Bogdan Zahajkiewicz: Australia. „Marią” przez W i e l k ą R a f ę K o r a l o w ą. Część 4

                                       Część 4, od Cooktown do Darwin, X-XII 1977r.

BZah_1Wyjście z Cooktown było rutynowe, bez emocji. W nocy, żegluga w passacie nie stanowi problemu. Na wyspie Lizard meldujemy się tuż przed zmierzchem. Nad kotwicowiskiem góruje dość wysoki szczyt, z którego zboczy „ściekają” wąskie pasemka bujnej, zielonej roślinności, kończąc bieg na pokrytym wysokimi trawami wypłaszczeniu. W nich mają baraszkować liczne jaszczury, stąd nazwa wyspy. Przy końcu linii pasa startowego zbudowano stację naukowo-badawczą, jedną z najważniejszych na Wielkiej Rafie. Przy wyspie zanotowano obecność w wodzie, największej na Wielkiej Rafie, opisanej w fachowych czasopismach, tridachny (tridacna – rodzaj małży, przyp. red.). Po zakotwiczeniu jachtu zapadamy w szybki sen.

Od rana eksplorujemy wyspę i jej skarby. Wypoczęci i zrelaksowani, sprawdzamy trzymanie kotwicy i po szybkim śniadaniu udajemy się na brzeg. Korci wyjście na szczyt, ale na razie włóczymy się wzdłuż płaskiego brzegu. Rzeczywiście, pełno tu dużych jaszczurów, które zauważył już James Cook przepływając tędy na swoim Endavour. W rekonesansowych wyprawach na szalupach, wyszukał przejście przez barierę raf, zwane dziś Cook`s Pass. Napisał później w swoich pamiętnikach: „Prawdopodobnie wyspa jest odwiedzana przez tubylców ze stałego lądu”. Ten fakt miała później potwierdzić w tragicznych okolicznościach bohaterka tej wyspy, pani Watson. Zamieszkała na wyspie z mężem i małym dzieckiem, mając do pomocy dwóch Chińczyków. Gdy mąż wraz ze wspólnikiem popłynęli na północ łowić kraby i będące w cenie sea slags (pociski morskie o ponoć nadzwyczajnych własnościach wzmagania potencji u mężczyzn), kobieta została na wyspie.

Obraz1Sea slag – ratunek dla mężczyzn

Przez miesiąc nic się nie działo, ale któregoś wieczoru jeden ze służących wyszedł z chaty do ogrodu i przepadł bez wieści. Później, znaleziono jego warkocz na stałym lądzie, co sugerowało niechlubną śmierć w kotle. Przez jakiś czas, pozostali przy życiu biali ludzie byli pod ciągłą obserwacją tubylców, którzy w końcu wciągnęli w zasadzkę służącego. Zraniony w dwu miejscach, wierny sługa wrócił do chaty pod obstrzałem z broni palnej, prowadzonym przez bohaterską panią Watson. Zdążyli jeszcze wsadzić wrzeszczące dziecko do drewnianego korytka, którym popłynęli w morze niesieni passatem. Cała trójka, bez wyżywienia i wody, utknęła i dokonała żywota na jednej z wysepek rafy, którą nazwano od jej nazwiska (Watson Island). Dzielna kobieta, zdążyła jeszcze przed śmiercią opisać na papierowym ruloniku całą tragiczną historię. Rulonik wsadziła do blaszanej tubki. Ciała całej trójki wraz z pamiętnikiem pani Watson odnaleziono w trzy miesiące później. Przez lata, motywy ataku Aborygenów na bezbronnych ludzi były nieznane, ale w 1973 roku zagadka wyjaśniła się: kilku filmowców-dokumentalistów, odkryło na szczycie dotychczas niezauważone stanowisko kultu religijnego tubylców ze stałego lądu. Odkrywczy fakt potwierdziło Narodowe Muzeum. W takich miejscach kobiety, tym bardziej białe, nie miały prawa przebywać. Los pani Watson był z góry przesądzony. Do dziś stoi w Cooktown pomnik ku czci bohaterskiej, 21-letniej pani Watson, a w miejscowym muzeum można oglądnąć blaszane korytko, w którym bohaterowie opowieści dryfowali po morzu.

Obraz2Lizard Is. – święta wyspa tubylców

Dziś powróciliśmy do makaronu z „wonderful makerel”. Danie jak danie, tylko trzeba je dłużej obsmażać. Za to ma tę zaletę, że można pod koniec smażenia wrzucić prawie wszystko, co i tak nie jest w stanie zepsuć smaku potrawy. Najlepiej pasuje tu czosnek i cebula. Dżemu nie odważyłem się użyć, a mamy go jeszcze sporo. Pomyśleć, że dwa dni temu na łódce znajomych Ludka chrupaliśmy ciasteczka, popijając prawdziwą kawą…

W radio podano wiadomość o tajemniczym zaginięciu katamarana w północnej części  półwyspu Cape York. Tam płyną już tylko ci, którzy nie wracają do Australii. Ponieważ grasują w tych okolicach narkotykowi przemytnicy, a nawet współcześni korsarze, przy spotkaniu na morzu z innymi jednostkami lepiej jest strzelać w powietrze, czym się da i ma  na pokładzie. Ludek ma niezły arsenał pod pokładem, co nastraja bojowo, ale lepiej nie sprawdzać jego cech użytecznych. Do Cape York jest już coraz bliżej, passat staje się bardziej zdecydowany i już nie bardzo jest gdzie wchodzić do portów.

Nazajutrz wyruszam na całodzienną wyprawę z przyborami toaletowymi i aparatem fotograficznym. Na wyspie są dwa małe strumyki ze słodką wodą. Pierwszy z nich, w naszej Watson`s Bay, okazał się być pół-słonym. W wodzie po uszy przeszedłem wzdłuż jego koryta, ale w górnym biegu miał tak mętną wodę, że nie odważyłem się z niego pić. Drugiego strumyka nie znalazłem. W gorączce słońca zmuszony zostałem do zdjęcia ciuchów, ale prze- szedłem odważnie cały porośnięty trawami płaskowyż. Trawy były ostre, więc moje „podwozie” nabrało trochę kolorków. Kryjące się wśród traw węże uciekały przede mną w popłochu. Powoli zaczął mi występować na czole pot. Spod nóg wyskakiwały ogromne jaszczury i chyba mniej bały się mnie, niż ja ich. Może to była atrakcja warta zrobienia zdjęć, ale spotkanie z najstarszymi mieszkańcami wyspy nie należało w tym dniu do moich ulubionych przeżyć. James Cook musiał mieć podobne doświadczenia, choć kapitanowi Watsonowi jaszczury prawdopodobnie nie przeszkadzały. Po pokonaniu gęstwiny ostrych traw wydrapałem się na pas startowy lotniska, skąd w stałej asyście ciekawskich gadów udałem się na południowy brzeg wyspy, gdzie znalazłem śliczną zatoczkę z palmami kokosowymi. Pić chciało się mocno, więc potłukłem kilka młodych owoców. Miały mdły sok w środku. Na plaży znalazłem kilka pięknych muszli, które pasowały do mojej sporej już, kolekcji. Ludek niechętnie kibicował moim kolekcjonerskim zapędom twierdząc, że lepiej pamiętać wygląd muszli, niż je czyścić. Po takich zabiegach, wydostawał się najczęściej smród z nawet najdokładniej oczyszczonych muszli i musiałem je chować przed wzrokiem i nosem Ludka. Kapitan równie niechętnie odnosił się do traktowania jego ukochanego jachtu, jako statywu do robienia zdjęć. Otaczający go świat postrzegał, jako niekończącą się opowieść, a załoganci, jako egzotyczne obrazki warte uwiecznienia. Mając piękne i czyste egzemplarze znalezionych muszli „Mitra Mitra”, postanowiłem obejść całą wyspę dookoła. Wyspa Lizard o powierzchni tylko dziesięć tysięcy metrów kwadratowych, dała mi się wieczorem mocno we znaki, bo po drodze musiałem pokonać skalną zatoczkę, a po niej gęste krzewy, wśród których natknąłem się na świeże ślady małych stóp. Zastanawiałem się, skąd to-to przyszło i dokąd poszło. Pomyślałem o losie pani Watson. Gdyby ślady pozostawiła kobieta, to może warto by było ginąć! Zagadki nie rozwiązałem, a dalsza część wyprawy nie obfitowała w ciekawostki. Północny brzeg wyspy osiągnąłem po trzech godzinach przebijania się przez ostry busz. Robiło się późno. Zdeterminowany pragnieniem i głodem, wdrapałem się na przełaj na szczyt wyspy, gdzie wyszedłem na kopczykowany szlak wiodący w dół do naszej zatoczki. Gdy zbiegłem na dół, było już ciemno. Pozostało mi płynąć na jacht wpław, bo Ludek i tak nie usłyszałby wołania. Powalczyłem w zatoczce z dość silnym, wstecznym prądem i sam nie wiem, czy bardziej bałem się jego siły, czy też obecności rekinów. Przy łódce trzeba było długo stukać w kadłub, zanim ukazała się jego postać. Natychmiast spiłem kilka szklanek wody z sokiem. Zasnąłem nim zdążyłem sobie przygotować coś do jedzenia. Ten dzień wyczerpał limit przygód na pewien czas. Po przygodzie pozostał mi czerwony ślad opalenizny na półdupkach, chrypka od wywoływania Ludka oraz krwawe ślady na całym ciele. Rozbierałem się na słońcu, bo tak miało być wygodniej. Nie było.

Kilka następnych dni spędziliśmy na podpatrywaniu żywej rafy. Odnaleźliśmy opisywaną Tridachnę-olbrzyma, nad którą kilkakrotnie przepływaliśmy na bezdechu myśląc o tych poławiaczach pereł, którzy stracili kończyny przy nieostrożnym kontakcie z bestią. Cały podwodny świat urzekał nas nieustannie, każdego dnia. Nie było nawet czasu robić jedzenia. Świat podwodny był tak przeźroczysty i kolorowy, że najpiękniejsza tęcza na niebie musiałaby wyglądać na ubogą. Wyobrażałem sobie, że kiedyś w przyszłości, gdy będę chciał powrócić do tych widoków, nie znajdę sposobu, by odtworzyć wiernie to, co ukazywało się wtedy naszym zmysłom. Jak będę miał dzieci w przyszłości, opowiem im taką bajkę!

Oczywiście, są to cuda przyrody, ale trzeba pamiętać o zasadach: niczego, co ma czerwony lub czarny kolor albo niesamowity kształt, nie wolno dotykać. Są to pułapki, które różne gatunki zwierząt zastawiają na nieostrożnych rywali i przeciwników. Piękno sąsiaduje tu ze grozą. Szkoda, że nie mamy sprzętu do robienia zdjęć pod wodą. Czy kiedykolwiek będę umiał w przyszłości odtworzyć przeżyte emocje? A co ja tu w ogóle robię?!

Na koniec pobytu przy Lizard Island, udało mi się przekupić Ludka naleśnikami w zamian za pozostanie w tym miejscu jeszcze przez kilka dni. Dobrze się stało, bo przy bezchmurnym niebie szkwaliło dziś do 7-8°B. Kotwica trzyma dzielnie, ale wracamy do wacht kotwicznych. Prócz nurkowania, czytam teorię szachów z książki Tajemnice 64 pól. Zadanie przypomina naukę języka angielskiego. Skutki są opłakane: dostaję od Ludka rzadkie ostatnio baty, co przynajmniej kapitana wprawia w lepszy nastrój. Sam z siebie wynosi teraz po każdej wygranej partii herbatę z rumem. Przy silnym w tych dniach wietrze, trzeba po wyjściu z wody trochę pobiegać, aby nie zmarznąć.

Któregoś dnia odwiedza nas młode małżeństwo, które wpłynęło do zatoczki małym trimaranem Raili II. Przy herbacie i naleśnikach z dżemem, nawiązujemy miły kontakt. Wieczorem zaglądamy na Raili II z rewizytą. Jest to najstarszy trimaran Australii, zbudowany przez pewnego Duńczyka jeszcze w 1964 roku w Townsville.

Obraz3                                                                        Najstarszy trimaran Australii, Raili II       

Obecni właściciele jednostki pływają na niej od czterech lat. Przy musującym winie, przyjemnie oprzeć wzrok na niebieskookiej Sue. Długie włosy spięła w warkocze, a jej uśmiech był czarujący. Na wszelki wypadek sprawdzała co jakiś czas, czy się ślinimy. Hmm, przy tak przystojnym mężu jak Paul, można tylko pomarzyć i pić bez końca.

Koniec musiał jednak nadejść i nie najlepiej go pamiętam. Ludek trzymał fason do końca. Nocą chodziły silne szkwały, toteż przenieśliśmy odejście na poranek. Już w lepszej formie zerwaliśmy kotwicę i na samej genui pognaliśmy z szybkością 6 knotów. Wczesnym popołudniem stajemy przy obumarłej rafie koło wyspy Howick i rzucamy kotwicę. Trzyma nieźle, ale trzeba będzie dozorować. Ludek złapał na radio Jeffa, a ja złapałem się za szycie przecierającej się wciąż genuy. Rano uciekamy w kierunku Cape Melville, za którym, według przewodnika Lucasa, ma być dobre kotwicowisko, ale trawiaste. Będzie trzeba użyć naszej 60-kilogramowej „admirałki”, co wymaga trochę wysiłku i ostrożności. Według mapy, za cyplem leży zatopiony wrak statku. Idąc dookoła przeszkody, trzeba kluczyć między sterczącymi z wody skałkami, co przy stale rosnącym wietrze robi się nieprzyjemne. Między skałkami a wrakiem przechodzimy prawie na bezdechu. Gdy ochłonęliśmy z emocji, przy próbie postawienia bezana, zaczęło szkwaliście dmuchać ze wszystkich kierunków. Położyło nas mocno na burtę i zaczął się dziki taniec Marii. Wiatromierz pokazuje 45 knotów, czyli 9°B! Szybko stawiamy sztormowego foka, ale to nie zmienia naszej sytuacji. Dobrze, że płyniemy wzdłuż brzegu na płytkiej wodzie, bo dalej w głąb morza widać niezłe grzywacze. Skąd ta nagła zmiana przy bezchmurnym niebie?! Barometr leci na łeb i szyję. W ciągu godziny spadł o 6 milibarów. Na pełnych obrotach silnika i dzielnym foku, piłujemy niezbyt skutecznie w kierunku brzegu. Z lądu wieje jakiś dziwny spadowy wiatr, tworząc spienioną tarkę na wodzie. Daleko na zawietrznej, ciągną się po niebie wąskie pasemka cirrusówo kształcie ogromnej pajęczyny. Porozumiewamy się z Ludkiem krzykiem, bo nic nie widać i nie słychać. Co uda się podejść do brzegu, to wiatr spycha nas w morze. Trochę to beznadziejna taktyka, więc decydujemy się na kurs w linii wiatru i rzucenie „Danfortha” z dziobu. Zasugerowani przewodnikiem, jesteśmy prawie pewni, że dryfujemy, szurając kotwicą po trawie. W zasadzie nie ma gdzie uciekać, bo rafa zalega ciasno przy lądzie i trudno wierzyć, że trafiło by się fuksem w jakieś jej wąskie przejście. Decyduję się na skok  z liną asekuracyjną do wody, by sprawdzić kotwicę. I tu miła niespodzianka: dno jest muliste i ani śladu trawy! „Danforth” siedzi w mule aż po ucho na trzonie. Stoimy. Na wsiakij słuczaj, rzucamy po jakimś czasie „admirałkę”. W czasie nawałnicy przegapiliśmy prognozę pogody.

Namiary na brzeg wskazują, że nie dryfujemy. Obok nas, inny jacht walczył beznadziejnie o utrzymanie się na płytkiej wodzie, ale odrzuciło go dalej, w morze. Przez chwilę, barometr zatrzymał się na 1005 hPa, z niedawnego 1020 hPa. Wiatr zaczął siadać, ale co jakiś czas zrywał się z powrotem do ataku. Po pół godzinie barometr ruszył w górę, ale coś jakby za szybko. Nagle zrobiło się cicho i morze zaczęło się wygładzać. Znikła tarka i dostaliśmy okazję na rozglądnięcie się w sytuacji. Kotwiczymy w Bathurst Bay, naprzeciw olbrzymiego rumowiska skalnego, jak gdyby nagarniętego od strony lądu przez gigantyczny spychacz na jedną wielką kupę. Wygląda to „zimno”, ale widok jest fascynujący. Przy samym brzegu rosną rzadko porozrzucane liściaste drzewa, pomiędzy którymi pasą się dzikie konie, krowy  i owce. O mamo, ile tam łazi ton mięsa… Szybko nadchodzi noc, a z nią cisza na morzu i lądzie. Dziś nie jemy, tylko żremy. Zrobiłem makaron z grzybami. Przy partii szachów, z wypchanymi brzuchami wspominamy niedawną walkę z krótkim, ale gwałtownym sztormem. Zaliczyliśmy porywy wiatru do 62 knotów! Ludek nie pamiętał takiej wichury od lat. Wygląda na to, że najgorsze przeszło i już nie wróci. Podobno bywa tak przy przejściu z jednego układu wyżowego w drugi, gdy tworzy się lokalna depresja ciśnieniowa. W wiadomościach radiowych podano informacje o zanotowanych w naszym rejonie zaginięciach jachtów. Jeśli jakieś jachty płynęły po głębszych wodach, to szanse na przetrwanie nawałnicy miały małe.

Rano sprawdziłem kotwicę i bączkiem popłynąłem w stronę brzegu, by zaopatrzyć się w słodką wodę, do której zamierzałem się dokopać. Silny prąd zatokowy, wyrzucił na brzeg duże ilości muszli. Niektóre były wyjątkowo śliczne i z pewnością wartościowe. Wody nie znalazłem, a do dzikich koni nie odważyłem się podejść. Piasek na plaży był tak rozgrzany, że iść można było tylko w wodzie. Z nową porcją muszli wsiadam do bączka i za chwilę rozpoczyna się wczorajszy horror. Maria stoi na kotwicy gdzieś przede mną, ale wśród wodnej piany tracę ją z oczu. Szybko odmawiam „Zdrowaśki” i wiosłuję przed siebie. Oby tylko Ludek nie zamknął się pod pokładem! W pewnej chwili pęka mi jedno z wioseł i nie pozostaje nic innego, jak liczyć na szczęście. Wprawdzie nie jest tu głęboko, ale wystarczy, by po wywrotce utonąć bez śladu. Szybko ustawiam drugie wiosło w roli steru. Płynę dość prędko, ale Marii wciąż ani śladu. Gdy łeb zaczął mi w środku fiksować, nagle postawiło mnie bokiem na jakiejś przeszkodzie. Kapnąłem się, że może to być łańcuch kotwiczny i rzeczywiście, na jego końcu zamajaczyła mi sylwetka jachtu. Szybko chwyciłem za linę i już jej nie puściłem. Ledwo utrzymałem nogami Stynkę, co okupiłem starciem skóry na całej powierzchni uda. Bólu w ogóle nie czułem, ale za to darłem się, co sił w gardle. Odpowiedzi nie było, bo nie było Ludka. Ręce miałem również podrapane, ale ze strachu przybyło mi sił. Wciąż krzyczałem, wspomagając krzyk przekleństwami. Po kilku minutach wiatr nagle ucichł i zrobiło się cicho. Nad głową usłyszałem zdziwiony głos kapitana: „ Oooo, jesteś już ?”. – Jestem, k…a – odrzekłem gorzko i pozwoliłem się wyciągnąć jak worek na pokład.

Nie pamiętam, kiedy doszedłem do siebie. Zapadłem w głęboki sen, z którego Ludek wybudził mnie dopiero wieczorem. Nic nie wspomniałem o okropnej przygodzie, a on nie  wypytywał o szczegóły. Chyba zdał sobie sprawę z sytuacji, bo na stole czekał wykwintny obiad z „luksusowych” zapasów. Prognoza pogody na następny dzień przewiduje wiatr 10-15 knotów, a wieje 30 knotów. Nic niezwykłego, taki sobie zbieg okoliczności. Wiatr stopniowo zelżał, za to niebo przykryły chmury w odcieniach fioletu, różu i granatu. Do południa szyłem żagle, a potem usmażyłem trzy gary naleśników. Genua starzeje się nieodwołalnie i szyta jest prawie codziennie. Przy usypiającym gwiździe osprzętu, porządkuję wieczorem kolekcję muszli. Zaczął się weekend i w radio królują sprawozdania z gonitw konnych oraz transmisje z meczów rugby. Komunikat pogodowy raczej ogólnikowy, brak ostrzeżeń przed silnym wiatrem. Nie dowierzamy. Wiatr trzyma nas w szachu już piąty dzień. Nie umiemy sobie znaleźć miejsca na jachcie. Odsypiam zaległości, a Ludek szuka nowych kontaktów w eterze. W końcu niebo przyjęło typowy wygląd dla passatu. Weekend skończył się, a z nim niepogoda. W niedzielę wieczorem siadam na rozstresowanie do bączka i płynę w stronę brzegu. Po paru uderzeniach wioseł, kolejny raz zrywa się niespodziewanie wiatr 7-8°B. Szybko wracam, traktując sytuację jako ostrzeżenie  z Niebios. Koniec eksperymentów!

W poniedziałek, odchodzimy z zatoki na silniku. Po chwili silnik zaczyna mocno kopcić, ale chłodzenie działa. Za jakiś czas kopcenie silnika ustaje, ale coś tam mogło się w układzie chłodzenia lub wydechowym, zapchać. Trzeba będzie przeczyścić oba układy. Powraca do nas kochany passat z wiatrem 5°B. Przy wyspie Hannah meldujemy się tuż przed zmrokiem. Wyspa jest piaskowym cayem, obrośniętym mangrowcami i otoczonym wąskim pasem przybrzeżnej rafy. Na małej plaży stoi niedozorowana latarnia. Na mangrowcach odbywa się wieczorny koncert w wykonaniu biało-czarnych „gołębi Cieśniny Torresa” (Torres Strait Pigeons).

Są to jedne z najrzadszych ptaków, żyjących tylko na paru wyspach cieśniny. Tubylcy podpływają często z lądu pod wyspy i za pomocą długich kijów strącają gołębie z drzew. Ponoć są bardzo smaczne, ale pod ochroną. Tubylcy tego nie rozumieją, jeszcze są na pół-dzicy. W dzień gołębie lecą żerować na ląd, a wieczorem wracają długim pochodem na wyspy, by o zmroku oraz o świcie prezentować cudowne koncerty. Właściwie jest to niekończący się wrzask, przy którym nie sposób zasnąć. Nie spaliśmy pierwszej nocy, tylko słuchaliśmy w zachwycie. Odespaliśmy w dzień. Zdążyłem jeszcze zwiedzić wyspę, ale była dość ponura. Latarnia była już mocno zardzewiała. Kolacja dziś na słodko: mleko w proszku z brązowym cukrem, z dodatkiem dżemu i stałego zestawu warzyw, czyli czosnek+ czosnek+cebula.

Rankiem ruszamy dalej ku północy. Wleczemy się powolutku i wcale nam się nie spieszy.  Powoli kończy się Wielka Rafa, do której przyzwyczailiśmy się jak do rytmu żeglugi. Ciężko będzie się z nią żegnać, ale kiedyś musi to w końcu nastąpić, bo czekają następne etapy rejsu. Chętnie byśmy tu zamieszkali, żyli z dala od ludzi, ale byłoby to zbyt proste. Jachtów i ludzi prawie już nie spotykamy. Do Cape York zostało jakieś 200 Mm. Z pomocą silnika płyniemy na wyspę Morris, której jedyną atrakcją jest samotna palma kokosowa, kaktusy, bambusy, grób jakiegoś nurka i utworzony przez przybój śmietnik z puszkami po coca-coli. Na morzu panuje absolutna cisza i tylko przy odpływie wynurza się z wody kilkukilometrowy ciąg płytko zalegającej rafy. Widok przypomina bardziej pustynię, niż morze. Łazimy po piaskach w poszukiwaniu czegoś niezwykłego, ale poza muszlami, nie ma nic. Trwa zwykły dzień na rafie z polującymi na siebie mieszkańcami akwenu. I tak toczy się w kółko karuzela zdarzeń, dla części gatunków dość okrutna. Oglądnęliśmy fragmenty żywej rafy, ale w porównaniu do tej na Lizard Island, wydawała się być bardzo ubogą. Próbowałem się dziś uczesać, ale operacja pochłonęła kilka minut czasu oraz kilka garści włosów. Jeszcze kilka takich prób i bez trudu będę mógł chować się w piasku.

Obraz4      Obraz5                                         Na Morris Is.                                                                                    Ślady cywilizacji na Morris Is.

Ostrzygłem dziś Ludka, ale wolałbym nie podawać mu lusterka. Wystarczy, że poczuł się lepiej. Dziś zwierzył mi się, że najchętniej, to by w przyszłości chciał zostać latarnikiem albo … pastuchem! Komunikat pogody mamy na jutro korzystny. Następny etap rejsu kończy się po krótkiej i leniwej żegludze przy dużej i dzikiej wyspie Night. Gołębi Cieśniny Torresa jest tu jeszcze więcej, niż na Hannah Island. Ich wrzask jest na dłuższą metę nie do wytrzymania. Ludek usiadł po szyję w ciepłej wodzie i tak został na całą godzinę. Oby tylko kiedyś w tej pozycji nie zasnął! Próba upolowania przeze mnie kamieniem małego rekina, skończyła się dla niego wyraźną zachętą do nawiązania przyjaźni. Usilnie próbował skosztować palce moich nóg.  Widocznie nie jest tak źle z moją higieną osobistą. Na obiad zamiast pieczonych gołębi, Ludek przygotował rybki indonezyjskie z ryżem (tu słyszę podpowiedź: „… i z warzywami!”). Rzeczywiście, warzyw ci u nas pod dostatkiem!

Wieczorem, gołębie chmarami i w grupkach powracają z lądu na wyspę. Za chwilę nie widać już koron drzew, tylko wrzeszczący biały dywan. Nie da się tego słuchać, więc podnosimy kotwicę i w nocnej żegludze pokonujemy dystans do osady Portland Roads. To właśnie w tutejszej zatoczce, Krystyna Chojnowska-Liskiewicz – jak podały lokalne rozgłośnie radiowe – miała parę tygodni wcześniej atak nerek, czy coś takiego. Ewakuowano ją medycznym helikopterem, którego koszta pokrył Polak z Machans Beach, koło Cairns, pan Spychała. Po wielu latach okazało się, że był wujkiem mego przyszłego studenta i kolegi z  katowickiej AWF…  Jacht naszej żeglarki zabezpieczono na kotwicowisku do jej powrotu.

Obraz6     Portland Roads – blisko Cape York

To wszystko opowiedziała nam pani Nita Pope, mieszkająca w szklanym domu nad zatoką. Parę lat wstecz była z mężem latarnikami na Low Islet. Po przejściu na emeryturę, zbudowali w Portland Roads dom swoich marzeń, w którym mają zamiar dokonać szczęśliwego żywota. Z tarasu domu widać całą zatokę. Piękniej nie można mieszkać!

Już wieczorem po przybyciu na miejsce, odwiedzamy państwa Pope. Są ciastka, posiłek, kawa i wino. Jesteśmy w domu. Opowieści Ludka o pracy w Mongolii i Zambii wyraźnie zainteresowały gospodarzy. Za młodu, sami też włóczyli się po świecie. Pani Nita podarowała mi piękny, ilustrowany atlas muszli i pomogła skatalogować moje zbiory. Z wykształcenia była biologiem i znała się na rzeczy.

Obraz7Nita Pope zaanektowała Ludka

Samo Portland Roads położone było parę mil w głąb lądu i liczyło kilkuset mieszkańców, głównie Aborygenów i ludzi Cieśniny Torresa. Dziś żyje tam ponad sześciuset stałych  mieszkańców, którzy mają do dyspozycji szkołę, szpital z wczesną poradą medyczną, lotnisko i kilka sklepów. Lokalny język, którym w przeszłości posługiwały się różne grupy tutejszej społeczności, stopniowo uległ zapomnieniu i powoli wychodzi z użycia. W ostatniej, przed Cape York mieścinie, na stałe zatrudnionych jest około 30 kontraktowych pracowników: nauczycieli, policjantów, pielęgniarek, sklepikarzy, pracowników administracyjnych, hydraulików, etc.. W tym mini-regionie Lockhart, obowiązuje całkowita prohibicja. Handel     i wyszynk alkoholu obłożone są wysokimi karami. Tymczasem, „ życie sobie płynie jak gdyby nigdy nic, w przyrodzie nic nie ginie”. W naszej zatoczce stoi kilka domostw typu otwartego, w których mieszkają głównie emeryci. Jeden z nich zaprosił następnego dnia Ludka na krótką pogawędkę, która zgodnie z definicją trwała bardzo długo, a skończyła się po ciemku. Ludek też już słabo widział, ale był wesoły, jak nigdy. Przed snem zdążył tylko powiedzieć: „ No, ale trunki to mają tu zacne i nieoszukiwane…”.

W ciągu dnia obserwowałem z zachwytem próby upolowania przez Aborygena rekina za pomocą prymitywnego, choć pięknie rzeźbionego oszczepu. Zaprosił mnie do współpracy, ale mu zbytnio nie pomogłem. Sam też nic nie upolował, ale się tym nie przejął. Po drodze wysikał się pod siebie, coś pomamrotał i poszedł dalej do swoich zajęć. Wieczorem, podczas powrotu na Marię, z pokładu dużej łodzi wiosłowej doszły nas krzyki tubylców połączone z dramatyczną gestykulacją. Myśleliśmy, że coś się naszej łódce przydarzyło. Okazało się, że  wysiadł im silnik, a nie zabrali z sobą wioseł. Podholowaliśmy ich do brzegu, za co wsunęli nam do rąk jakiś trunek w butelce. Cuchnął normalnie, co było do przewidzenia.

Na kotwicowisku obok nas, stoi duży cementowy jacht z dwiema rodzinami i ósemką dzieci. Maluchy są bardzo żywe i jest ich wszędzie pełno. Zawojowały już pięć chat, okupują wszystkie mangowce i przesiadują u robotników budujących pomost dla małych statków handlowych, które i tak są tu rzadkością. Życie w osadzie płynie leniwie, a wszyscy znają się doskonale. Można by rzec, że jest za nudno. Z tego też powodu, zostałem zaproszony przez jednego z emerytów na kąpiel pod prysznicem i „little drinking”. Odmówiłem grzecznie kąpieli, ale drugiej oferty nie miałem siły lekceważyć. ”Little drinking” nieoczekiwanie zakończyło się jak „big drinking”. Wkrótce dołączyli ciekawscy sąsiedzi, którym musiałem opowiadać o Polsce. Opowiedzieli mi o przygodzie Chojnowskiej, która wczoraj opuściła Darwin, kierując się w stronę Afryki Południowej. Dowiedziałem się, że w Portland Roads pieniądze są potrzebne tylko wtedy, gdy wyjeżdża się na zakupy do Lockhart. Resztę potrzeb załatwia się na miejscu, według zasady: „ja mam to, ty masz tamto”. Do grona biesiadników dołączył wkrótce czerstwy, 60-letni Szwajcar, który od zawsze włóczy się po świecie w poszukiwaniu przygód. Swego czasu, dorobił się majątku w Nowej Gwinei, który lekką ręką roztrwonił przy pomocy swojej partnerki. Pozostawił sobie tylko łódź żaglową, którą rozbił na północ od Portland Roads. Obecnie, marzy o wyruszeniu w ostatnią podróż życia, po prostu przed siebie i już bez kobiety. Zajmuje się łowieniem krokodyli, choć jest inżynierem. Niestety, rozwiał w puch moje wyobrażenia o Nowej Gwinei twierdząc, że to zły i prymitywny kraj. Może tak jest gdy się tam chce żyć, ale ja planuję odwiedzić wyspę tylko w celach turystycznych. Zresztą, to melodia przyszłości i niekoniecznie do zrealizowania. Dla Szwajcara, krajem ze świetlaną przyszłością jest Brazylia. W samą porę doszedł do nas Ludek i zadbał o mój chwiejący się status. Zostałem odwieziony na Marię z zakazem jej opuszczania przed wyspaniem się. Na kolację płyniemy do państwa Pope. Podczas posiłku opowiadają, jak to się stało, że tu właśnie zbudowali dom. Po zakończeniu kontraktu latarników, prowadzili własny sklep w Port Douglas. W czasie jednej z weekendowych wycieczek, przypadkowo zahaczyli o Portland Roads i natychmiast, urzeczeni pięknem okolicy, postanowili się tu wybudować. Mieszkają z dwoma synami. Na ścianach obszernego hallu wiszą oryginalne rekwizyty tubylczej broni myśliwskiej oraz piękne kompozycje muszli. Umówiłem się z panią Pope na następny dzień, aby prowizorycznie skatalogować resztę znalezionych przeze mnie muszli. Ludka to nie rajcowało, więc wymigał się od odwiedzin potrzebą przygotowań do wyjścia z zatoki. Rano usmażyłem wielką ilość placków bez złudzeń, że coś zostanie na drogę. Ludek pałaszuje każdą ich ilość, jeśli tylko pozostają w zasięgu jego wzroku. Skończyłem szyć genuę i skoczyłem na brzeg z praniem. Przy okazji uraczyłem się kąpielą. U pani Pope siedzieliśmy nad książkami dwie godziny, co dobrze świadczyło o mojej „kolekcji”. Niektóre egzemplarze muszli oceniła, jako wartościowe. Po aromatycznej kawie, podziękowałem gospodarzom za opiekę nad nami w czasie naszego pobytu i życzyłem niekończącego się szczęścia. I oni i ja byliśmy wzruszeni tą krótką, epizodyczną przyjaźnią. Pożegnałem się też z innymi poznanymi mieszkańcami osady i za chwilę podnosiliśmy w górę kotwicę. Znowu żal odpływać, ale sezon cyklonów tuż, tuż.

Na niebie pojawiły się brzydkie chmury, wiatr siadł wyraźnie. Płyniemy pod wszystkimi żaglami przez Paluma Passage, otoczonego płytkimi rafami i płyciznami. Wiszę na salingu     i pokazuję stamtąd kierunek przeszkód. W przeźroczystej wodzie, są widoczne jak na dłoni.  Po przejściu niebezpiecznego nawigacyjnie odcinka, wypływamy na szersze wody i tam natykamy się na konwój okrętów wojennych, wspomaganych helikopterami z powietrza. Salutujemy im, a oni życzliwie odpowiadają. Jedna z mniejszych jednostek podpłynęła do nas bliżej i żołnierze pomachali rękoma. Ich obecność związana jest z aktywnością chińskich i indonezyjskich krewetkowców, które w Morzu Arafura łowią nielegalnie kraby. W tym rejonie często toczą się „wojny krewetkowe”, w wyniku których, australijska Coast Guard często rekwiruje pirackie jednostki, ale nie są one w stanie zapłacić kar. Po jakimś czasie proceder powtarza się i „wojna trwa mać”.

Po dość żmudnej żegludze, stajemy na kotwicy w Margaret Bay. Zatokę otaczają białe wydmy rozdzielone rzeką, w której mogą kąpać się krokodyle różańcowe – największe, współcześnie żyjące gady, a także największe drapieżniki rzek całego świata. Samce ważą często ponad tonę i osiągają długość ciała ponad sześciu metrów. Do tego towarzystwa dołączają rekiny, których spora liczba poluje w zatoce na makrele. Co więcej trzeba, żeby postawić człowieka na „baczność”? Niemal codziennie o tej porze roku, wielkie ławice smacznej makreli z godnym podziwu uporem, oddają się w szczęki swych oprawców.

Do położonej po drugiej stronie półwyspu, Indian Bay, wiedzie wąska perć przez bujny las drzew gumowych. Właśnie tamtędy, rankiem przedzieram się tylko po to, by uciec od monotonii życia na jachcie. Ludkowi też się to należy. W Indian Bay, w czasie II Wojny Światowej zlokalizowana była amerykańska baza wojskowa. Teraz po plaży biegają dzikie świnie i zdziczałe bydło. Palmy kokosowe obwieszone są dojrzałymi owocami, których kilka sztuk zabrałem z sobą, a kilka spałaszowałem na miejscu. Po południu wróciłem do naszej zatoki, odprowadzany przez liczne jaszczury i kilka dzików. W kraju, wkrótce rozpocznie się sezon zimowego szaleństwa, a my tutaj oddajemy się niczym skrępowanemu lenistwu na ostatnim przed Cape York kotwicowisku. Nie tylko my jesteśmy amatorami takiej formy wypoczynku. Obok nas kotwiczy na drewnianym pływadle, Harry: dziennikarz, karykaturzysta, wędkarz, wagabund. Pływa po tych wodach z dwójką pasażerów – kotem i psem, które nie potrafią bez siebie żyć. Kilka dni temu, przy silnym wietrze urwała się Harry`emu dinghy i popłynęła w siną dal. Postanowił zbić z kilku dykt nową, ale słabo mu to szło. Po drugiej stronie naszej łódki kotwiczy Victor. Pływa rybacką motorówką, jest często publikującym w wędkarskich czasopismach dziennikarzem. Wędkarstwo jest jego życiową pasją i poświęca na nią wszystkie zarobione pieniądze.

Harry waży dobrze ponad sto kilo, a Victor dobrze poniżej tej granicy. Razem wyglądają komicznie. Harry jest impulsywny i ma wybuchowy charakter. Jest żartownisiem i nie przegapia żadnej okazji, by się pośmiać – z siebie lub innych. Przed powitalną herbatką u nas, Harry udawał na swojej krypie, że żegna się z kotem i psem. Szlochając, machał do nich ręką, a te podniosły taki rwetes, że musiał wrócić i przeprosić. Potem wyrwał kotu z karku kilka kłaków sierści, które wrzucił każdemu z nas do szklanek z herbatą. Smakowało normalnie. Harry walczył na Kubie, był przez rok dziennikarzem w ZSRR. Ożenił się tam z Rosjanką, ale do szczęścia zabrakło im wspólnego języka. To wystarczyło, by się pożegnać i nie był to dla Harry`ego raj utracony.

Następnego dnia, skoczyliśmy z Harrym na brzeg po ostrygi, które powróciły do naszych łask. W drodze powrotnej podrzuciliśmy Victorowi część łupów. Smażone ostrygi były wspaniałe, ale przydałoby się jeszcze do tego mięso z dzika. Gdy nad zatoką zakłębiło się od rybitw, Harry i Victor wskoczyli na motorówkę i zabrali nas z sobą na Wielkie Polowanie. Celem był tuńczyk, jak u Hemingway`a. Atmosfera łowów też przypominała tę z książki Stary człowiek i morze. Wielki Harry stał na dziobie z rozpostartymi szeroko ramionami i wołał w kierunku morza: „no, chodź! – czekam tu na ciebie”. W wodzie coś tam się kłębiło, ale tuńczyka w tym dniu nie złowiliśmy. Podpłynęliśmy w pogoni za rybą aż pod Sunday Island. Zamiast tuńczyka, Victor wyciągnął z wody barrakudę, którą nam podarował do dania z ostrygami. Do podarunku dołączył jeszcze swoją książkę z dedykacją dla Ludka i puszkę piwa. Więcej nie miał. Harry ze swej strony, dał nam suszoną rybę, którą dostał od Chińczyków. Ci, kroją ryby w paski i moczą je przez całą noc w zaprawie z oleju sojowego z solą, octem i pieprzem. Za dnia suszą zaprawione ryby w słońcu. Obdarowani podarunkami, zapraszamy obu nowych przyjaciół na Marię. Zaserwowałem nieśmiertelne naleśniki z dżemem, aż mi się zrobiło żal Ludka, bo to jego przysmak. Potem była „pickwick tea” z rumem na pokładzie i oglądanie rozgwieżdżonego nieba.

Rano obudziłem się pocięty na całym ciele przez muchy piaskowe – drobne i czarne, latające robactwo, które zaatakowało mnie wczoraj podczas zbierania ostryg. Cena za smaczny posiłek była do zapłacenia. Ludek uniknął kary za spacer po wydmach, bo pewno „Sand flyes” znały go z Afryki. Nocą wybrał się z Harrym na ląd polować na dziki, ale wrócił z pustymi rękoma. Cały następny dzień rozdrapywałem strupki po ukąszeniach małych wampirów i kończyłem zapasy orzechów kokosowych. W południe, Harry z Victorem nałowili krabów, którymi obdarowali nas na dalszą drogę, dodając jeszcze oliwki i buraczki. Więcej z pewnością nie mieli. Odchodząc w nocy z kotwicowiska, wystrzeliliśmy białą racę na „farewell”. O północy jakaś amerykańska stacja radiowa puszcza wiązankę utworów latynoamerykańskich. Trwaj chwilo…

Próba kotwiczenia przy Hannibal Island zakończyła się rezygnacją z powodu rozkołysu i koralowego dna. Stajemy dalej na północ, przy cayu piaskowym na Bushy Island. Dmucha silny wiatr, więc kulimy ogon pod siebie i płyniemy w kierunku Escape River. Przed ujściem rzeki uciekamy głębiej w morze, a mimo to, przy zaznaczonej na mapie izobacie czterech sążni, Maria odbija się niespodziewanie od dna. Co się dzieje?! Szybko włączamy silnik i uciekamy w morze. Sprawdzam kadłub pod wodą, ale nie ma żadnych uszkodzeń. Jedynym wytłumaczeniem, był zjazd po fali w dolinę i odbicie od piaskowego dna. Zjeżyły nam się ze strachu włosy na głowach, bo jak tu ufać wskazaniom mapy?! Swoją drogą, nie są to aktualne mapy, a warunki żeglugi ciągle się tu zmieniają. Kotwiczymy w ujściu rzeki, a zaraz potem przygotowuję kraby ze wszystkim, co się z nimi nie kłóciło. Ludkowi wrócił humor i apetyt. Musiałem dorabiać naleśniki. Dla odstresowania, popłynęliśmy pospacerować po brzegu. Tworzą go czerwone, ścięte klify wyrastające z łat bielusieńkiego piachu. Dookoła rośnie soczysta zieleń i jest dużo zwierzyny. Spod nóg wyskoczył nam krokodyl, a po nim kangur. Wracamy z powrotem drogą przez głębokie błotko. W nocy rozkołys dał się nam we znaki. Sąsiedzi uciekli głębiej w rzekę pod zabudowania japońskiej firmy zajmującej się hodowlą perłopławów. Z wielu takich firm prosperujących tu przed kilkunastu laty, pozostała tylko ta jedna. Po katastrofie morskiej tankowca, rozlana ropa zatruła perłopławy, które przestały produkować perły.

Na śniadanie Ludek podsmażył schowane gdzieś głębiej naleśniki sprzed kilku dni, żeby się nie kleiły do rąk. W ciągu dnia montujemy samoster. Pod wieczór Ludek łapie w eterze radioamatora z Darwin. Niedługo tam będziemy, więc warto mieć jakiś kontakt na miejscu. Płyniemy po wodę na brzeg. Farma pereł nie robi na nas wrażenia. Sterty muszli perłowych i sztucznych pereł, nie stanowią atrakcji turystycznej. Kilka naturalnych pereł niczym nie różni się od tych sztucznie uzyskiwanych, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Japończycy „przerabiają” rocznie 150 tysięcy pereł. Dwa razy w tygodniu przypływa tu statek, który przywozi żywność i perłopławy z Thursday Island. Obok zabudowań urządzono dla małych awionetek prowizoryczny pas startowy. Na fermie pracuje czterdziestu ludzi, a wśród nich, czterech Japończyków. Wody mają tu z własnego ujęcia pod dostatkiem. Produkcja pereł polega na wprowadzeniu do wnętrza perłopława kuleczek macicy perłowej. Do jednego małża można wprowadzić bez ubocznych skutków do 30 kuleczek. Wprowadzenie jądra powyżej średnicy 9 mm jest już groźne dla stworzenia. Takie spreparowane mięczaki, trzyma się w koszach lub klatkach na głębokości wody 4-6 metrów. Przez 3-4 lata pozostawania  w wodzie, małże odkładają wokół jądra warstwę 0,8 do 1,2 mm. Po siódmym roku życia, ustaje wydzielanie macicy perłowej. Małża używa się tylko raz. Z całej produkcji, tylko 10% pereł posiada najwyższą wartość. Z tego opisu wynika, że produkcja sztucznych pereł nie jest złotym interesem. Zaopatrujemy się w słodką wodę i zwiedzamy „warsztat produkcyjny”. Nasz przewodnik, spalony słońcem Australijczyk, pracuje tutaj od 17 lat. Twarz ma pooraną spękaniami skóry i licznymi dziurami o charakterze nowotworowym. To skutek ekspozycji ciała na słońcu. Dostaliśmy wszystko, co potrzebne, ale atmosfera miejsca przypominała dawne kolonie trędowatych. W drodze na jacht, stynka nabrała sporo wody wskutek rozkołysu i trzeba się było napracować wiosłami. Trochę większego wysiłku fizycznego przydało się, bo ostatnio brakowało go na jachcie. Mocno głodni, opróżniamy michę ryżu      z indonezyjską masą rybną, po czym wchłaniamy duże ilości herbaty, która działa w tych warunkach jak lekarstwo. Na radio dowiedzieliśmy się od pewnego Tahitańczyka, że Puchalski odwiedził wyspy, co sugerowało zmianę jego planów żeglugowych.

Rankiem wyruszamy w ostatni odcinek Wielkiej Rafy, z metą na Cape York – najbardziej na północ wysuniętym cyplu Australii. Pogoda jak na zamówienie, wiatr wymarzony. To wszystko po to, aby spotęgować żal, że coś wyjątkowego kończy się nieuchronnie. Cztery miesiące żeglugi wśród gęstwiny raf i dziewiczych wysp, bajecznie kolorowy podwodny świat, przyjazny najczęściej passat i poznani na szlaku przyjaciele, nie mieszczą się w jednej ciasnej głowie. Trudno będzie w przyszłości, upchać w niej zdarzenia i zachować detale w pamięci. Może kiedyś powrócę do prowadzonych przez cały czas rejsu „suchych” notatek? Będzie to wymagało kilku butelek dobrego wina i odpowiedniego nastroju przypominającego atmosferę wyprawy. Wojtek Jacobson mówił mi w Polsce, że jeśli miałby mi czego zazdrościć, to właśnie Wielkiej Rafy, być może, ostatniego takiego miejsca na naszej planecie. W przejściu Albany Passage, ostrzeliwuję z aparatu fotograficznego najbardziej na północ wysunięty koniec Australii (Last of Australia) oraz wyspy York i Eborac. Odradzano nam tego przejścia, sugerując trasę przez Cieśninę Torresa, ale warto było zaryzykować! Faktem jest, że przy Cape York przebiega granica między zlewiskami Oceanu Indyjskiego i Pacyfiku, co skutkuje zaskakującymi anomaliami. W dwu miejscach odległych o dwie mile, można natknąć się na skrajne parametry pływowe (w jednym niska, a w drugim wysoka woda), różne wartości i kierunki prądów pływowych, etc. Kotwicę rzucamy w rozległej zatoce Frangipani Bay akurat w Dzień Zaduszny. Wracamy pamięcią do Bliskich, którzy  odeszli już z tego świata. Dziś wszystko jest na smutno, choć miejsce czarowne. Do morza wrzucam dwuzłotową monetę, by kiedyś po nią wrócić.

Obraz8Przejście przez Albany Passage

Obraz9

Cape York , last of Australia !

Obraz10

Klify koło Cape York

Po upewnieniu się, że kotwica trzyma dobrze, płyniemy na brzeg. Zbieram muszle, a Ludek podziwia wysokie kopce górujących nad skałami cypla termitier. Po naszej zatoce nie tylko my wędrujemy. Są też stadka dzików, a przy rzeczce na końcu plaży wylegują się krokodyle. To raczej wyklucza możliwość zwiedzenia sąsiedniej zatoki, Punsandbay. W planie na jutro mamy zamiar ustrzelić coś na brzegu, bo zapomnieliśmy jak wygląda mięso, nie licząc ryb. Zachwycamy się urodą zatoki aż do wieczora. Zachód słońca przypominał ten z Pearl Bay, na początku Wielkiej Rafy. W nocy Ludek łapie w eterze Jeffa i nowego radioamatora z Darwin, Neville`a. Nev poinformował Jeffa w symultanicznej rozmowie, że w Darwin prawdopodobnie popadniemy w … alkoholizm. Gorąco nas namawia do odwiedzenia jego przyjaciela w Zatoce Carpentaria, mieszkającego w miejscowości Gove. Ma to być piękne miejsce do zimowania, z ciekawymi ludźmi. Niewykluczona jest tam szansa na pracę w sezonie cyklonów, co mnie by mocno spasowało, bo jakoś, kiedyś, trzeba będzie do kraju wrócić. Ludek oczekuje zmiany załogi, choć chętni na wspólny z nim rejs albo nie mogą dolecieć do Australii, albo też wylatują z Biur Paszportowych z odmowami. To jeszcze melodia przyszłości, choć Ludek ma w kwestii decyzji większy komfort. Jak mawia, każdy człowiek powinien, jeśli chce poczuć się niezależnym kapitanem, mieć własny jacht, by pokonywać własne problemy. I to jest warunek prawdziwej wolności.

Obraz11Rozmarzony Ludek z żoną-dzieckiem-domem

Od wczesnego ranka kapitan rozkłada mapy i grzebie w locjach. W południe zapada decyzja. Idziemy do Gove! Ze strzelbą płyniemy polować na brzeg. Zwierzaki jakby czuły, co się święci i pochowały się w buszu. Gdy byliśmy bliscy rezygnacji z planów, z tyłu plaży podbiegły do nas ufnie trzy warchlaczki. Żal nam się ich zrobiło i postawiliśmy na wypróbowane dania z ryb, które jakby się pod pokładem mnożyły. Ogarnia nas nostalgia, jemy dania „z ręki”. Gitara w moim ręku brzmi dziś jak bęben. Znów uciekłem z łódki na brzeg. Tym razem, podglądałem kolibry i jakieś barwne ptaki przypominające rajskie ptaki. Nawet tu, na Cape York, widać ślady po samochodach terenowych, a na drzewach wiszą reklamówki biur podróży. Podejrzewam, że jest wielu chętnych na wyprawy akurat w te okolice. Wracając na kotwicowisko, musiałem pokrzyczeć, bo Ludek wszedł pod pokład i tam pewno, trawił ostatnią decyzję. Pod wieczór wyszedł na zewnątrz z herbatą w ręce, a gdy mnie zobaczył, przygotował jeszcze jedną. Zaopatrzyłem się w nowy zapas kokosowych orzechów, do których Ludek nadal nie umie się przekonać. Zdradził, że był czas, gdy je jadł na potęgę i od tamtej pory traktuje jak rośliny ozdobne. Już bez bólu, opuszczamy Wielką Rafę i płyniemy w kierunku zatoki Carpentaria.

                                                                                                                              Bogdan Zahajkiewicz

                                                                                                                                                    Fot. Autora

Północna część Wielkiej Rafy Koralowej

Południowa część Wielkiej Rafy Koralowej

___________________________________________________________________________________________________Bogdan Zahajkiewicz – ur. 1950 r. w Wałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach, później nauczyciel akademicki w Zakładzie Turystyki i Rekreacji; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia); w 1981roku żeglował na „Polce” z Rudą Krautschneiderem; autostopowe i rowerowe podróże po Australii,  Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, krajach nadbałtyckich.