Bartosz Sawicki: Wspomnienie o Henryku Widerze

Odszedł Henryk Widera (Henryk Widera zmarł 26.12.2018 roku – przyp. red.), największy diler adrenaliny i endorfin jakiego kiedykolwiek poznałem.

Przez długie lata Heniu przenikał do mojego życia przez ścianę oddzielającą pokój jego syna Sławka od pokoju, gdzie sam mieszkał i oddawał się bez reszty wielogodzinnym sesjom gry na skrzypcach, aż ciarki szły po plecach. Sławek walczył z przeciwnościami losu przy pomocy pędzla, tworząc obrazy, których jakości artystycznej mógłby mu pozazdrościć sam Joseph Mallord William Turner. I nie ma w tym twierdzeniu krzty przesady. Problem wszelako polegał na tym, że syn malarz, podążając artystycznym tropem ojca skrzypka i przechodząc na drugą stronę płótna, miewał często spore trudności z powrotem, aż dnia pewnego został w świecie wyobrażeń, przeczuć i tchnień na zawsze.

Ciała Sławka nigdy nie odnaleziono, podobnie jak i Pucka, bardzo obiecującego nowelisty. Udało się wyłowić jedynie strzępy korpusu Maćka (miał na sobie koszulkę Mannamu), również rokującego świetnie malarza i niebywale przy tym błyskotliwego człowieka – to był mój „brat”. Wyprawa na jachcie Maria (nazwa od imienia zmarłej przedwcześnie żony Henia) zakończyła się tragicznie. Przeklęty rok 1997.

Sławek potrafił żeglować, jego i moi zarazem przyjaciele też. Nad tym czy chłopaków pokonał sztorm, czy też wydarzyło się jeszcze coś, co wpłynęło na bieg wydarzeń, zastanawiano się wielokrotnie. Bliskim przyszło pogodzić się z kolejną tajemnicą. Specyficzną formą testamentu. To trochę, poza wszystkim, paradoks, ponieważ cała trójka na polu rozwikływania egzystencjanlnych zagadek miała już za sobą wiele sukcesów, okupionych szeregiem mniejszych lub większych ofiar, w których składaniu i ja miałem swój należny udział.

Zostaliśmy na brzegu sami. Kobiety, mężczyźni, dzieci. Nietrudno sobie wyobrazić z jakim koszmarem przyszło nam wszystkim się zmierzyć. Na brzegu został też jacht Henia, Gawot, wyslipowany w Pireusie, z którego kadłubem przyszło mi niebawem wejść w bliższą zażyłość przy użyciu papieru ściernego. Przed wypłynięciem z Heniem w rejs przestrzegało mnie wielu charakternych ludzi morza. A kiedy do ich świadomości docierał fakt, że moje doświadczenie żeglarskie sprowadza się do kilku eskapad po Jeziorze Dąbskim, przy niezbyt zresztą silnych wiatrach, kategorycznie odradzali realizację pomysłu wspólnej wyprawy. Nie wchodziło to jednak w grę z oczywistych względów. Obaj byliśmy już tak pokiereszowani, że tylko nasza podwojona desperacja dawała nadzieję na jakieś, być może lepsze, jutro; żaden koszt się nie liczył, chcieliśmy wypłynąć poza obszar smolistej rozpaczy, w której taplaliśmy się jak w mazucie.

Heniowi nie do końca udało się oswoić mnie ze śmiercią. Ale ma w tym względzie zasługi nie do przeszacowania, styl żeglarski jaki bowiem preferował należy określić mianem transgresyjnego z mocnymi elementami metafizyki i szaleństwa. Patent sternika może tutaj uzyskać jedynie ten, kto pozbędzie się strachu przed nieuniknionym. Plus, ale to przecież nieomal niewarte wspominania, intuicja wsparta potężną wiedzą. Heniu był asem, był wilkiem morskim z krwi i kości, był czortem i był łobuzem ignorującym, czy wręcz obalającym, wiele reguł. I ufał mi, a z czasem nawet brał moją opinię pod uwagę. Jak choćby wtedy, gdy przy wzbierającym sztormie prując z wiatrem wzdłuż skalistego brzegu wpłynęliśmy, na moje wyraźne żądanie (perspektywa spędzenia kolejnych dni na sztormowym morzu, miast zażywania lądowych uciech, wydawała mi się straszliwą katuszą), do niewielkiej mariny przez jej wąską gardziel. Wymagało to błyskawicznego zrzucenia grota i ustawienia jachtu burtą prostopadle do porywistej siły wiatru. Trzeba było dodatkowo uważać, żeby nie dostać bomem i nie zostać zmiecionym do wody. Żeglarze obecni w marinie, widząc co wyprawiamy, złapali się za głowy. Twierdzili, że żaden z nich na podobne rozwiązanie przy takich warunkach pogodowych już by się nie zdecydowałł że na wpłyniecie do niewielkiej mariny było o wiele za późno, że należało uciec w morze, aby uniknąć roztrzaskania o skały. Nie miałem o tym pojęcia. A Heniu tak, jak najbardziej i zdecydował, jak zdecydował.

Koniec końców wydano na naszą cześć kolację. I przyszedł moment, gdy mistrz wyciągnął skrzypce i zaczął grać. Jestem święcie przekonany, że zgromadzone towarzystwo po dziś dzień wspomina te chwile, zapewniając ewentualnych słuchaczy i siebie nawzajem, że mieli do czynienia z człowiekiem, który uosabiał absolut.

Lubię te stany kiedy znikam. I Heniu też lubił. Nie marnował flaut. Chwytał wtedy za smyczek i pocierał nim o struny. Przypływały delfiny – to widziałem na własne oczy, lub wynurzały się cichutko łodzie podwodne i zaskoczonemu koncertmistrzowi zahipnotyzowani marynarze ustawieni w szeregu bili brawo. Niebywałe. Ale tak było. Na Morzu Północnym, o ile dobrze pamiętam. Dodajmy, że Heniu był skrzypkiem wybornym, filharmonikiem. Po przejściu na emeryturę wyruszył w świat i utrzymywał się z grania na ulicach różnych miast i miasteczek lub w restauracjach, ale wyłącznie pod warunkiem, że ich klienci podczas występu odkładali sztućce. Inaczej przerywał grę i wychodził nie bacząc na brak zapłaty. Miał wielki szacunek do kompozytorów, z których dorobku korzystał.

Pewnego razu na uliczny koncert Henia natknął się dyrektor filharmonii w Barcelonie. Miał to szczęście, że trafił na sam początek. Chwilę po zakończeniu ulicznego koncertu podszedł do Henia i wręczył mu wizytówkę, a ten przez swoje ciężkie szkła z trudem odczytał z kim ma do czynienia. Padła propozycja angażu. Maestro grzecznie acz stanowczo odmówił, pozostawiając w osłupieniu czcigodnego dyrektora. Jak to? Ano tak to. Heniu zasmakował prawdziwej wolności.

Jeszcze a propos flaut. Sztorm miał mieć się ku końcowi. Według Henia. A potem miała zapanować bezwietrzność rozciągająca się od Krety aż po Rodos, dokąd zmierzaliśmy. Bez sensu, lepiej złapać wiatr w żagle i pocisnąć. I faktycznie skala Beauforta szła w dół. Policja portowa stwierdziła, że zezwoli nam na opuszczenie mariny. Zresztą Heniu ani myślał pytać się o jakąkolwiek zgodę. Wypłynęliśmy na szóstce, czy też na siódemce. No i rozpętało się piekło, dobre 5 mil od brzegu. Szybko zrzuciliśmy żagle, został silnik i ster. I Heniu na rufie i ja pod pokładem wyrzygujący całe swoje życie.

Do tego momentu przeżyłem już z Heniem kilka sztormów, które nie zrobiły na nim większego wrażenia, w przeciwieństwie do mnie, i kilka przygód, jak choćby szczęśliwe uniknięcie nocnej kolizji z tankowcem, uderzenie mieczem o skały, aresztowanie przez policję celem wymuszenia haraczu i szereg pomniejszych „atrakcji”, podczas których odkryłem, że Heniu nie jest miłośnikiem nieustannego wpatrywania się w mapy, wierzy w raz obrany kurs, nie lubi korekt i to, że światła na topie masztu są ustawione odwrotnie niż powinny, co mylnie wskazywało na przeciwny kierunek względem tego w jakim się poruszaliśmy, nie zaprzątało Heniowi umysłu w najmniejszym stopniu. W tej sytuacji nie przyszło mi na myśl, że na wyposażeniu jest coś takiego jak radio (a było, ale Heniu nigdy z niego nie korzystał), bo pewnie bym go użył w wiadomym celu. Choćby z tych powodów, że sztormy, o których wspomniałem powyżej, w stosunku do tego, w który się właśnie wpakowaliśmy na własne życzenie, to były burze w szklance wody i że silnik od kilku dni po jakiejś godzinie użytkowania sygnalizował głośnym piskiem konieczność wyłączenia go, gdyż nie schładzał się w sposób prawidłowy. Heniu naturalnie sprawę bagatelizował i odkładał spotkanie z mechanikiem – do czego była doskonała okazja na Krecie – na bliżej nieokreślone jutro. W pewnym momencie, wracając do szalejącego sztormu, Heniu zawołał mnie na pokład. Teraz ty – powiedział. Wyboru nie miałem żadnego. Zbliżała się północ. Pokazał mi tylko pod jakim kątem napływać na fale i osunął się resztką sił pod pokład. Ubrałem się ciepło, ale nie założyłem kapoka, ani nie przywiązałem się linami do kosza rufowego. Jaki to niby miałoby mieć sens? Przedłużenie agonii, zwykła iluzja. Siadłem na dupie i zacząłem pokonywać falę za falą, a fal tak dużych w życiu nie widziałem i już zobaczyć nigdy bym nie chciał. Nieomal natychmiast przeszły mi mdłości. Ustał jakikolwiek niepokój. Przez chwilę doskwierała myśl o wiszącej nad nami groźbie awarii silnika. Zignorowałem ją koncentrując się wyłącznie na wypatrywaniu spienionych grzbietów wyłaniających się z wszechogarniającej czerni. Wpadłem w trans traktując łomot przewalających się hektolitrów słonej wody jak mantrę.

Tak doczekałem najpiękniejszego w moim życiu wschodu słońca, który przyniósł z sobą fenomenalną ciszę i niebywałą odczuwalność koloru morza, nieba i światła. Wyłączyłem silnik i udało mi się ostatecznie zniknąć. Co prawda nie na długo, bo po chwili pojawił się Heniu roznosząc po pokładzie gołymi stopami rzygowiny i tym samym dając sygnał do kąpieli.

Kiedy ponownie uruchomiliśmy silnik, ten po krótkotrwałej pracy zaczął piszczeć. Przez dobrą godzinę, albo i dwie, płynęliśmy przy użyciu wioseł. Przemiennie, na kilka minut, odpalaliśmy silnik, aż do momentu, kiedy wydawał z siebie alarmowy sygnał. Potem pojawiły się delikatne podmuchy wiatru. W międzyczasie spod pokładu wyszła niedawno poślubiona druga żona Henia, o której obecności wówczas kompletnie zapomniałem. Przyłączyła się do nas w Iraklionie, zastępując żonę Maćka, Kornelię, która to z kolei płynęła z nami wcześniej przez jakiś czas, będąc czynnikiem tonizującym nastroje. Heniu szybko, właściwie pierwszej nocy, popadł ze swoją wybranką w poważny spór stomatologiczny, gdyż była to kobieta prosta, sprytna i szczerbata, i pieniądze jakie Heniu przekazał jej na wstawienie sobie implantów sprzeniewierzyła, zadowalając się sztuczną szczęką. Stanowiło to jedynie przygrywkę do tego, jak biednego Henryka, w przyszłości, starała się wyrolować. Szczęśliwie pan młody (Heniu miał już wtedy prawie 70 lat) dość rychło się połapał w czym rzecz i znajomość zakończył rozwodem. W każdym razie Halina, bo tak się pięknie zwała owa niewiasta będąca już w wieku świeżo przebytej menopauzy, również powleczona warstwą wymiocin wymamrotała z wyrzutem: „Nie tak wyobrażałam sobie naszą podróż poślubną, Heniu”.

Anyway, przed południem dobiliśmy do brzegu. Policja portowa wpadła w lekkie osłupienie. Gdy funkcjonariusze usłyszeli, że przypłynęliśmy z Jerapetry, nie chcieli dać wiary naszym zapewnieniom. Nieco się uspokoili, gdy spojrzeli na naszą banderę. Tak, mieliśmy polskie korzenie. To wiele, ich zdaniem, wyjaśniało. Poprosiłem, żeby dali nam chwilę odetchnąć i obiecałem, że niebawem przyjdę na posterunek dopełnić wszelkich formalności. Po czym padłem na nabrzeżu pod jakimś drzewem na kilka ładnych godzin. Zdziwił mnie nie tyle fakt, że nie byłem przez policję niepokojony, co raczej kompletny bezruch w okolicy. Udałem się więc na posterunek również celem wyjaśnienia, gdzie my właściwie jesteśmy, bo jakoś nie mogłem nas umiejscowić na mapie. Policjanci spojrzeli na mnie z politowaniem połączonym z jeszcze większym zdziwieniem i wyjaśnili, że znajdujemy się na Karpatos, a nie na Rodos. Cóż, zboczyliśmy z kursu jakieś 20 mil morskich. Kiedy podzieliłem się z Heniem tą radosną nowiną, myślał że robię go w ciula. A po chwili dodał: „Skoro tak, to już płyńmy, bo jest dobry wiatr”. I w rzeczy samej był.

Pod wieczór dotarliśmy na Rodos. Następnego dnia pierwsze kroki skierowałem do mechanika. Walczyliśmy razem z silnikiem przez dłuższy czas. Chcieliśmy uniknąć całkowitego demontażu. W końcu udało się ustalić usterkę. Wąż doprowadzający wodę do chłodzenia się przetarł. Uratowało nas to, że podczas sztormu bujało, co poprawiało przepływ wody i niwelowało wyciek. Inaczej byłoby po sprawie. Pokazałem Heniowi przetarty kawałek gumowej rury. „Widzisz, kurwa, przez takie gówno, mogłoby już nas nie być. Nie wstyd ci, kutasie?” – wygarnąłem mu. A Heniu bardzo nie lubił się wstydzić, a widać było, że dopadło go to mało komforowe uczucie i trzyma mocno. Dobra – wymamrotał w odpowiedzi – to ja pójdę, jak chcesz, pograć, nawet do restauracji, zatkam sobie uszy watą, jakby co, a ty pozbierasz kasę do kapelusza. A potem zjemy dobrą kolację i coś wypijemy. Była to wszelako deklaracja złożona pod wpływem chwili, pod silną presją i na wyrost.

Do restauracji Heniu nie dał się zagnać, ale trzeba mu oddać, że wystał parę ładnych godzin w średniowiecznych uliczkach Rodos, co przełożyło się na przyzwoity posiłek obficie zakrapiany alkoholem.

Tu muszę przerwać, bo czas mnie nagli, pogrzeb tuż, tuż, a koszula niewyprasowana, buty niewypastowane i kwiaty same się nie kupią. A przecież o Heniu można by tak, aż po horyzont. Od czasu do czasu jeszcze wpadaliśmy z Heniem na siebie w Szczecinie, za każdym razem wyściskując się serdecznie. Jak choćby wtedy, gdy wyjął z kieszeni na środku ulicy list od Putina. Wiązało się to z kolejną wyprawą Henia, w tym wypadku w głąb Rosji, gdzie został aresztowany, bodajże w Rostowie, ponieważ nie dopełnił żadnej w wymaganych formalności uprawniających go do żeglowania po śródlądowych wodach Federacji Rosyjskiej. Pomogłem mu wtedy trochę i z tego się wykaraskać, podobnie jak pewien rosyjski oligarcha i wiele innych osób. W każdym razie Heniu przebywając w areszcie podjął protest głodowy o czym nie omieszkał powiadomić Putina nie do końca formalną drogą, a ten raczył mu odpowiedzieć dla odmiany korzystając z poczty. No i nosił Heniu przy sobie z dumą list od cara, podobnie jak kamerę, którą mu podarował w prezencie wspomniany już oligarcha, co to nakłonił go do zakończenia głodówki oferując wybawienie z kłopotów i gościnę. Tak więc Heniu miast stracić na wadze znacznie przytył. Heniu, wielki żeglarz, wybitny skrzypek, niezwykły człowiek, mimowolny generator sprzężeń zwrotnych i pojedynczy zdobywca Moskwy.

Tak, tak, Heniu nie dał za wygraną i znanym sobie tylko sposobem wykiwał postsowiecki system, dopływając rzekami do stolicy stolic, skąd rosyjskie służby go przegnały, zapakowawszy Henia i jacht na ciężarówkę i wio do Petersburga.

Wiem, że Heniu zawsze bardzo ciepło się o mnie wyrażał, że daliśmy sobie w krytycznym momencie naszego życia naprawdę bardzo dużo, a może nawet wszystko co mieliśmy, bo przecież samych siebie. Bywaj Mój Kapitanie, choć jeśli mam być do końca szczery, to nie odczuję jakoś szczególnie tej chwilowej rozłąki – jesteś Heniu od wielu lat w mojej głowie i w moim sercu i żaden wiatr nigdy Cię z nich nie wypędzi.

*Uroczystości pogrzebowe rozpoczną się dzisiaj (piątek, 28.12.2018) o godzinie 13. mszą święta w intencji zmarłego Henryka Widery odprawianą w kościele Ojców Pallotynów pod wezwaniem świętego Jana Ewangelisty (ulica Świętego Ducha 9). Bezpośrednio po mszy odbędzie się pogrzeb na terenie Cmentarza Centralnego w Szczecinie. Osoby, które nie będą mogły wziąć udziału we mszy, proszone są o zgromadzenie się za bramą główną cmentarza. Autobus wiozący żałobników z kościoła zatrzyma się tam na chwilę, zapewne w okolicach godziny 14, ale doradza się przybycie w wyznaczone miejsce kwadrans przed 14.

Bartosz Sawicki

______________________________________________________________________________________________________

Bartosz Sawicki – ur. 1971, Szczecin; poeta, fotograf, podróżnik, politolog (źródło: internet)

Kalendarium życia i rejsów Henryka Widery w artykule Kazimierza Robaka, „Kto jest kim: Henryk Widera”. https://periplus.pl/archiwa/3854