno. Dobra – wymamrotał w odpowiedzi – to ja pójdę, jak chcesz, pograć, nawet do restauracji, zatkam sobie uszy watą, jakby co, a ty pozbierasz kasę do kapelusza. A potem zjemy dobrą kolację i coś wypijemy. Była to wszelako deklaracja złożona pod wpływem chwili, pod silną presją i na wyrost.

Do restauracji Heniu nie dał się zagnać, ale trzeba mu oddać, że wystał parę ładnych godzin w średniowiecznych uliczkach Rodos, co przełożyło się na przyzwoity posiłek obficie zakrapiany alkoholem.

Tu muszę przerwać, bo czas mnie nagli, pogrzeb tuż, tuż, a koszula niewyprasowana, buty niewypastowane i kwiaty same się nie kupią. A przecież o Heniu można by tak, aż po horyzont. Od czasu do czasu jeszcze wpadaliśmy z Heniem na siebie w Szczecinie, za każdym razem wyściskując się serdecznie. Jak choćby wtedy, gdy wyjął z kieszeni na środku ulicy list od Putina. Wiązało się to z kolejną wyprawą Henia, w tym wypadku w głąb Rosji, gdzie został aresztowany, bodajże w Rostowie, ponieważ nie dopełnił żadnej w wymaganych formalności uprawniających go do żeglowania po śródlądowych wodach Federacji Rosyjskiej. Pomogłem mu wtedy trochę i z tego się wykaraskać, podobnie jak pewien rosyjski oligarcha i wiele innych osób. W każdym razie Heniu przebywając w areszcie podjął protest głodowy o czym nie omieszkał powiadomić Putina nie do końca formalną drogą, a ten raczył mu odpowiedzieć dla odmiany korzystając z poczty. No i nosił Heniu przy sobie z dumą list od cara, podobnie jak kamerę, którą mu podarował w prezencie wspomniany już oligarcha, co to nakłonił go do zakończenia głodówki oferując wybawienie z kłopotów i gościnę. Tak więc Heniu miast stracić na wadze znacznie przytył. Heniu, wielki żeglarz, wybitny skrzypek, niezwykły człowiek, mimowolny generator sprzężeń zwrotnych i pojedynczy zdobywca Moskwy.

Tak, tak, Heniu nie dał za wygraną i znanym sobie tylko sposobem wykiwał postsowiecki system, dopływając rzekami do stolicy stolic, skąd rosyjskie służby go przegnały, zapakowawszy Henia i jacht na ciężarówkę i wio do Petersburga.

Wiem, że Heniu zawsze bardzo ciepło się o mnie wyrażał, że daliśmy sobie w krytycznym momencie naszego życia naprawdę bardzo dużo, a może nawet wszystko co mieliśmy, bo przecież samych siebie. Bywaj Mój Kapitanie, choć jeśli mam być do końca szczery, to nie odczuję jakoś szczególnie tej chwilowej rozłąki – jesteś Heniu od wielu lat w mojej głowie i w moim sercu i żaden wiatr nigdy Cię z nich nie wypędzi.

*Uroczystości pogrzebowe rozpoczną się dzisiaj (piątek, 28.12.2018) o godzinie 13. mszą święta w intencji zmarłego Henryka Widery odprawianą w kościele Ojców Pallotynów pod wezwaniem świętego Jana Ewangelisty (ulica Świętego Ducha 9). Bezpośrednio po mszy odbędzie się pogrzeb na terenie Cmentarza Centralnego w Szczecinie. Osoby, które nie będą mogły wziąć udziału we mszy, proszone są o zgromadzenie się za bramą główną cmentarza. Autobus wiozący żałobników z kościoła zatrzyma się tam na chwilę, zapewne w okolicach godziny 14, ale doradza się przybycie w wyznaczone miejsce kwadrans przed 14.

Bartosz Sawicki

______________________________________________________________________________________________________

Bartosz Sawicki – ur. 1971, Szczecin; poeta, fotograf, podróżnik, politolog (źródło: internet)

Kalendarium życia i rejsów Henryka Widery w artykule Kazimierza Robaka, „Kto jest kim: Henryk Widera”. https://periplus.pl/archiwa/3854

Maciej Krzeptowski: POLSKO-UKRAIŃSKI ZALEW SZCZECIŃSKI 2022

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie maciej-krzeptowski-467x500-1.png

Pomysł na ten rejs narodził się 24 lutego, w dniu rosyjskiej napaści na Ukrainę. Przyjaciele składając życzenia imieninowe, jak zwykle życzyli mi ciekawych, dalekich rejsów, a ja oczyma wyobraźni już widziałem setki tysięcy ukraińskich uchodźców, w tym dzieci, którym przecież będą należały się wakacje. Zaraz też przypomniało mi się kilkanaście tysięcy dzieci polskich, które wyszły ze Związku Radzieckiego w 1942 roku wraz z Armią Andersa i zostały przygarnięte przez rządy Iranu, Indii, Australii, Nowej Zelandii, RPA i Rodezji. Wiele lat później te „dzieci” – inżynierów, techników, handlowców, spotykałem w czasie rejsu dookoła świata na jachcie MARIA. To wszystko zdecydowało, że nadchodzący sezon żeglarski postanowiłem poświęcić nastolatkom z Ukrainy i wspólnie z nimi popłynąć pod żaglami na Zalew Szczeciński.

Wyprawę nazwałem „Polsko-ukraiński młodzieżowy rejs po Zalewie Szczecińskim 2022” i pod tym hasłem podjąłem rozmowy z potencjalnymi współorganizatorami i sponsorami. Szczęśliwie się złożyło, że zdążyłem z pomysłem na festiwal podróżników KOLOSY w Gdyni, na którym oprócz statuetek za osiągnięcia w dziedzinie podróży, alpinizmu i żeglarstwa wręczane są nagrody/stypendia dla osób, które przedstawią interesujący projekt przyszłej wyprawy. Nie chcąc być zależny tylko od sponsorów, zdecydowałem się zawalczyć o grant żeglarski i ku ogromnej mojej radości, dzięki prezentacji „Każdy rejs może zmienić twoje życie”, na rejs polsko-ukraiński przyznano mi nagrodę „Wiecznie Młodzi im. Aleksandra Doby”. Teraz już, będąc posiadaczem 15 tysięcy złotych, mogłem być pewny, że rejs się odbędzie!

Życie nauczyło mnie, że jeżeli bardzo się czegoś pragnie, jest duża szansa, że życzenie to się spełni, szczególnie wtedy, gdy działamy nie dla siebie, tylko dla innych. Tak było i tym razem. Rotary Club Szczecin przyznał nam patronat i obiecał wszelką możliwą pomoc, marszałek województwa zachodniopomorskiego Olgierd Geblewicz i prezes ZOZŻ Marcin Raubo objęli rejs patronatem honorowym.

Wiedziałem, że musi to być rejs „z najwyższej półki”, bo dla Ukraińców będzie on prawdopodobnie pierwszym zetknięciem z żeglarstwem i przez to wdrukowaniem na całe życie, że żeglować uczyli się w Polsce. Należało więc zadbać o wszystko, nie tylko o finanse, program, kadrę, jachty, bezpieczeństwo i mariny, ale też o sztormiaki, koszulki, proporczyki, foldery-wizytówki i sto jeszcze innych spraw.

Rozpoczął się festiwal pomocy, przyjacielskich gestów i wsparcia. Jacek Dwojewski z dalekiej Szkocji zaprojektował logo rejsu – węzeł prosty, łączący polską i ukraińską linę, Józek Krzyżanowski przygotował proporczyk, rotarianie wyposażyli nas w ładne zielone koszulki. Wspólnie z Rafałem Kanderem opracowaliśmy folder rejsu, który Tomek Lipski z International Yachting Fellowship of Rotarians wydrukował w kilkuset egzemplarzach.

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie 1669893371522a.jpg
Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie 1669893384060a.jpg

Wszystkie mariny położone na trasie rejsu zgodziły się przyjąć nas bez opłat, lub za symboliczną złotówkę! Fundusz rejsu wzbogaciły też środki pochodzące ze sprzedaży mojej książki „Trzymam się morza”, wydanej przez Rotary Club Szczecin.

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie 8.-6.-Sprzedaz-ksiazki-zalilila-kase-rejsu.jpg
Sprzedaż książki zasiliła kasę rejsu.

Byliśmy gotowi płynąć! Razem było nas 30 osób: 15 żeglarzy polskich, 10 – ukraińskich, 5 osób kadry. Udział Ukraińców w rejsie był całkowicie bezpłatny. Wyprawę rozpoczęliśmy w dniu 9 lipca w Szczecinie. Przed wyjściem odwiedziła nas Natasza Caban, która opowiedziała o swoim samotnym rejsie dookoła świata, a później jeszcze fotograficy Magda Kumor i Tomasz Seidler przeprowadzili krótki instruktaż co i jak fotografować, bo a nuż uda się zrobić z tych zdjęć wystawę?

Płynęliśmy na ośmiu jachtach w mieszanych polsko-ukraińskich załogach, wachtach. Każda wachta przygotowywała samodzielnie śniadania i kolacje, obiady jedliśmy w barach, pizzeriach, rybodajniach. Komandorem rejsu został kpt. Jerzy Szwoch, w opiece nad młodzieżą pomagało mu dwoje świetnych wychowawców: Bożena Thomsen i Maciej Wasielewski. Wojtek Seńków z telewizji Tele-Top Sudety filmował. Przez 12 dni płynęliśmy razem na „Smyku”, najmniejszym z jachtów, który niestety nie miał wysokości stania, za to niósł pod salingiem banderkę Bractwa Wybrzeża.

Zaraz na początku potwierdziła się stara prawda, że pogodę należy chwalić dopiero po zakończeniu rejsu. Na Roztoce Odrzańskiej, ze względu na silny przeciwny wiatr musieliśmy zawrócić i schronić się w Lubczynie. Dopiero następnego dnia udało się nam dopłynąć do Trzebieży. Później było już łatwiej i bez kłopotów dotarliśmy do Nowego Warpna. Tutaj w pięknym, zabytkowym ratuszu przyjął nas burmistrz Jarosław Burba, a wieczorem w marinie mieliśmy okazję posłuchać profesora Kazimierza Olszanowskiego, który mówił o przyrodzie Zalewu Szczecińskiego.

Do Świnoujścia mieliśmy pomyślny wiatr, choć w Kanale Piastowskim, ze względu na obowiązujące przepisy, trzeba było zrzucić żagle i płynąć na silnikach. Zamierzaliśmy pójść morzem do Dziwnowa, niestety kilkudniowy zbyt silny wiatr znów pokrzyżował nam plany. W zamian zwiedziliśmy Muzeum Rybołówstwa Morskiego, Fort Anioła, statek żaglowy „Kapitan Borchardt”, a w Wolinie odwiedziliśmy wioskę Słowian i Wikingów. Następnym naszym portem była Stepnica, gdzie w marinie odwiedził nas burmistrz Andrzej Wyganowski, od którego prócz zaproszenia do następnej wizyty, otrzymaliśmy piękne upominki. 18 lipca zacumowaliśmy w Marinie Grodzkiej w Szczecinie i tutaj młodzież miała okazję skorzystać z uciech wesołego miasteczka. Następnego dnia wieczorem uroczyście podsumowaliśmy obóz. We wręczaniu nagród ufundowanych przez Centrum Żeglarskie i Rotary Club Szczecin uczestniczył Komandor Floty Pomerania, Dieter Ambrosius.

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie 2.-12-Wezly-zagle-cumy...-1024x682.jpg
Węzły, żagle, cumy…
Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie 3.-13-Wreszcie-wyplywamy-1024x685.jpg
Wreszcie wypływamy!
Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie 4.-14.-To-dzieje-sie-naprawde-1024x683.jpg
To dzieje się naprawdę…
Police widziane z Lubczyny. Fot. Antonia Scibor
Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie 5.-24.-Do-porannego-apelu...-1024x686.jpg
Do porannego apelu…
Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie 6.-25.-Pamiatka-1024x682.jpg
Pamiątka
Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie 7.-41.-Port-1024x685.jpg
Port

Rejs nadspodziewanie nam się udał. Podczas popołudniowych i wieczornych zajęć młodzi śpiewali, uczyli się języków obcych, ze szczególnym uwzględnieniem komend żeglarskich. O tym, że przyswoili sobie podstawy żeglarskiego rzemiosła świadczyły spinakery, jakie wszystkie jachty postawiły w drodze do Szczecina!

20 lipca po sklarowaniu jachtów przekazaliśmy dzieci w ręce stęsknionych opiekunów i o godzinie 14.00 obóz został rozwiązany.

Trzy miesiące później, 19 października, spotkaliśmy się w Książnicy Pomorskiej na uroczystym wernisażu wystawy „Polsko-ukraiński Zalew Szczeciński 2022”. Przyszli uczestnicy rejsu, ich rodzice, zaprzyjaźnieni żeglarze, koledzy Rotarianie… Kurator wystawy Magda Kumor przybliżyła okoliczności narodzin wystawy i dylematy związane z wyborem 50 zdjęć z nadesłanych około 2000! Tomek Seidler, techniczny duch opiekuńczy cieszył się, że jego pomysł się udał. Miałem przyjemność być bosmanem i równocześnie wodzirejem tego spotkania.

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie 9.-61-Trzy-miesiace-pozniej-724x1024.jpg
Trzy miesiące później.
Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie 10.-62.-Otwarcie-wystawy-w-Ksiaznicy-Pomorskiej-1024x632.jpeg
Otwarcie wystawy w Książnicy Pomorskiej. Fot. Timm Stuetz

Książnica Pomorska, to ostatnia marina, w której cumowaliśmy przez miesiąc. Czy to już będzie koniec? W marcu 2023 roku na KOLOSACH w Gdyni pokażemy prezentację z rejsu, a latem znów popłyniemy…

Marzy mi się, by polscy żeglarze, którzy są armatorami jachtów poparli pomysł zabierania na pokład nastolatków z Ukrainy. Jak, gdzie i kiedy, to już są tylko drobiazgi techniczne, najważniejsze jest okazane serce. Pływałem z tą młodzieżą, jest świetna, chętna do nauki, pomocna…

Wszystkim, którzy pomogli nam uczestniczyć w tym pięknym, potrzebnym rejsie, dziękuję w imieniu młodych polskich i ukraińskich żeglarzy.

Maciej Krzeptowski

Wszystkie fotografie pochodzą z archiwum organizatora rejsu.

___________________________________________________________________________________________________

Maciej Krzeptowski – ur. 1938, Rabka; biolog (Uniwersytet Poznański), kapitan jachtowy, członek Bractwa Wybrzeża – Mesa Kaprów Polskich, Honorowy Ambasador Szczecina, członek Yacht Klubu Rzeczypospolitej Polskiej i Rady Programowej Polskiej Fundacji Morskiej; żeglarstwo zaczął uprawiać w Jacht Klubie AZS w Poznaniu; w załodze „Daru Szczecina” uczestniczył w Bermuda Race (1972); w latach 2000–2003 w drugiego części rejsu dookoła świata Ludomira Mączki na jachcie „Maria” prowadził jacht jako kapitan; wyróżniony (razem z Ludomirem Mączką) nagrodą Kolos 2003 w kategorii żeglarstwo za wyprawę „Marią” dookoła świata; autor wystaw muzealnych, książek i artykułów.

(zs): 20 lat temu…

Dwadzieścia lat temu, w maju 2002 roku, ukazał się pierwszy numer Zeszytów Żeglarskich.

Przypominamy zawartość tamtego numeru.

Okładka

* * *

Maria Gerlach: Wyjście z Reykjaviku – noc z 10 na 11 czerwca 1959 roku.

(fragment)

Porobiliśmy już wszelkie naprawy w takielunku, ja wyłatałam wszystkie żagle, wzięliśmy świeżą wodę do baków. Zapasy chleba, zresztą obrzydliwego (w smaku przypominał watę) były uzupełnione. Mieliśmy zamiar wyjść z portu o wysokiej wodzie czyli o 12-tej w nocy.

Cały dzień trwały odwiedziny gości, nasz przyjaciel Johansen przyniósł cały komplet nowych map zatoki Faxafloi i wybrzeży zachodnich oraz południowych Islandii. Odwzajemnilismy sie mu ćwiartką spirytusu co zostało przyjete z zadowoleniem jako, że Johansen juz nieraz wczesniej sprawdzał u nas smak polskiej wódki. Prognoza pogody podana nam przez Johansena była zachęcając, wiatr 2-3 stopni Beauforta z kierunkó NNE ku E, a więc wszystko grało.

O godzinie 12-tej w nocy oddaliśmy cumy i na pełnych żaglach wylawirowaliśmy z basenu rybackiego. Tu i ówdzie z kutrów i ze statków żegnali nas marynarze podniesieniem dłoni lub okrzykiem. Przykro nam było opuszczać to miasto i kraj z uczuciem, że wrócić tu będzie bardzo trudno. Jeszcze raz w odwrotnej kolejności ukazywały nam sie fiordy, wyspy, skały i góry, wszystko pogrążone w ciszy i blasku jasnej nocy polarnej. Po pewnym czasie niebo zachmurzyło się, zaczął padać deszcz, brzegi Islandii znikły nam z oczu i znów zostaliśmy sami. Wiatr, który z początku odpowiadał prognozie zaczął teraz gwałtownie tężeć. Kiedy o 6-tej rano wyszliśmy z Tomkiem na wachtę morze było silnie wzburzone, barometr gwałtownie spadał, jednym słowem zanosiło się na porządny sztorm. Wyszliśmy już z zatoki Faxofloi i należało teraz wziąć kurs SW tak by od południa ominąć 60-cio milowy pas raf i skał ciągnący się na południowy zachód od półwyspu Reykjanes. Jego początek oznacza duża skała o nazwie Eldey. Płynąc do Reykjaviku mieliśmy korzystny wiatr, przeszliśmy więc wąskim przejściem pomiedzy półwyspem Reykjavik a Eldey zyskując przy tym około 100Mm i dopiero w Reykjaviku dowiedzieliśmy się o złej sławie tego przejścia, wielu nie oznakowanych skałach i silnych prądach. Teraz jednak mając bogatszą wiedzę o tym akwenie postanowiliśmy ominąć go od południa. Tymczasem wiatr skrecił na SE i wzmógł się do 8 stopni Beauforta przy wskazaniu barometru 995 milibarów. Zwineliśmy więc żagle pozostawiając tylko apsel i zaczęliśmy sztormować w kierunku W

* * *

Bogumił Pierożek: „Witeziem” dookoła Wielkiej Brytanii.

(fragment)

„Witeź” powrócił właśnie z dużego rejsu do Islandii, a my od razu przystępujemy do organizowania nowego, dookoła Wielkiej Brytanii. Głowimy się jak to zrobić, by zmieścić się w czasie, jaki nam narzucają urlopy, a cała planowana trasa wynosi około 4000 Mm. „Witeź II” nie ma silnika i jest jachtem raczej nie za szybkim. Zakładam, że w najlepszym wypadku i przy korzystnych wiatrach jacht może zrobić średnio 80 Mm na dobę, to znaczy, że rejs może potrwać około dwóch miesięcy. Studiując mapy i locje po długich medytacjach dochodzę do wniosku, że skrócenie całej trasy jest konieczne, a możliwe jedynie przez przecięcie Szkocji. Druga możliwość, to przejście Kanałem Kaledońskim ze słynnym „potworem z Loch Ness”, trasa turystycznie bardzo ciekawą, a to już jest „coś”…

* * *

j.kpt.m. Bogumił Pierożek Gliwice, dnia 14.10.1959 r.

SPRAWOZDANIE

(fragmenty)

I. Skład załogi jachtu: 6 osób, w tym dwie kobiety.

II. Trasa rejsu.

Zamierzona trasa rejsu przewidywała opłynięcie Wysp Brytyjskich począwszy od portu Hull w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara…

III. Warunki meteorologiczne w czasie rejsu.

W czasie rejsu warunki meteorologiczne układały się w zasadzie pomyślnie, chociaż przebieg pogody był zupełnie niezgodny z danymi podawanymi przez lotsje przepływanych akwenów. W czasie trwania rejsu utrzymywała się pogoda wyżowa – najniższe notowane ciśnienie barometryczne wynosiło 1011 mb, najwyższe 1036 mb… Siła wiatru przeciętnie wahała się w granicach od 0-3 Be, jedynie w ciągu 8 dni siła wiatru wynosiła 5-9 Be…

V. Stan techniczny jachtu „Witeź II” był zadowalający, chociaż moim zdaniem jednostka tej wielkości bez silnika pomocniczego nie nadaje sie do żeglugi po akwenach, gdzie są silne prądy pływowe…

X. Ciekawsze spostrzeżenia żeglarskie.

Rejs pod względem nawigacyjnym niezmiernie trudny i ciekawy. Moim zdaniem jachty wyruszające na akweny gdzie są silne prądy pływowe powinny posiadać silnik.

Przy dłuższych rejsach na małych jachtach niewskazany jest udział kobiet w załodze

Bogumił Pierożek

E P I L O G – relacja członka uratowanej załogi.

… Szwedzi zabrali nas do swego mieszkania, poczęstowali kolacją i ułożyli do snu. Dla reklamy swojej firmy zawiadomili prasę. Gdy leżeliśmy już pokotem na materacach, zobaczyliśmy flesze fotoreporterów błyskające w naszym kierunku. Rano przyjechało po nas dwóch pracowników konsulatu polskiego ze Sztokholmu. Widząc, że oprócz modnych wówczas w naszym światku żeglarskim ruskich kufajek, a na nogach gumiaków, nie mamy nic, zawieźli nas do domu towarowego. Tu każdego ubrali w koszule „non iron”, buty, spodnie i wiatrówkę. Następnie zawieźli do taniego hotelu, wyjęli z samochodu pięciokilową puszkę polskiej szynki i litr wyborowej. Zaczęła się „szczera” rodaków rozmowa. Dali nam też po parę koron na życie. Kupowaliśmy wspaniałe szwedzkie mleko i bułki, i tak żyliśmy kilka dni spędzając noc w hotelu, a dzień w konsulacie na spisywaniu rozlicznych sprawozdań z rejsu, awarii, itd. Po kilku dniach zabrał nas do Szczecina polski statek „Nysa”. Tak zakończył się nasz pamiętny rejs. Szkoda tylko pięknego i dzielnego jachtu jakim był „Witeź II”…

Ryszard Jaroszek

* * *

Mariola Grablewska: Korespondencja z Portugalii

(fragment)

W takim kraju jak Portugalia, przyklejonym do zimnego Atlantyku, ludzie też żeglują. Problemem jest znalezienie odpowiedniego miejsca do wybudowania mariny. Fale uderzają dość mocno przez większą część roku. Latem przy ciepłym i silnym wietrze, a zimą z furią i płaczliwą melodią opowiadają swoje historie. Czy człowiekowi chce się mieć jacht w takich warunkach? Jeśli stać go, to ma i spędza czas w takiej marinie jak w Cascais…

* * *

Mariusz Zaruski: U brzegów Lizbony

(fragment)

W miesiąc, pomnę lutym (u nas zima jeszcze)

Za rufą nam została cieśnina Kanału.

Ocean był burzliwy, na przemian szły deszcze,

Więc czas sie wlókł w podróży mozolnie, pomału….

Mariusz Zaruski

* * *

Wincenty Pol: Na wyspie

(fragmenty)

Poniżej Fidychowej zaczyna się Odra dzielić na odnogi. Lewa odnoga zatrzymuje nazwisko Odry, a prawa na przestrzeni aż do miasta Greifenhagen Żurawiem jest zwaną, a w dalszym biegu Wielką Ryglicą i wpada do Damskiego Jeziora, w południowym jego zakończeniu.

Dalej jeszcze płynie Odra wzdłuż zachodnich brzegów tego jeziora i pogrąża się w nim niżej dopiero czterema odnogami, z których trzy pierwsze: Mała Ryglica, Parnica i Duńczyca, ku wschodowi wykręcone, do Damskiego Jeziora wpadają naprzeciwko miasta Dam, a czwarta, raz jeszcze rozdzielona, poniżej z osobna do tego jeziora uchodzi.

Na rozwarciu tych ramion leży tak zwane Szczecińskie Bagno, które jednakowoż nie należy do rodzaju ziem żuławskich.

W okolicy miasta Pelic, przebrnąwszy Jezioro Damskie, zbiera znowu Odra swe wody na chwilę z wodami jeziora pospołu w szerokiej szyi, a następnie, po Wielkiej i Małej Zatoce Szczecińskiej rozlana, styka się ona między Ujściedomem i Wolinem trzema szerokimi strzałami z morzem.

Z tych jest pierwsza Dziwno (Diwenau) zwana, kierunek tej odnogi na miasto Wolin, ujście jej pod Dziwnowem. Środkową strzałę nazywaja Świnią (Swine), a trzecia, której ujście poniżej miasta Wołgorza leży, zwana jest Pianą (Penne).

Na dolnym biegu przerywa tedy Odra na przestrzeni aż do Szczecina groblę Pojezierza Bałtyckiego, która jej dorzecze od morza przedziela.

Na ujściu Odry pokazują na dnie zatok starożytną światynię Retry i ludna a bogatą niegdyś Wenedę Słowian. Brzegi, na których stała Retra i Weneda, obsunęły się w morze i ledwo nadbrzeżne rumowisko wskazuje miejscowa tradycja; a cała Rugia jest jednym wielkim gabinetem starożytności słowiańskich i jedną wielką galerią najokazalszych pomników przeszłości…

* * *

Halina Surmacz, (zs): Impresje zachodniopomorskie. Wystawa malarstwa Pawła Przybyłowskiego.

Kolejna wystawa malarstwa Pawła Przybyłowskiego wprowadziła ferię barw do niewielkiej sali ProMedia w centrum Szczecina (dawny empik, obecnie filia Miejskiej Biblioteki Publicznej), a zgromadzoną publiczność ożywiła i poruszyła skłaniając do interesujących, krytycznych dyskusji.

Wystawione prace to olejne impresje prezentujące krajobrazy akwenów morskich Zalewu Szczecińskiego, rozlewisk odrzańskich, jeziora Dąbie. Niejeden z obecnych na wernisażu rozpoznawał znajome zakątki odwiedzane wielokrotnie podczas żeglarskich pływań, albo wydawało mu się że poznaje, gdy tymczasem wyobraźnia malarza przetwarzała widziane krajobrazy – widziane, co ważne, z pokładu własnego jachtu – ożywiając je kolorem, jasnym światłem, błękitem nieba, czasami porannym zamgleniem.

Pejzaże wodne w których niczym w lustrze widać wdzierającą się w obraz florę nadwodną i pobliski las, słoneczne refleksy na lekko falującej wodzie, albo daleki, spokojny horyzont wodny jakby niemieszczący się w ramach obrazu i dzielący świat przedstawiany z wschodzącym (?) słońcem na lekko zachmurzonym niebie.

Paweł – malarz i żeglarz, i to widać w jego pracach, tym razem przedstawił także obraz, który wyraźnie odbiega od tematów jego dotychczasowych zainteresowań. Czyżby wyobraźnia artysty szła w nowym kierunku? Wzburzone morze, niespokojne niebo z przebijającym się słońcem, łódź pomimo zredukowanego ożaglowania w znacznym przechyle, fala wdziera się do środka, samotny żeglarz wychyla się z kokpitu, patrząc w dal, jakby wypatrywał ratunku …. Historia pełna napięcia, niepewności, jakże odmienna od pozostałych prac malarza, od spokojnych pejzaży obszarów przywodnych. I właśnie ta praca wywołała szczególne zainteresowanie obecnych i jak to zwykle bywa oceny nie zawsze były zgodne. Ale dla artysty to dobry sygnał, że podjęty nowy kierunek twórczej pracy warto rozwijać.

Wernisaż wystawy zaszczyciła swoją obecnością szczecińska poetka Halina Surmacz, która tak oto opisała własne wrażenia, postrzeganie twórczości zaprzyjaźninego malarza :

Spotkanie ze sztuką to zawsze święto. Tym razem też tak było.
Malarstwo Pawła zwykle mnie wycisza, dając chwilę wytchnienia, zachwytu.
Zarezentowane obrazy to w większości pełne nostalgii pejzaże. Opiewają piękno ziemi, wody, którą tak Autor ukochał.
Przepiękne barwy, głębia zwiastująca wschody, zachody Słońca. Zakola rzek, soczystość zieleni.
Autor robi krok w nowym kierunku, wprowadza barwy(czerwienie, pomarańcze), którymi wcześniej gospodarował oszczędnie. Bardzo ciekawe próby.
Moje serce tym razem zdobył obraz zatytułowany „Krzyk”.


Oto burza na morzu, woda pociemniała, zerwał się wicher, niebo się gniewa. Mała łódeczka w tym szkwale przechyla się niebezpiecznie, ale nie tonie.
Obraz oszczędny w szczegółach, nie ma w nim wielu elementów ani barw, a jednak w sposób cudowny Autor zbudował nastrój chwili. Zatrzymuje i czujemy się jakbyśmy brali udział w historii opowiedzianej na płótnie.
Mimo dramatyzmu, nie jest to obraz tragiczny, gdyż gdzieś w oddali maleńka kula Słońca, zwiastuje wybawienie i rozjaśnia niepokój.
Przepiękny.

Paweł jest wspaniałym gawędziarzem, rozmówcą. Potrafi opowiadać cudnie o tworzeniu, poszukiwaniach i dzielić się sobą.

Halina Surmacz

Foto: Aleksandra Jurgiel, Anna Szostak, Adam Wojciechowski

ProMedia (al. Wojska Polskiego 2), dawny szczeciński Empiku – wystawa malarza i żeglarza, Pawła Przybyłowskiego, wrzesień 2021.

Tekst: Halina Surmacz, (zs)

_______________________________________________________________________________________________

Halina Surmacz poetka, mieszka w Szczecinie; wydała tomiki wierszy: „Listy do nieba”, „Witajcie sosny – jestem”, „Lecą łabędzie”; publikuje w miesięczniku „Akant”, „Gazecie Kulturalnej”, „Gazecie Nowe Myśli”.

Beata Gadowska: wywiad z Lucjanem Modzynskim

Beata Gadowska: Myśląc o żeglarstwie, o swoich początkach, czy jesteś w stanie przywołać w pamięci moment kiedy zaczęła się Twoja żeglarska przygoda?

Lucjan Modzynski: Z perspektywy czasu myślę, iż śmiało mogę przyznać, że moja przygoda z żeglarstwem rozpoczęła się w roku 1959, kiedy to zacząłem uczęszczać do Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Asnyka przy ulicy Małopolskiej w Szczecinie. To w tym czasie każdą wolną chwilę spędzałam na przystani. Stosunkowo szybko zacząłem się ścigać na Cadetach: team Zbyszek Kowalczyk i Lucjan Modzyński. Złapałem bakcyla, dałem się ponieść do tego stopnia, że zachwiała się moja edukacja, groziła mi poprawka z matematyki.
Dyrektorem liceum był wtedy profesor Kazimierz Machaj. Matematyk, człowiek empatyczny i otwarty, i – na moje szczęście – był zwolennikiem żeglarstwa.

Dostałem szansę na poprawkę i drugie miejsce w mistrzostwach Okręgu Szczecińskiego dla chwały Liceum im. Adama Asnyka.

B. G: To była tylko Twoja przygoda czy miałeś współtowarzyszy?

L. M: A, skąd…, było tak jak ponad dwie dekady później śpiewał zespół „Perfect” w piosence pod tytułem „Autobiografia”: „Było nas trzech, w każdym z nas inna krew, ale jeden przyświecał nam cel”.

Ja, Zbyszek Kowalczyk, Krzysztof Czerski – dream team. Po jakimś czasie dołączył do nas Michał Kęszycki oraz Jurek Kołakowski.

B. G: Gdzie zaczynaliście żeglarską przygodę?

L.M: W ówczesnym LPŻ, przystani żeglarskiej w Szczecinie-Dąbiu przy ulicy Przestrzennej 9. Była też tam stocznia jachtowa (późniejsza Morska Stocznia Jachtowa im. Leonida Teligi – przyp. red.), w hangarze, który kiedyś pełnił funkcję hangaru lotniczego. Po drugiej stronie, od ulicy było lotnisko lecz nie dla regularnych lotów, bo w tym już czasie Goleniów przejmował loty szczecińskiego lotniska pasażerskiego. W zatoce gdzie był LPŻ była także przystań AZS-u i bardzo blisko przystań PTTK.

B.G: Pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z tzw. wielką woda?

L.M: Pierwsza wizyta w Klubie? Oczywiście! Takie spotkania na zawsze pozostają w pamięci. Miałem wtedy czternaście lat. Było nas kilku, znaliśmy się z gry w piłkę nożną w parku przy ulicy Śląskiej. Wyobraź sobie, my młodzi, niedoświadczeni, a tu Olek Franckowski i Zygmunt Kowalski, obaj już wtedy wytrawni żeglarze. Nasza trójka miała gęby otwarte ze zdziwienia i zachwytu, samo doświadczenie bycia na jachcie. Super przeżycie. Oczywiście, z każdą wizytą łączyło się jakieś popływanie albo nauka czegoś czy to na czy pod pokładem.

Tak to się zaczęło…

B.G: Jaki to był jacht, ten pierwszy?

L.M: Spotkanie było na Radogoście lub Perunie, nie jestem już pewien, bo to bliźniacze jachty. Trzeci z jachtowej „braci” był w Gdyni. Te jachty były znane pod nazwą „Koń Morski”.

B.G: Powiedz, proszę, kilka słów o jachtach w LOK-u?

L.M: Jachty w latach sześćdziesiątych były pod pieczą pojedynczych żeglarzy, były podremontowywane, ale jako że żeglarstwo to jest też szkoła życia, o jachty musieliśmy dbać sami. Jedne z najstarszych jachtów to s/y Chrobry, drewniany dwumasztowiec, zdaje się, że miał około stu metrów kwadratowych żagla. Najczęściej był używany do egzaminów praktycznych, no i na dłuższe rejsy. W Klubie każdy jacht miał swojego kapitana, który sprawował pieczę nad nim. Jachty pływały po Jeziorze Dąbskim, po Zalewie Szczecińskim, Bałtyku. W dobrym stanie pływań morskich były już wymieniony Radogost i Perun, ale też Chrobry, Saturn (blaszak, bardzo charakterystyczny jacht typu szpicgat) i chyba najstarszy: Strybog, którym opiekowałam się ja. Oczywiście Conrad i w następnej kolejności pokazały się w LOK-u Cartery oraz Cariny. To był początek lat siedemdziesiątych.

B.G: Jak wspominasz instruktorów?

L.M: Żeglowali i uczyli żeglować, znałem ich raczej tylko od strony żeglarskiej, bardzo mało z życia prywatnego.

Zygmunt Kowalski niewiele mówił o pracy, a prawdę mówiąc nikogo z nas to nie obchodziło. Był pracownikiem Wydziału Propagandy w PZPR. Tu muszę nadmienić, że pamiętam Zygmunta jako super żeglarza i doskonałego instruktora, no i starszego kolegę. Bardzo dobrze pamiętam jak uczył nas (to młodsze pokolenie) pływania na DZ-tach, naukę wiosłowania (piórkowania).

Olek Franckowski chyba już wtedy był na Politechnice Szczecińskiej, niestety nie pamiętam na jakim wydziale. Zdaje się, że pozostał na Politechnice po studiach. Edukował ludzi i w szkole i na wodzie.

Jurek Kraszewski „Hrabia Lolo” trochę się ścigał, i co dla nas ważne, w LOK-u miał pieczę nad jachtem o nazwie (i typie) Conrad. Sporo z nim żeglowaliśmy, ale załogę regatową „trzymał swoją”.

Człowiekiem, który także nie stronił od edukowania młodych był Bogdan Dacko, regatowiec, zawsze nam imponował. Był jednym z pierwszych, który regacił się na Dragonie. Czasem komuś z naszej czwórki udało się z nim popływać.

Miło wspominam Jerzego Szalajko, żaglomistrza. Był autorytetem w ożaglowaniu i choć nie „zadawał” się z nami to nigdy nie pozostawił pytania bez odpowiedzi. Współpracował z naszymi regatowcami Kubą Jaworskim i Jurkiem Siudym.

Jurek Karpinski i Poldek Winkler, duet regatowy na Starach. W Klubie były dwa o pięknych nazwach Ariel i Zeus. Zawsze ich podziwialiśmy za ich kunszt żeglarski i regatowy. W każdych regatac, gdzie brały udział Stary, to ten duet – karpiński, Winkler – był w pierwszej trójce z przewagą wygranej.

Hubert Paciepny „przywiązany” do Radogosta. Był w wojsku w WOP koło LOK-u i więcej czasu spędzał na łódce niż na służbie. Jak tylko miał szansę to brał udział w regatach. Stworzył żeglarskie małżeństwo, ożenił się z bodajże siostrzenicą Witka Pajewskiego, a towarzyska wieść niesie, że wyjechał potem do Niemiec.

Sam Witek Pajewski, nie wiem skąd się wziął i gdzie zniknął, a był to facet o nieprzeciętnej cierpliwości, jak czegoś kogoś uczył to tak długo aż on był zadowolony, a nie uczeń.

Nie za dużo tych nazwisk? Chyba się zapędziłem…

B.G: Nic bardziej mylnego, ktoś jeszcze dzielił się z wami, młodymi, doświadczeniem?

L.M: Ooo tak…!

Kaziu Jamro, super pogodna sylwetka żeglarza, bardzo często żeglował z Jurkiem Kraszewskim. zawsze uśmiechnięty, skory do żartów. W jego towarzystwie nie można było być poważnym.

Stasiu Betka, surowy, ale sprawiedliwy, na ile żeglował trudno powiedzieć, ale za to był dla nas najważniejszy, bo był bosmanem LOK-u. Dbał o jachty, dbał o załogi, bardzo dużą uwagę zwracał na bezpieczeństwo nas wszystkich. „Joby” się dostawało jak czasem wypłynęliśmy bez wpisu do księgi bosmańskiej.

Kolejna postać z LOK-owskiej śmietanki żeglarskiej to, Tadziu Sułek, chyba był najdłuższym stażem członkiem Zarządu LOK-u. Cechowały go stoicki spokój i nieprzeciętne poczucie sprawiedliwości. Zawsze opanowany.

Długoletni kierownik Klubu Krzysztof Pacan, miał pod sobą nie tylko żeglarzy, ale i motorowodniaków.

B.G: To byli instruktorzy, a rywale regatowi?

L.M. Była spora grupa moich rówieśników. Bracia, Wojtysiakowie Edek i Zdzichu, Marzena i jej brat Kuba Kalita – ich ojciec był kierownikiem całego ośrodka, miał pieczę nad administracją jachtów, koordynował hangary dla łodzi oraz współpracę ze Stocznią Jachtową.

Z innego podwórka żeglarskiego dużym rywalem dla mnie i Zbyszka Kowalczyka był Andrzej Gedymin z którym ścigaliśmy się na Cadetach. Andrzej później bardzo długo pracował w redakcji Głosu lub Kuriera Szczecińskiego.

Kolejny duet żeglarski to Jurek Konopka i Jurek Wyczesany. Jurek Konopka był moim trenerem pływackim zanim się spotkaliśmy na przystani LOK-u, gdzie opiekował się jachtem o wdzięcznej nazwie Powiew. Był to jacht kabinowy z mieczem, a nie z kilem.

Równie znana postać to Zbyszek Pawlak, silny jak tur, a łagodny jak baranek. Zawsze był przy jachtach do tego stopnia, że pracował w stoczni jachtowej, żeby być bliżej łodzi.

Witek Kawecki, który przeszedł na kierowanie HOM-em, czyli Harcerskim Ośrodkiem Morskim w Dąbiu.

Tadziu Zajaczkowski – finnista i jego kolega rywal “Ksiądz Busoni” (nie pamiętam imienia i nazwiska).

Muszę jeszcze wspomnieć o braciach Landsbergach. Ciekawostką jest, że wśród nas żeglarzy zawiązywały się rodziny, siostra Landsbergów – Jola, też żeglarka, wyszła za mąż za Tadzia Zajaczkowskiego.

Koledzy i rywale w zdobywaniu „Błękitnej Wstęgi” Jeziora Dąbskiego to Jurek Siudy, który pływał na Karfi (jeśli mnie pamięć nie myli to na jednym z Conradów) i Kuba Jaworski na Conradzie „pożyczonym” od Jurka Kraszewskiego.

Człowiekiem do tańca i do różańca był Stefan Boguniewicz, plotka niosła, że był w jakiejś tam Egzekutywie Partyjnej. Wspaniały kolega, dobry żeglarz.

Mieliśmy w naszym gronie żeglującego płetwonurka Krystiana (dla nas Krzysiu Sadowski) bardzo mu zazdrościłem, że właził pod wodę. Ja przygodę z nurkowaniem rozpocząłem lata później, w Kanadzie.

W latach 60-tych z Olsztyna przywędrował do nas do Klubu Jurek Kołakowski z Wandzią, najbardziej cierpliwą żoną żeglarza jaką kiedykolwiek znałem. Jeszcze wtedy nie wołaliśmy na niego Kołek. Wsiąknął w Klub od pierwszego dnia. Kolejna dusza żeglarska i koleżeńska nie mówiąc o jego darze organizacyjnym.

O Jurku „Kołku” Kołakowskim można by napisać książkę. Mam przyjemność i przywilej być jednym z bliższych jego kolegów, przyjaźnimy się do dziś, choć obaj przenieśliśmy się na drugą półkulę. On z rodziną w Stanach, a ja wylądowałem w Kanadzie. Jurek był jednym z inicjatorów słynnych spotkań „Polonia Rendezvous”, które przez wiele lat odbywały się w Ameryce Północnej. Ponadto organizował dla rodaków – Polonusów, rejsy morskie po Bałtyku, choć nie tylko. Nadal aktywnie żegluje.

Nie mogę pominąć człowieka, który przed laty był w sąsiednim Klubie AZS, a obecnie jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych szczeciniaków w polonijnym, żeglarskim środowisku w Toronto. Z Jasiem Jankowskim czasem spotykamy się na wodzie, wspominamy Olka i innych. To nas zbliżyło…

B.G: A, który z Polaków w Toronto zrobił na Tobie największe wrażenie? oprócz Jasia oczywiście…;)

L.M: Kilka razy udało mi się spotkać Ludomira Mączkę “Ludojada”. Przepraszam za kolokwializm, ale szczęki opadały jak on opowiadał, jak rozmawiał. Kilkakrotnie rozmawialiśmy, tu w Toronto. Był Honorowym Członkiem Klubu White Sail w Toronto.

B.G: Ożywasz na te wspomnienia… nadal żeglujesz?

L.M: Tak, zdecydowanie, to były piękne czasy… o tym jak potoczyły się losy LOK-u gdzieniegdzie coś słyszałem, ale w 1976 roku wyjechałem z Kraju. Od wyjazdu najbliższe kontakty aż po dziś dzień utrzymuję z Jurkiem Kołakowskim i Januszem Jankowskim, jeśli mogę ich nazwać, szczeciniakami. Żegluję, partycypuję w spotkaniach żeglarskich. W Toronto jestem członkiem Polish-Canadian Yacht Club “White Sail” …

Znając brać żeglarska wierzę że gdybym się dziś spotkał z kimkolwiek kogo wspomniałem, to byłoby tak, jak byśmy się nie widzieli wczoraj.

Ahoj i do zobaczenia na wodzie, stopy wody pod kilem.

Rozmowę prowadziła i zredagowała Beata Gadowska, też żeglarka, jak wyżej wymienieni.

_________________________________________________________________________________________________________________________ Beata Gadowskaod lat niezwiązana z zawodem, absolwentka dziennikarstwa, od prawie dekady w Kanadzie, jest członkiem kilku klubach i organizacji żeglarskich w Polsce i w Kanadzie, żegluje turystycznie, ale wie, że „Kapitan ma zawsze rację! „

Marek Słodownik: Colin Archer i jego jachty

Część II. Spuścizna – jachty inspirowane Archerem

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie Marek-Słodownik.jpg

Jednostki stworzone przez Archera zostały docenione jeszcze za jego życia. Były niezawodne, bezpieczne i długowiecznie. Już wkrótce zaczęto je kopiować i eksperymentować na żywych organizmach. Zmniejszono wielkość kadłubów, rekonfigurowano takielunek, modyfikowano układ pokładu i wnętrza kabin. Starano się wszelako zachować najbardziej charakterystyczne elementy projektów konstruktora, one to bowiem wpływały na walory łodzi i nadawały im charakterystyczny, i na pierwszy rzut oka, rozpoznawalny kształt kadłuba.

Pierwszym znanym jachtem wzorowanym na projektach Archera był Lehg II projektu Manuela M. Camposa, na którym Vitto Dumas opłynął świat w latach 40. Lehg II był jachtem silnie zbudowanym (…). Miał ostrą rufę, wzorowaną na łodziach wielorybników, umożliwiającą sztormowanie z wiatrem przy ciężkiej pogodzie. Doskonałą stateczność zapewniał mu ołowiany balast o wadze 3,5 tony. Stosunkowo wysoka burta i szczelny pokład dawały duży stopień pływalności.”2

Jacht Dumas przekazał argentyńskiej marynarce wojennej do szkolenia, ale po kilku latach został on zaniedbany i ostatecznie rozbił się na molo przy wejściu do portu La Plata w 1966 roku. Bogaty argentyński żeglarz zapłacił za jego renowację i podarował Muzeum Marynarki Wojennej Argentyny w Tigre, nadbrzeżnym mieście nad rzeką w zaułku River Plate i tam, po dziś dzień, jacht jest eksponowany.

Podstawowe dane techniczne jachtu Lehg II:

długość całkowita 9,55 m

szerokość całkowita 3,30 m

zanurzenie 1,7 m

balast 3,5 tony

powierzchnia żagli 36,70 m2

Za jachty wzorowane na projektach Archera uchodzi także Tahiti Ketch. Jego projektant, John G. Hanna, około 1917 roku osiadł w Dunedin na Florydzie będąc zafascynowanym greckimi łodziami rybackimi. Od lat trwają spory, czy Tahiti kecz to autorskie rozwiązanie projektowe Johna G. Hanny, czy też zapożyczone z Colina Archera. Źródła nie są co do tego zgodne, jednak większość z nich przychyla się do tezy, że pierwowzorem dla tych jednostek były projekty archerowskie. „Kecz Tahiti pochodzi od typu Archer. Kecz Tahiti charakteryzuje się stewą rufową w miejsce pawęży i mniejszym zanurzeniem. Stewa rufowa i kształt kadłuba ułatwiają budowanie” podaje brytyjska wikipedia3, a wtóruje jej Witold Tobis, który na łamach miesięcznika „Żagle” pisze: „Rzecz charakterystyczna, że kształty „Tahiti” są bardzo zbliżone do dwóch słynnych z wielkiej dzielności morskiej typów łodzi: łodzi Wikingów i jednostek ratowniczych Colin Archer’a” (pisownia oryginalna).4 Polska wikipedia w haśle „Wacław Liskiewicz” pisze natomiast: „Tahiti ketch z roku 1928, konstrukcja Johna G. Hanny (1889–1947) i Colina Archera (1832–1921), na wzór której Wacław Liskiewicz zaprojektował Marię (jacht, który dwukrotnie okrążył Ziemię).5 Swoje dodaje jeszcze Stefan Ekner, znakomity znawca i aktywny projektant konstrukcji drewnianych, który pisze: „Konstrukcje Amerykanina Johna G. Hanna są niejako kontynuacją nurtu w projektowaniu, którego prekursorem był właśnie Colin Archer. Mówi się o nich po prostu Tahiti Ketch”.6 Ekner wskazuje jednak na pewne różnice: „ Płynne, wyważone linie jednostek Colina Archera są nieco ”lżejsze” niż przekroje Tahiti Ketch. Tahiti są jednak znacznie mniejsze od jednostek zaprojektowanych przez Norwega. Ich beczkowate owręże i niezbyt silnie wykształcony kil z jednej strony zapewniały dostateczną wyporność i obszerne wnętrze, z drugiej jednak powodowały wzrost oporów ruchu. Mówi się także o tendencji do kołysania poprzecznego w żegludze pełnym wiatrem. Z drugiej jednak strony, jak ”wieść gminna niesie”, na spokojnej wodzie jacht ten zostawiał za sobą zupełnie gładki kilwater!”.7

Swego rodzaju kopią typowego „Archera” jest także Joshua projektu, niemal całkowicie dziś zapomnianego Jeana Knockera, urodzonego w 1901 roku w Enghien. Projektował jachty, budował je wraz z pracownikami, wymyślił nowatorski, na tamte czasy projekt łączenia drewna z laminatem p-s, ale wkrótce okazało się, że świat poszedł dalej i jego pomysł szybko stał się archaiczny. Pozostałby zapewne niewiele znaczącym projektantem, gdyby nie poznał na targach żeglarskich w 1961 roku Bernarda Moitessiera. Panowie tak przypadli sobie do gustu, że po zakończeniu spotkania Bernard uzyskał deklarację projektu nowego jachtu.

Główne założenia Moitessier nosił w głowie już od dawna; chciał mieć jacht solidny, bezpieczny, łatwy w obsłudze, a zarazem niezawodny. Znał prace Archera i miał o łodziach przez niego projektowanych dobrą opinię.

Chciał mieć podobny jacht, ale bardziej nowoczesny. Nie zależało mu na super osiągach pod żaglami, nie zabiegał o doskonałość formy; chciał mieć jacht, na którym spędzi miesiące bez troski o stan kadłuba czy takielunku. Myślał o jachcie drewnianym, ale budowanym solidnie, z zapasem i z porządnych materiałów. Sprawa przybrała nieoczekiwany obrót, ponieważ żeglarz poznawszy właściciela stoczni produkującej kadłuby metalowe, decyduje się – bez uzgodnienia z projektantem – na zwiększenie wymiarów jachtu o 15%. Knocker zareagował gwałtownym sprzeciwem, ale kiedy policzył nowy kadłub, ostatecznie się zgodził i pospieszył z pomocą przy powstawaniu jachtu. Uznał, że pomysł wart jest uwagi, a dzięki zmianie materiału kadłuba jednostka może zyskać większe zainteresowanie, a więc i większe wpływy finansowe. Pozostanie w bardzo przyjacielskim kontakcie z Bernardem Moitessierem przez ponad 20 lat, z którym często wymieniał uwagi, a kiedy tylko było to możliwe, spotykali się tocząc niekończące się rozmowy. Bernard zmarł w 1994 roku, a Jean Knocker trzy lata później. Dziś już mało kto o nim pamięta. W efekcie współpracy Knockera i Moitessiera w 1961 roku powstał jacht, który na tamte czasy był jednostką niezwykle nowoczesną, a przy tym gwarantująca dużą szybkość. Stalowy solidny kadłub budził respekt, był ciężki, ale nie była to wada. Jacht żeglował ostro na wiatr, miał dużą powierzchnię żagli, niewielkie zanurzenie, typowy jacht krążowniczy do długich podróży po zapomnianych zakątkach świata. Kształt kadłuba gwarantował dużą stateczność kursową. Materiał kadłuba zapewniał bezpieczeństwo, ale też pozwalał na żeglugę bez ograniczeń i dokonywanie napraw w portach bez zaawansowanego zaplecza technicznego.

Podstawowe dane techniczne jachtu Joshua:

wersja I / wersja Golden Globe

długość całkowita 13,80 m / 14,12 m

długość KLW 10,30 m / 10,30 m

szerokość 3,68 m / 3,68 m

zanurzenie 1,60 m / 1,60 m

masa 13,4 tony / 14 ton

balast 3 tony / 3,2 tony

Powierzchnia żagli:

grot 35,20 m2 / 33,3 m2

fok 46 m2 / 45 m2

fok II / 24,1 m2

bezan 20 m2 / 15 m2

apsel 35,4 m2

silnik 30-konny diesel

Projekty inspirowane dorobkiem norweskiego konstruktora zaczęły powstawać jeszcze w latach 20 XX wieku. W Chinach zbudowano Shanghaj, na którym właściciele pożeglowali z Azji do Danii. W 1924 roku amerykański dziennikarz William Nutting skontaktował się z projektantem Williamem Atkinem w celu zamówienia 32-stopowego jachtu wzorowanego na projektach Archera. Konstruktor interesował się pracami Norwega, ale projektował własne jednostki; stosunkowo niedrogie, proste w budowie o nieskomplikowanym takielunku. Otrzymawszy zamówienie Atkin narysował 32-stopowy jacht o tradycyjnych liniach, nawiązujących wprost do dzieła Archera. Tak powstał Eric, pomniejszona wersja pierwowzoru, który został w kolejnych latach uzupełniony przez Thistle, w największym skrócie ten sam jacht, ale z ożaglowaniem bermudzkim i nieco innym kształtem pokładu, choć przyznać trzeba, że dziś dla opisu tych konstrukcji wszyscy używają określenia Eric. Ten 32-stopowy model jachtu na świecie został rozpropagowany głównie za sprawą sir Robina Knox-Johnstona, zwycięzcy Golden Globe Race z 1969 roku.

Właściwie światowa kariera Erica i Suhaili była dziełem przypadku. Robin Knox-Johnston, młody porucznik marynarki handlowej zamówił budowę kecza Suhaili w 1963 roku w Indiach, gdzie wówczas służył. W rezultacie powstał jacht solidny, jak się później okazało, także długowieczny, ale w żadnym wypadku nie przypominający maszyny regatowej. Kiedy Robin zgłosił akces do wyścigu Golden Globe, równolegle poszukiwał odpowiedniego jachtu. Miał gotowy projekt, ale zabrakło mu umiejętności marketingowych, aby przekonać do swojego pomysłu sponsorów. Czas biegł, a pieniędzy nie było, jacht nie powstał, ale Robin nie chciał rezygnować z udziału w niezwykłym przedsięwzięciu. Postanowił pożeglować na jachcie, który wprawdzie nie był idealny, ale miał tę zaletę, że był. Suhaili był jednym z najmniejszych jachtów w tym wyścigu, ale jako jedyny dotarł do celu, co zajęło aż 313 dni i było wówczas światowym rekordem długości przebywania samotnego żeglarza w morzu.

Podstawowe dane techniczne jachtu Suahili:

długość całkowita : 13,41 m

długość KLW 8,53 m

szerokość 3,38 m

zanurzenie 1,70 m

masa 12,5 tony

balast 4082 kg wlaminowany w kadłub plus balast wewnętrzny 1360 kg

Powierzchnia żagli 75,8 m2 (816 stóp kwadratowych)

Grot 27,87 m2 (300 stóp kwadratowych)

fok 12,54 m2 (135 stóp kwadratowych)

fok II 120,44 m2 (180 stóp kwadratowych)

bezan 13,65 m2 (147stóp kwadratowych)

spinaker 25 m2 (270 stóp kwadratowych)

silnik 30-konny diesel

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie Scan0065.jpg
Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie Scan0066.jpg

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie Scan0068.jpg
Foto Autora

Rejs Suahili odbił się szerokim echem w żeglarskim świecie, a Atkin trafił na pierwsze strony żeglarskich magazynów. Uznano, że ta konstrukcja jest doskonała do długotrwałej żeglugi, a choć nie jest pozbawiona wad w postaci niewielkiej szybkości czy zbyt małego kokpitu, to jednak warta jest spopularyzowania. Kalifornijczyk Larry Kendall i czwórka jego przyjaciół rozglądali się za jachtem do dalekich, niespiesznych, rejsów i ich wybór padł na 32-stopowy Eric Atkina. Wraz z przyjaciółmi rozpoczął budowę jachtów nazwanych Kendall 32 wykonywanych z laminatów p-s. 36 jachtów zbudowano, ale firma pozostawała niewypłacalna. Kontrahenci stracili cierpliwość i wnieśli sprawę do sądu, który ogłosił bankructwo firmy. W ramach masy upadłościowej formy i oprzyrządowanie do produkcji jachtów zostały wystawione na aukcję za kwotę 1800 dolarów i wkrótce znalazły nabywcę.

Podstawowe dane techniczne jachtu Kendall 32:

długość całkowita: 9,75 m

długość KLW 8,38 m

szerokość całkowita 3,35 m

masa 8,8 ton

powierzchnia żagli 58,4 m2

W 1971 roku, po upadku firmy Kendalla, Snyder Vick, młody inżynier elektryk i jego żona Lynne, kupili formy do jachtu Kendall 32 i nową konstrukcję nazwali Westsail 32. Stał się klasykiem, słynął z grubego poszycia, na jego kadłubie było 12 warstw włókna, co dawało ponad calową grubość poszycia w wybranych sekcjach kadłuba. Ciężar w przypadku tego jachtu był sprawą drugorzędną, ważniejsze było bezpieczeństwo i solidność, co przemawiało do klientów. Ponieważ projekt jachtu był udany, a i same jednostki spisywały się w rejsach bez zastrzeżeń, jacht cieszył się dużym zainteresowaniem nabywców. Popełniono jednak jeden błąd; klienci wpłacali pieniądze za jachty z góry, niejako kredytując produkcję. Przedłużające się prace wykończeniowe obniżały wielkość zysków, co stało się powodem poważnych kłopotów firmy. Nie pomagała sprzedaż niewykończonych jachtów do samodzielnej zabudowy (ponad 400 części), czarne chmury poczęły gromadzić się nad Vickiem.

Podstawowe dane techniczne Westsail 32:

długość całkowita: 9,75 m

długość KLW 8,38 m

szerokość całkowita 3,35 m

masa 8,8 ton

powierzchnia żagli 58,4 m2

Wraz z upadkiem firmy Vicka nie zniknęły jachty Westsail 32. Ich renoma była powszechnie znana, tylko kwestią czasu więc było pojawienie się jakiejś kontynuacji. Samson powstał jako kopia Westsaila, tyle tylko, że budowano go z siatkobetonu. Kanadyjskie biuro konstrukcyjne Samson przygotowało projekt na podstawie Westsaila, praktycznie jachty te się nie różnią poza zastosowaną do budowy technologią. Siatkobeton to dla jachtu nie aspirującego do miana maszyny regatowej tworzywo niemal idealne. Proste w budowie, odporne na czynniki zewnętrzne, łatwe w naprawie, jednym słowem nie dziwi, że produkcja seryjna ruszyła pełną parą. Początkowo jachty powstawały w Kanadzie, później produkcja została przeniesiona do angielskiego Weymouth, aby ostatecznie trafić do Nowej Zelandii, kiedy firma Hartley Boats przejęła biuro Samsona.

Arabella – budowa jachtu wyprawowego w USA

Dwóch młodych zapaleńców, Steve i Alix, buduje 38-stopową drewnianą łódź żaglową projektu Williama Atkina zaprojektowaną w 1934 roku. Autor projektu nazywał ten jacht Ingrid (gdy nosi takielunek marconi) i Stormy Petrel (gdy jest uzbrojony w gafle) i powiedział o niej: „Posiada wszystkie cechy zwykle kojarzone ze zdolnością pływania na morzu. Można na niej polegać, że sama popłynie. Jest uosobieniem sprawności i jest bezpieczna w każdej sytuacji … Jeśli zbudujesz ją tak, jak pokazano, będziesz miał łódź, w której możesz iść wszędzie i o każdej porze.”8 Młodzi twórcy tego jachtu mierzą się legendą Norwega w sposób zupełnie nietypowy. Nie mieli dotąd żadnego doświadczenia w budowie jachtów, to ich pierwsza praca i wielkie wyzwanie. Arabella jest wciąż w fazie budowy, ale dzięki mediom społecznościowym można śledzić postępy prac przy jej powstawaniu. Równolegle z rozpoczęciem prac obaj panowie zakupili profesjonalny sprzęt video i na kanale You Tube youtube.com/HYPERLINK „http://youtube.com/acorntoarabella”acorntoarabella relacjonują co tydzień nowinki z placu budowy. Założeniem twórców tego jachtu jest nie tylko zbudowanie wyprawowego jachtu, ale też korzystanie z lokalnych materiałów niezbędnych do jego powstawania. Sami ścinali drzewa w lokalnych lasach, przygotowywali deski w zakupionym przenośnym tartaku, samodzielnie zbudowali piec do odlania ołowianego balastu, korzystali także z lokalnych dostawców materiałów. Jacht powstaje w niewielkim warsztacie powstałym specjalnie na potrzeby tego projektu, szkutników można odwiedzać w pracy, na bieżąco śledzić postępy budowy. Uznali, że skoro postawiona przez nich konstrukcja hangaru wytrzymała, to i z łodzią powinni sobie poradzić. To śmiałe założenie pozwala im posuwać się do przodu ze skomplikowaną materią budowy drewnianego kadłuba z elementami dębowymi o wielkich rozmiarach, trudnych w obróbce i ciężkich do montażu.

Młodzi zapaleńcy piszą o swoich planach: „Kiedy (Arabella ) wystartuje, zamierzamy zabrać ją w najdalsze zakątki świata, mamy nadzieję inspirować ludzi poprzez nasze filmy na YouTube. Dzięki ludziom, którzy dokumentują to, co robią, wszyscy uczymy się, że warto robić nowe, trudne, odbiegające od normy rzeczy. Początkowo pracowali przy budowie dorywczo, ale policzyli, że w tym tempie prace potrwają aż 10 lat, zmienili więc taktykę, a dzięki wsparciu finansowemu ze zbiórek internetowych mogli przejść na pełen etat. Prace trwają, nadzieja w młodych sercach nie gaśnie, obaj budowniczy wierzą, że jacht spłynie na wodę w ciągu 2-3 lat.

Powstaje niezwykle solidna konstrukcja. 38-stopowy jacht będzie ważył około 12,55 tony, zabierze 5 osób, wykonywany jest z białego dębu (szkielet) oraz z cedru. Pokład będzie zbudowany z daglezji. Solidność konstrukcji zaskakuje, ale tak właśnie budują młodzi Amerykanie.

Podstawowe dane techniczne jachtu Arabella:

długość całkowita : 11,46 m

długość KLW 9,75 m

szerokość 3,47 m

zanurzenie 1,70 m

masa 12,5 tony

balast – łącznie 5443 kg (12 000 funtów)

4082 kg (9 000 funtów) wlaminowany w kadłub plus balast wewnętrzny 1360 (3000 funtów)

Powierzchnia żagli 75,8 m2 (816 stóp kwadratowych)

Grot 32,14 m2 (346 stóp kwadratowych)

fok 15,05 m2 (162 stóp kwadratowych)

fok II 11,43 m2 (123 stopy kwadratowe)

bezan 17,19 m2 (185 stóp kwadratowych)

silnik 40-konny diesel Nanni

Polskie konstrukcje w duchu Colina Archera

Mimo, że o Colinie Archerze słyszał zapewne każdy polski żeglarz, to jednak stosunkowo niewiele projektów naszych konstruktorów nawiązuje do dzieł Mistrza. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego polscy projektanci niechętnie sięgają do dorobku Archera? Być może przyczyną jest wieloletni system ograniczeń w żeglowaniu, hamowanie spontaniczności w swobodnej żegludze, być może również wynikająca z niego specyfika rozwoju żeglarstwa śródlądowego, która narzucała niejako rozwój jachtów mieczowych, bardziej w tych warunkach uniwersalnych. Ciężkie jachty Archera nie pasowały do płytkich szlaków wodnych, a dobijanie do brzegu na biwakach jachtem o dużym zanurzeniu bywało często niemożliwe. Na przestrzeni lat pokazywały się wszelako propozycje konstruktorów – a nawet gotowe jachty – które wpisywały się w dzieła słynnego Norwega zwracając uwagę żeglarzy, ale nie znajdując licznych naśladowców.

Drewniany niepozorny jacht Maria Ludka Mączki to żywa historia polskiego żeglarstwa. Przez lata eksploatacji przeżeglował kilkaset tysięcy mil stając się narzędziem do spełnienia włóczęgowskiej pasji swego armatora, który wolność i swobodę w życiu stawiał zawsze na pierwszym planie. Jacht zaprojektował Wacław Liskiewicz dla prywatnego zleceniodawcy, Jerzego Mańkowskiego, który w socjalistycznych realiach Polski końca lat 60. zapragnął opuścić Polskę na dłużej. Zrezygnował, ale jacht odkupił od niego Ludomir Mączka, geolog, postać nietuzinkowa. On także marzył o swobodnym żeglowaniu po oceanach, bez ścisłego planu i terminów, tak dla siebie po prostu.

Konstrukcja wzorowana jest na Tahiti – Ketchu, ale także na projektach Colina Archera. „W Polsce najbardziej znanym przedstawicielem typu, który charakteryzuje ów ”wspólny mianownik” jest MARIA Ludomira Mączki. Jacht zaprojektował w roku 1971 Wacław Liskiewicz. W stosunku do oryginalnych Tahiti Ketch MARIA ma nieco subtelniejsze linie w sekcji rufowej. Zabieg ten miał na celu poprawienie osiągów w stosunku do protoplastów. Dębowy zestaw trzonowy jednostki zbudowany jest z dębu, kadłub poszywa mahoniowa klepka zaś pokład wykonany jest z teaku. (pisownia oryginalna).9

Wojciech Jacobson w Miniaturze Morskiej „Marią do Peru” pisze: Maria jest jachtem krążowniczo-turystycznym, zaprojektowanym przez mgra Wacława Liskiewicza, na podstawie konstrukcji Hanna Tahiti-Ketch oraz konstrukcji Colina Archera.”10 To chyba wyjaśnia ostatecznie genezę projektu ludkowego okrętu, który wpisał się już w historię polskiego żeglarstwa jako drugi jacht pod polską banderą opływający świat dwukrotnie11.

Konstrukcja jachtu jest niezwykle solidna, w założeniach miał żeglować przez lata. Grubość poszycia niczym u Archera, 35 milimetrów mahoniu rozpiętego na dębowym szkielecie. Charakterystyczny kształt bryły z integralnym balastem nawiązuje do obu pierwowzorów, ster na stewie rufowej, brak pawęży, to wszystko rozwiązania zaczerpnięte z obu źródeł. Długi bukszpryt i niewysokie maszty z żaglami bermudzkimi były kolejnymi elementami archerowskimi na tym jachcie, podobnie jak niewielki kokpit, który nie ułatwiał żeglugi kilku żeglarzom. Także niewysoka kabina i wnętrze zaprojektowane tak, aby kilkuosobowa załoga miała maksimum wygód na niewielkiej powierzchni. Dziób to miejsce na magazyn żagli, komorę łańcuchową, akumulatory i zapasową koję. W niewielkich rozmiarów mesie znalazło się miejsce na dwie koje, szafki, apteczkę, biblioteczkę i rozkładany stół. Pod kojami znalazły się bakisty powiększające możliwości przewożenia zapasów żywności. W kierunku rufy znalazły miejsce kambuz po prawej burcie i nawigacyjna po lewej. Kambuz był w pełni wyposażony, choć Ludek nie przywiązywał wielkiej uwagi do spraw kulinarnych. Stanowisko nawigatora było natomiast dopieszczone, ponieważ znalazło się tam wszystko, co podczas długiego rejsu jest niezbędne. Duży stół nawigacyjny, radiostacja, szuflady na mapy papierowe, instrumenty nawigacyjne i podręczne książki locji i spisów świateł. Na jachcie nie było nadzwyczajnych wygód, ale zapewniał wszystko, co w długim rejsie potrzebne.

Podstawowe dane techniczne jachtu Maria:

długość całkowita: 11,20 m

długość kadłuba 9,80 m

szerokość całkowita 3,20 m

zanurzenie 1,40 m

powierzchnia żagli 46 m2

silnik 15 KM

Pomysłodawcą kolejnego jachtu był Andrzej Janowski kierujący stocznią Janmor w Głownie. Wymyślił, że powstanie dużych rozmiarów jacht, elegancki, zdolny do dalekich rejsów i zapewniający dużo wygód swojej załodze. W zamyśle miał to być największy jacht w Polsce wykonany z laminatów poliestrowo-szklanych choć oczywiście nie to było celem głównym zespołu projektantów. Od idei do realizacji droga była jednak daleka, nad projektem pracowali Jacek Centkowski, który był autorem linii teoretycznych kadłuba oraz Leszek Gonciarz, którego dziełem była architektura pokładu i takielunek. Tym sposobem powstał Colin 70, jacht, o którym mało kto dziś już pamięta.

Powstały zaledwie trzy jednostki tego typu, żaden z nich nigdy nie był pokazywany w Polsce, wszystkie były tworzone pod konkretne zamówienia klientów zagranicznych i każdy z nich różnił się od poprzednika. W Polsce nie było zainteresowania taka jednostką, a szkoda, bo to projekt bardzo dojrzały i ze wszech miar udany.

Podstawowe dane techniczne jachtu Colin 70:

długość całkowita: 20,20 m

długość kadłuba 18,30 m

szerokość całkowita 5,50 m

zanurzenie 2,50 m

wyporność 34850 kg

liczba koi 10-18

powierzchnia żagli:

grot 59 m2

fok 24 m2

kliwer 60 m2

genua 98 m2

bezan 21 m2

bezansztaksel 42 m2

genaker 198 m2

spinaker 240 m2

Niewielka firma spod Łodzi, Colin System, nawiązała do dzieła słynnego Norwega swoim projektem, który wzbudził duże zainteresowanie na polskim rynku. Jacht projektu nieżyjącego już Mirosława Szczepańskiego został po raz pierwszy zaprezentowany w prasie żeglarskiej w 2001 roku, kiedy to na łamach Rejsu został pokazany jako Colin 777 Clasic. Projektant jednostki pisał: „Miłośnikom wygodnego i bezpiecznego pływania w każdych warunkach, a dysponującym ograniczonymi możliwościami finansowymi, przedstawiamy niewielki jacht motorowo-żaglowy spełniający wymogi dużej dzielności morskiej.”12 Autor w sposób niezwykle zwięzły przedstawił założenia jednostki: „Gabaryty jachtu pozwalają przedsięwziąć wyprawy tak po sieci śródlądowych dróg wodnych, jak i po morzach. Z nieco większym silnikiem jacht staje się klasyczną jednostką motorową. Wszystkie założenia przy projektowaniu tego jachtu podporządkowane zostały jednemu celowi – stworzeniu bezpiecznej jednostki, zdolnej do żeglugi w trudnych warunkach morskich, dla załogi liczącej 6 osób (ale umożliwiającej także 1-osobową żeglugę), w miarę szybką, względnie tanią i możliwą do wykonania przez amatora.”13 W późniejszych materiałach jacht nazywany był już Colin 27. Rudolf Wasilewski i Paweł Wojna, chwalą jednostkę pisząc: „Test pokazał, że w łódce trafnie odwołano się do kompromisu między wygodą wnętrza a własnościami nautycznymi.”14 Jako największą zaletę wskazano dużą stateczność jachtu, który „… może być domem na wodzie do uprawiania żeglugi rodzinnej, choćby na Bałtyku.”15

Powstało 7 kadłubów, ale nie wiadomo nawet, czy wszystkie zostały zabudowane. Jeden z nich należy do armatora z Milanówka, a jego bazą jest klub AKM w Gdańsku. W 2021 roku był oferowany na sprzedaż. Kolejny jacht tego typu żegluje po południowych Włoszech, a jeszcze jeden z ożaglowaniem gaflowym jest stałym bywalcem Zalewu Koronowskiego.

Podstawowe dane techniczne jachtu Colin 27:

długość całkowita: 8,75 m

długość kadłuba 7,77 m

szerokość całkowita 2,95 m

zanurzenie 0,75/1,25 m

balast 1,1, tony

wyporność 3,5 tony

powierzchnia żagli 28-38 m2

wysokość w kabinie 1,75 – 1,95 m

liczba załogi 6 osób

silnik 10-25 KM

Janmor 33 jest jachtem budowanym na bazie skorup wykonanych przez firmę Janmor z Głowna. Idea takiej nietypowej łodzi była pomysłem Andrzeja Janowskiego, a projekt od strony inżynierskiej i architektonicznej wykonał Leszek Gonciarz. To nie jest jacht seryjny, bo producent zapewnia, że jest w stanie zrealizować prawie wszystkie pomysły przyszłych użytkowników. W podstawowej wersji jest przeznaczony do żeglugi śródlądowo-przybrzeżnej, ale opracowana jest również wersja pełnomorska z głębokim kilem. Zdaniem producenta posiada dużą dzielność morską, jest stateczny i pojemny, co pozwala na zachowanie pełnej wysokości stania.

Jerzy Pieśniewski pisał o tym jachcie na łamach Żagli: „No i mamy w naszych testach po raz pierwszy całkiem nowy, klasyczny motorsailer w stylu Colina Archera. Coś, do czego wzdychają miłośnicy norweskich kutrów patrolowych zafascynowani ich urodą i legendarną dzielnością.”16 Zaznaczał wszakże od razu, że tradycja odnosi się wyłącznie do stylu kadłuba z charakterystycznymi przetłoczeniami imitującymi poszycie zakładkowe i projekt pokładu z charakterystyczną sterówką.17 Autor wskazywał na dość wierną imitację archerowskich linii kadłuba i pękatego dziobu, a także charakterystycznego kształtu części podwodnej pozbawionej płetwy balastowej.

Najważniejszym wyróżnikiem konstrukcji jest obszerna sterówka nawiązująca formą do kutrów pilotowych. Wprawdzie z projektami Archera wspólnego nie ma nic, ale jest niezwykle wygodna poprzez swoją wielkość i funkcjonalność. Stąd steruje się jachtem, tutaj zbiegają się liny do jego obsługi, tu usytuowano wygodne stanowisko sterownicze.

Jacht zaprojektowano także w wersji motorowej, w której posiada wszystkie zalety swojego żaglowego brata a dodatkowo, pozbawiony całego takielunku zyskuje dużą przestrzeń wypoczynkową na pokładzie i ubywa mu kilkuset kilogramów wagi takielunku. Napędzany jest silnikiem o mocy maksymalnej zbliżonej do 80KM i osiąga prędkość nawet do 9 węzłów. Wyposażony jest fabrycznie w ekonomiczny silnik Yanmara i duże zbiorniki pozwalające nawet na dłuższe rejsy. Ponieważ nie jest to jednostka produkowana serynie, jej koszty nie są niskie, gdyż istotna część ceny końcowej to honoraria wysoko wykwalifikowanych szkutników. To zawsze rzutuje na cenę dla końcowego odbiorcy, mimo to jednak po wodach, nie tylko polskich, pływa około 30 jachtów tej klasy, z czego połowa to jednostki żaglowe.

Podstawowe dane techniczne jachtu Janmor 33:

długość całkowita: 10,60 m

długość kadłuba 9,50 m

szerokość całkowita 3,50 m

zanurzenie 1,10 m

masa całkowita 9,5 tony

powierzchnia żagli 12 m2/ 15 m2

grot 16 m2

fok 8 m2

genua 27 m2

zbiornik wody 300 l

Mimo, że Colin Archer zmarł już 100 lat temu, jego prace wciąż znajdują uznanie. Produkowane są nowe konstrukcje, które do złudzenia przypominają pierwowzory choć wykonane są według współczesnych technologii. Colin stał się znakiem rozpoznawczym konstrukcji, których wspólnym mianownikiem pozostaje pewna ponadczasowa elegancja i rozpoznawalna na pierwszy rzut oka harmonia linii teoretycznych. Jachty te, poza wspomnianymi walorami użytkowymi mają jeszcze jedną wspólną cechę, są bardzo drogie i – nawet bardzo wiekowe jednostki – kosztują bardzo dużo. Ceny zaczynają się od 60 tysięcy euro, ale napotkać można propozycje, które wymagają sześciocyfrowych kwot. Z pewnością jeszcze nie raz usłyszymy o nowych projektach, które w opisach będą nosiły dwa magiczne słowa: Colin Archer.

Marek Słodownik

_____________________________________________________

2 Julian Czerwiński, „Samotnie przez roaring forties”. Miniatura Morska, Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1960.

3 https://en.wikipedia.org/wiki/Colin_Archer, data dostępu 16.02.2021.

4 Witold Tobis, „Tahiti”, „Żagle” 1967.

5 https://pl.wikipedia.org/wiki/Wac%C5%82aw_Liskiewicz, dat a dostępu 16.02.2021.

6 Stefan Ekner, „Colin Archer, Tahiti kecz i „Maria”, http://port21.pl/colin-archer-tahiti-ketch-i-maria/, data dostępu 16.02.2021.

7 tamże

8 https://www.acorntoarabella.com, data dostępu 15.02.2021.

9 Stefan Ekner, „Colin Archer, Tahiti kecz i „Maria”, http://port21.pl/colin-archer-tahiti-ketch-i-maria/, data dostępu 16.02.2021.

10 Wojciech Jacobson, „Marią do Peru”, Wyd. Morskie, Gdańsk, 1976.

11 Wiele źródeł, w tym także wikipedia, podaje, że „Maria” jest pierwszym jachtem, który tego dokonał. W rzeczywistości pierwszym był „Asterias” śląskich żeglarzy, który dookoła świata pływał w latach 1976-1977 oraz 1987-1988.

12 Mirosław Szczepański, „Dzielny i wygodny”, „Rejs”, 2001.

13 http://jachty-zaglowe.pl/colin-27-clasic.html, data dostępu 21.02.2021.

14 PW, RW, „Motorsailer jak pilotówka”, Jachting 2005.

15 tamże

16 Jerzy Pieśniewski, „W duchu Colina Archera”, Żagle, 2005.

17 tamże

______________________________________________________________________________

Tekst jest fragmentem książki Marka Słodownika „Colin Archer i jego jachty” przygotowywanej do druku latem br.

___________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, Mass Media Communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. „Kino Żeglarskie”, „Ratujmy Dezety”, „Rok Zaruskiego”, „Rok Prasy Morskiej”, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.