Archiwum kategorii: Listy

Ludomir Mączka: Listy z Mongolii

Udział Ludomira Mączki w Polskiej Ekspedycji Geologicznej w Mongolii w latach 1962 – 1963 zaznaczył się, oprócz niewątpliwie ciekawej i eksploatorskiej działalności typowo geologicznej, również wejściami górskimi, w nieznane szerzej i dotąd nieeksploatowane wspinaczkowo góry.

Tak, o tych pionierskich wyprawach górskich Mączki pisał po latach jego kolega, jeszcze z lat studenckich, uczestnik ekspedycji, Andrzej Grocholski: „… Pokonywali pieszo grzbiety i doliny górskie, każdą noc spędzali w innym miejscu. Wozili ze sobą namioty, ale nie zawsze mogli z nich korzystać. Rok później, jedna z grup kartograficznych, natknęła się wysoko w górach na ślad obozowiska – kilka puszek po konserwach. W jednej z nich kartka z napisem: „ O, jak tu kurewsko zimno! Ludomir Mączka, Zygmunt Grzechnik”…

W grudniu 2003 roku w wywiadzie-rzece, udzielonym wraz z Wojciechem Jacobsonem „Zeszytom Żeglarskim” (fragmenty ZŻ nr 16, luty 2006), Ludomir Mączka tak oto przedstawiał mongolską przygodę, traktując ją jako przerwę w żeglarskim życiu, ale za to bardzo znaczącą:


„…A później była przerwa: dwa sezony w Mongolii. Wtajemniczenie w geologię, Mongolię, to chyba najciekawsza przygoda lądowa…”

(zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Ałtaj Mongolski

Listy – Zapiski – Kronika Ludomira Mączki z Mongolii

Kochane Wojtki1 ! Duut, 19.08.63

Tak z przyzwyczajenia piszę taką kronikę mongolskiej Przygody. Mając trochę czasu, a nic do czytania, to się pisze. Siedzę w namiocie koło Duut Somon2. Niżej w dolinie widoczna cała wioska, dookoła góry. Staszek pojechał do Kobdo, chyba jutro wróci. Ja jutro jadę w marszrutę konną, ale taką małą, jakieś dobrze 50-60 kilometrów i wieczorem z powrotem. Ot, taka drobna wycieczka. Zresztą teraz tutejsze góry koło Duut (ca 2300 m, a górki do 3500) to mi się wydają, jakby powiedzmy, Beskid Żywiecki przy Wysokich Tatrach; owszem ładny, miły, ale nie taki dostojny. Byłem dwa dni temu na Munch Chajrchan (4362m)3. Nie chodzi mi o ten smak alpinistyczny, bo ostatecznie pieszego podejścia było pięć godzin, a reszta samochodem i końmi, ale te widoki to był smak. Dojazd z Manchan, doliną Urt cender Sału4. Dolina wąska, ściany na kilkaset metrów prawie pionowe, jakieś obrywy, usypiska, szczeliny. Białe marmury w słońcu aż rażą, różowe granity, żółte jaskrawe porosty, dziki agrest, potem już tylko trawa i porosty. Nikną nawet krzaki karagany, nawet brak skalnicy, tylko trawy, maki alpejskie, jakaś goryczka, jakieś różowe kwiatki wśród nagich skał i sam Munchchajrchan. Ale tam się nie zatrzymujemy i jedziemy dalej do ????? wyżej w góry. Trochę błądzimy, ale w końcu ok. 2400 trafiamy na miejsce. Rozbijamy namioty (jest nas 5ciu – bez szofera). Staszek, p. Staszek, P. Stanisław, Bator i ja, oraz szofer. Staszek mój kierownik, p. Staszek – dziennikarz z Polski, który się do nas dołaczył, p. Stanisław pracownik Biura Radcy Handlowego z Ułan Bator na urlopie. Gość ok. 50, ale czerstwy i wesoły, no i Bator nasz Mongoł. Jest zimno, właściwie to chyba mróz. Wysokość, sądzę coś 3000 do 3300, zresztą nie mamy dokładnej mapy. Dopiero rano widzimy piękną, szeroką dolinę, łąkę, skały i dwa stawy górskie. Dolina ma wyraźny charakter lodowcowy. Chyba aż tutaj sięgał jęzor lodowca z Muncha. (…) Pogoda chwilami piękna. Przed nami piętrzy się biały od śniegu Munch. Lodu nie widać, a szkoda bo w ubiegłym roku widziałem Go okrytego lodem (piszę Go przez duże G, ale Mu się to należy), ale to był wrzesień i nie było opadów. W lewo szeroka i głęboka „U” – kształtna, podmokła, typowa dolina polodowcowa. Od N stromy Munch podcięty jest cyrkiem lodowcowym i zachodzimy go dookoła, od tyłu. Podejście na ogół łatwe. Wielkie, skalne rumowiska z granitów a wyżej lodowiec, ale wysokość daje się odczuć. Za wyjątkiem Staszka (chłop ma dobrą kondycję) wszyscy sapiemy jak umiemy. Powoli zostaje p. Staszek i p. Stanisław. Zresztą p. St. ma ciężkie buty gumowe, pożyczone u nas. Idziemy dalej we trzech. Nadciągają czarne chmury z których co chwila błyska. Na tej wysokości z nich może być tylko śnieg. Ale taka zawieja to też nieszczęście. Panorama gór wygląda pięknie i groźnie. Na W i S morze gór, nie jakieś pojedyncze łańcuchy, ale całe morze aż po horyzont, i widać dość daleko. Niestety ku N widoczności brak, tylko czarne, burzowe chmury. Tempo jest dla mnie zabójcze, ale mało czasu. Nogi mi ledwie się ruszają. Staszek pogania. Z Batorem idziemy jakieś 60 metrów za nim, od czasu do czasu łapiąc dech. Wreszcie na lodowcu łapie nas zawieja. Do szczytu kilkaset metrów drogi. Krótka narada, patrzymy na zegarek. Mamy jeszcze około godziny czasu na dojście. Później niezależnie od wszystkiego trzeba wracać aby za jasności być na dole i nie nocować w górach. Idziemy bez plecaków, tylko w jednym mamy raki i parę kostek cukru. Widoczność na około 20 metrów i syk śnieżnych krup, które biją w twarz aż boli. Ostatkiem sił włażę na szczyt. Na N od nas około 10 metrów lodowiec się urywa stromą, chyba 200 metrową ścianą. Ale my widzimy tylko krawędź i to dość niewyraźnie. Staszek próbuje zrobić parę zdjęć, ale chyba nie wyjdą i biegiem schodzimy lodowcem w dół. Idziemy na kompas i pamięć bo widoczność bardzo słaba. Powoli się jednak przeciera. Gdy jesteśmy koło koni odkrywa się znowu widok na szczyt. Jedziemy parę kilometrów końmi. O zmroku jesteśmy koło pierwszej w tej dolinie jurty. (…)

5.10.63, sobota

(…) stromym, trawiastym zboczem pniemy się na grań, która powinna nas zaprowadzić do szczytu (3790m) gdzie zostawiliśmy z początkiem lata ombrometr. Tutaj zaczynają się już pewne przykrości. Wychodzone buty ślizgają się po trawie, a serce zaczyna trochę pikać. Jesteśmy już ponad 3000 metrów. Odczuwam brak treningu i aklimatyzacji. W ubiegłym roku więcej chodziłem i miałem lepszą zaprawę (no i byłem o rok młodszy). Idziemy dalej granią w górę, grań robi się skalista i wąska, zaczynają się pokazywać płaty śniegu. Zrywa się zimny wiatr. Siadamy w osłoniętym miejscu, jemy trochę rodzynków, kawałek czekolady i idziemy dalej. Pogoda się wyraźnie psuje. Na umówioną godzinę do wyjścia doliny po drugiej stronie nie zdążymy, ale wracając – jeszcze gorzej. Idziemy dalej granią, która na mapie jest płaska, ale tutaj idzie raz w górę, raz w dół, tak po 200 – 300 metrów. Miejscami brniemy powyżej kolan w śniegu, miejscami idziemy po skałach. Widok na obie strony wspaniały. Na E równoległe niższe pasma, na W głębokie doliny i widoczność aż w dolinę. Widać Tugavik Goł płynący koło Monchen. Monchen zakryte skałami nie widać. Nad doliną Ano Chanjatu wisi ??? lodowcowych. Lśni się biel i coś jakby jęzor, czyli autentyczny lodowiec. Grań robi się wąska, ale że jest zasypana śniegiem więc idzie się jako tako. Idziemy zachodnim zboczem lub samą granią, ale ostrożnie bo są tutaj nawisy śnieżne, wiszące ku E ze względu na przewagę W wiatrów. Tymczasem zaczyna się zadymka, robi się powoli zmrok. Jeszcze ze dwa podejścia i jesteśmy na szczycie 3790 metrów (ca 6 metrów niższy od najwyższego w tym paśmie). Po drodze jeszcze niewielka sensacja. Ślizgam się na zlodowaciałym śniegu i zaczynam jechać. Dwieście metrów dalej jest przepaść, taka prawdziwa na kilkaset chyba metrów. Całe szczęście, że mam czekan i wiem jak się nim posłużyć. Obracam się na brzuch, biorę czekan pod siebie, aby nie wyrwało i ryję ostrzem w śnieg. Po kilku metrach zatrzymuję się. Leżę na czekanie brzuchem. Serce bije z powodu wysokości i emocji. Chwilę odpoczywam w tej pozycji, potem wbijając czekan powoli winduję się do góry. Wreszcie jesteśmy na górze. (…)

(…) Szef ustalał skład na rok następny, tak że nie mam już żadnych złudzeń, że to już koniec mongolskiej Przygody.

Staszek teraz ??? w hotelu ?????.

Piszę przy świeczce na melinie. Przez okno świeci księżyc. Jeszcze paciorek, siusiu i spać. Jutro jadę chyba do Mingat lub Drym, zresztą wszystko jedno. Pozdrowienia. Dziesiątego wylatuję do Ułan Bator. Chyba około 30. będę w Polsce.

Ludomir

____________________________________

1 Kochane Wojtki – to zwrot grzecznościowy Ludka Mączki do adresatów listu: Ewy i Wojciecha Jacobsonów.

2 Duut – miasto na południe od Kobdo: somon – niższa jednostka administracyjna, odpowiednik naszych powiatów.

3 Obecna nazwa: Monchchajrchan uul, 4204 m npm, drugi pod względem wysokości szczyt Mongolii, pasmo: Ałtaj Mongolski.

4 Dzergen Cagan.

5 Ombrometr – przyrząd do pomiaru wielkości opadów deszczu.

________________________________________________________________________________________________________Ludomir Mączka – ur. 22.05.1926 r. we Lwowie, zm 30.01.2006 w Szczecinie, żeglarz, geolog. Na jachcie „Maria” w latach 1973-1991 żeglował w rejsie wokółziemskim. W latach 1984-1988 na jachcie „Vagabond 2”, wraz z W. Jacobsonem i na różnych odcinkach innymi żeglarzami, przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (NWP). Laureat wielu nagród, m.in. Rejs Roku -1984,1988, 2003, Kolosy -2001: Super Kolos 2001,Conrady -2003.

________________________________

F O T O

Fotografie pochodzą z albumu Janusza Kuchcińskiego.

Grzegorz Węgrzyn: List z rejsu na koniec Zatoki Botnickiej.

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie Grzegorz-Węgrzyn.jpg

03.08.2021, wtorek, Torehamn

Ahoj przygodo!

Pomysł żeglugi jachtem w Zatokę Botnicką zrodził się, gdy okazało się, że nie popłynę w NWP (żegluga w NWP została wstrzymana przez władze Kanady, z powodów sanitarnych – przyp. red.). Chociaż Regina R II była w kwietniu na próbach morskich, to taka próba – rejs do północnych krańców Zatoki Botnickiej – będzie najlepszym sprawdzianem. Zapakowałem się z prowiantem na trzy miesiące (łącznie z wojskowym chlebem), paliwa – pełen zbiornik, do tego smary, oleje.

Przygoda z Zatoką zaczęła się w porcie Lulea (28-30.07.2021), gdzie dotarłem po czterech dobach od ostatniego portu jakim był Degerhamn na wyspie Oland. Kilkanaście mil szkieru płynąłem nocą, przy całkiem dobrej widoczności, a to za sprawą pełni księżyca. Cały ten odcinek przepłynąłem na silniku, nie chcąc nadmiernie ryzykować na wąskim i krętym farwaterze. Było o tyle dobrze, że cały tor wodny jest oświetlony.

W Lulei stałem dwa dni, odpocząłem po kilkudniowym przelocie, uzupełniłem paliwo, wodę. To wszystko jest na kei, a koszt jednej doby wynosi 250 koron szwedzkich (wychodzi jak w Trzebieży).

Następnym planowanym portem jest Torehamn, najwyżej – geograficznie – położone miejsce w Zatoce Botnickiej. Tak zaplanowałem wypłyniecie, żeby drugi raz nie płynąć w szkierach nocą. Ale nie ma tak dobrze, poranna kontrola barometru wskazała, że będzie załamanie pogody. Trudno, płynąć trzeba.

Pierwsze kilka godzin nie zapowiadało zmiany, ale już po południu zaczęło się: rozbudowujące się kołnierze chmur szkwałowych nie poprawiły mi nastroju. Zmieniłem obrany początkowo kurs na Torehamn i zacząłem uciekać z potencjalnego niebezpieczeństwa. I udało się, dostałem małą dawkę wiatru, a to że kilka godzin dłużej będę płynąć to nic to.

A jednak miało to znaczenie, bo nim podszedłem do stawy podejściowej, zaczęło robić się ciemno. Tym razem całe niebo było zakryte chmurami i ani światełka znikąd, a po białych nocach żadnego śladu. Miałem nadzieję, że cały tor podejściowy bedzie oświetlony jak do Lulei. Niestety, okazało się inaczej i wpłynąłem w szkiery ze świadomością, że bedę musiał pokonać trasę po ciemku. Zawrócenia nie brałem pod uwagę. Przygotowałem silnik do dłuższej pracy, sprawdziłem jeszcze raz mapy elektroniczne, przygotowałem „szperacz” i z nadzieją w sercu postawiłem sobie wyzwanie – nocą do Torehamn.

03.08.2021, wtorek

Szczęśliwie pogoda się uspokoiła i powolutku, z kontrolą na monitorze, płynąłem do portu Torehamn w oczekiwaniu czegoś szczególnego, jakiś pięknych widoków. Gdy przypłynąłem bladym świtem zobaczyłem starą keję, stare silosy po cemencie i … wymarzone miejsce do zacumowania longside. Takie cumowanie w żeglowaniu solo jest szczególnie wygodne i pożądane, bo jak ci każą stanąć na muringu albo kotwicy i do kei, to robi się kłopot. Gdy tylko powiązałem „sznurki”, od razu „poszedłem w koję” i spałem do południa. Był 31. lipiec 2021 roku.

Nie ma chyba co pisać o rutynowych zajęciach jak znalezienie prądu, wody, bosmana, bo to oczywiste. Jedno mnie zaskoczyło szczególnie, że ten port to zwykły kemping z małym pomostem dla żeglarzy włóczęgów. W każdym bądź razie nie tak wyobrażałem sobie koniec Bałtyku. Na pamiątkę dostałem dyplom pobytu w tym miejscu, co sprawiło mi dużą radość.

Następny port do którego planowałem popłynąć to Haparanda, odległa od Torehamn o około 60 Mm. Trasa podobna: kręta, pomiędzy wysepkami i kamieniami wystającymi z wody tuż przy farwaterze. Wypłynięcie zaplanowałem bladym świtem, żeby uniknąć poprzedniego doświadczenia. I udało się. Przy ładnej pogodzie i sprzyjającym wietrze dotarłem późnym popołudniem do Haparandahamn.

04.08.2021, środa, Haparandahamn

Tutaj, w Haparandahamn, mam zamiar stać dwa dni, wyczuć klimat portu i pojechać do miasta Haparandy, na zwiedzanie. Sam port jest odległy od miasta o 18 km i tylko autobus cztery razy dziennie obsługuje tę trasę. A pojechać trzeba, bo popłynąć się nie da. Wiatry wiejące z północnych kierunków wywiały wodę z rzeki Tornio. Miejscowy rybak, który wiózł mnie do miasta, był tak uprzejmy, że pokazał miejsca gdzie normalnie jest woda, a dzisiaj jej nie ma. Twierdził, że wywiało 0,7m; miejscowy chyba wie co mówi. I tak po dwóch godzinach zwiedzania wsiadłem w autobus powrotny.

05.08.2021, czwartek, Kemi

Jestem w Kemi. Pogoda – wspaniała, co prawda w nocy spada do dziesięciu stopni Celsjusza, ale w dzień można chodzić „na krótko”. Tak jest na lądzie, ale na morzu trzeba się ubierać. Czuć, że to sierpień i Północ.

Trasa z Haparandahamn do Kemi nie była wcale łatwiejsza niż do Torehamn. Tutaj to dopiero było zawijasów; trzeba być skupionym przez cały czas. Nie było mowy o tym, żeby coś zrobić do jedzenia. Tylko szybkie picie i to z wyglądaniem ciągłym z kambuza. Chwila nieuwagi i można „pocałować” się z boją.

Chyba mogę powiedzieć, że już się obyłem ze sposobem prowadzenia nawigacji. Staje się to dla mnie coraz łatwiejsze, przecież należymy do tego samego systemu (systemu IALA – przyp. red.), ale jednak trema człowieka zjada. Po dotarciu do Kemi od razu pojawił się bosman i udzielił instrukcji poruszania się po porcie. Wszyscy są bardzo mili i uczynni. A szczególnie mnie ucieszyła jedna rzecz: Regina R II była w ciągłym zainteresowaniu żeglarzy. Przychodzili, podziwiali i zawsze padało pytanie: ”kto to jest na zdjęciu”. Kiedy odpowiadałem, że Babcia to zdziwienia i aplauzu nie brakowało.

Następną miłą niespodzianką był fakt wywieszenia polskiej flagi na maszcie. Na całej dotychczasowej trasie, pierwszy raz się tak stało.

Kemi jest miejscem z którego najłatwiej dostać się do wioski Św. Mikołaja. Na tę podróż trzeba zarezerwować cały dzień. Możemy pojechać pociągiem albo autobusem. Po około półtorej godziny podróży jesteśmy w Rovaniemi. Tutaj trzeba przesiąść się na autobus podmiejski i po około pół godziny jesteśmy w „Santa Claus Village”, Arctic Circle. Na terenie całej wioski panuje atmosfera Świąt Bożego Narodzenia za sprawą kolęd płynących z głośników. Reszta to już biznes: sklepy z pamiątkami, restauracje, domki do wynajęcia. Jest jeszcze biuro do wydawania certyfikatów przekroczenia koła podbiegunowego. Nigdy nie przypuszczałem, że koło podbiegunowe będę przekraczał piechotą. Chociaż takich przekroczeń mam kilka, ale wszystkie jachtem. Po powrocie na jacht dotarło do mnie, że wyprawa została w 100% zrealizowana. Czas wracać do domu. Do zobaczenia w Szczecinie. Pozdr kpt. G. W.

Grzegorz Węgrzyn

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Stawa wejściowa do szkieru w Lulea.

Koniec Bałtyku na mapie.
Dyplom pobytu w najdalszym na północ punkcie Zatoki Botnickiej (i Bałtyku).

Boja jest na głębokości 2,5m, za nią jest tylko 0,6m.
Kemi, widok na budynki klubowe i restaurację.
Regina R II przy kei w Kemi.
Autor na Arctic Circle.

Fot. Autora

__________________________________________________________________________________________________________________________Grzegorz Węgrzyn – ur. 1952r. w Zwierzyńcu n/Wieprzem; żeglarstwo morskie uprawia od 1976 r. w szczecińskich klubach: HOM, LOK, Stal Stocznia; w 1983 i 1984r w załodze s/y „Karfi” pod kpt. Zbigniewem Rogowskim (Mistrzostwa Polski); żeglował na Bałtyku, Morzu Północnym, Adriatyku, Morzu Czarnym; brał udział w wyprawie „Islandia 2009” na s/y „Stary”(kpt. M. Krzeptowski), w wyprawie J. Kurbiela na Grenlandię (2010) i na Svalbard (z kpt. K. Różańskim) w 2011r; w czerwcu 2015r. na jachcie „Regina R” wypłynął w rejs, z pierwotnym zamiarem samotnego, non-stop opłynięcia Ziemi, z którego to zamiaru żeglarz wycofał się na Atlantyku, a rejs przerwany został 15.04.2017r na Pacyfiku z powodu awarii steru i utraty jachtu.

Ludomir Mączka: Zapiski-notatki z rejsu „Marią”. Australia, Wielka Rafa Koralowa, Darwin, 1977 – 1978r.

Ludomir Mączka, wbrew powszechnej opinii, pisał dużo i systematycznie: były to listy do przyjaciół i znajomych; z wyjazdów zawodowych, z rejsów, listy z Afryki do kolegi geologa. Wysyłał widokówki z wypraw, rejsów gęsto zapisane na odwrocie, ba nawet napisał artykuł – głos w dyskusji na temat walorów estetycznych, wychowawczych żeglarstwa. Pozostawił po sobie skrupulatnie prowadzone, niemalże dzień po dniu, zapiski – notatki z rejsu „Marią”.  

Wyłania się z nich postać żeglarza zatroskanego o sprawy rejsu, jachtu, załogi, ale też obserwatora zafascynowanego otoczeniem, przyrodą, ludźmi; człowieka z egzystencjalnymi rozterkami, który, niczym literacki „niespieszny przechodzień”, wplata rozmaite dygresje wydobyte z głębi własnego intelektu. Dzięki uprzejmości Wojciecha Jacobsona, który olbrzymim zaangażowaniem i wytrwałością gromadził i zachował spuściznę po Przyjacielu, przedstawiamy kolejne fragmenty ludkowych notatek z rejsu „Marią” (poprzednie,  patrz: „Zeszyty Żeglarskie” nr 20, 21, 22e 23e, 45e, 46e), tym razem z okresu żeglugi australijskiej, przez Wielką Rafę Koralową, w drugiej połowie 1977 roku. W większości prezentowanych zapisków, pozostawiono nie poprawiony, pisany na gorąco tekst, bez nadmiernej ingerencji w charakter i styl Autora.                                                                                          (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

06.11.1977, Niedziela, w drodze

Już dwa dni żegujemy przez Zatokę Carpentaria. To już morze Arafura i Ocean Indyjski. Jest gorąco, wilgotnie, na papierze trzymam ??????????. Wiatr korzystny 2º E, tyle, że znów trzeba siedzieć i sterować, bo chcemy wejść do Gove Hbr. i to jest dokładnie pełny wiatr. Wczoraj była prawie flauta. Pytałem Nev’a w Darwin czy to już nie flauty przed zmianą monsunu. Ale uspokoił mnie, że ten pas cisz równikowych jeszcze jest na N Nowej Gwinei, że jeszcze do sześciu tygodni jest O.K. Wachty mamy 4 godz., to jednak najlepszy układ. Gotowanie jak popadnie przeważnie ja zgotuję a on przyprawia. Zresztą na dwóch to nie problem, no i urozmaicenie nie za duże. Ryż, makaron. Bogdan zupek nie jada, ???? suszone ziemniaki ??????. On jest spec od naleśników. Zresztą za gorąco aby coś więcej robić w dzień. Chodzą dookoła „Thunder storms”, ale nas jakoś nie zaskoczył (oby). Nev poleca Gove Hbr., to taka przystań w Zatoce Melville’a. Wejście nie wygląda źle, ale mapy mamy 1:1 000 000. Zrobiłem szkic z locji starym zwyczajem (Wojtek to robił ładniej). Tam jest kopalnia boksytu „mining camp” i w nim VK8AC, Andy, niedaleko misja, to tak ca 150 Mm więcej. Luisa (F08EM) nie udało mi się złapać drugi raz i nie wiem nic więcej o Mirandzie. Czy był w Japonii, Hawajach itd. Może będzie w Darwin. Widzieliśmy kilka węży morskich, mniejsze niż ten z Loch Ness, żółty w brązowe paski poprzeczne, tak 1,5 m, ponoć jadowity i to ?????. Przeszedłem na „astro”, gwiazd nie widać, bo jakoś się zawsze zbierają chmury wieczór i rano, ale słońce idzie. Warunki są idealne do obserwacji.

08.11.1977, Wtorek, Carpenteria

Dni są gorące i noce bez snu jak w piosence. Dziś wiatr przeszedł do SE i siadła fala. Morze idzie ???? Przedtem wiatr był bardzo słaby, fala i wiatr się zmienił. Trudno było trzymać ster, ale 4 godz. wachty są O.K. Do Gove Hbr. 120 Mm. Jeśli nawigacja jest poprawna. Od Nev’a mam w dzień Meteo, przekazuję też aktualną pogodę jemu. Bawię się „astro”.

09.11.1977

Noc, flauta z NE przedtem był słaby SE i łódka leciała samosterownie przez kilka godzin. Teraz stoi samosterownie. Wreszcie znów pełny tropik. Wachta nocna „na Adama” w dzień 33º C i słońce grzeje, ale lubię taką żeglugę. I znów żal za Rafą, ale ciągnie Gove Hbr, Darwin, Brome. W Darwin albo na „martwy sezon” łódkę na brzeg, co tam zrobię na ogół albo jeśli to będzie za drogo to oczyszczę, pomaluję dno antyfulingiem i w mangrowce. Zobaczymy.

09.11.1977

Flauta cały dzięń, upał, parno, słońce, czasem chmury. Do Gove Hbr. ca 100-120 Mm. Nev przekazał kilka wiadomości – na Koralowym już jest cyklon „Toni”, ale pozycja 152,5º E 12,5º S to kawał od nas. Na razie nas nie dotyczy. Obiecał wiatry E 10-15 kn, ale na jutro. W Darwin iść na boję w Sunny Bay, potem kontakt z Mr Kym Nichols (szef YC) i wyciągać się jak ?? do szybko. Bo w Darwin już latają szkwały i burze. Jakiś jacht zerwało z boi i rozbił się na skałach. Wieczorem będzie na 7078 Andy (VK8AC) z Gove Hbr. To wyglada na duże osiedle nawet z J. Clubem, bez opłat. W Darwin chyba „zimowanie” zamknie się w 100 $ (oby).

10.11.1977, w drodze

Pogoda b.z. Wiatr słaby, ale jakoś idzie. Pozycja z astro i radia pokrywa się i chyba jest O.K. Pogadałem z Andym i Nev’em, Do Gove Hbr. zostało jakieś 40 Mm. Jest 1900 LT. Pójdziemy jeszcze kilka godzin i czekamy do rana. Sukces kulinarny, Bogdan dał się skusić na moją zupkę (nie „barszcz”, tak nisko nie upadł).

11.11.1977, Piątek

Wyszliśmy kilka mil za dużo na S. Zresztą to mój błąd w sztuce oraz „Achmatowa”. Mój, że nie zrobiłem kulminacji, a „Achmatowa”, że przy kulminacji obliczenia są dość dowolne, w granicach 4-5 Mm, no i się dodało. Niewielka różnica, ale dzień stracony zanim się „rozczytaliśmy” i wywindowali to ok. 10 Mm na N. Teraz będę robił kulminację. Druga sprawa, że mapa jest 1:1 000 000, nie bardzo wejściowa. Ale może (na psa urok) przygoda jest. Nawet za dużo flauty. Tak, że po kilku godzinach dyndamy się na flaucie bez żagli. Teraz noc przestoimy bez żagli i rano pchamy się na Gove Hbr. Przed chwilą rozmawiałem z Andym (VK8AC). Rozmawiałem z Johnem (VK2BNQ) z Wollongong O.K. John pływał na Ana z Leifem. Łączność przez Raula, bo on ma lokalne zakłócenia.

14.11.1977, Poniedziałek

W sobotę weszliśmy do Gove Hbr. Ładnie osłonięta zatoka. Miasteczko (4500). Duża kopalnia boksytu. Wejście było właściwie proste, ale mieliśmy trochę trudności aby się zorientować. Noc z piątku na sobotę przestaliśmy w dryfie. W sobotę ok. 0600 ruszyliśmy w poszukiwaniu Gove Hbr. Niby w piątek nam się wszystko zgadzało, a w sobotę nic się nie zgadzało. Upał, flauta, byliśmy w dobrym miejscu, tak jak trzeba przy Veronica I, ale coś nas zauroczyło i wróciliśmy się kilka mil. Przy samym wejściu silnik stanał. Przegrzał się i wypluł olej (ale się nie zatarł). Ostatnie kilkaset metrów podeszliśmy na żaglach, ale już nie pod molo tylko co tak aby rzucić kotwicę. Bączkiem popłynąłem do brzegu. Był Andy i dwóch Polaków. Zrobiliśmy trochę porządku z kotwicą, itd. i z Andym i rodakami pojechaliśmy do Jurka. Tusz, zimne piwo, kolacja. Zostaliśmy na noc i nadal siedzimy u Jurków. Bardzo miłe małżenstwo. Miasteczko to własność kopalni, urządzone komfortowo, ma już 7 lat (ok.). W czasie wojny było tu lotnisko i obóz wojskowy, boksyt odkryli później. Cały obszar to „Native reserve”. Niedaleko misja i wioska tubylców. Byłem tam z Andym. Mają tam wsyzstko, ale traktują to po cygańsku. Śmiecie, obdrapane to to i zaniedbane, trochę dają banany, resztę dopłaca rząd, jest ich z 15 setek. Po mieście często chodzą zdziczałe bawoły, bo akurat miasteczko zbudowano na drodze do wodopoju. Strzelać tu nie można (białym), bo to rezerwat tubylców. Są czasem różne śmieszne sytuacje. Czasem bawół kogoś poturbuje. Znaki drogowe ostrzegają o ewentualnych bawołach (Bawoły to zdziczałe indyjskie woły). Nazwa portu od porucznika Gove, który w wieku 21 zginął w akcji. Andy tutaj latał jako chyba telegrafista i nawigator, potem obsługiwał jakieś inne lądowe stacje w czasie wojny. Teraz pracuje jako elektronik w fabryce. Jest duże molo, transporty kilka milionów ton boksytu w eksporcie, ale jeden milion przerabiają na miejscu na tlenek Al.

16.11.1977, Środa, Gove Hbr

Miejscowośc nazywa się Nhulunbuy. Osiedle jest ca 15 km od kopalni i ca 10 od fabryki. Wczoraj usiłowałem załatwic robotę na sezon huraganów w tutejszej kopalni. Wszystko wyglądało O.K, ale w końcu nic nie wyszło ze wzglądu na „work permit”. Szkoda, chyba pojutrze lub jutro idziemy do Darwin.

16.11.1977, Środa, Nhulunbuy

Wczoraj z Julianem i Grażyną byliśmy na Gove. Słodka woda, ludzi mało, ciepło. To było lepsze niż najlepsze kino. W morzu teraz należy się kapać ostronie. Sezon na „sea wasp”, takie jakieś jadowite meduzy. Kazio to kiedyđ próbował, ale w małej ilości. Potem byłem u celników. Ju wszystko widzieli, nawet telefonowali do Canberry. Pytali o Kazia i Davida Walsha. Z celnikami bez kłopotu. Pytałem o ewentualne przedłużenie „clearance”. Żal złych umów. W klubie stoi Super Shrimp. Taka mała, chyba 18 ft, łódka, którą spotkałem na Tahiti, a Stanisław Cisek na Wyspach Kanaryjskich. Dzisiaj przejdą do Klubu nalewać wody to go chyba spotkam. Ciekaw jestem czy jest sam. Na Tahiti sobie przygruchał jakąś towarzyszkę (postoju czy podróży?).

17.11.1977, Gove Hbr.

Nhululunbuy, Nhulumbuy, nie jestem pewny czy to to się tak nazywa, ale to możecie znaleźć na mapie, poza tym jest ca 0200 LT. Mam trochę w czubie. W sam raz. Przeprowadziliśmy jacht do klubu, ale nie gra z chłodzeniem. Szliśmy na żaglach. Jutro (dzisiaj) zobaczę co jest. Z konieczności jestem za mechanika. Bogdan jest nawet gorszy ode mnie, ale to W.F. Byłem u Andego (VK8AC). Polski nie złapałem, akurat czas na budowę socjalizmu. To się chwali, że nie ma ich na radiu. Tylko gadaliśmy z Andym (VK8AC) z W. Germany. Wróciłem ok. 21 LT. Puściliśmy muzykę z magnetofonu – taką duszeszczypatielną – ruską. Coś nas jednak łaczy. Byliśmy na łódce. Wygląda, że chłodzenie się załatwia, znaczy jutro. Coś szkoda ruszać się stąd. Ale tak to już jest. Trzeba pożegnać przyjaciół i iść dalej. Próbowałem tu się zahaczyć, ale nie wyszło (wciąż ten „work permit”). Chyba pojutrze do Darwin. Może tam się coś trafi. W każdym razie do maja trzeba przeczekać. Tutaj zastałem Supr Shrimp, taka mała łódka z Londynu. Aż dziw że tu przypłynął. Widziałem go w Papeete. Tutaj z roboty „g”, duże „G”, a szkoda bo opłaty O.K. Dobrze nam tutaj. Pływamy na basenie. Jednak Bogdan jest trochę fachowiec, co pokazał wtedy jak pływał, i to jest O.K.

18.11.1977

Czas leci szybko. Była możliwość złapania roboty w tutejszej kopalni czy fabryce, ale rozbiło się o „work permit”. A szkoda, jest piękny basen, byliśmy tu dwa razy. Słodka woda. W morzu też nie sezon to „sea wasp” i inne takie meduzy, które w większej ilosci są nawet ponoć niebezpieczne i sprawa kończy się w szpitalu. Wczoraj robiłem trochę na jachcie, zmieniłem impeler w pompie wodnej, oczyściłem jeden kabestan, bo się zaciął i windę kotwicy. Stoimy już przy klubie. Z Super Shrimpem nie rozmawiałem, ale Bogdan. Marii nie pamięta, ale już pływa z żoną. Może się coś jednak z roboty wykluje, wtedy tutaj bym „zimował.”

Nhulunbuy to trzecie miasto w N.T. Darwin 40-50 tyś, Alice Spring – ca 12000 i tu 3500 (to się nazywa NHULUNBUY). Byłem w fabryce, szef nawet telefonował jeszcze raz do Darwin, ale z roboty „G”. Grzecznie, ale „G”. dobrze, że nic nie mają przeciwko przeczekaniu złej pory. Wygląda, że chyba jutro do Darwin. Nadal ciepło i spokojnie.

19.11.1977, Sobota

Wczoraj byliśmy w klubie. Tadeusz, Grażyna, Gus (Gustaw) dwoje tutejszych Australijczyków i my. Klub na wysoki połysk. My wystrojeni w tadeuszowe ciuchy. Wróciliśmy ok. 12 tej. Dziś wychodzimy, jest 0700, w planie śniadanie, celnicy i do Darwin. Tak przesiedzieliśmy tutaj tydzień. Jak będzie w Darwin zobaczymy.

21.11.1977, Poniedziałek

Dobrze było w Nhulunbuy. Jednak czas goni, bo już zaczynaja się flauty. Piszę czerwonym długopisem, bo inne jak papier troche tłusty lub spieczony to nic z tego. Jest ciepło, parno. Gus (Gustaw) i Grażyna z Tadeuszem zaopatrzyli nas na drogę. Spiżarnię nam spuchniała, ale żal się ruszać. Darwin to na razie niewiadoma, tyle że port nie jest najlepszy. Pokazał mi Piter (tutejszy żeglarz) gdzie najbezpieczniej kotwiczyć w Darwin. Taka trochę kręcona droga i prądy, ale ponoć bezpiecznie. Osobna kwestia to robaki i robota. Chłodzenie coś w silniku nawaliło i słabo działa, trzeba będzie chyba kolektor oczyścić (?), licho wie, przewody i pompę oczyściłem i nic.

06.12.1977, Darwin

To kawałek hieroglifów z Nhulunbuy. Sam tego nie mogę przeczytać. Ciekaw jestem czy to się komuś uda. Spokój, cisza, za chwilę idziemy na miasto i może do P. Stefańskiego – emerytowany geolog.

23.11.1977, Środa

Przeszliśmy Cumberland Strait przed chwilą, jest 21 LT, księżyc prawie w pełni. To nam oszczędziło ze 100 Mm, ale nie chcę tego drugi raz. Na mapie napisane „Strong tide rips”, a to okazała się górska rzeka: wiry, woda szumi, piana, księżyc. Miałem cykorię i nawet trudno mi było to piękno podziwiać. Dobrze, że silnik działał O.K, a miałem problem z chłodzeniem. Przez 3 dni szukałem i przeczyściłem wszystkie rurki, a okazało się, że zatkał się sam króciec przy kolanku ryry wydechowej. Pogoda ciepła i parno. Wczoraj przy falucie mieliśmy wizytę 3 rekinów. Woda czysta, rekiny tak po ok. 2 m sztuka. Jasno-żółtawe. Odeszła ochota do kapieli. Polewamy się wodą. Chyba zmiana pogody się zbliża, duże ciśnienie, wczoraj pas cisz (konwergencja był ca 500 Mm od nas na N).

24.11.1977, w drodze

Za Cumberland St. była flauta, cisza, księżyc, prąd zaczął nas znosić, więc znów silnik i ok. godziny na silniku, potem słaby wiatr z N, żagle↑, łódka leci raźno, jest cicho, pieknie, odprężenie, duża herbata. Zmiana wachty, 4 godz. spałem jak zabity. Bogdan zbudził mnie o 0300. Byłem prawie nieprzytomny ze snu. To przejście to jednak było mocne przeżycie. Teraz wiatr ledwie trochę ciagnie, oprzytomniałem, łyknałem zimnej herbaty. Śpimy na pokładzie, teraz w jachcie jest miło. W środku 30º C, w dzień do 35º, te 3-5º to jednak jest róznica. Jak wczoraj było 29º to było prawie zimno, pod zaimprowizowanym prysznicem z dziurawego wiaderka. Nev’a wczoraj nie miałem na radio, był tylko Andy i Keith (VK6KC – Mobil Net). Ulżyło mi po przejściu tej cieśniny. Może w dzień tobym się z interesu wycofał. Przy księżycu dopiero w prądzie zobaczyliśmy co to jest. Było to naprawdę piękne, ale jakoś tak w czasie przejścia patrzyłem subiektywnie. Po prostu miałem stracha, że prąd będzie silniejszy, że może nas wsadzić na miałkie lub skały i to byłby koniec zabawy. Albo zgaśnie silnik. Może wyniosłoby na zewnatrz, ale mogłoby nie. Jak bym miał coś w tablicach pływów to bym przeczekał na zmianę prądu, ale nic nie ma, tylko ta uwaga w locji, że statkom się nie poleca i na mapie „strong tide rips”.

24.11.1977, Czwartek, w drodze

Wyspy Vessel zostawiliśmy za nami. Jakoś powoli się pchamy. Ciepło, parno, śpimy na pokładzie. Nawet mało gramy w szachy. Trochę czytam, łódka leci powoli i życie leci w odstepach 4 godz. W dzień to nie problem, w nocy trochę chce się spać. Morze płaskie, księżyc, itd. Do ciepła powoli się przyzwyczajamy.

25.11.1977, w drodze

Wachta idzie, ciepło, falutowato. Powoli pzrzyzwyczajamy się do upału. Chodzimy i śpimy nago. Ja uprawiam „astro” z różnym skutkiem. Warunki są dobre, tylko pod łokcie trzeba podkładać koszulę lub ręcznik aby papier nie zamoczyć potem. Jest prawie 21 (LT). Skończyłem obrabiać księżyc (dla wprawy) i trzy gwiazdy, pozycja wyszła dobrze, choć wolałbym aby było bardziej na W. Robimy ca 30-40 Mm na dobę, aby tylko była pogoda. Lenistwo nas męczy. Bogdan już nawet angielskiego nie bardzo się uczy, stracił zapał do „astro”. Mnie też wiele robić się nie chce. Ale noce są piekne, ciepłe, księżyc, cisza, ciut wiaterku (tak ca 5 kn). Oby tylko tak dalej. Zaraz następna kawa (od Tadeusza) i kontempluję księżyc. Ok. 23 z Darwin meteo (Nev’a już 2 dni nie ma w radiu).

26.11.1977, Sobota

Cicha, spokojna, księzycowa noc, ok. 29º C. Bogdan śpi goły na pokładzie. Ja zrobiłem pozycję z gwiazd. W jachcie 31º C. Słaby NE, robimy ok 2 kn. Cały dzień kompletny stil i upał, Śłońce prawie pionowo, cienie małe. Polewamy się wodą. Upał aż ciężki, zwłaszcza, że do Darwin 350 Mm, a to już nie za wiele czasu. Dopiero wieczór na 7 Mz złapałem Mobil Net (VK6KC), Andego (VK8AC) i VK8JD (Darwin). Komunikat dostałem, nie jest tak źle. Konwergencja na 136º E i 4º S. Zapowiadaja na dzien wiatr ca 12 kn. Kręca się rekiny więc pływanie raczej niemiłe. Ja widziałem takiego małego (ca 2 m). Bogdan większego, ca 4 m. To jednak zniechęca do kąpieli. W upale lenistwo. Tylko książki jakoś lecą. Nauka własna słabo, nawet szachy nie bardzo.

30.11.1977, Środa, w drodze, N C. Croker

Jakoś nie mam czasu ani ochoty na pisanie. Do New Year Island było bardzo wolno, upał, pierwsza ulewa i prawie still. Miałem poważne chwile wątpliwości w wartość „astro”. Zawsze przynajmniej jedna linia nie pasuje. Ale okazało się O.K. Bogdan wypatrzył wyspę tam gdzie powinna być. Trochę mnie pomylił znajomy radiota (Andy VK2BCJ/MM), który mijał nas na statku handlowym nocą i podał mi później pozycję ca 30 Mm dalej na W, ale sprawa się wyjaśniła, to był inny stateczek, chyba rybak. Dziś nocą cisza, trochę deszczyku, czarne chmury. Na wachcie skończyłem książkę i ukazał się C. Croker. Najpierw wygladał jak wyspa blisko. Wziąłem to za Oxley Is., ale potem dla sprawdzenia (swojej astro) złapałem księżyc i okazało się, że jest 12 Mm na W. Coś jest źle. Tym razem astro było O.K.

30.11.1977

Z Darwin stały kontakt, VK8JD, NT, VK6KC. Tak jakoś przyjemniej, jak się ma znajomych, którzy czekają na wiadomość kiedy będziemy w Darwin. Jeszcze z 160 Mm, to może być nawet tydzień. Zobaczymy.

30.11.1977, Col, Noe

Prawie kompletna cisza. Ostatnie 2 godz. szliśmy na silniku. Jest 21. Daleko, chyba 20 Mm poblask od lat na C. Dan. Do Darwin 150 Mm. Dzisiejszy utarg niezły, ok. 50 Mm. Na gładkiej wodzie nawet słaby wiaterek Marię ciagnie jako tako. Zachód słońca był właściwie trudny do opisania. To jakby esencja tropiku. Chwila zachłyśnięcia sie pięknem I potem noc, ciągle parno. Woda pachnie glonami. Była cała kolekcja chmur (Cu, Ci, Lf, wysokie wypietrzone CuNi nad lądem z błyskawicami podświetlone zachodzącym słońcem. Cały zachód w czerwień i odblask na morzu. Gładka, szklista niewielka fala koloru trudnego do opisania. Nie czerwony, nie pomarańczowy, raczej jak stare dukatowe złoto w stopie z miedzią i cisza. Ciemne linie odległego brzegu. Zupełnie jak w opisach Conrada. Właściwie to lepiej czytać Conrada. Bogdan śpi. Nie gotujemy nic, nawet mieliśmy na zimno kawę.

Gus (Gustaw) i Tadeusz z Grażyną zaopatrzyli nas na drogę. Resztki “cudownej makreli” czekają na swoją kolej. Wieczór złapałem Jeffa. Kupa listów przyszła na Darwin. Jan ma już licencję. Jeff w ciągu tygodnia stawia maszty.Może jeszcze razem popłyniemy do Świnoujścia, kto wie.

01.12.1977, w drodze

Podchodzimy do C. Don. Jest 0800. Przed chwilą skończył się “Thunderstorm”. Trwał ½ godziny, nawet ominęła nas ulewa, ale wiatr dmuchał tęgo (7-8º B). Teraz spadł do 3º. Wczoraj złapałem SP3DOJ na 59 dla niego, 57 dla mnie. Rozmowa z Filipinami. Akurat miałem chwilę wolną i kręciłem gałki. To pierwszy bezpośredni kontakt, nie liczę tych od Johna i Toniego. Puchalski jest w Numea. Wieczór spróbuję złapać Numeę (E. Szymański FK8CR). Kontakt dostałem od Leszka z Ostrowia Wlkp. Dziś mam ruch w radiu. 0300 VK8KC i & (Mobil Net), potem 0530 może John (VK2BNQ), potem 0830 może Darwin, VK8JD i & i 10.00 FK8CR I SP3DOJ. Trzeba będzie trochę podładować. Jak takie szkwały chodzą do Darwin to rzeczywiście trzeba się szybko wyciągać.

02.12.1977, 0330 LT, Dundes St.

Minęliśmy C. Don po południu wczoraj. Po porannym szkwale totalna flauta. Ca 3 godz. na silniku. Przynajmniej podładowałem baterie. Teraz księżycowa noc i też jest flauta. Niosą nas prądy pływowe, ale na razie jest O.K. Trzymamy się blisko szlaku. Wieczór miałem gadkę z Puchalskim w Numea. Ze wzgledów finansowych odradzałem Sydney. Był ½ roku na Tahiti. A nas wypieprzyli Francuzy po 2 tygodniach, dobrze z nimi. Straciłem całą Francuska Polinezje, za to miałem Wielką Koralową Rafę. Jutro pogadam sobie jeszcze z Puchalskim. Miał jakieś kłopoty z Mirandą, stąd postój na Tahiti. Poznałem radiotę, Polaka w Sydney, ale nie mieliśmy okazji się spotkać, a szkoda, bo elektronik przydałby się.

02.12.1977, zatoka Van Diemena

W nocy flauta, w dzień też. Upał, dopiero po południu zaczął sie trochę wiatr z N, ok 3º. VK8NT i VK2BSJ nastraszyli nas prognozą. Silne burzowe szkwały do 40 kn (VK2BSJ). Nev z Darwin obniżył szkwały do 25, ale jakoś na razie jest bez nich i bez deszczu. Czeka nas jeszcze wąskie przejście z pradami, ale to na jutro. Rozmawiałem z Edwardem1 z Numea, ale Puchalskiego nie było. Ustaliłem kontakty ewentualnie przez Raula. Wieczór dogonił nas stateczek z Darwin przerobiony z barki desantowej. To bardzo popularne tutaj jednostki. Zboczył z drogi, zrobił kółko koło nas, pytał gdzie idziemy i poszedł. Ta ciągła flauta zaczyna włazić na nerwy, zwłaszcza, że to już koniec sezonu i czas na schronienie się w dobrej dziurze.

05.12.1977, Poniedziałek, Darwin

Wczoraj o 17 tej zakotwiczyliśmy w Darwin. Upał, flauta. Rano deszcz, wiatr w nos rano, potem flauta. Jakoś na silniku do????bliśmy się pod prąd pływowy. Miejscami do 3 kn, ale trudno czekać aż sie odwróci. Ostatnie 6 Mm zajęło 7 godz. na silniku. Port widać, że był dobrze zniszczony. Nie bardzo pasowało do mojej mapy, ale jakoś znaleźliśmy kotwicowisko osłonięte z którego w razie czego można uciec w ??? w mangrowce. Tam jachty które się schroniły przeżyły cyklon (“Tracy”). Mazurek był tu we wrześniu, miał sporo kłopotów, ale jakoś poradził. Wczoraj wieczór i noc byliśmy u Leszka Powierzy, kontakt dostałem w Sydney. Geodeta, bardzo O.K. Przegadaliśmy kawał nocy przy zimnym piwie, wykąpali się w basenie przy domu. Dziś odebrałem kilka listów w kapitanacie. Dla Bogdana nic, coś idzie z Sydney. Wieczór jadę do J. Klubu spotkać tutejszych żeglarzy i Nev’a (VK8NT). Trzeba się będzie wyciagać. Miasto odbudowane, prawie nie widać śladów, w porcie więcej. Pełny tropik i egzotyka. Przejście z Gove 2 tyg. było nie męczące, ale denerwujące. Zasiedziałem sie w Gove i na Rafie, ale teraz to nie żałuję. Szkoda, że nie mogę jeszcze raz pójść na Rafę. Opis doznania przy okazji.

05.12.1977, Darwin

Wieczór byliśmy w J. Klubie. Zobaczymy jakie są możliwości wyciagniecia Marii. Było miło, był komandor Klubu z żoną, chyba emeryt, pułkownik, był Nev i Bron. O 1030 p.m. byłem na jachcie, kontakt z Leszkiem. Jutro ??? ????N. Teritory licencje radia. W południe jest upał, ale też jest O.K. Jutro ??? ??

06.12.1977, Wtorek, Darwin

Dziś byliśmy w mieście u insp. Radio. Chyba dostanę licencję VK8, Zobaczymy za jakiś tydzień. Ten tutejszy to radioamator, ale musi decydować jakiś w Adelaide, S.A. To resztki zależności od S. Australia, które kiedyś tym administrowała zanim to zostało jako Northern Territory pod Canberrą. Potem telefonowałem do Stefańskiego, geologa polskiego pochodzenia, umówiliśmy się na później. Musi się skontaktować z żoną, no i jest kawałek od Darwin. Zresztą to tak już w Polsce jest, że mąż decyduje po konsultacji z żoną. Napisałem kilka świątecznych kartek siedząc na placyku i oglądając ludzi. Potem telefon do Mr M. Fingera, to praciotek Hansa Renz, tego od „Privalla” z Townsville. Naprzód do domu, porozmawiałem z żoną przez telefon, wyglada sympatycznie, dała telefon do biura. Martin Finger to tutaj jakaś duża szyszka. Leszek mówi, że jest tutaj w skali nr 2 lub 3. Oczywiście sekretarka powiedziała, że Mr M jest zajęty. Powiedziałem żeby przekazała pozdrowienie od Mr Hans Renz. Powiedziała „Hold the line” i za chwilę był Finger. Przedstawiłem się oraz sprawę wyciągnięcia łódki, co jak i gdzie, że przepraszam, ale właśnie Hans (jego wujek) dał mi kontakt. Powiedział, że dowie się w kapitanacie i spróbuje załatwić. Jutro żebym go złapał przez telefon lub wieczór żonę. W piątek go nie będzie. Zobaczymy, na razie wygląda O.K. Tylko Stefański wygląda mi na starego pantoflarza. Może się mylę. Zobaczymy też. Teraz siedzimy na łódce, jest 15ta. Tent nad tropikiem i rękaw do forpiku. Idzie wytrzymać.

07.12.1977, Środa, Darwin

(…) W przyszły poniedziałek lub niedzielę będę przy pływie syzygijnym (7m) na martwej wodzie wychodził na brzeg, przyczepi się do kołyski i potem dźwig mnie wystawi do innej. Wszystko O.K, tylko jeszcze nie ma kołyski, coś się dowiem w sobotę, no i o dżwig (50 $/godz.) (…) W nocy gryzły jakieś muszki. Całe szczęście, że tylko Bogdana, a może ja nie czuję.

09.12.1977, Piątek, Darwin

(…) Byłem u celników. Przedłużyli mi „clearance” do końca maja. To już z głowy. Teraz tylko się wyciągnąć i za łódkę. To na niedzielę i poniedziałek. Bogdan aklimatyzuje się do upału. Mnie po Afryce to idzie nieco lżej, choć w środku dnia jest w słońcu naprawdę ciepło. (…)

12.12.1977, Poniedziałek, Dinnah Wharf

Wczoraj – niedziela – dzień pełny przygód. Ale przygody to zawsze brak rozwagi lub doświadczenia. Rano popłynęliśmy „Boberkiem” przy niskiej wodzie obejrzeć jeszcze raz miejsce wyciagnięcia łódki, ale tylko się wybłociłem, podrapałem nogi w błocie z muszelkami, powyżej kolan i wróciliśmy, błoto było nie do przejścia, dopiero wyżej jest twardy koral. Poszedłem naokoło. Można było to zrobić od razu. Po południu ok. 17tej przyszedł Janusz L, popatrzeć i pomóc. Ok. 18tej z hakiem zapuściłem silnik, wybraliśmy kotwicę i gówno. Bogdan był na sterze, cumka od bączka wplatała się w śrubę, urwało sprzęgło (te gumowe … bloki). Trzeba myśleć. Nawet złego słowa Bogdanowi nie mogłem powiedzieć. Można to tylko wyczuć, ale trzeba było samemu siąść do steru. Właściwie to robię dwa błędy i to stale. Nie uważam dostatecznie i wydaje mi się, że Bogdan to jest .????? Kazio. Chłop jest bystry, ale brak tego końcowego szlifu. To jest cena, że dotychczas pływałem z lepszymi od siebie i wszystko szło gładko. Czas było się przestawić i trzeba się nauczyć żeglować, a nauka kosztuje (co w tym przypadku będzie chyba 50 – 60 $) dobrze, że tak tylko się skończyło. (…)

20.12.1977, Wtorek

Robota na łódce idzie. Ja grzebię takie różności – światła, sprawy tzw. „techniczne”, Bogdan maluje i czyści kadłub. (…)

24.12.1977, Wigilia

Ciągle parno, ale bez deszczu. Osiemnasta po południu – Bogdan brzdąka na gitarze. Rano rozwiesiłem parawan z worka dookoła jachtu. Przyniósł go sąsiad, który tutaj mieszka i robi przy jachtach. Przed chwilą skończyliśmy coś w rodzaju „Christmas Party”. Kupiłem …piwa. Sąsiedzi też przyszli z butelką. Było całkiem miło, siedzieliśmy w cieniu Marii. Rano Bogdan zrobił mi „wygawor”, że robota idzie źle, wolno, bez planu itd., że się opieprzam i w ogóle (prawie jak Ewa przed wypłynieciem). Powiedziałem, że ma rację, że zawsze jak czuje, że robi za dużo niech idzie na strajk, ale ja już jestem za stary aby się zmienić. Czasu mamy dużo. On ma rację swoja, ja swoją. Jak ktoś przyjdzie pogadać, to dlaczego mam nie pogadać. Po to żegluję, a że to nie wydajne? Zresztą to sprawa normalna. Jego robotę widać – odmalowana łódka, mojej nie widać, choć też się nie opieprzam, ale nie będe się usprawiedliwiać. Druga rzecz, że ma rację, że jestem bałaganiarz. Tu ?????, tam trochę, nic nie skończę, ale tak też robota jakoś idzie. Zresztą do roboty go nie gonię. Jak ma ochotę lub „moralny obowiązek” to robi. To są sprawy trudne. Szyper powinien to rozwiązać, ale po prostu mi się nie chce. Jak to powiedział Seneca ”Lubię i chcę lepsze, ale robię gorsze”.

31.12.1977, Darwin

Piękny (jak zawsze) ranek. Słońce już mocno pali, ale jest jeszcze resztka rannej bryzy, dopiero koło południa i tak do piątej po południu leje się żar z nieba. Jest 0900, Bogdan odsypia niedospane noce (ale nie po rozpuście). Ostatni tydzień był gorący. Spanie na wierzchu ciężkie bo robactwo, w środku jak w parówce. Dopiero nad ranem trochę lepiej. Z wrodzonym skąpstwem wstrzymywałem się od jakichś zakupów, ale w końcu się złamałem i kupiłem dwie moskitiery i jeden (na próbę) ex marny hamak. Hamak powiesiłem między masztami, przykryłem moskitierą i działało. Dopiero deszcz i burza mnie przegoniły. (…)

Cóż koniec roku, czas na „bilans”, nowe marzenia. W milach to niewiele, chyba cztery tysiące, może więcej. Żal wielkiej Rafy. Opowieści o Indonezji ciągną. Gdzie w przyszłym roku? Co w przyszłym roku? Nie wiem, może będzie J. Boehm?, też nie wiem. Bilans. Pożegnanie z Kaziem i Jurkiem (Kazimierz Jasica, Jerzy Pisz – przyp. red.). W sumie z Kaziem 2 lata z J. rok, teraz z Bogdanem przez pół roku. Stosunki na ogół poprawne, choć chyba bez większej więzi. Jesteśmy zbyt różni. Prócz tego wydaje mi się, że jestem zbyt stary aby się przygiąć do wymagań i wyobrażeń kolegów. Dla nich (i chyba słusznie) dobry szyper to taki, który robi wszystko bezbłędnie, no i do tego porządnie. Zawsze uśmiechnięty, chętny, no i zawsze słucha dobrych (zawsze dobrych) rad załogi, która ma na ogół podejście, że właściwie to robi mi dużą grzeczność, no i wszystko co robi to dla mnie. Coś w tym jest. Ale jak robią na jachcie klubowym to robią dla siebie, jak na Marii to dla mnie, też coś w tym jest. W dyskusji z Bogdanem na temat roboty na łódce i moich złych praktyk (powiedzmy – obijania się) powiedziałem mu, że zawsze jak czuje, że robi za dużo niech idzie na strike i niech nic nie robi aż się „wyrówna”. Zresztą „posada” kapitana na własnym jachcie jest chyba z kolegami jeszcze cięższa niż na klubowym. A z drugiej strony to też nie chce mi się już „doskonalić” i „kształtować charakter”.(…) A ja chyba nie dorosłem do wymagań załogi, ale już przestałem się martwić. (…) Ale w sumie to już wolę być złym kapitanem na Marii niż najlepszą załogą, choć staram się nie być kpt. Blightem.

06.01.1978, Piątek, Darwin

Parę dni przerwa w pisaniu. Normalnie. Goraco. Deszcz pada, czasem leje, gdzieś tam na Nowych Hebrydach i koło Nowej Kaledonii cyklony. Przedwczoraj byliśmy z „Fenicjanami” u ich znajomego Kanadyjczyka. Też żeglarz, buduje mały jacht. Przy kielichu zagaił dyskusję: co było najciekawsze i gdzie chcielibyśmy wrócić? Wydaje mi się, że właściwie to nie ma powrotu, może do własnych marzeń, ba, nawet od.

24.01.1978, Darwin

Chmurno, deszcz na zmianę. Do czwartej rano czytałem o wojnie burskiej. Powieść niezła. Jednak ta Afryka też mi weszła w krew. Książka pożyczona od Davida z Akeli. Na mieście kupiłem kilogram mięsa, cebuli, kilka „air letters”. Wczoraj dostałem kilka listów. Znów „wyścig” o „pierwszą samotną kobietę”. Rozumiem Krystynę (Krystyna Chojnowska-Liskiewicz – przyp. red.), to tylko jedna dla niej szansa pływania, ale czy pływanie musi być dla koniecznie innego celu niż pływanie, spotkanie innych ludzi, oglądanie świata i właśnie życie. Czy koniecznie trzeba „reprezentować”, coś „osiągać”, być „regatowcem”, czy nie właśnie jak w wierszu chyba Becquera po prostu „perderse a lo lejos” (zatracić się w dalekim horyzoncie – dali)2. To są tylko chwile, reszta to właśnie „codzienna egzotyka”. Parne powietrze, ciemne chmury, palma na tle chmur w słońcu. Skwerek z pijanymi krajowcami. Czasem na tle chmur skręcone konary odarte z (????) pamiątka po huraganie „Tracy” (…)

26.01.1978, Darwin

Cały dzień pada. Trochę przywiało. Trzeba było zrzucić tent aby go nie zerwało. (…)

30.01.1978, Darwin

Uspokoiło się. Przestało padać. Ostatnie trzy dni lało lub padało i zupełnie przyzwoicie dmuchało (…)

01.02.1978

Bez zmian. Pora deszczowa w pełni – leje, pada, dmucha. Przerwy słoneczne, parne. (…) Nad zatoką Carpentaria kilka dni temu utonał jakiś trawler rybacki. (…) Bogdan wybiera się do Gove, tam coś robić u Tadeusza (jakieś ???, dużo nie zrobi, ale nie straci. Ja łódkę nie mogę zostawić, bo teraz największe nasilenie złej pogody, no i musiałbym jeszcze kupę rzeczy gdzieś wynieść z jachtu. (…)

03.02.1978, Darwin

Późne popołudnie, prawie ciemno. Ciężkie szare chmury. Deszcz. Wiatr szkwalisty. Byliśmy w mieście. Licencji jeszcze nie ma. (…) Bogdan jutro leci do Gove. Ma tam robotę. Wczoraj przyszła kartka od Wojtka. Wygląda wszystko pomyślnie. (…)

04.02.1978, Sobota

Rano Bogdan poleciał do Gove. Siedzę sam. Zrobiłem porządek i jakoś samemu skuczno na łódce. Gorąco i parno. Kilka dni temu był cyklon, ca 100-150 Mm od Broome, jakieś 200 km/h wiatr. Tutaj lądują szkwały, ulewy, ale jest spokojnie. Marzec jest już lepszy. (…)

06.02.1978

Upał, 34 w jachcie. Słońce grzeje, parno, dookoła czarne chmury. Ciągnę gorącą, prawie czarną herbatę. Przeadresowałem trzy listy do Bogdana. (…) Powoli zaczynam wczuwać się w krajobraz. Szeroki osuch przy odpływie, chyba kilka Mm, rozgrzane powietrze, skłębione czarne chmury, czarna zieleń mangrowców i upał, lekki relax wieczorem. W ??? właże do hamaka i trochę czytam, a właściwie leniwie kontempluję przestrzeń. Takie typowe tropikalne lenistwo. Tego nie miałem w Zambii. To właśnie było mi brak do kompletu. Bogdan odleciał dwa dni temu, a mnie się wydaje, że to już minęły tygodnie. Czas właściwie stanął i prawie nie czuję przemijania. To już minęły dwa miesiące w Darwin.

Ludomir Mączka

___________________________________________________

1 Uwaga Wojtka Jacobsona:

Edward z Numea to Edward Szymański. Ma (miał) największe przedsiębiorstwo elektrotechniczne w całym rejonie. Także największą stację radiową słynną na cały Pacyfik. Odwiedzaliśmy go z Andrzejem Marczakiem w czasie postoju „Concordii” w Noumea. Polak z ładną przeszłością wojenną, ożeniony z miłą Francuzką (przyjmowali nas oboje). Dwóch synów odziedziczyło przedsiębiorstwo. Można ich znaleźć via Google. Edward zasłynął prowadzeniem radiowym Amerykanina, który wiosłował samotnie przez Pacyfik. Robił to lepiej niż wojskowe zaplecze tego Amerykanina. Został wyróżniony nagrodą. (wj)

2 Na zapytanie Wojciecha Jacobsona o poetę i cytat, który przywołuje Ludomir Mączka w swoich zapiskach, Kazimierz Robak w korespondencji mailowej wyjaśnia: „Przypuszczam, że Ludomirowi chodziło o wiersz „Cuando miro el azul horizonte…” z cyklu Rimas (ok. 1868), który napisał Gustavo Adolfo Bécquer (1836-1870):

Rima VIII. Cuando miro el azul horizonte…

¡Cuando miro el azul horizonte perderse á  lo lejos, al través de una gasa de polvodorado e inquieto; me parece posible arrancarmedel mísero sueloy flotar con la niebla doradaen átomos levescual ella deshecho!
Cuando miro de noche en el fondooscuro del cielo las estrellas temblar como ardientes pupilas de fuego; me parece posible a do brillansubir en un vuelo, y anegarme en su luz, y con ellasen lumbre encendidofundirme en un beso.
En el mar en la duda en que bogoni aún sé lo que creo; sin embargo estas ansias me dicenque yo llevo algodivino aquí dentro.

Przybliżone tłumaczenie (porządne musiałby zrobić poeta) pierwszej zwrotki jest takie: 

Kiedy patrzę na błękitny horyzont gubiący się w oddali, przez welon kurzu złotawego i niespokojnego; Myślę, że mogę się oderwać od nędznej ziemi i unosić się [płynąć] w złotej mgle w nieważkich atomach rozproszony jak ona!

Bécquer, Gustavo Adolfo. Obras. Tomo primero. Madrid : Imprenta de T. Fortanet, 1871. (kr)

https://en.wikipedia.org/wiki/Gustavo_Adolfo_Bécquer

__________________________________________________________________________________________________________________ Ludomir Mączka – ur. 22.05.1926 r. we Lwowie, zm 30.01.2006 w Szczecinie, żeglarz, geolog. Na jachcie „Maria” w latach 1973-1991 żeglował w rejsie wokółziemskim. W latach 1984-1988 na jachcie „Vagabond 2”, wraz z W. Jacobsonem i na różnych odcinkach innymi żeglarzami, przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (NWP). Laureat wielu nagród, m.in. Rejs Roku -1984,1988, 2003, Kolosy -2001: Super Kolos 2001,Conrady -2003.

Cyprian Kamil Norwid: Listy z Ameryki

Do Maryi Trębickiej

Ameryka 1853.

(…)

Zawsze są takie wiatry, takie żagle, takie serca, takie ręce, tacy ludzie, takie niewidzialne cherubiny, co w pomoc przychodzą bezinteresownym, czystym, spokojnym kierunkom.

Płyń odważnie żeglarzu, niech cię dowcipniś wyszydza –

I niech sternik strudzony rękę opuszcza zwątloną… ciągle… ciągle

Muszą się brzegi pokazać…

Choćby brzegu nie było, terazby z morza wystąpił…

Schiller tak gdzieś mówi o Kolumbie, kiedy 30 lat mając, siwizną okryty, przepłynął ten ocean, któremu się dziś zdaje, że nas dzieli. Widziałem rekiny ogromne – i mewy, którym osłabiają skrzydła od przestworów drogi, i opuszczają je na falę dla chwilowego spoczynku, nim do skał gdzie sterczących wrócić mogą… to wszystko – ta przepaść z wałami piętrzącemi się do pół masztów, tak, że okręt skrzypi na wszystkie strony od ścisku fal – to słońce czerwone, za płaszczyzną ruchomą zachodzące tyle i tyle razy – te noce najreligijniej przerażające cichością lub burzą – powiadają ludzie, że to nas dzieli. Powiadają, mówią ci, którzy powiadają. (…)

Mam atelier z widokiem na cmentarz – także mały ogródek w domu – w miesiące gorące – jak dziś – kolibry z południa przylatują i krążą około kwiatów. Znam jednego artystę, niebardzo i cenionego na świecie i u siebie, któremu za rysunek tej wielkości co pół tego listu płacą 20 franków na monetę francuską – przy drożyźnie więc tutejszej może żyć i innym być użyteczny, a jest komu – i to mu zastępuje całą historyę serca – jest w tem wielki dramat. (…)

Do Maryi Trębickiej

10 kwietnia 1853.

(…)

Musiałem rzucić się na ten Ocean,

Nie abym szukał Ameryki – ale

Ażebym nie był tam… O! wierz mi, Pani,

Że dla zabawki nie szuka się grobu

Na półokręgu przeciwległym globu.

I… dotąd, dotąd skorzystałem tylko

Z tego, co podróż daje dwumiesięczna

Przez te obszary, zaprawdę, straszliwe,

Straszliwe, mówię, dla płynących w sposób,

Jaki dla takich jak ja przystał osób.

Dnie były głodu, pragnienia i inne,

Dnie moru, dzieci konały niewinne

Dla mleka matek, które niewczas psowa.

Widziałem także okręty rozbite

I twarze majtków wątpiących o naszym,

Widziałem marność ludzką tak jak nigdy!

(…)

Do J. Bohdana Zaleskiego

1855

(…)

Wyjeżdżając do Ameryki, miałem 2 gwinee, to jest, jakoby np. 2 napoleony w złocie z małą różnicą, i z tem pojechałem i wydebarkowałem z jednym napoleonem w kieszeni.

*

W parę tygodni po wydebarkowaniu zraniłem tak prawą rękę drzewem jadowitem, które między kości weszło i tam rozkładać się musiało, aby wyjść z ciała, że leżałem, niezdatny do niczego, jęcząc – Ludzie nieznani, i ubodzy, którzy na tymże poznali mię okręcie, na którym płynąłem, przyszli do mnie, prosząc, ażebym u nich leżał i wyzdrowienia czekał – przyjąłem – choroba długo trwała, myślałem, że trzeba główny palec ręki prawej uciąć – to jest, całą sztukę mechaniczną, jaką umiem. Kiedy wyzdrowiałem, widząc, że usługują mi, a sami (co zwyczaj tam u ubogich) myją posadzkę co tydzień, ażeby być w udziale ich prostoty szanownej, myłem posadzkę i chodziłem boso, bawiąc się z ich dziećmi.

(…)

*

Skoro rękę moją prawą zachował mi Bóg, w dniach pierwszych, kiedy rysować mogłem, uczułem, że nic mi nie brak, że jestem bogaty..! Człowiek, kiedy niebezpieczeństwa prawdziwego ujdzie, dopiero wie, co jest dar Boży –

*

Malowałem w następstwie dla kapitana okrętu Czarny-rycerz (black-warrior)* część kajuty okrętu, który chodził z New-York do Hawanny – ta i inne pierwsze roboty pokryły sumkę, jaką byłem winny moim gospodarzom, i zapłaciłem im.

*

Modelowałem potem dla rzeźbiarza płaskorzeźby, za które nic mi nie zapłacono.

*

Rysowałem w następstwie, należąc do redakcyi Almanachu Ekspozycyi Uniwersalnej, i płacono mi od 25 do 30 franków dziennie… Ten rodzaj roboty, gdybym go mógł ustalić przez osiedlenie się w Ameryce, dałby mi pozycyę – ale na to trzeba było albo mieć dom, to jest, ożenić się i ustalić – albo należeć do sekty jakiej – inaczej odbyt niestały, publiczność niestała.

Nie mogłem drugiego przez wiarę.

Nie mogłem pierwszego przez nadzieję i miłość.

*

Powoli, powoli, oddalenie drugo-biegunowe spowodowało melancholię organiczną i marazm taki, że salwując resztkę sił ambarkowałem się i tu przybyłem.

Kiedy tak płynąłem na okręcie żaglowym 62 dni, w zimie, w jednym tużurku – widząc 2 okręty rozbite, na własne oczy jeden – z dwoma napoleonami w kieszeni – ze strzaskanym poprzecznikiem masztu, z czterema pogrzebami obok – z 4 razy zdartemi żaglami – wylądowałem i… po kilku dniach kawałeczek maleńki drzewa rani mi palec i o mało całkiem nie niweczy człowieka…

*

Kiedy to powracałem najpogodniejszem morzem jedenaście dni, wylądowałem i… wieczerzając połykam źle kruszyneczkę chleba, krztuszę się tak, i tak to długo trwa, iż ratują mię, bo o mało się nie zadusiłem.

(…)

Cyprian

—————————————————————

Maria Trębicka (1821-1896) – bliska przyjaciółka wielkiej miłości Norwida Marii Kalergis. Trębicka poznała Norwida we Florencji i przez wiele lat korespondowała z nim.

Józef Bohdan Zaleski (1802-1886) – poeta okresu romantyzmu.

* „Black-warrior” („Czarny Rycerz”) – o poszukiwaniu resztek kadłuba pozostałych po okręcie „Black-warrior”, w tak nietypowy sposób związanym z polskim poetą epoki romantyzmu, pisze Zbigniew Kosiorowski w: EDUKACJA HUMANISTYCZNA nr 1 (26), 2012, Szczecin 2012, „Z eksploracji morskich archetypów: wraki. Studium przypadku”, ss. 63-78 https://bazhum.muzhp.pl/media/files/Edukacja_Humanistyczna/Edukacja_Humanistyczna-r2012-t-n1_(26)/Edukacja_Humanistyczna-r2012-t-n1_(26)-s63-78/Edukacja_Humanistyczna-r2012-t-n1_(26)-s63-78.pdf

___________________________________________________________________________________________________________________________________________________________Cyprian Kamil Norwid (1821 – 1883) – poeta, prozaik, grafik, malarz, rzeźbiarz. 12 grudnia 1852 roku Norwid w Londynie wsiadł na żaglowiec (full rigged packet ship) „Margaret Evans” i wyruszył w podróż do Ameryki. Do Nowego Jorku żaglowiec dopłynął 11 lutego 1853 roku. Ponad roczny pobyt w Ameryce upłynął artyście wśród problemów zdrowotnych i w narastającej tęsknocie za krajem, ale też spełnił się w dobrze płatnej, stałej pracy jako rysownik; odbył też wycieczkę w interior do rezerwatu Indian i do pierwotnych lasów. Podróż powrotną do Europy odbył poeta wraz z księciem Lubomirskim – i dzięki jego finansowej pomocy – na pokładzie statku żaglowo-parowego „Pacific”, wyruszając z Nowego Jorku 24. czerwca 1854r i przypływając 5. lipca do Liverpoolu.

Ludomir Mączka: Zapiski-notatki z rejsu „Marią”. Australia, Wielka Rafa Koralowa, 1977 r.

Ludomir Mączka, wbrew powszechnej opinii, pisał dużo i systematycznie: były to listy do przyjaciół i znajomych; z wyjazdów zawodowych, z rejsów, listy z Afryki do kolegi geologa. Wysyłał widokówki z wypraw, rejsów gęsto zapisane na odwrocie, ba nawet napisał artykuł – głos w dyskusji na temat walorów estetycznych, wychowawczych żeglarstwa. Pozostawił po sobie skrupulatnie prowadzone, niemalże dzień po dniu, zapiski – notatki z rejsu „Marią”.  

Wyłania się z nich postać żeglarza zatroskanego o sprawy rejsu, jachtu, załogi, ale też obserwatora zafascynowanego otoczeniem, przyrodą, ludźmi; człowieka z egzystencjalnymi rozterkami, który, niczym literacki „niespieszny przechodzień”, wplata rozmaite dygresje wydobyte z głębi własnego intelektu. Dzięki uprzejmości Wojciecha Jacobsona, który olbrzymim zaangażowaniem i wytrwałością gromadził i zachował spuściznę po Przyjacielu, przedstawiamy kolejne fragmenty ludkowych notatek z rejsu „Marią” (poprzednie,  patrz: „Zeszyty Żeglarskie” nr 20, 21, 22e 23e, 45e, 46e), tym razem z okresu żeglugi australijskiej, przez Wielką Rafę Koralową, w drugiej połowie 1977 roku. W większości prezentowanych zapisków, pozostawiono nie poprawiony, pisany na gorąco tekst, bez nadmiernej ingerencji w charakter i styl Autora.                                                                                          (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

06.10.1977, Lizard I.
Nocą przy księżycu opuściliśmy z żalem Cooktown. Rano poszliśmy do Muzeum Cooka w Cooktown, w dawnym konwencie jakiś tam sióstr, które go założyły ok. 1874-6. Dokładniejsze informacje o Cooktown, na specjalne żądanie, kupiłem za 1,00 $; taką broszurę z historią miasta. Gorączka złota, hotele, burdele, 18000 samych Chińczyków, konwent, siedziba biskupa, sześćdziesiąt parę knajp, konwent zakonnic. 10 lat temu było tu tylko 300 mieszkańców, obecnie 650 – wzrost fantastyczny 110%. Oglądałem w muzeum stare mapy, zdjęcia górników i prospectorów, ich obozy. Złoto głównie aluwialne w Bamer River i dopływach. Cooktown było potem. Najbardziej szkoda, że mango były niedojrzałe. A może zbierać w każdym opuszczonym sadzie. Żegluga do Lizard była piękna, szliśmy pełnym bajdewindem lub półwiatrem 4º (4ºB- przyp. red.). Słońce, błękitne, nieco wyblakłe na krawędziach niebo (to naprawdę już tropik). Głęboko granatowe, miejscami zielonkawe morze, zielone wyspy, te niskie porosłe mangrowcem, szare wyższe skaliste. Wysokie góry (kilkaset metrów) na brzegu. Szliśmy 4-4,5 węzła na KFGB (żagle postawione: Kliwer, Fok, Grot, Bezan – przyp. red.), o 16 tej byliśmy na kotwicowisku Lizard. Jest wysoka, granitowe złomisko. W zatoce kilka jachtów, dalej na S “Resort”, pas startowy, ale to inny świat. Stajemy obok. Popłynąłem na chwilę “Boberkiem” do brzegu obejrzeć strumień ze słodką wodą. Brodziłem jakieś 200 m w ciepłej, półsłonej zupie. Wyżej trzeba będzie zrobić pranie.

07.10.1977, Piątek, Lizard I.
Dmucha piękny, passat – monsun. Zatoka piękna, czysta, woda ciepła. Nurkowałem obejrzeć jak trzyma kotwica. Trochę zdryfowałem, jakieś 10 m, ale leżała bokiem na tw. piasku. Ustawiłem ją jak trzeba, rano, po południu – bez zmian. Bogdan poszedł rano gdzieś na explorację, lubi chodzić osobno. Ja poszedłem szukać tego Niemca ze st. biologicznej Sydney Museum. Niemiec wyjechał miesiąc temu. Spotkałem dwoje młodych ludzi. Amerykanin prosto z Kalifornii (20 ileś, student lub) studia podyplomowe i chyba jakaś studentka. Trochę pogadaliśmy, akurat coś tam robił, filtrował jakiś plankton czy inną biologię. Potem pomogłem im trochę przy braniu próbek. Brali piasek z plaży do jakichś 1,5 m głębokości, ok 150 m ciągnie się płaskie dno, piaszczyste. Peter brał piasek z którego potem wypłukiwali całą biologię. Ok. 1530 wróciłem na łódkę, spichciłem “bałandy”, popiłem herbatę, obejrzałem kotwicę, przeczytałem książkę. Nie wiem czy Bogdan będzie ją jadł. I rzeczywiście, zresztą zostawiłem mu pół puszki garnku. Jutro wybierzemy się do st. biologicznej.

09.10.1977, Niedziela, Lizard I.
Dmucha SE do 7º B, przelotne opady, poza tym ładnie, ciepło, kotwica trzyma dobrze; wbiłem w piasek. Dziś całe przedpołudnie oglądaliśmy rafę. To jest rzeczywiście coś (niech Heniek żałuje, przy okazji podziękowanie dla niego i Piotra, że mnie trochę nauczyli pływać) (Henryk Sendłak, Piotr Nowakowski – znajomi Ludka Mączki ze Szczecina, uprawiali nurkowanie w Naukowym Kole Badań Podwodnych na Wydziale Rybackim Akademii Rolniczej w Szczecinie – przyp. red.). Opisać tego się nie da. Najlepiej to (opisane – przyp. red.) u W. Beebe lub R. Carlsona. Tridachny na kilka metrów duże, niebieskie rozgwiazdy, kolorowe ryby, różne formy korali. Ryby prawie nie uciekają. Spotkałem jedną „Sting Ray’e”, ale uciekła pierwsza. Postanowiliśmy wyjść jutro w nocy i w dzień jeszcze ponurkować po rafie. Zresztą może wiatr trochę zejdzie, nie lubię silnych wiatrów, nawet jeśli są pomyślne (w kierunku).

11.10.1977, Wtorek, Howick I.
Wczoraj było w nocy tęgo. W szkwałach do 35 w. (to już 8º B), przelatały poszarpane cumulusy, czasem trochę kropiło. To nie zachęcało do dalszej podróży, mimo że w międzyczasie było słońce i wiatr pomyślny. Odłożyliśmy wyjście na wtorek godz. 0000. W dzień pooglądaliśmy trochę rafę, potem poszliśmy na górę zobaczyć jak to wygląda z góry. Wyspa była kiedyś centrum kultowym tubylców. Dlatego wygryźli z wyspy panią Watson w 1876 (?). Uciekła w jakimś blaszanym kotle z rannym Chińczykiem i dzieckiem. Prąd zagnał (ich – przyp. red.) na wyspę Howick, gdzie zginęli z pragnienie i wyczerpania. Na szczycie, jak się wie, to widać ustawione głazy i coś jak kazalnicę z granitu. Z góry kpt. Cook wynalazł wyjście z Bariery. Widać wyraźnie smugę przyboju na Barierze i kilka dziur w tym, całą wyspę, laguny, zatoki. Na górę jest wydeptana ścieżka, bo w sezonie sporo turystów, nawet wczoraj były trzy samoloty, nieduże „Bush Pilot Airways”. Wygląda, że to już prawie koniec. Wszystkie jachty, które stały na Lizard szły na S. Tylko my na N. Wstaliśmy ok. 0000. Duło, było ciemno i jakoś niemiło. Odłożyliśmy wyjście do 0600. Trochę osłabło do 5º. Ciężko było zerwać się z kotwicy. O 13 tej i coś byliśmy na Howick, dalej nie było sensu, bo do Bathurst Bay jeszcze 40 mil i nie po drodze, a tutaj jedzie się wzdłuż płata, który widać z masztu, no i po drodze też trochę jakiś raf, itd. Można iść na światła, ale też są akweny kiedy się urywają. Zresztą tutaj jest O.K. Howick to grupa ok. 4-5 wysp, trochę raf i cztery latarnie, to mówi, że tutaj raczej ciemno. My stoimy przy Howick I. Duża rafa zarośnięta mangrowcem i kawałek kontynentalnej wyspy. Stoimy kilkaset metrów (ponad 1/2 mili) od brzegu. Zasłania nas od wiatru i fali, raczej bardziej do fali. Kotwicy nie obejrzałem, bo woda mętna, to nie Lizard, a pływać pod wodą ca 30 m tego mnie jeszcze Heniek nie zdążył nauczyć. Myślę, że i tak trzyma, bo dno piaszczyste. Jutro rano na Bathurst B, 45 Mm.

11.10.1977,
Stoimy przy Howick I. Mrugają 3 latarnie, bo tu jest wysoko. Z drablinki to już cały czas widać Barierę (Great Barrier Reef – przyp. red.). Jest spokojnie, wiatr zelżał. Przed wieczorem przyszedł duży kecz, przerobiony ze starego kutra rybackiego i stanął niedaleko. Bączka nie spuściliśmy, bo Howick to głównie mangrowce i dwa suche porośnięte trawą pagórki wyżyny 185 ft. Rozmawiałem z Jeffem o Krystynie, jeszcze nic nie wie. Warunki były dość marne. Zaczęliśmy na 3.600, potem 7.080 +, potem na 14150 i na tym zostaliśmy. Jutro trzeba się będzie podładować na dłuższą rozmowę. Był Toni z Auckland. Robby (ten z Vila) dostał robotę w Auckland.

12.10.1977, Bathurst B.
Wyszliśmy o 0600 rano. Wiał świeży ESE. Potem tuż przed Pilpen I, prawie na wejściu do zatoki zaczęło duć – 7º, potem 8º B i w szkwałach ponad 40 kn (t.j. do 9º B). Fala krótka mimo zasłony brzegu. Podeszliśmy na foku pomagając silnikiem. Rzuciliśmy kotwicę na jakichś 3,5 m. Muł, wyluzowali cały łańcuch (25 m), dołożyli 20 m kabla nylonowego. Przygotowaliśmy dużą kotwicę. Komunikat pogodowy nam uciekł (o 14). Barometr idzie w dół, jest 11,5 mb. Trochę to za szybko, na mój gust. Pogoda piękna, słońce, ale taka trochę nutka niepokoju. Nie lubię takiej sytuacji. Zwłaszcza, że ciemno tutaj. Cóż to to.

13.10.1977, Bathurst B.
Pogoda nadal szkwalista – do 30-32 kn, w szkwałach, ale kotwica trzyma więc admiralicji kotwicę złożyliśmy i przywiązaliśmy z powrotem. Czekam na meteo. Bogdan popłynął „Boberkiem” na brzeg. Ponoć jest tam słodka woda, zabrał dwa kanistry. Wody mamy dość, ale zawsze wolę więcej. Choć jej do mycia nie marnuję. Dookoła wysokie granitowe złomiska. Zatoka jest rozległa i łączy się z Princess Charlotte B. Na W od nas Wyspy Flindersa. Chyba tam pojedziemy jutro. Woda prawie jak na Zalewie (Zalew Szczecinski – przyp. red) – szaro, zielono brudna, zbełtany muł. Zatoka płytka – 2-6 sążni, my stoimy na ca. 2. Pływy ok. 1-1,2 m. W Cooktown jednak ten napis przy armacie, że przysłali im tylko armatę i dwa karabiny nie jest prawdą. Tutaj ojcowie miasta trochę przesadzili. W książeczce o Cooktown, którą dostałem w muzeum (1$) piszą, że przysłali oprócz tego ileś tam ”muskets” oraz porucznika Drake’a, który zajął się lokalną obroną złożona z lokalnych ochotników. Bogdan wrócił ok. 15 tej. Duje nadal 7-8º B, choć w prognozie był „umiarkowany do świeżego”. Dobrze, że kotwica trzyma. Blisko brzegu fala jest mała. Trzeba to przeczekać. Barometr znów spadł z 17-18 do 09 i znów idzie w górę tak jak wczoraj. Wiatr gwiżdże. Gramy w szachy. Na Flinders I. już nie pojedziemy, bo już jesteśmy „pod planem”.

14.10.1977, Piątek, Bathurst B.
Stoimy nadal na kotwicy. Komunikaty mówią, że wiatr „Moderate + Fresh”, ale życie pokazuje inaczej. Zanim się nie wyczyści to wolę poczekać, choć to trochę denerwujące. Na kotwicy nie jest źle, ale czas idzie. Niebo zasnute Altostratusem, Cirrusem i Fractocumulusy. Woda szara. Zachód słońca taki jakiś zamazany. Teraz cisza (barometr lekko w górę – do 011, było 008).

15.10.1977, Sobota, Bathurst Bay
Duje bez zmian. Pogoda trochę nieładna, ale malownicza. Cała kolekcja chmur, podświetlonych słońcem, wyblakłe słońce wschodzące za Flinders I. Szaro-zielona woda. Szare złomisko na brzegu. Dzień przeszedł leniwie. Założyłem starego foka, Bogdan szyje genuę, gramy w szachy. Dostaję w d. Jest lepszy. To stanie jest denerwujące. W radiu jest O.K. Wiatry umiarkowane i wyż. Tutaj barometr chodzi w dół i w górę, od 008 do 017, i duje, a najważniejsze, że jakoś to wygląda niepewnie, a tu przynajmniej dobrze trzyma. Inne kotwicowiska mogą być gorsze, bo tylko za rufą, a tutaj duża zatoka, płytka, nie ma się gdzie rozhuśtać.

16.10.1977, Niedziela, Bathurst Bay
Wygląda, że pogoda się ustatkowała (oby nie zauroczyć). Jutro lecimy dalej.

17.10.1977, Poniedziałek
Odeszliśmy z kotwicy ok. 0430 rano. Słaby SE, może będzie wreszcie ładnie, choć w nocy duło tęgo. Teraz włączyłem silnik – wiatr słaby. Trzeba doładować. Trochę kopci. Trzeba będzie chyba wyregulować zawory, mają zdaje się za duże luzy (?). Wczoraj Bogdan po południu wybrał się na brzeg po muszle, ale złamało się wiosło w bączku. Dobrze, że był w linii jachtu i na jednym wrócił. Jakby był dalej toby go wiatr zabrał i byłaby przykrość. Zresztą fakt, że „Boberek” jest piękną konstrukcją, ale materiał i robota nie są najlepsze, robią to chyba z odpadów. A szkoda, bo łódeczka naprawdę udana. Chciałbym mieć w wydaniu „de Luxe”. Z Bogdanem zaczynam studiować teorie szachowe z książki. Jak jeden z nas dostanie w kość to bierze się za książkę, potem robi to drugi. Może się coś nauczymy.

18.10.1977, Wtorek, Hannah I.
Prawie cisza, gorąco i parno. Wczoraj o 0400 odeszliśmy z Bathurrst B. Wiał słaby ESE potem NE do 13 tej wyszliśmy poza Wyspy Flindersa. Szare, dość gołe, wysokie kontynentalne wyspy. Potem wiatr nieco stężał, kierunek drogi też. W drodze małe wyspy, latarnie, rafy. Do Hannah zdążyliśmy w ostatniej chwili przed ciemnością. O 1830 kotwica na 6 m. Wyspa mała, niska, z latarnią niedozorowaną. Spokój, noc była piękna. Spichciłem zupę (barszcz), ale Bogdan jada tylko płynne (w przeciwieństwie do J. P, który zup w ogóle nie jada). Więc po staremu. On pół puszki marchewki i garnek płynu, ja “bałandy”. To nawet oszczędniej i bez bólu. Dziś gorąco, za chwilę popłyniemy na wyspę.

19.10.1977, Środa, w drodze
Wyszliśmy o świcie. Wieje słaby E, idziemy na wszystkich żaglach 2 kn, ale później będzie lepiej. Wizyta na Hannah była miła, ale krótka. Rafa po Lizard nieciekawa. Widok z latarni na którą można wejść przykry. Woda ciepła, w dzien upał już tropikalny. Na wyspie mnóstwo „Torres Strait Pigeons”. Gruchają jak nasze gołębie. Na noc wracają z lądu.

20.10.1977, Czwartek, Morris I.
Wiatr skręcił na NE i był prawie „0”. Upał, czyste niebo. Wyszliśmy o 0600 z planem aby dojść do Morris I, 20 Mm na N. Doszliśmy dopychając silnikiem ok 1730. Bogdan wyskoczył na wyspę. Wąski skrawek piasku z jedną palmą i krzakami, tak jakieś 300 m, no może mniej niż 100 i ok 1 m nad wysoką wodę. Teraz świeci księżyc. Wiatr słaby NNE. Jeśli tak będzie jutro to stoimy i czekamy, bo halsować nie mam ochoty.
Zdaje się że znów pomieszałem daty. Dziś jest 20, czwartek, a ja zapisałem to na wczoraj, ale że to nie idzie w astronawigację więc można przeżyć. Stoimy nadal przy Morris I. Cały dzień była flauta i upał. Morze szklisto-ciemno-niebieskie, zielonawe na rafie, niebo błękitne, tylko na horyzoncie szaro-niebieskie od upału i zlewające się z horyzontem. Rafa przy której stoimy ciągnie się na kilka mil, przy odpływie można iść kilka km, szary koral, matowy piasek, kałuże wody wygrzanej w słońcu. Sama wysepka maleńka z jedną palmą kokosową. Jak się jest na rafie to dopiero widać ogromu i wielkość. Żar z nieba, piasek – prawie kawałek pustyni, dookoła morze, daleko widać Australię. Wysokie na kilkaset metrów góry – szaroniebieskie i przenikliwa cisza. Słońce – poczucie dalekości, ale też obojętnej wrogości. To nie jest miejsce przyjazne jak np. Middle Percy czy Cid Harbour. Ale, coś w tym obrazie jest co zostanie. Wrażenie, obraz. Nie umiem tego wyrazić. Trochę nurkowaliśmy po rafie. Po Lizard to nie jest atrakcja, choć rafa jest ładna, żywa, ale jesteśmy już „zepsuci” tą rafą i przeźroczystą wodą na Lizard.

22.10.1977, Sobota, Portland Rds.
Z Morris I. poszliśmy na Night I, tylko 20 Mm, ale wiatr słaby. Zresztą tam było bardzo ładnie. Spokojne plaże, mangrowce i olbrzymie ilości „Torres Strait Pigeons”. Takie gołębie gruchają, ale są wielkości małej kury, czarno-białe, ponoć bardzo śmieszne, ale są pod ochroną. Ubić to żadna sztuka, bo się bardzo tutaj ludzi nie boją. Co wieczór setki tego wraca z lądu (1 szt – ca 500 $ kary – zresztą to nie chodzi nawet o karę, ale nie lubię skubać ptaków, no i ochronę środowiska traktuję jako ostatnie romantyczne poczynanie człowieka (czytaj – walka gołej dupy z batem). Wymoczyliśmy się w wodzie, przyszliśmy tam ok. 14 tej. Rafa jest, ale to nie Lizard. Zapakowaliśmy “Boberka” na pokład. Spałem na pokładzie na kufajce i luzem przykryty śpiworem. Świecił księżyc. Wyszliśmy o 0400 rano, księżyca już nie było, ale wyszliśmy zza wyspy i weszli na kurs. Zaraz była latarnia i za ca 5 Mm widać następną. O 0530 jest już rano. Do Portland Rd. 40 Mm. Wiatr okazał się przyjazny i o 13 tej byliśmy na nowym miejscu. Piękna zatoka, ładnie osłonięta od S i SE. Kilka domków, jakiś rybak, jeden duży dość jacht. Bogdan popłynął na brzeg. Ja zostałem, poprawiłem światło na kompasie (po prostu trzeba było to to oczyścić). Spichciłem ryż. Bogdan zupek nie jada więc trzeba gotować na twardo. Jutro za to zrobi naleśniki. Kotwicowisko dobre, trochę kiwa, dobrze, że wieje jakieś 4-5º, bo upał tęgi. Postoimy tu chyba do poniedziałku.

23.10.1977, Portland Rds.
Pełnia księżyca. Wiatr SSE czasem trochę gwiżdże, lekko kiwa, ale kotwicowisko O.K. Znamy już wszystkich lub prawie wszystkich, zresztą jest tu coś 4 domki – 26 1/2 mili do Laihardt Mission, resztki mola. W „Cruising the Costal Sea” jest notatka, że mieszka tu Nita i Ross Pope, były latarnik z Low I, na emeryturze. Rossa nie ma, jest Nita i dwóch synów, tak w granicach 18-20. Jeden długowłosy, drugi normalny, kilku robotników, którzy naprawiają most gdzieś tam w buszu. Poczta przyjeżdża raz w tygodniu (we czwartek), zostawiłem „High Sea Mail”. Może dojdzie. Dziś niedziela. Rano popiłem wina z kilkoma gośćmi, potem popytałem o Mrs. Nitę. Bogdan w miedzyczasie penetrował na własną rękę. Angielski łapie coraz lepiej, oprócz tego ma jeszcze wiarę w siebie (czego mi brakuje – a może to doświadczenie?). Wieczorem wymieniłem książki u Nity. Domki typu tropikalnego – przeświecone z okapami. Dobrze się tutaj stoi. Spotkaliśmy jakiegoś Szwajcara (ca 65 l.), ale dobrze się trzyma. Przewłóczył się po świecie, teraz sobie chwali Australię. Trochę pracuje, trochę odpoczywa. Jutro wraca do Cairns. Szkoda. Nie chwali zbytnio Nowej Gwinei. Nawiasem to Whitkam chciał Nowej Gwinei (PNG) odstąpić Thursday I.
Liskiewiczowa była tutaj, stąd ją zabrali do szpitala. 02.09. była w Darwin i poszła dalej. Widziałem list pisany do Nity.

26.10.1977, Wtorek
Wczoraj pożegnaliśmy znajomych z Portland Rds. Bogdan ze swoimi muszlami był u Nity Pope. Przesiedziała z nim kilka godzin oznaczając wg katalogu. Ja czytałem w międzyczasie. Dziś o 0600 ustaliliśmy i ok. 0620 odeszliśmy z kotwicy. Wiał porywisty SE 5º B. Chmurno, deszcze przelotne. Widzialność słaba do umiarkowanej. Nawet żałowałem, że nie zostałem na kotwicy, ale potem się trochę przetarło. Popłynęliśmy wzdłuż raf, widać zieloną lub brązową wodę na rafie. Trochę piaszczyste, kilka staw. Minęliśmy grupę Piper Is, małe wysepki. Potem Harvey Is. Przejście między C. Grenville i Harvey Is. jest dość wysokie, ale skraca o dalsze 5-8 Mm. Zresztą nie jest trudne, ale zawsze mam trochę emocji. O 16 tej kotwiczymy w Margaret B.

28.10.1977, Piątek, Margaret Bay
Przyszliśmy tutaj we wtorek z Portland Rds. Przejście między Hannah I. było trochę wąskie, ale w sumie nie było trudne, choć zawsze mam trochę „cykorii”. Wiał świeży wiatr (dobre 5º B) z zatoki. Zastaliśmy dwa jachty: taki dość obszarpany sloop i niewielka motorówka. Zatoka dobrze osłonięta, płytka, na NW niewysokie pagórki białego piasku, prawie jak śnieg. Bogdan spotkał w strumieniu małego krokodyla. Są słono- i słodkowodne, oba pod ochroną. Staliśmy już 3 dni. Jutro chyba pojedziemy dalej. Sąsiedzi ciekawi. Na motorówce Victor Mc Cristal, pisarz – rybak, na jachcie – Harry, były dziennikarz i karykaturzysta z psem i kotem. Rok był w Sajgonie jako dziennikarz, na Kubie poznał Rosjankę i się z nią ożenił (już się rozwiódł). Wiktor mieszka na motorówce, łowi ryby (sportowo). My łazimy po brzegu, zbieramy ostrygi – duże i dobre, ale gotowane. Z Harrym byłem wczoraj wieczór na polowaniu na świnie. Bogdan został na łódce, gryzły go takie małe złośliwe muszki. Ja już do nich przywykłem i nic nie swędzi – on się jeszcze drapie.Z karabinami poszliśmy przez bush do Indian Bay, gdzie są „water Halles” – dziury w piasku ze słodką wodą. Tam można o zmroku spotkać świnie. Oczywiście świń nie spotkaliśmy, pogryzły nas zielone mrówki, ale spacer był piękny. Księżyc w pełni, szum przyboju, szerokie plaże przy odpływie, palmy na wietrze. Smak tropiku. Tutaj podoba mi się bardziej niż na Polinezji. Polinezja jest przeludniona. Tutaj jest przestrzeń, bezludzie, bush. Wróciliśmy. Posiedziałem chwilę u Harrego. Wypiliśmy kawę. U siebie byłem ok. 22. trudno jakoś opisać te wrażenia, odczucia. Piszę na razie „Fakty, wydarzenia, opinie”, potem „Warszawa 4” idzie dość dobrze, choć czasami są zakłócenia. Na FT jestem dość rzadko, jakoś nie ma czasu. Dziś po kilku dniach złapałem Raula (FK8AV).

29.10.1977, Sobota
Wczoraj wieczór Victor i Harry przypłynęli do nas się pożegnać. Przypłynęli z miską gotowanych krabów, puszką oliwek i buraków. Wieczór był bardzo miły. Wyhyliliśmy kilka toastów. Bogdan znalazł zapomnianą butelkę rumu, którą ktoś nas obdarował na drogę, w Sydney. Radzili iść do Weipa, że tam łatwo o robotę i w ogóle O.K. Chyba, żeby wiatr się zmienił na NW to wtedy Weipa. Tak to idziemy na Darwin. Pożegnaliśmy się białą rakietą. Wyszliśmy dziś o 0630. Wieje SSESEE ok. 5º B. Idziemy w stronę Hannibal I. I znów pożegnaliśmy przyjaciół, których już więcej nie spotkamy, ale to symbol XX w, „Future Shokk”. Ciągła zmiana i nic trwałego. Przemijające spotkania, przemijające przyjaźnie, nawet przemijające niepowodzenia (jedyny optymistyczny akcent).

29.10.1977, Bushy I.
Kiwa, bo kotwicowisko słabo osłonięte. Chcieliśmy stanąć na Hannibal I. Już podeszliśmy do kotwicowiska, ale okazało się, że to koral, więc ze złością Ge↑, znów ten dobry spinakerbom i dalsze 20 Mm kiwania na dużej baksztagowej fali. Wiatr 5º B, leci się szybko. Problem był, że jak Bushy I. też będzie koral to trzeba będzie jakoś przebimbać noc, aby nie być w nocy przy Escape River – 25 Mm stąd. Dalej po nocy nie chciałbym się szwendać. Ale na razie jest O.K. Stoimy dobrze (oby) na piasku (oby bez korala – to tutaj nazywają „coral heads” – takie puce koralowe, które lubią łapać kotwicę. Trochę kiwa, lecą ciemne chmury, kilka mil od nas mruga latarnia. Tutaj szlak jest wąski. To już prawie koniec Wielkiej Rafy. Jeszcze w planie Escape River, tam zamontuję samoster i Cape York. Pójdę chyba przez Endavour Strait, jak radził kmdr Francki.

30.10.1977, Niedziela, Escape River
To właściwie zatoka. Rzeka gdzieś w głebi. Od N Turtle Head I. Niska, płaska. Tutaj jest nisko. Pagórki do 300 ft. Czerwone klify. Przyszliśmy ok. 14 tej. z Bushy I. Odeszliśmy ok. 0800 rano. Wiatr dobrze 5º B, spora fala, kiwa na boki. Pogoda lekko przymglona, do Escape River 23 Mm. Na kotwicy wykiwało nas nocą, bo tylko maleńka wysepka nas zasłania od fali. Rafa nie za duża bo pływ syzygijny. „Landmarków” dobrych mało, tylko Tern I. Na N od niej przytarliśmy o piasek, choć wg mapy było O.K. I prawie wysoka woda. Swoją drogą to mapa generalna (1:300 tys.), aż mnie przytkało, ale to tylko stukaliśmy o piasek i fala nas zniosła. Kotwicowisko, piękne, puste, po drugiej stronie (ok. 1 – 1 1/2 Mm) widać palmy i kilka domków. Farma perłowa, Japończycy (tak pisze Lucas „Cruising the Coral Sea”). Zobaczymy jutro. Poszliśmy na mały spacer na drugą stronę półcyplu, który nas osłania od S. Czerwone klify, to już lekryty (te z Weipa), szeroka plaża. Bogdan widział krokodyla, ja tylko ślady na piasku. Jakiś mały kangurek. Biały piasek, przybój, ciepła woda. Pogoda się wyklarowała. Jeffa na radiu nie mogę złapać. Dziś noc będzie spokojna. Wczoraj jakoś mi na tym odkrytym kotwicowisku spać nie dało. Jutro zakładamy samoster. Następne kotwicowisko to już na zewnątrz, przy Cape York.

01.11.1977, Escape River
Ciepło, parno. Wczoraj złapałem St. z Darwin i Jeffa. Jeff słabo, ale Nev (VK8NT) pośredniczył. Nawiązałem kontakt z Mobil Net (VK6KC). Mam co dzień kontakt meteo z Darwin. Jeff będzie w Darwin 23.11. Dziś byliśmy „Boberkiem” na hodowli pereł. Mało to romantyczne, ale ciekawe. c.d.n.
Hodowla jest ok. 3 km od nas, może ciut mniej. Tam było O.K, z wiatrem. Był tylko jeden Australijczyk, który tam już jest 17 lat i jakieś tubylcze kobiety. Reszta gdzieś na rzece w robocie. Jest ok. czterdziestu ludzi: czterech Japończyków. Wymyliśmy się pod tuszem. Mają trzy płytkie studnie. Wody nie brakuje. Zaopatrzenie z Thursday I, dwa razy na tydzień stateczek. Przez farmę rocznie przechodzi ca 150 tys. perłopławów, muszle są ca 25 cm średnicy. Minęły te czasy gdy tam dawali mały kawałek macicy perłowej. Teraz to biednym małżom pakują takie plastikowe guziki (pół kulki) co 10 m – to na „pół perły”, takie przyklejone do muszli, to się hoduje ca pół roku, pełne perły (dają ciut mniejsze kulki) to trwa do trzech lat. Perłopławy przywożą z Thursday Is. (ca 150 tyś rocznie), trzymają to to w takich drucianych korytach na tratwach, przytopione w wodzie dość płytko. Tego widać tutaj kilkanaście sztuk, tak 10×20-30 cm. Stoi kilka budynków, kupa śmieci, maszt radiowy, zepsuty stary Land Rover. Trochę brud, koryta na wodę. Upał, pełny tropik. Mimo wszystko to trochę pachnie Szaleństwem Almayera. Bogdan powoził „Boberkiem” z powrotem, Urobił się jak wół, bo pod falę i wiatr, choć z prądem. No, ale to jego zawód (W.F.). Po powrocie duża herbata, ryż z samymi rybkami (z Hobart, od cioci Samidy). Potem radio, Neva na 40 m nie złapałem, ale za to był Luis Burcion z Tahiti. Przeszliśmy z 40 na 20 m. Był 55-56. Pogadaliśmy sobie, na już następnego Burciona. Znajomi są O.K. No i była tam, ale miesiąc temu Miranda. Dogadał się z Puchalskim. Coś tam u Luisa naprawiał. No i poszedł na Fiji i Nowe Hebrydy. Może się spotkamy w Darwin (?). Jutro się umówiłem na radio i dalsze plotki. Rano jutro idziemy przez Albany Passage na Cape York. Koniec Wielkiej Rafy Koralowej, a szkoda, bo miałem tu więcej prawdziwego tropiku niż na Oceanii, która jest przeludniona.

                                                                                                                                            Ludomir Mączka

___________________________________________________________________________________________________Ludomir Mączka – ur. 22.05.1926 r. we Lwowie, zm 30.01.2006 w Szczecinie, żeglarz, geolog. Na jachcie „Maria” w latach 1973-1991 żeglował w rejsie wokółziemskim. W latach 1984-1988 na jachcie „Vagabond 2”, wraz z W. Jacobsonem i na różnych odcinkach innymi żeglarzami, przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (NWP). Laureat wielu nagród, m.in. Rejs Roku -1984,1988, 2003, Kolosy -2001: Super Kolos 2001,Conrady -2003.

 

Ludomir Mączka: Zapiski-notatki z rejsu „Marią”. Australia, Wielka Rafa Koralowa, 1977 r.

Ludomir Mączka, wbrew powszechnej opinii, pisał dużo i systematycznie: były to listy do przyjaciół i znajomych; z wyjazdów zawodowych, z rejsów, listy z Afryki do kolegi geologa. Wysyłał widokówki z wypraw, rejsów gęsto zapisane na odwrocie, ba nawet napisał artykuł – głos w dyskusji na temat walorów estetycznych, wychowawczych żeglarstwa. Pozostawił po sobie skrupulatnie prowadzone, niemalże dzień po dniu, zapiski – notatki z rejsu „Marią”.  

Wyłania się z nich postać żeglarza zatroskanego o sprawy rejsu, jachtu, załogi, ale też obserwatora zafascynowanego otoczeniem, przyrodą, ludźmi; człowieka z egzystencjalnymi rozterkami, który, niczym literacki „niespieszny przechodzień”, wplata rozmaite dygresje wydobyte z głębi własnego intelektu. Dzięki uprzejmości Wojciecha Jacobsona, który olbrzymim zaangażowaniem i wytrwałością gromadził i zachował spuściznę po Przyjacielu, przedstawiamy kolejne fragmenty ludkowych notatek z rejsu „Marią” (poprzednie,  patrz: „Zeszyty Żeglarskie” nr 20, 21, 22e 23e, 45e, 46e), tym razem z okresu żeglugi australijskiej, przez Wielką Rafę Koralową, w drugiej połowie 1977 roku. W większości prezentowanych zapisków, pozostawiono nie poprawiony, pisany na gorąco tekst, bez nadmiernej ingerencji w charakter i styl Autora.                                                                                     (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

25.08.1977, w drodze na Scawfell Island                                                                                                         Piękny ranek, dookoła widać sporo wysepek i wysp. Wczoraj o 17tej odejście, idziemy na Scawfell Is, ok. 65Mm NNW od Percy. Wiatr świeży (5°B) z ESE. Całą noc idziemy na foku. Duża niemiła fala kiwa na boki i nosi. Strasznie ciężkie i niemiłe, ale idziemy szybko. Idziemy nocą, bo widoczne są latarnie i trasa jest czysta. Ze Scawfell trzeba będzie iść krótszymi dziennymi odcinkami, bo będzie trochę wąsko i ciasno. Ale to na potem. Z żalem pożegnałem Midlle Percy Is. i Andy Martina. Po drodze odstawiam służbę pocztową. Wiadomości z morza do rodzin napotkanych żeglarzy. Mam kontakt na Jaffa (no i Kazika) i VVL2BNG. Zmieniłem znów anteny na „Lazy wire”, od topu grota do bezana i ukośnie w dół. Idzie lepiej. Bogdana boli noga, ma ja uszkodzoną na nartach (przez sport do kalectwa). Teraz idziemy na genua. Do Scawfell ca 10 Mm. „Jolly Swagman” chyba tam już jest. Trzeba będzie trochę korespondencji „High Sea” przygotować, ale za ładnie i się nie chce. Dobrze, że Bogdan robi zdjęcia. Jak wrócić do „Barrier Reef” to jest właśnie „To” przez duże „T”. Szkoda tylko, że te S i SE wiatry są chłodne. Tropik tropikiem, a wachta w nocy w kufajce i do kąpieli specjalnie nie rwie mimo, że woda raczej ciepła. Ale to chyba dalej na N będzie naprawdę ciepło.

27.08.1977, Scawfell Is.                                                                                                                                     Pogoda się trochę popsuła. Wyż, ale jakieś tam fronty itd. Stajemy na . Wczoraj w dzień i nocą latały szkwały – do 7°B i telepały nas dość mocno. Dziś się uspokaja. Jest piękna noc, pełnia. Szkwały przestają latać. Jutro → na Goldsmith Is., ca 35Mm na NE. W zatoce stoją znajomi „Jolly Swagman”, „Shangri-la”. Duży żółty kecz, który był w Port Bay, biały yawl z dużą rodziną (6 dzieci) i jakiś mniej znany z Melbourne sloop 9 osób na nim Wyspa gęsto zarośnięta. Zresztą przy szkwalistej pogodzie (??) daleko od jachtu. Wczoraj p.p. niedaleko stanął jakiś HMAS (niszczyciel, fregata?). Też chyba na wycieczce po Rafie. Właściwie to coś jak duże Mazury. W tej części, wyspy są wysokie, kontynentalne. Po kilkaset metrów wysokości, zarośnięte Bushem. Na Percy spotkaliśmy nocą kompana. Dalej na E na mapie znaczone „Unexined”,  „Dangerous”, itd. Nie będę tych obszarów badał. Tylko jakieś ogólne zarysy raf. Do Townsville nie jest daleko, tak, że sobie wolno możemy płynąć. Teraz odcinki dzienne ca 40-30Mm.

29.08.1977, Goldsmith Is.                                                                                                                                  Wstaliśmy o 0200 rano, do Goldsmith 35Mm. O 1050. Wiatr szkwalisty SE 5°B, lecieliśmy na samo (na samosterze – przyp. red). Pierwsze 15Mm czyste. Potem już jasno między różnymi wysepkami. To nie jest obszar dla nocnej żeglugi. Prądy pływowe noszą na boki lub gdzie chcą. Ale w dzień leci się ładnie. Dookoła wysokie skały, skałki, tutaj niezłe, ale wiatr trochę szarpie. Słońce także trochę mgliste. Wiatr szkwalisty nie (??), ale nie jest źle. 25m łańcucha, ca 10 cumy. Skok pływu tutaj kilka m (ca 4,5). Morze trochę sfalowane, ale tu zasłonięte. Woda zielona, głębokość ca 7,0m. Stały już dwa jachty, potem przyszła motorówka z turystami, ale na chwilę, wreszcie znajomi z Scawfell (żółty i „Swagnman”). Bączka mamy jeszcze na pokładzie, chyba jutro na „exporcie”.

Wtorek, 30.08.1977, Goldsmith Is.                                                                                                                    Wieczór był wyjątkowo piękny. Goldsmith jest wysoką wyspą. Zatoka dobrze osłonięta, ale szkwały do 25kn trochę szarpią i ryczą. Zza góry wyszedł księżyc w pełni. Najpierw jasna poświata, a potem zza szczytu wyskoczył księżyc. Wiatr cichutko przygwizdywał, na N od nas migała latarnia na Silversmith Is. Ładnie tu, ale trochę za duży ruch. Dwie motorówki z turystami. Chyba z Lindeman Is. albo Bowen. W wodzie kręci się trochę żółwi (pod ochroną). Tylko temperatura nie chce być tropikalna. Słońce grzeje, ale wiatr SE wciąż zimny. Wyż i duje. Jakieś tam fronty. Centrum wyżu na M. Tasmana. Dobrze, że już jesteśmy na M. Koralowym. Staruszek Tasman ciągle niemiły. Wczoraj miałem w radiu jakiś jacht koło Norfolk Is, na Tasmanie. Nie chwalił specjalnie przygody. Bogdan leje mi w szachach. Gra agresywnie, odsłania króla i idzie na całego do przodu. Jakoś nie umiem go skontrować.

03.09.1977, sobota, Lindeman Island                                                                                                             Jakoś nie idzie mi pisanie. Za ładnie i za leniwie. Zajrzałem do baterii startowej, a do głównej trudno mi się zabrać. Wczoraj wieczór byliśmy na „Swagmanie”. Tani dziś poszedł na Nora, potem na Bowen i do domu. Namawiał na Raf Bowen. Zobaczę w Nara. Nara to prawie fiord. Raf Bowen to mały port i coś w rodzaju mariny. Minimalna opłata 2$ dziennie. Zresztą nawet nie to mnie trochę zraża, ale wyczytałem, że tam nawet nasycone miedzią drewniane pale są zjadane w ciągu 3 lat. Robią tam jakieś eksperymenty. Wolałbym „Marią” nie eksperymentować. Rano odeszliśmy na silniku. Prawie bez wiatru. Woda seledynowo-zielona, jakieś żółte zakwity nieco śmierdzące. Potem zgodnie z meteo, wiatr w nas . Najpierw 1°, potem do 4°. Pohalsowaliśmy do 15tej (od 0800) i poszli zwrotem na Lindemana Is, to jest ca 2 Mm na N od Kennedy Sound. To było najprostsze, bo halsować po nocy nie ma sensu. W(??) i prądy pływowe do 3-4 kn. Zapowiadają zmianę wiatru na SW, koło Brisbane do 35kn, ale ma spadać. Tutaj spokojnie, lekki rozkołys. Przed nami „Rozurt” kilka budowli, pomost, motorówki, światła, jakieś maszty. Do jutra sprawa się wyjaśni.

Cid Hb.                                                                                                                                                              Wczoraj rano przy świeżym SE opuściliśmy Lindeman Is. Pogoda się wyklarowała. Wejście do Cid Hb. Było trochę denerwujące. Silny prąd pływowy, wiatr zdechł bo zasłonięte. Przejście blisko skał. Trudno opisać to miejsce. Po prostu jest tu bardzo pięknie. Wysokie brzegi, głęboko wcięte zatoczki z białym piaskiem. Nocą księżyc, (…), spokój i cisza. Jest tu już kilka znajomych jachtów. Bogdan usiłował wynieść aparat foto, ja popłynąłem „Boberkiem” na plotki. Aparat okazał się zepsuty kompletnie, dostałem śrubki, itp. do magazynu bosmańskiego. W użycie  wszedł mój „Zenith”, dobrze że Jurek Pisz go uruchomił.

07.09.1977, Nara Inlet, Hook Is.                                                                                                                      Nara Inlet to prawie fiord, długi na ca 1,5Mm, szeroki ca 0,5. Strome brzegi. Wietrzejące piaskowce dają dość ostre formy. Zachodnie zatoki wystawione do SE mają kupę wiatrołomów, białe obdarte pnie. W sezonie huraganów musi tu czasem dobrze dmuchać. Teraz jest spokój, cicho i chmurno. Wiatr z N-NE ca 1°B. Czasem krzyknie jakiś wrzaskliwy ptak. Woda zielona. Niedaleko stoi „Jolly Swagman” i „Blue Bird”, które płyną z nami (albo my z nimi) już dłuższy czas. Jutro się pożegnamy. Oni do Bowen. My postoimy jeszcze z dzień-dwa i na Townsville (120 Mm). Do Townsville czysta żegluga. Może jeszcze staniemy koło Cape Upitaf na noc. W każdym razie do Townsville chcę wchodzić na martwej wodzie, aby znów coś nie spieprzyć. Skok pływu jest tylko coś ok. 1m, ale zawsze lepiej. A swoją drogą to po powrocie na kurs żeglarski do Trzebieży (jako kursant- nauczyć się manewrowania!). Wczoraj o 0830 (??) był u Jeffa Edmund. Poplotkowaliśmy chyba godzinę. Listy wyśle do Townsville. Z chałupy ani od Ali nic. Bogdan – 8 listów (od przyjaciół i-ek). Zaczyna trochę kropić. Dobrze, że nie wyjąłem akumulatora. Opanowuje mnie tropikalne lenistwo. No to już zaczyna się piaty rok wędrówki. Trzeci komplet załogi. Jak długo wytrzyma? Zobaczymy. Skończyła się yerba. Chyba w Townsville kupię sobie paczkę. Trzeba napisać kilka kartek. List „służbowy” do Wojtka. Najchętniej jednak siedzę, patrzę i słucham ciszy. Wygląda, że jeśli Bemuś odpada (jak skubańcy mu paszportu nie dadzą to chyba sezon huraganów przesiedzę w Darwin). Jeśli by leciał samolotem, to może do Darwin.

09.09.1977,  Nara                                                                                                                                             Już piątek. „Swagman” odpłynął. „Blue Bird” też. Jest „Shangri-la”. Wczoraj i dziś grzebałem się z akumulatorem. Jest wreszcie ciepło, ale woda wydaje się chłodna. Zdjąłem samoster. Do Cape York  nie będzie potrzebny.

10.09, sobota, Nara                                                                                                                                           Wiatr skręcił na N, słaby, nadal ciepło. Bogdan poszedł na spacer. Ja siedziałem na łódce. Trochę pływałem przy łódce. Już powoli czas malować dno, bo zaczyna obrastać. Chyba do Darwin wytrzyma. Usiłowałem złapać Johna na radiu, ale go nie było. Wczoraj gadka z Jeffem. Czas leci miło i leniwie. Wczorajszy zbiór ostryg się nie udał. Bogdan nazbierał piękne, duże, ale były nie do zjedzenia.

11.09.1977, niedziela                                                                                                                                         Stoimy jeszcze w Nara. Za chwilę idziemy dalej. Ciepło, wiatr N chłodny słaby, zielono aż żal iść dalej. Bogdan wrócił wczoraj z wycieczki przerażony przez stinging tree. George ze SCUPem jest już w Darwin. Spotkaliśmy tu jacht, który nas widział rok temu z hakiem w Wellington i powiedzieli o SCUP. Tutaj właściwie wszystko to rodzinne pływania.

15.09.1977, N od Magnetic Is.                                                                                                                       Jest przed południem. Stoimy w małej zatoczce na N od Magnetic Is. To wyspa tuż na N od Townsville. Noc przeczekaliśmy przy Cape Cleveland aby wejść do Townsville przy wysokiej martwej wodzie. Do portu ca 12Mm O 0530 wystartowaliśmy. Zerwał się szkwalisty SW 5-6 pod idący przypływ. Szliśmy na F G B i silniku,  ale forsowanie wejścia i halsowanie w farwaterze dość wąskim. Silnik nie uciągnie, wydało mi się nie na miejscu. Wzięliśmy ogon pod siebie i przyszli trochę do Townsville 10Mm, będzie lepsza pogoda, to nie jest daleko. Tutaj jest bardzo ładnie. Zatoczka, plaża, wyspa wysoka i zielona. Olbrzymie granitowe głazy z różnego granitu otoczone przez wodę. W przodzie na plaży która wydała się prawie dziewiczą są turyści z hotelu. Obok stoi na stałe zakotwiczony stary szkuner z ogłoszeniem i nr telefonu jak się chce zrobić party na wodzie, ale jest mimo to ładnie no i spokojnie, tylko czasem przeleci szkwał, ale fali nie ma. Dobrze tutaj, słońce świeci, zielona woda itd., może coś wyjdzie na Bogdana zdjęciach. Zresztą można to znaleźć prawie w każdym, folderze. Po niebie ciągnie się Ci St. Tutaj też owszem coś z pogodą pokićkają. Nie tylko nasz „Wicherek” się myli, ale pomyłka nie jest duża, to2°B, reszta się zgadza lub prawie, bo np. podają wiatry SW do NW 10-20 kn, a to przy (…) w kierunku zmienia sytuację.

16.09.1977, Piątek, Townsville                                                                                                                          O 12tej opuściliśmy piękną zatoczkę za Magnetic Is. Wiatr osłabł i zmienił się na NE. Słońce, wiatr. Celowaliśmy aby w Townsville być na martwej wodzie, ok. 1530 – 17tej. Łatwiej manewrować w ciasnym miejscu. Jeszcze nie zgraliśmy się, zresztą nie jestem w tym genialny. Townsville port to cienka kiszka na Ross Creek, tylko dalsza część jest szeroka, ale tam jest port handlowy. Jakoś stanęliśmy na palach. Jakaś baba z drugiej łódki coś tam zawyła, zaczęła, że zajęte, ale na noc starczy. Potem poszliśmy pytać gdzie wolne, ale piątek przed południem to już nikt nie urzęduje, ani w klubie, ani w porcie. Are You O.K. – don’t worry, wszystko się załatwi w Monady. Podobają mi się te Australijce, maja właściwe podejście do życia i naprawdę piękny kraj. Miasto niby 80 tyś, ale ma już smak trochę egzotyki, trochę starego stylu. O 18-19tej na ulicach pusto, tylko w barach piją piwo. Byliśmy tylko na dwóch głównych ulicach. Po dwóch godzinach w obcym mieście chętnie wróciłem na łódkę. Właściwie w mieście to czuję się zagubiony. Po pełnym miesiącu na kotwicowiskach jakoś na brudnej rzeczce źle mi, właściwie nie źle, ale mi nie leży. Zobaczymy za 2-3 dni, ale chyba tylko serwis silnika (własny), cebula, mąka, woda, gaz coś tam jeszcze. Odebrać listy (poniedziałek) i dalej. To dopiero pół drogi do Cape Yorku, a już pół września. Trochę jestem spóźniony. Przygoda mnie goni.

17.09.1977, Townsville                                                                                                                                    Ciepło, ładnie, leniwie. Rano przestawiliśmy się na sznurek, bo miała odejść barka i pogłębiarka. Oczywiście nie odeszła. Potem przyszli celnicy. Miałem trochę emocji, bo to tak trochę już jestem na wariackich papierach, ale na razie nie robili kłopotu, mówili tylko żeby do nich tam zajrzeć. Obejrzeli to co mam. „Clearence” już od lipca nieważny. Wygląda, że będzie O.K. Zobaczymy w poniedziałek. Potem byliśmy na hause, gadce u sąsiadów. Mają sprawny cementowy jacht na sprzedaż, bo żona nie lubi jachtów i chce powłóczyć  się po Australii. Potem zajrzeliśmy na motorowy jacht z NZ, który też idzie na Darwin i S. Africa. Miał odejść dziś, ale zmienił plany i idzie na Morze Czerwone. Potem spotkałem „Rosa”, znajomi Niemcy (australijscy) z C(??). Łódka prawie w klarze. Helmuth dostał robotę na kolei. Caroline (10-11l?) chodzi do szkoły. Poznaliśmy u niego starego kapitana (80l.), który pływał do Chile na dużych żaglowcach po saletrę i guano. Hans jest wiekiem rześki i nie widać tych 80 lat. Może będę miał towarzysza do Cairns lub Cooktown (jak go żona puści). Gadka trochę po niemiecku. Miło spotkać starych znajomych. Zresztą czekali na nas bo już im dali znać, że „Maria” powoli się zbliża. Jest tu publiczna łazienka, ciepła i zimna dla rybaków głównie, ale używają żaglarze za darmo. Ile będzie za postój to nie wiem. Coś tam mówili o 2$ dziennie. To było by przykro. W sobotę idziemy na targ kupić jarzyny. W soboty są tutaj targi. Ciężko się wziąć do roboty.

 

18.09.1977, Townsville                                                                                                                                      Niedziela przeszła szybko. Rano był Hans z Helmuthem i Rosą z „Rosy”. Hans pokazał stare zdjęcia żaglowców i parowców na których pływał. Był oficerem na „Privall” –  4masztowy bark ze sławnej „P-Line” z Hamburga. Pływał dookoła Hornu na tych żaglowcach jako załoga, oficer i kapitan. Zdjęcia były stare, pożółkłe, to już historia, ale piękne i ciekawe. Po południu ok. 17tej poszliśmy na „Rosę”. Helmuth grał na gitarze. To ładny instrument w dobrych rękach. Jutro sprawy formalne i zobaczymy.

19.09.1977, poniedziałek, Townsville                                                                                                               Z lekkim niepokojem poszedłem do celników, cóż mam już taki uraz jak idę do „władzy” to zawsze się boję. Ale okazało się, że wszystko było O.K. „Clearence” przedłużyli mi do 19.01.78 abym miał do Darwin i celnik (szef) powiedział mi abym w Darwin jak zechcę przedłużyć ze względu na sezon huraganów od razu pisał do Canberry o przedłużenie. Naprawdę ta Australia to życzliwy kraj. Boating inspektor Mr. Stone pozwolił mi stać gdzie już stoję, wziął 10$ z tydzień. Tylko listów jeszcze nie odebrałem, są w drodze między Harbour Board i Boating Inspektorem. Jak z Hb. Board panienka zadzwoniła z pytaniem o pocztę dla mnie to posłał z powrotem do Hb. Board, ale nie dotarła bo szofer miał jakieś nerkowe przypadłości. Będzie  jutro. Tylko Zdanowski (Konsul morski) przysłał trzy listy dla mnie (chałupa, Ala i Milewicz). Chałupa z czerwca, Ala z sierpnia, J. M. z sierpnia. Dzień naprawdę tropikalny, ale przyjemny. Wieczór świeży. Jutro biorę się za silnik. Bogdan idzie na spacer.

20.09.1977, Townsville, wtorek                                                                                                                         Chmurno, ale ciepło, od 10-16tej grzebałem przy silniku. I nawet chodzi. Luzy na zaworach są mniej więcej O.K, więc już nie kręciłem. Może ciut za duże, ale przynajmniej nie wypalą gniazd (panewce). Olej zmieniłem, filtry wyczyściłem. Filtr oleju jeszcze musi trochę posłużyć. Bogdan był w mieście. Listy gdzieś utknęły. Bogdan wygląda podejrzanie bo go policaje pytali o narkotyki, nawet mu zajrzeli do torby. Potem wzięli na piwko do baru. Jakiś młody chłopak chciał się zabrać z nami na N. ale nie wziąłem mimo, że wyglądał sympatycznie, 22 lata, (??) z W. Australii. Bogdan wrócił po 16tej zrobił naleśniki. Petrowar trochę grzeje, ale za to jest światła jak trzeba. Jutro woda, gaz, 40l ropy, w sobotę jarzyny na targu i w niedzielę dalej.

21.09. środa Townsville                                                                                                                                     Dziś od rana pracowity dzień: woda, gaz, ropa. Ciepło. Jeszcze tylko poczta, drobne zakupy i w niedzielę w drogę.

21.09.1977, środa, Townsville                                                                                                                           Odnalazła się nasza poczta, przesłana przez Edmunda. Co ważniejsze, odczytaliśmy na słupku po drodze. Resztę na łódce. Przypłynęły dwa większe jachty. Jeden z Nara, gdzie byliśmy ok. tygodnia temu, drugi Kanadyjczyk poznany w Auckland rok temu. Duży ładny tradycyjny kecz. Gładki pokład, drewno, w środku też utrzymany w dobrym, starym stylu. Zajrzałem tam na chwilę i potem na „Rose”. Bogdan czyta listy. Na „Rose” kot popadł w niełaskę bo zjadł cały obiad z usmażoną wątrobą (ale bez cebulki). Nagrywali na magnetofon niemieckie piosenki marynarskie, które przyniósł Hans (ten stary kapitan, co to pływał w słynnym handlu saletrą dookoła Cape Hornu na starych wielkich żaglowcach). Wróciłem „Boberkiem” przez rzekę do siebie. Świeży NE wiał z morza, była lekka falka. Palmy przy kapitanacie podświetlone, lampami wyglądały jak dekoracje w teatrze. Jakoś tak mi przypomniały pierwsze zetknięcie z ciepłymi krajami w Casablance.

Czwartek, 23.09.1977, Townsville                                                                                                             Połaziłem po mieście. Tak leniwie. Tu postać, tam popatrzeć. Jest bardzo ciepło, jeszcze nie zupełne upały, ale ciepło się czuje. Na rzece trochę wiatr. Kupiłem galon destylowanej wody i kg wątroby, który zaraz wstawiłem do garnka. Bogdan w międzyczasie spichcił ryż (trochę twardy, ale nie ma jeszcze wyczucia i czasem zbyt dużo do garnka wkłada). To mnie trochę podbudowuje, że znów taki najgorszy kuk nie jestem. Po południu wpadli Bill i Margaret z katamarana „Tou-Hou”. Nazwa polinezyjska (NZ). Katamaran z Sydney. Starsi państwo, bardzo sympatyczni, wracają do Sydney, przypłynęli się pożegnać i zaprosili na pożegnalną kawę. Poznałem ich wczoraj na „Consart” z B.C Victoria (British Columbia, Victoria, Zach Kanada) Żeglują już wiele lat, spotkali kiedyś (to było chyba 20 lat temu) J. Guzwella na „Trekke”. Katamaran ładny, schludny, lekki, ok. 1 1/2tony. I znów „A dieu”, choćczasem znów kogoś się spotka, jak ”Consorte”. „Pegasusy” już sprzedali „Pegasusa”. Jerzy będzie budować coś większego. Wiadomość do „Rosa” – Loyd (12-14) koresponduje z Caroline (13) z „Rosy”. Ja jestem żłób że do Jerzego jeszcze nie napisałem. Napiszę z morza. Teraz nie ma czasu.

24.09.1977, Piątek                                                                                                                                             Już myślałem, że nic nie  dopiszę, że będzie bz, ale  okazało się, że przez pęknięty filtr wyciekła ropa do zenzy. Robota na kilka godzin i strata ca 100 l ropy. Jakoś to przeżyłem, ale nauka mechaniki też kosztuje. Bogdan pisze listy. Trzeba to wysłać dziś bo jutro poczta zamknięta. Pogoda ładna, bez zmian, ciepło. Jutro zakupy cebuli i pojutrze w drogę.

                                                                                                                                           Ludomir Mączka

 

 

 

 

 

Ludomir Mączka: Zapiski-notatki z rejsu „Marią”. Australia, Wielka Rafa Koralowa, 1977 r.

Ludomir Mączka, wbrew powszechnej opinii, pisał dużo i systematycznie: były to listy do przyjaciół i znajomych; z wyjazdów zawodowych, z rejsów, listy z Afryki do kolegi geologa. Wysyłał widokówki z wypraw, rejsów gęsto zapisane na odwrocie, ba nawet napisał artykuł – głos w dyskusji na temat walorów estetycznych, wychowawczych żeglarstwa. Pozostawił po sobie skrupulatnie prowadzone, niemalże dzień po dniu, zapiski – notatki z rejsu „Marią”.  

Wyłania się z nich postać żeglarza zatroskanego o sprawy rejsu, jachtu, załogi, ale też obserwatora zafascynowanego otoczeniem, przyrodą, ludźmi; człowieka z egzystencjalnymi rozterkami, który, niczym literacki „niespieszny przechodzień”, wplata rozmaite dygresje wydobyte z głębi własnego intelektu. Dzięki uprzejmości Wojciecha Jacobsona, który olbrzymim zaangażowaniem i wytrwałością gromadził i zachował spuściznę po Przyjacielu, przedstawiamy kolejne fragmenty ludkowych notatek z rejsu „Marią” (poprzednie,  patrz: „Zeszyty Żeglarskie” nr 20, 21, 22e 23e), tym razem z okresu żeglugi australijskiej, przez Wielką Rafę Koralową, w drugiej połowie 1977 roku. W większości prezentowanych zapisków, pozostawiono nie poprawiony, pisany na gorąco tekst, bez nadmiernej ingerencji w charakter i styl Autora.

                                                                                                                                                                                                                            (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

19.07.1977 Mooloolaba

 Wczoraj weszliśmy do Mooloolaba. Pogoda piękna. Wiatr ten sam, ale że szliśmy tym razem półwiatrem to było bardzo miłe. Weszliśmy ok. południa. Zaczęliśmy się kręcić szukając miejsca. Ciasno – rzeka niewielka. Stoją pale do których się cumuje – kupa krewetkowców. No i tak kręcąc się wleźliśmy na piasek – tuż przy palu. Woda opadła i tak na boczku przeleżeliśmy do ok. 17tej. Zeszliśmy gładko. Można było spokojnie poczekać. No, ale trochę popracowaliśmy windą i linami. Potem odeszliśmy na pale i tu zaczął się trochę niefart – po prostu spieprzyłem. Przedobrzyłem – nie złapałem pala z przodu tylko ten tylny a przedniego nie dosięgnąłem, no i na prądzie obróciło. Było już ciemno. Wreszcie obróciliśmy się na windzie. Nie było to ładne. Fakt, że muszę się nauczyć manewrować. Kaziu robił to ładniej. Dobrze, że było ciemno bo było mało świadków…

 

Wtorek 23.08.1977 Midlle Percy I.

 Stoimy tutaj od soboty. Z Pearl Bay wyszliśmy w wieczór w piątek, Można było iść wprost na Percy, kurs był czysty – trochę wysepek po drodze, ale na kursie czysto, + 2-3 Mm. Ponieważ obawiałem się poprzecznych prądów pływowych poszliśmy na E potem na N aby iść na latarnię High Peak I. I potem już za jasnego na Percy. Nałożyliśmy ok. 15 Mm ale żegluga czysta i bezpieczna. Mimo to miałem przez chwilę niemiłe uczucie zagubienia zanim złapałem latarnię. Pogoda była piękna. Ok. 15tej kotwiczymy przy Midlle Percy I, naprzeciw wejścia do „laguny”. Zatoczka otoczona mangrowcami, można tam wejść przy wysokiej wodzie. Skok pływu coś 3m. Stoją tam na piasku dwa trimarany. Jest też „Jolly Swagman”. W sobotę rano wizyta u Andrew Martina, który tu siedzi już kilkanaście lat. Przeważnie sam. Ma tu duży stary dom, ogród warzywny, kozy, kury. Poluje na kozy. Ma 50 lat, ale wygląda na 30-40. Ciekawy gość, trochę romantyk, idealista, bardzo miły i gościnny. Wczoraj byliśmy z nim na polowaniu na kozy, ale nie zdałem egzaminu ze strzelania i doradził aby karabin zostawić pod drzewem, będzie lżej chodzić. Sam chodzi lekko i szybko. Ma semi eutruite 22 i strzela pięknie, no a kozy obrabia w ciągu 5-10 minut. Wyspa jest piękna i bardzo urozmaicona. W sobotę wieczór obchodziłem 4 tą rocznicę wypłynięcia (trochę przed czasem), ale takiego miejsca jak tu trudno znaleźć. Trochę przepijaliśmy Johny Walkera którego dostałem od Leifa, ryby z rusztu. Były Swagmany, Andrew i kilku jeszcze żeglarzy. Bg (Bogdan – przyp. red.) trochę brzdąkał na gitarze przy ognisku. Pogoda bardzo ładna, upału nie ma. Andrew przypomina trochę A. Drapellę. Wyspę dzierżawi po White’ach, którzy tu mieli owczą farmę. Do niego jest jakieś ca 3 mile. Nie odwiedza go zbyt wielu żeglarzy, bo trochę daleko. Na brzegu jest woda doprowadzona rurą plastikową, …… Szopa gdzie można biwakować. Wisi tam mapa wyspy z krótką historią od Flindersa począwszy. Ogłoszenie, że „dogs are friendly” i „snakes are harmless”…

                                                                                                                                    Ludomir Mączka

________________________________

Andy_Martin's_ Homestead_Middle_Percy _I._fot._Dave_Walsh_czerwiec_1981_Scan1684                                    Andy Martin’s Homestead, Midlle Percy I, czerwiec 1981r. Fot. David Walsh

Pearl_Bay_N.Queensland_fot.Dave_Walsh_28.6.1981                                                    Pearl Bay, North Queensland, 06.1981r. Fot. David Walsh

Henryk Jaskuła – córka Aleksandra: Korespondencja mailowa

E-mail z 24 Feb 2016 15:21:47+0100

Nadawca: Henryk Jaskuła

Moja córka Oleńka była na Kubie w bieżącym miesiącu, lutym 2016. Odwiedziła miejsce gdzie padł Dar Przemyśla. Oto jej relacja z tego co tam zobaczyła i sfotografowała…

Hen

*   *   *

Cześć Jim,

Kilka dni temu wysłałam ogólną relację z podróży po Kubie. Oprócz turystyki i jazdy rowerem miałam jeszcze jednak inny powód do wyjazdu na Kubę. Kiedy jechałam tam w 2007, zapytałeś mnie, czy będę miała możliwość odwiedzić miejsce, w którym rozbity został Dar Przemyśla. Byłoby mi to wtedy bardzo trudne, ponieważ przemieszczałam się komunikacją publiczną, a miejsce to jest na odludziu.

Pozostała we mnie jednak na zawsze myśl, żeby zorganizować wyprawę rowerowa po Kubie i mieć wtedy możliwość dotrzeć tam. Wyprawę tę trochę odkładałam przez kilka lat z uwagi na inne wyjazdy, ale wreszcie w zeszłym roku zdecydowałam: „Teraz”.

Nie chciałam jednak mówić Tobie o swoim zamiarze, bo gdyby się to z takiej czy innej przyczyny nie udało, nie chciałam Cię rozczarować. Po objechaniu południowego wybrzeża Kuby (Uvero, Pilón, Manzanillo) pojechałam do Bayamo i dalej na północ do Las Tunas i Manatí. Ponieważ jacht nie rozbił się w żadnej miejscowości, tylko na odosobnionej plaży, miejsca tego nie było na mapie drogowej. Posługiwałam się wiec dokładną mapą morską, którą mi wtedy przysłałeś. Według niej miejsce katastrofy było miedzy Punta Brava, a Punta Nuevitas. Miejsce to musiałam przenieść na mapę drogową, żeby znaleźć drogę dojazdową.

Ponieważ w terenie nie było drogowskazów, pytałam ludzi o drogę. Od Manatí było 18 km, droga nie bita, piaszczysta; żadnych wiosek. Ludzie zaczęli mnie przestrzegać, żebym tam absolutnie sama nie jechała, bo jest tam bardzo niebezpiecznie. Włóczą się tam mianowicie sfory dzikich, bezpańskich psów, które są agresywne i mogą mnie zaatakować. Oprócz tego można tam napotkać mężczyzn, którzy także mogą być niebezpieczni.
– Ale ja już jeżdżę przez jakiś czas po Kubie i nigdzie nie spotkałam agresywnych mężczyzn – powiedziałam.
– Zgadza się; to jest jednak teren odludny, poinformowano mnie, i nie ma tu kontroli społecznej. Dlatego też wszystko może się tutaj wydarzyć.

Zaczęłam się wahać. Wiem, że bezpańskie psy mogą być bardzo niebezpieczne; znam przypadki, ze zagryzały ludzi na śmierć. A mężczyzn boję się jeszcze bardziej…

– Ale zrobiłam tyle kilometrów, żeby tutaj dotrzeć (miejsce to nie było mi po drodze z Santiago do Hawany) i mam teraz wracać, tak blisko celu?
Do obrony miałam tylko gaz pieprzowy, z którym wożę się na swoje wszelkie wyprawy. Nigdy nie używany, już kilka lat przeterminowany. Co to znaczy? Że może zaszkodzić??? W chwilach zagrożenia jest on jednak dla mnie dużym wsparciem; ładuję go wtedy z kosmetyczki do kieszeni. Czasem nawet wkładam rękę do kieszeni i kładę palec na spuście.

– Nie, ja jestem córka Jaskuły; nie cofnę się. Jak coś się będzie działo, to obronię się gazem.

I tak zrobiłam. Trochę się bałam, ale po drodze nie poczułam ani cienia zagrożenia. A do tego okazało się, że nad morzem jest kemping, wiec wcale nie było to miejsce zupełnie odludne. Rozmawiałam z zarządcą kempingu. Chciałam dokładnie zlokalizować miejsce i zapytałam go, czy może przypomina sobie rozbicie tego jachtu.
– Tak, polski statek, rzeczywiście rozbił się tutaj. Ale to już bardzo dawno.
– Że bardzo dawno, to się zgadza. Ale to nie był statek, tylko jacht, żaglowy, niewielki: 13 metrów.
– A to nie, to był duży statek handlowy.

W tym rejonie rozmawiałam z wieloma ludźmi, ale nikt nie przypominał sobie tego wydarzenia.

Poszłam na plażę. Miejsce wyglądało tak, jak je sobie wyobrażałam. Piaszczysta plaża, otaczający teren – płaski, bez żadnych górek, czy skał. W morzu, w odległości około dwustu metrów od brzegu, równa linia przyboju (widać na zdjęciach). Poszłam do morza. Można było iść dziesiątki metrów, woda cały czas trochę powyżej połowy łydki; na dnie piasek i ostre muszle. Nie doszłam do rafy koralowej, która ciągnęła się równą linią wzdłuż brzegu, dokąd tylko było widać, bo rower ze wszystkim (paszport, karta kredytowa, pieniądze) zostawiłam bez opieki na plaży, a zaczęli się tam kręcić ludzie.

Napisałam list w Twoim imieniu. Włożyłam go do butelki po winie i wypełniłam piaskiem. Butelkę zakręciłam. Załączam zdjęcia. Byłam bardzo emocjonalna; tak jakby to był pogrzeb. Tak też to przeżywałam: pogrzeb zaoczny, bez zwłok. Butelkę rzuciłam do morza.

W moim poczuciu jacht został pogrzebany. Przez osobę bliską, rodzinę, córkę. Wiec się liczy.

Jim, czy też tak do tego podchodzisz?

Czy gdybym Ci była wcześniej powiedziała o swoim zamiarze, zrobiłbyś coś zupełnie innego niż ja?

Całuję bardzo mocno,

Oleńka

M-ce katastofy Daru Przemyśla_1  M-ce katastrofy Daru Przemysla_luty 2016_2  P1090271    M-ce katastrofy Daru Przemysla_luty 2016_3  M-ce katastrofy Daru Przemysla_luty 2016_4

P1090267b  P1090268b

 

*   *   *

From: Henryk Jaskuła
To: Oleńka
Sent: Wednesday, February 24, 2016 1:20 PM
Subject: Wrak „Daru Przemyśla”

Oleńka
Podziwiam Twój wyczyn – dotarcie na plażę gdzie leżał wrak Daru Przemyśla. I nie ma tam nic, żadnego śladu po jachcie? Nie wiem czy to bardziej smutne, czy mniej smutne. Jeżeli wraki jachtów należy grzebać, jak grzebie się ludzkie zwłoki, to może lepiej, że nic nie zostało na plaży.
A co napisałaś – w moim imieniu – w akcie pogrzebowym, we flaszce rzuconej do wody?

Jim

P.S. W załączeniu mapa miejsca katastrofy na Kubie. Od tego miejsca do Puerto Manati jest w prostej linii 8,3 km. Katastrofa nastąpiła 20 grudnia 1987 roku, ok. godz. 20-tej czasu lokalnego, już po ciemku.

 

*   *   *

From: Henryk Jaskuła
To: Oleńka
Sent: Wednesday, February 24, 2016 11:20 AM
Subject: Raport z Kuby

Oleńka,
Twoją relację z wizyty na kubańskiej plaży, gdzie zabity został jacht Dar Przemyśla, traktuję jak raport, który ma być zanotowany w archiwach Historii.
Wysłałem go w Polskę i w pozostałe cztery strony świata.
Poprzedni dokument z oględzin tego miejsca jest ze stycznia 1988 roku, autorstwa nieżyjącego już Antka Pasicha. Na jego zdjęciach wrak leżał jeszcze na plaży, bez masztów, rozbebeszony, poodkrawane wszystko co metalowe, sam okaleczony kadłub z pokładem, niczym skóra – może szkielet – żyjącej kiedyś szczęśliwej istoty. Jacht, który w swym krótkim dziewięcioletnim życiu zdołał się wpisać do Historii.

Con los de siempre besos y abrazos,

Jim

*   *   *

 

From: Jaskula, Aleksandra (ZN)                                                                                                                 To: Henryk Jaskuła                                                                                                                                       Sent: Thursday, February 25, 2016 1:40 PM                                                                                Subject: RE: Wrak Daru Przemyśla

Cześć Jim,

Miło mi, że poważnie podchodzisz do mojej relacji. Zrobiłam to z serca i sama to bardzo mocno przeżyłam; to była prawdziwa misja. To zupełnie co innego czytać informacje o wydarzeniu, a zobaczyć naocznie to miejsce. Jedno i drugie jest potrzebne do pełnego przeżycia…

To, że w tej chwili nie ma już na plaży żadnego śladu jachtu, nie jest istotne. Nawet nie szukałam już śladów: jest zupełnie niemożliwe, żeby cokolwiek pozostało. Morze tam nie zawsze jest tak spokojne jak wtedy, kiedy tam byłam (choć wiała wtedy dobra czwórka z północy), czy kiedy doszło do katastrofy: Kubę nawiedzają niejednokrotnie silne cyklony, które niszczą nawet solidne zabudowania.

Myślę, że fakt, że nie ma już wraku, nie jest smutny. Taki wrak na plaży to jak otwarta rana, to wzywanie o pomoc. Teraz nie pozostało już żadnego materialnego śladu po katastrofie: wszystko co było, zostało wchłonięte przez naturę i cykl się zamknął. Ciało Daru Przemyśla stało się pożywieniem dla ryb i budulcem nowych drzew. Tak jest dobrze.

Nie szukałam żadnych deseczek, ale – nie szukając – czułam tam obecność jachtu: jego dusza błąkała się tam przez 28 lat, jak porzucony pies. A teraz została poświęcona, wszystko zrozumiała i będzie spokojnie czekać na Ciebie, nie ważne jak długo.

Mapę, którą załączasz, miałam ze sobą. Z Puerto Manatí jest rzeczywiście bliżej niż z Manatí, ale nie ma tam drogi, dlatego też jechałam z Manatí. Do Puerto Manatí mogłam była także pojechać, ale to nie było istotne…

Całuję,

Oleńka

U.+F. Klee: List do Ludka i „Popofa”.

U.+F.KLEE                                                                                                                                                           D-4770 Soest/Westf.                                                                                                                                        G e r m a n y                                                                                                          November 2nd, 1991

Dear Ludek, dear Popof,

what a surprise! As you see we are in Germany at the moment, without boat, however. VAGANT is on the yard in Bellingham, USA (not far from Vancouver, Kanada), and we had to fly home for the first time after 9 years of cruising. Since we last met you resp. Popof we sailed a while in Brazil, for a short visit across to St. Helena, then south via Montevideo – Cape Horn – Chileean Channels – Juan Fernandez – Easter Island – all the Pitcairn Islands – Gambiera – Kermadeca – New Zealand. Then twice back and forth between Tonga and NZ and on to the north. Samoa – Tuvalu – Kiribati – Carolines – Marshalls – Guam – Marianas – Ogadawara/Bonin Islands – Japan. Then along the Aleutian Chain to the Shumagins and Kodiak and across the Alaska Gulf to Sitka. On the way south from there we capsized in October 1987 just outside Dixon Entrance. We stayed upside down for a while, came up with a broken mast and limped into Masset, a rather remote fishing village in the north coast of the Queen Charlotte Islands. There we spent 8 wonderful months and sailed on with a wodden made from a hundred years old spruce out of the woods there and equipped with the fittings and parts of the old mast which we could safe. Then north to Glacier Bay in SE-Alaska and south to Vancouver Island for the long due overhaul. The next voyage went from there via the Charlottes and SE-Alaska again to Kodiak, south to Mexican Islands, left Hawaii soon (too expensive, too touristified) for the Aleutians. From Unalaska through the Shumagins to Kodiak again and back to British Columbia where we spent the winter. This summer’s voyage was only from Vancouver Island via Charlottes – SE-Alaska to Kodiak and back to Bellingham.

Well, friends these are our where abouts, but since this a very small world we have heard about both of you on the way, of course. In Victoria we met Sven who had sailed the Northwest Passage, where he met a Polish guy called “Ludek”, who had his boat MARIA in Le Havre and somewhere on several stops during our voyage we hard that somebody had taken Popof from Rio to the Caribbean which was seen as a great loss for the French Yachtie Community in Rio.

It is really a pity that we did not get your letter earlier, but the address you used is indeed, no good at all. We got your letter only by chance. The one on this letter is better. Well, what can we do now? It would really be most interesting to meet you again. We intend to be in Germany until about January 1992. Our schedule is very right, however. We had to press too many things into this expedition ashore. Especially December is reserved for an eye operation. We are, however, always ready and eager to travel. So why not fit in a visit to Szczecin? Let’s see.

Best wishes,   Ursel + Friedel

P.S.: We wondered about the picture of a yacht in the brochure of the “World Polonia Sailing Jamboree”. It is of an “Optima 101” which is developed from the ”Optima 92”, of which we sail the prototype, the very first one. Friedel worked for 10 years with the manufacturer Dehler, Freienohl, Germany/Zaandam, Holland.

Sirijos Gira Vytautas: Widokówki do Ludomira Mączki.

 

widok wilno                        Wilno, Ostra Brama.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                           Wilno,91.02.14/15                Drogi Ludomirze,                                                                                                                                              Dziękuję za list z 14 stycznia, wysłany 15-go, w Wilnie – 3 lutego. Od Wojciecha też otrzymałem list z Jamajki, odpowiedziałem do Szczecina. Myślę, że Polska wypłynie na spokojną wodę. Kanadyjskie obywatelstwo – to już coś. Myślę, że ten list trafi do Ciebie zanim wyruszysz do Francji. Byłem tam tydzień (czy 10 dni?) przed tamtą wojną i jeszcze jeden dzień (!) w roku 1978. Z Polski nie będzie chyba dużych kłopotów zahaczyć o Wilno, i Kowno (I Kłajpedę?)… Stosunki między Polską i Litwą wyraźnie się polepszyły, chociaż i tak pół setki lat nie są złe…

Wiele serdeczności – Witold SG

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

widok. wilno 2                                Wilno, kościół p.w. św. Anny, kościół p.w. św. Michała, klasztor Bernardyński.  

                                                                                                    Wilno, 92.01.20                                          Drogi Ludomirze,                                                                                                                                     Dziękuję za list z 10 grudnia, wysłany 2 stycznia (!), w Wilnie był 10-go. I za ładne foto dzięki. Dzień przed Twoim listem przyszedł list od Wojtka z Durbanu. Ciekawe Wasze życie ….. Twój przyjazd do Polski oglądałem przez TV – łapiemy to Warszawę; troszkę dziwiłem się Twoim zaciekłym milczeniem. Z przyjazdem do Litwy zaczekaj, zanim u nas uporządkuje się ekonomika – i ceny (nawet na przyjazd) nie będą takie niebotyczne. Sprawy polsko-litewskie w Polsce wyolbrzymione, żaden Litwin jeszcze nie zabił żadnego Polaka. Ale te  niechęci obustronne mają już za sobą setki lat, jak to bywa u najbliższych sąsiadów i nie łatwo to będzie wykorzenić u Twoich i moich rodaków.                                                                                                                            Pisz!                                                                                                                                                    Serdecznie – Witold Sirijos Gira

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

widok. wilno 3                                     Wilno, kościół p.w. św. Rafała.     

                                                                                             Wilno, 92.03.15/16, noc                                 Drogi Ludomirze,                                                                                                                                     Dziękuję za list pisany 4 lutego, wysłany 7-go, w Wilnie był 6 marca. Długa podróż! No i na kopercie było wykreślone moje nazwisko, ale list dotarł. Jesteś ze Lwowa, więc pamiętaj, że Polacy we Lwowie nie mają ani cząstki tej wolności co na Litwie! Język litewski nie jest trudniejszy od polskiego i jeśli Litwin (ja) Ci jako tako piszę po polsku, czemu nie może być vice –versa (mowa oczywiście nie o Tobie). Ale Polacy na Litwie najspokojniej posługują się polskim językiem! A może będziesz brał udział w regacie transatlantyckiej? Litwini – nawet i ci wybierają się. Z adresu jakbyś zmienił miejsce pobytu. Piszesz o szoku jaki doznałeś, że wielu Twoich przyjaciół zmarło. To co mówić o moje! Jestem grubo starszy od Ciebie, urodzony w kwietniu 1911 roku. W kościele na I planie byłem chrzczony, a trzymał niemowlę Antanas Smetona, ojciec chrzestny. Jeszcze dziwniej, że moja pierwsza (zmarła) żona była spokrewniona z marszałkiem Piłsudskim. Nieznane są drogi człowieka.

Uściskam – Witold

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Sirijos Gira Vytautas, ur. 12. kwietnia 1911 w Wilnie, zm. 14. lutego 1997 w Wilnie – syn Liudasa Giry (litewski poeta, dramatopisarz i krytyk literacki), powieściopisarz i poeta litewski; liryka intymna; opowiadania i powieści psychol. (m.in. „Babie lato” 1960, wyd. pol. 1973, „Nakties muzika” (nocna muzyka) 1986); sztuki teatr., utwory dla dzieci, artykuły o literaturze i kulturze litew.; przekłady, m.in. „Grażyny” A. Mickiewicza; pol. przekł. utworów Sirjosa Giry w antologiach: „Pieśni i gwiazdy” (1971), „Tam gdzie malwy lśnią czerwone…” (1973).                                                                               (Internet: Encyklopedia PWN)

Antanas Smetona, ur. 10. sierpnia 1874 w Użułanach koło Wiłkomierza, zm. 9. stycznia 1944 w Cleveland – litewski działacz społeczny i polityk, założyciel/współzałożyciel odrodzonej Litwy, wieloletni prezydent Republiki Litewskiej (1919–1920; 1926–1940).                                                                                                                                                                    (Internet: wikipedia)