Archiwum kategorii: ARCHIWUM

Marek Słodownik: Recenzja książki.

e2c491fcf2c53b7ead4d156d64b8b13eKrzysztof Baranowski, „Żagle na sztalugach”, Wyd. Szkoła pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego, str. 195. Warszawa, 2020 r.

Malarstwo marynistyczne nie cieszy się zainteresowaniem wydawców książek w naszym kraju skoro wydano bardzo niewiele albumów poświęconych morzu. „Żaglowce w sztuce” węgierskich autorów z roku 1977 wydane przez Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, „Morze w malarstwie polskim” Wydawnictwa Morskiego z roku 1990, albumy poświęcone twórczości Mariana Mokwy wydawnictwa Excalibur i zestaw pocztówek o tematyce morskiej wydany przez KAW w roku 1990 zdaje się wyczerpują listę publikacji poświęconych tej tematyce. Nowy album Krzysztofa Baranowskiego wypełnia tę dotkliwą lukę i czyni to w wielkim stylu.
„Żagle na sztalugach” to najnowsza książka Kapitana. Autor prawie trzydziestu publikacji tym razem zajął się nietypową dla siebie tematyką, a mianowicie malarstwem marynistycznym. Efektem jego pracy jest prawie 200-stronicowy album poświęcony malarstwu morskiemu. Nie jest to jednak typowe dzieło z tej dziedziny. Autor odrzucił sztampowe podejście do zagadnień czyli dzieje malarstwa marynistycznego proponując w zamian podróż na morze, w którą zabiera ze sobą czytelnika. Obrazy stanowią tło opowieści o morzu, żaglowcach, ich manewrach, o życiu na statku. Pokazując obrazy starych żaglowców autor wczuwa się niejako w rolę kapitana objaśniając czytelnikowi co teraz należy zrobić, aby wyjść z opresji lub wręcz podpowiada konkretne manewry. Jednocześnie Baranowski prezentuje w swym albumie prace mistrzów z różnych epok, części świata i tradycji morskich, prowadząc zręcznie czytelnika przez kolejne dzieła i wzbogacając opowieść fachowym komentarzem. Selekcja prezentowanych dzieł jest czysto subiektywna, ale już na pierwszy rzut oka widać, że prace przygotowawcze do wydania albumu stanowiły ważny element projektu wydawniczego i autor podszedł do tego zadania bardzo rzetelnie. Książka została podzielona na czytelne rozdziały: Żegluga, Na pokładzie, Na redzie i przy brzegu, Rybacy, nie zabrakło również rozdziału poświęconego portretom kapitańskim wybranych żaglowców.
Reprodukcje to jednak zaledwie połowa sukcesu, nie mniej istotna jest warstwa tekstowa książki. Autor, jeden z najbardziej doświadczonych polskich kapitanów żaglowców, doskonale zna materię, w której się porusza. Jego komentarze są bardzo merytoryczne, pisane z dużą swobodą znakomicie uzupełniają stronę ikonograficzną albumu. Autor poszedł jeszcze dalej, do książki włożył wiele utworów poetyckich, głównie Mariusza Zaruskiego, ale także pojedyncze utwory Jana Brzechwy(!) i Jarosława Iwaszkiewicza. Zaruski napisał wiele wierszy, z których większość jest dziś mało znana, tutaj zyskują one znakomity kontekst pokazując kunszt nie tylko malarza, ale także poety komentującego w tle prezentowane obrazy. Świetną pracę wykonał redaktor publikacji, Kazimierz Robak, który wychodząc poza ścisłe ramy swojej funkcji wpisał się w kanon perfekcyjnej pracy wypuszczając spod ręki dzieło bezbłędne. Album zawiera opis publikowanych prac, krótkie notki na temat autorów, a także słowniczek żeglarski.

zagle_na_sztalugach-wersja_internetowa.pdf

zagle_na_sztalugach-wersja_internetowa.pdf
Nowa książka została wydana niezwykle starannie, z wielką dbałością o szczegóły, stanowi dzieło bardzo wartościowe i zarazem bardzo eleganckie. Nietypowy format jest w pełni uzasadniony zważywszy format obrazów, dzięki niemu czytelnik może obcować w reprodukcjami w dużych rozmiarach, co czyni tę książkę bardzo atrakcyjną wizualnie. Album wydała Szkoła pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego, a przeglądając go zastanawiałem się, kto może być jego odbiorcą. To bardzo szeroki krąg czytelników: żeglarze – to wiadomo, ale także miłośnicy malarstwa, czy bibliofile doceniający artystyczną stronę publikacji, ludzie w bardzo zróżnicowanym wieku, których łączy miłość do żagli, tradycji morskich, ale także niezwykłego piękna prezentowanych prac zebranych w eleganckim tomie. Lektura książki jest tak wciągająca, że zapewne wielu czytelników docierając do ostatniej strony będzie z pewnością odczuwało niedosyt.
Czego brak w nowym dziele? Kilka reprodukowanych prac ma nieco zniekształcone kolory, ale generalnie wielkie brawa należą się także drukarni. Szkoda, choć to oczywiście subiektywna opinia, że zabrakło w tomie wiersza Zaruskiego „IX Fala” skoro jest obraz temu zagadnieniu poświęcony. Podobnie rzecz się ma z wierszem tegoż autora „Przemytnicy”, który notabene był niegdyś opublikowany w jednym z czasopism w rubryce „Ludzie Morza”.
Okres świąt to doskonała okazja do sprezentowania tej książki bliskim, co nie znaczy oczywiście, że jest to remedium na brak pomysłu na podarek. Album może być świetnym prezentem gwiazdkowym, bo czas pandemii i siedzenia w domu sprzyja leniwej lekturze i smakowaniu walorów prezentowanego dzieła. Jeśli zaś zdarzy się, co jest mało prawdopodobne, że obdarowany nie będzie zadowolony z prezentu, zawsze można winę zrzucić na świętego Mikołaja. Informacje o zakupie książki można znaleźć na stronie wydawcy www.szkolapodzaglami.com.pl

IMG_20201125_165220       IMG_20201125_165238                                                                                                                                                              Fot. Autor

                                                                                                                                        Marek Słodownik

___________________________________________________________________________________________________Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, mass media communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. kino żeglarskie, „Ratujmy Dezety”, Rok Zaruskiego, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.

Bogdan Zahajkiewicz: Australia. „Marią” przez W i e l k ą R a f ę K o r a l o w ą. Część 3

                                       Część 3, od Percy Island do Cooktown, 08-10.1977r.

BZah_1Wieje silny fordewind i jest spory rozkołys. Po chorobie morskiej nie ma jednak śladu, czuję się potrzebny na jachcie. Na samym foku gnamy z prędkością czterech knotów, ale w nocy, przy siadających porywach zamieniamy go na zreperowaną genuę. Dzięki temu, w południe stoimy już przy wyspie Scawfell. Wyspa jest górzysta i gęsto zalesiona, więc piesze wyprawy nie wchodzą w grę. Do tego, po polowaniu noga znów mi spuchła. Orzechy kokosowe na plaży są jeszcze niedojrzałe. Przed obiadem łapiemy na radio radioamatora z Nowej Kaledonii. Jest rówieśnikiem Ludka, a Polskę pamięta tylko z dzieciństwa. Dziś rozmawiał po polsku pierwszy raz od 30 lat! Prowadzi własny warsztat elektryczny, powodzi mu się dobrze i zaprasza nas do siebie. Dobrze jest mieć wybór, ale musimy być konsekwentni.

Z nudów chwyciłem się za porządki w kambuzie i w mesie. Dobrze zrobiłem, bo odwiedzili nas „Swagmany”. Spędzamy mile wspólny wieczór, a ja zaczynam brać udział w dyskusjach.

Są postępy, choć nie takie, jakich bym sobie życzył. Nasi goście muszą wracać do zamkniętej na czas wakacji restauracji w Sydney. Jeszcze popływają z nami w górę Rafy przez kilka dni. My opuszczamy Scawfell jutro i płyniemy na odległą o 35 Mm wyspę Goldsmith, która jest terenem Parku Narodowego. Rano zauważyłem brak moich przyborów toaletowych, które prawdopodobnie zgubiłem na Middle Percy. Szczoteczkę do zębów dostałem od Ludka, bo jemu potrzebna była tylko do celów gospodarczych. Jest okazja zapuścić brodę, ale na efekty trudno będzie liczyć, bo już parę razy próbowałem, ale bez powodzenia.

O świcie stawiamy żagle i przy dobrej „szóstce”, w mig meldujemy się przy Goldsmith Is. Wyspa jest otoczona rafami, zalegającymi przy niskiej wodzie tuż pod jej powierzchnią. Są tam niebezpieczne miejsca zaznaczone w przewodniku. Stajemy na kotwicowisku obok małej wysepki, którą Lucas opisał, jako rafę. To pierwszy błąd w przewodniku, ale nieistotny. Po południu dołączają do nas „Swagmany” i „Piegusy”. Obok jachtu wynurzają się wielkie żółwie. Podobno, w tych rejonach są przysmakiem tubylców, ale Australijczycy wprowadzili ich ochronę. Wyobrażam sobie, co myślą tubylcy, którym biali najeźdźcy wprowadzają przepisy obce ich tradycjom i kulturze. Przecież dwa wieki wcześniej musieli żywić się tym, co upolowali lub złowili w wodzie. To nie oni są zagrożeniem dla ginących gatunków zwierząt. Wygrywa argument siły, a nie siła argumentu. Przeglądamy mapę i wybieramy następny cel, którym jest wyspa Kennedy Sound. Wprawdzie niedaleko nas, na jednej z wysp można zapolować na pół-dzikie świnie, ale dostęp do niej jest nieszczególny. Ostatnio wiatr wciąż wieje z siłą 5-6° B, ale na szczęście z tego samego kierunku. Skok pływowy na tych wodach sięga nawet ośmiu metrów. Trzeba uważać i dobrze czytać tablice pływów.

Obraz1Po wystawnej kolacji wizyta na Goldsmith Is.

Z przewodnika Lucasa wyczytałem, że struktura obcokrajowców, obejmowała w 1971 roku dwa miliony Anglików, po sto tysięcy Niemców i Holendrów, 93 000 Jugosłowian, 75 000 Greków, 70 000 Włochów i 66 000 Polaków. Większość Polonii, to „stara emigracja”. Nowa jest niemożliwa. Nazajutrz wysyłam Ludka „na chałupy”, a sam zwiedzam różne części wyspy. Obok Goldsmith jest mniejsza wysepka, zagospodarowana przez jakieś biuro turystyczne. Mają tam bungalowy, lądowisko dla helikopterów i spory ośrodek z zapleczem. Nikogo nie zastałem, jeśli nie liczyć olbrzymiego warana wielkiego, który na mój widok uciekał prawie tak szybko, jak ja od niego. Rejon tej grupy wysp tworzy chroniony Park Narodowy. Gdyby Wielka Rafa była bliżej Europy lub Stanów Zjednoczonych, szybko stała by się skansenem. To chyba ostatnie miejsce na ziemi, które skutecznie broni się przed homo sapiens XX wieku. Oby jak najdłużej, bo zamierzam kiedyś tu wrócić.

Rano podnosimy kotwicę i pędzimy na Kennedy Sound z prędkością pięciu knotów. Przed wyspą Shaw mija nas australijski niszczyciel, któremu pięknie salutujemy, lecz on jeszcze piękniej nas zlekceważył. Naprzeciw naszego nowego kotwicowiska pojawiają się szpecące krajobraz zabudowania hotelowe wyspy Lindeman. Jim z Shangri-la sugeruje, by tam podskoczyć, bo to ulubione miejsce australijskich turystek. Jak twierdzi, bywają na wakacjach „chętne” i zwykle są bardzo bogate. Na kotwicowisku stoi luksusowa motorówka Avanis, którą pływa duża rodzinka z Brisbane. Tata (wujek?) jest szefem biura turystyki zagranicznej, a mama przedstawiła się, jako gospodyni domowa. Dwaj chłopcy w wieku szkolnym mają akurat dwutygodniowe wakacje, a córka właścicieli jest sekretarką. Uj, juj, juj, jaka była ładna…Chętnie bym się przesiadł na jakiś czas! Od tych państwa dowiedzieliśmy się, że Andrew Martin był reprezentantem Anglii w pięcioboju nowoczesnym na Igrzyskach Olimpijskich w Londynie, w 1948 roku. To tłumaczyło jego kunszt strzelecki. Niedawno w internecie doszukałem się wyznań żony Andy`ego, którą nagle bez słowa wyjaśnień porzucił w Anglii wraz z dziećmi i wyjechał do Australii, skąd nigdy nie wysłał nawet kartki świątecznej. W Anglii był właścicielem dwu farm. Dla byłej żony, z którą w końcu się rozwiódł, nie było jasne, dlaczego ich nagle porzucił. Podobno chciał, by rodzina dołączyła do niego na wyspę, którą zakupił od poprzednich dzierżawców za 15.000 funtów, co było w tamtych czasach sporą sumą. Dla pozostawionej rodziny pomysł był nierealny, więc związki z nią uległy zatarciu. Najstarszy syn odwiedził Andy`ego w latach dziewięćdziesiątych, ale nie umiał nawiązać z nim kontaktu. Nazwał go nawet „bastard” (łajdak). W początkowych latach pobytu na wyspie, Andy śnił o inwestycjach i sprzedaży wyspy wyimaginowanemu bogatemu Amerykaninowi, ale zakochał się w tym miejscu. Założył ogród, hodowlę zwierząt, produkował sery, a wszystko dla przepływających turystów-żeglarzy – właśnie to, co my z Ludkiem mieliśmy szczęście doświadczyć. Po naszej wizycie, Andy postawił na plaży  zadaszoną drewnianą budowlę, w której przepływający żeglarze mogli się przespać, zakupić świeże produkty za dobrowolną opłatą wrzucaną do skrzynki. O ile na początku pobytu na wyspie Andy nie stronił od alkoholu, kobiet i wizyt koleżków z Mackay, o tyle z czasem zawładnęła nim religijność, której towarzyszyła wybuchowość i nieprzewidywalność.

W 1985 roku przyjechała do Andy`ego kuzynka z Anglii, która dostrzegła w byłym podrywaczu kobiet specyficzne cechy choroby psychicznej. Ojciec Andy`ego (generał armii) był przezywany w wojsku określeniem „Mad Martin” (Głupi Martin) i być może choroba miała cechy dziedziczne. Andy zaczął traktować wyspę jak Arkę Noego na morzu win i grzechów. Gdy przeczytał w gazecie historię o Kościele Boga – chociaż do tamtej chwili nie przejmował się zagadnieniami religijnymi – owładnęło jego umysł przekonanie o swej misji. Na początku 90-tych lat zaczął upadać na zdrowiu. W 1989 roku przybyła na wyspę żeglarska rodzina Hicklingów, która wybudowała obok domu Andy`ego swój dom. Dbali o właściciela  i infrastrukturę wyspy. Ich synowie uczyli się korespondencyjnie. W tymże roku, Andy opuścił wyspę i wyjechał do Anglii, by zbawić ją przed nieszczęściem. Po śmierci księżny Diany, Andy wierzył, że ona zmartwychwstanie i z synami pojedzie z nim na Middle Percy. Gdy to się nie stało, przestraszył się, że może okazać się fałszywym prorokiem, co wiązało się z karą boską. W grudniu 2000 roku Hicklingowie poznali w Cairns 30-letniego Micka Cottera, wytatuowanego osiłka z „Irokezem” na głowie. Ten Cotter, na początku lat 80-tych mieszkał na Middle Percy kilka miesięcy z Andy`m. Rodzice Cottera opowiedzieli Andy`emu o problemach wychowawczych z synem i ten obiecał pomóc. Tak też się stało. Gdy w 2000 roku Cotter poleciał do Anglii by spotkać się z Andy`m, wywarł na niego presję sprzedaży wyspy dla siebie, w zamian za opiekę. Wrócili do Cairns razem i w kilka dni potem, Andy sprzedał Cotterowi wyspę wartą 300 000 dolarów za… 10 dolców!

Zszokowani Hecklingowie opuścili wyspę po dwunastu latach pobytu, a wprowadzili się na nią koleżkowie Cottera. Zaczął się czarny okres dla wyspy. W 2002 roku Andy poleciał do Anglii, gdzie żył w prymitywnych warunkach. Budził się w nocy z krzykiem, kopał ściany. Gdy wrócił do Australii, był wrakiem człowieka. Cotter rządził wyspą siedem lat. Na brzegu żeglarze zostawiali napisy ostrzegające przed nowym właścicielem. Zwierzęta na wyspie pozdychały, a on sam bywał częściej poza wyspą. Zostawił na niej tzw. „opiekunów”, którzy wypraszali od żeglarzy jedzenie, a nawet okradali ich. Andy przyjechał na wyspę i przez pięć dni obserwował poczynione dewastacje. W 2003 roku zmarł w domu opieki. W 2008 roku sąd orzekł, iż sprzedaż wyspy była wymuszona i nakazał Cotterowi opuścić ją. Ten wywiózł z niej wszystko co mógł, łącznie z plastrami miodu z uli. Potem mieszkał gdzieś w Azji. Wyspę przejęła kuzynka Andy`ego, Radclyffe z mężem Morrisem i odrestaurowała ją krok po kroku. Teraz znów służy żeglarzom, ale rząd uczynił z wyspy Park Narodowy z rezerwatem. Radclyffe i Hicklingowie są z pewnością rozczarowani. Tak zakończyła się smutna historia wyspy-raju, na której spędziliśmy z Ludkiem tak piękne chwile…

W kolejną rocznicę wybuchu II wojny światowej, odwiedzają nas „Avanisy”. Panowie zaglądają w każdy kąt, a panie wolą pić herbatę. Po przyjemnej pogawędce, serwuję moje naleśniki z dżemem. Na szczęście, przystawka smakuje, jednak obiadu nie będzie, bo nie mam koncepcji. Mogłaby być ryba, ale: a/ z czym?, b/z puszki czy z bloku? Przygotowałem jeszcze jedną herbatę i było O.K, a po odjeździe gości zakleiliśmy się „sweet-papką”, czyli zestawem: mleko-cukier-dżem. Ludek wzbogacił swoją rację czosnkiem, po czym stwierdził, że wyszła „całkiem ciekawa mieszanka”. Po południu uciekłem na wyspę, gdzie próbowałem uzupełnić zapasy orzechów kokosowych, ale wisiały za wysoko. Zmieniłem ambitny plan obejścia wyspy na kąpiel w wodzie z małymi rekinkami. Gdy wróciłem na jacht, zastałem uśmiechniętego i ogolonego Ludka. Pogadał przez radio z jakąś żeglarką i to był pewno   prawdziwy powód dobrego samopoczucia, które mu nieco popsułem wygrywając w szachy do zera.

Obraz2Na Kennedy Sound Ludek spalił kobiety…

W drugim dniu pobytu na Kennedy Sound, Tony i Gwen z Jolly Swagmana zaprosili żeglarzy wszystkich jachtów na pożegnalne party. Muszą już wracać do Sydney, ale liczą na ponowne spotkanie gdzieś tam, w świecie. Znalazłem zawieruszoną gdzieś butelkę koniaku i popłynęliśmy na party. Tam rozrabiał już nad miarę „Piegus”, który znów nałowił pełno ryb. Alkohol z zakąskami wjechał na pokład i zrobiło się swojsko. Na początek, na ofiarę wieczoru wytypowali mnie. Ustalili, że podwiozą mnie do jednego z hoteli i zostawią tam na kilka dni z pozytywnie ustosunkowanymi do żeglarstwa paniami, a efekty wizyty Ludek zainwestuje w doposażenie Marii. Potem skupili się na Jimie, a na końcu wzięli w obroty Ludka. Mój kapitan przyjmował delikatne zaczepki konsumując pyszne małże i ślimaki, a na koniec zaproponował następne party na małej Shangri-la. Wieczór był długi  i trwał do wczesnych godzin następnego dnia. Pożegnaliśmy kolejną załogę, a za kilka dni do powrotu szykował się Bluebird.  My przyjęliśmy kurs na Townsville.

Przed Townsville wyzwaliśmy rodzinkę „Piegusów” do regat, z metą w Nara Inlet. Po paru godzinach straciliśmy ich z oczu, a ściślej – oni nas. Wiało dokładnie w nos, więc daliśmy tyły i wróciliśmy na Lindeman Is. Osłonięci dobrze od wiatru, złapaliśmy się za przeszycie grota   i bezana. Weekendowe komunikaty pogody są bardzo skąpe, co nie zachęca do podjęcia ryzyka dłuższych przelotów. Płyniemy w kierunku Cid Harbour w dość ciasnym skupisku wysp okalających dużą Whitsunday Island. Słońce grzeje już bardzo intensywnie. Po ogoleniu hodowanej od wielu dni brody, został na twarzy jaśniejszy placek, który szybko zbrązowiał. Z brody będą nici, bo nie chce rosnąć. Poczekam na następną okazję. Wysłuchaliśmy nowej porcji wiadomości emitowanych przez radio „Wolna Europa”. Przy wstecznym prądzie czterech knotów, dmuchnęło z korzystniejszego kierunku i na komplecie żagli dołączyliśmy pod wieczór do grona dziewięciu jachtów kotwiczących już przy Cid Harbour.

Obraz3Do Townsville blisko i daleko.

Mój aparat fotograficzny odmówił współpracy, co odesłało go do części zamiennych jachtu. Teraz został mi tylko „Zenit” z obiektywem od „Fieda”. Poważnie obawiam się jakości  zrobionych zdjęć! Naleśniki z wątrobianką zakleiły nas skutecznie. Ledwo dotoczyliśmy się do koi, po czym legliśmy snem sprawiedliwych. Wczesnym rankiem uwalniam Ludka od mojej osoby płynąc „Stynką” na brzeg. Wisi tam tablica upamiętniająca przejście tym  szlakiem w 1770 roku przez Jamesa Cooka. Do plaży z polem biwakowym doprowadzono wodę, choć jak się wydaje, ostatnim, który z niej korzystał, był sam Cook. Miejsce było nieładnie zanieczyszczone resztkami pożywienia pozostawionymi przez weekendowych turystów. Na szczyt wyspy prowadziła kamienna ścieżka z wielkich skalnych bloków, na której wylegiwały się różnego rodzaju węże. Wyszukałem tęgą laskę, którą tłukłem w skały ostrzegając pełzające potwory. Schodziły z drogi niechętnie i z opóźnieniem, ale dzięki temu, po jakimś czasie osiągnąłem szczyt. Wokół mnie wynurzały się z gęstej zieleni krzewy … malin! Przełknąłem ślinę i rzuciłem się do zbierania witamin. Coś tam w głowie ostrzegało przed pomyłką, ale instynkt zbieracza był silniejszy. Dopiero ostry ból poparzonej liśćmi skóry zmusił mnie do rezygnacji z zaopatrzeniowych planów. Po czasie przypomniałem sobie, że tak właśnie wyglądają owoce „Stinging Tree”, które przy okazji są trujące. Niestety, było za późno. Lekarskim umiejętnościom Ludka nie należało zbytnio ufać, bo na każdą kontuzję stosował lizanie śliną. Jak zwierzęta, preferował „wylizywanie się z ran”. Zbiegłem na brzeg z nasilającym się pieczeniem i rosnącymi bąblami. Czułem się, jakby mnie ktoś owinął watą szklaną i wstrzyknął do krwi paraliżującą truciznę. Gdy wróciłem na łódkę, Ludek postawił poprawną diagnozę ze wskazaniem terapii opisanej wyżej, z dopiskiem: „A nie mówiłem, żeby uważać?!”. Przez kilka dni nie działało i zaliczyłem bezsenne noce. Potem również bolało, ale się przyzwyczaiłem. Turyści z Bowen zostawili mi na pocieszenie 3 butelki piwa, z których dwie wypił Ludek. Promieniał ze szczęścia, że to nie jemu przydarzył się romans    z trującym drzewem. Na radio, Jeff zaanonsował siedem nowych listów dla mnie i dwa do Ludka. W czynie społecznym szyję żagle do północy, bo to obniża poziom bólu po „malinach”. Nie mam pretensji do przyrody, bo w te maliny sam dałem się wpuścić.

Przy stałym wietrze 30-35 knotów, uciekamy na samym foku w kierunku Nara Inlet, którą osiągamy w okolicach obiadu. Świetnie chroniona zatoczka otoczona jest wysokimi wzgórzami, które pod wieczór rzucają ponury cień na wodę. Widok jak w przedsionku piekła, a wrażenia jeszcze gorsze. Nastrój grozy rozładowujemy luksusowym obiadem, czyli naleśnikami z dżemem. Przed zachodem słońca uciekłem na trudno dostępny brzeg i po blokach skalnych wdrapałem się na pobliski szczyt. Po drodze omijałem „maliny” szerokim łukiem. Na wydzielające zapach naszej lipy rośliny w ogóle nie reagowałem, a nawet potraktowałem je jak pies drzewo. Po kilku zdjęciach z widokiem na zatokę, szybko zbiegam, bo nie sprawdziłem tablic pływowych. Stynka wisiała już na cumach w powietrzu. Ponieważ jest tu teraz astronomiczna zima, zapisałem w notatkach informację o pierwszym zimowym zdobyciu Hook Peak i to bez użycia tlenu. Poparzenie znika, ale nie do wszystkich bąbli udaje mi się dosięgać językiem. Wieczorem łapiemy w eterze Edwarda Tomaszewskiego i Jeffa.  W Townsville czeka na mnie już osiem listów. Ale będzie uczta! Jeff i Jana nie dołączą do nas, bo nie dostaną urlopu. Szkoda, ale pracy trzeba pilnować. W Nara „cicho wszędzie, ciemno wszędzie i nie obaczysz księżyca”. Przespałem bez bólu całą noc. Na to konto, rankiem łapiemy się za naprawę baterii, bo zaczęły cieknąć. W ciągu dnia, po raz pierwszy na Wielkiej Rafie popadał deszcz. Pływamy po rejonie, gdzie takie zjawisko jest rzadkością. Do zatoczki wpłynęły dwa małżeństwa z Nowej Zelandii oraz Jim z Kevinem i jego żoną. Był to wystarczający powód, aby urządzić pożegnalne party dla powracających na południe załóg. Było: wino – kobiety – śpiew, a potem mocniejsze trunki. Zaczęliśmy od nauki nieoficjalnego hymnu Australii, Waltzing Matilda. Poszło nieźle i nawet Ludek się włączył. Sam się sobie z każdym  toastem dziwił, a w finale zaczął opowiadać kawał, lecz szybko się z niego wycofał. Potem były piosenki na życzenie, a jeszcze potem – palce i głowa odmówiły mi posłuszeństwa. Czyniący honory gospodarzy, Tony i Gwen, zmusili delikatnie podpite towarzystwo do zwierzeń. Poznajemy wiele ciekawych szczegółów z biografii każdego żeglarza. Gdy do głosu dopuszczono Ludka, swoją opowieść pozwolił sobie przeplatać wieloma zaskakującymi tezami, z którymi nie wszyscy byli skłonni się zgadzać. Dla większości słuchaczy, oceniał rzeczywistość poza obowiązującym powszechnie schematem. Temat rodziny, pracy, dzieci i wakacji, Ludek przerabiał w zastępczym pakiecie na własnym jachcie. Między nim a Marią nie dochodziło do konfliktów czy rozterek, bo to był rodzaj absolutnej miłości opartej na wzajemnej zależności. Każdy z jego załogantów, chcący lub niechcący, naruszał intymność związku kapitana z jachtem, po czym znikał wracając do swojego życia. A Ludek nigdy nie zdradził Marii – jego pierwszej i ostatniej Miłości. To było uczucie, a jednocześnie uzależnienie, na które stać było tylko prawdziwie wolnego człowieka. Wszyscy dyskutanci zastanawiali się tego wieczora, czy potrafiliby w imię nadzwyczajnych choćby przygód, zrezygnować we własnym życiu z uznanych i niepodważalnych wartości.

Rankiem zrobiło się pusto w zatoczce. Wszyscy odpłynęli zostawiając adresy i życzenia szczęśliwego powrotu „do domu”. My byliśmy w domu. A więc, powrót do obowiązków: naprawa baterii, szycie żagli, szachy, korespondencja, przegląd instalacji, posiłek. Na Marii Ludek miał to, o czym marzył – życie bez kłótni i pretensji o byle co i mógł robić wszystko to,  co mu się podobało. Ale sam nie chciał i nie lubił żeglować, bo potrzebny mu był jakiś człowiek. Po co?  Chyba chciał się swym szczęściem dzielić. Kiedyś zwierzył się, że różne charaktery działają na niego jak prostownik, dzięki któremu wie, jak funkcjonować.

Następnego dnia zachciało nam się na obiad ostryg. Z Ludka błogosławieństwem, wybrałem dwa największe wiadra, porządny młotek i ostry przecinak. Wiedziałem, że kiedyś przyjdzie czas na połykanie świeżych ostryg i małży, bo to przywilej morskich włóczęgów. Miało  rozpływać się w gębie, więc poczekałem na niską wodę i ruszyłem do ataku. Ostrygi nie chciały same odskakiwać od skał. Napełnienie obu wiader zabrało mi sporo czasu. Potem zdecydowałem się na posiłek. Po rozchyleniu muszli, ukazało się w środku „Cóś”: miało liczne frędzle, cuchnęło i było przyklejone do skorupy. Trudno. Odgryzłem całe i połknąłem. Fuj…, miało być niebo w gębie, a było cuchnące piekło. Porażka! Postanowiłem sprawdzić moje odczucia na Ludku: dozbierałem ostrygi do pełna i ruszyłem w drogę powrotną. Na widok obfitości w wiadrach, boss cmoknął z zachwytem, bo nawet jemu moje naleśniki zbrzydły. Gdy wszedłem na pokład, Ludek od razu złapał największą sztukę i połknął przykładnie. Mlaskał i żuł, ale nie był  zachwycony. Gdy spytałem o repetę, zasugerował koniec posiłku i poprosił o herbatę. Próbował jeszcze tłumaczyć ostrygi, że to nie czas na nie, że trzeba by we wrzątku, a potem polać dużą ilością soku z cytryny, itd. Koniec końców, bez żalu wywaliliśmy do morza całą zdobycz. Piliśmy tego dnia wyjątkowo dużo. Podejrzewam, że brakło nam wiedzy o ostrygach, bo gdy uzbierałem je na północy rafy za miesiąc, po usmażeniu z „wonderful mackerel” rozpływały się w ustach, a w pamięci zapisałem ich boski smak. Sąsiedzi nie mogli odżałować wyrzuconych ostryg i też nie wiedzieli, co sknociliśmy. Stanęło na tym, że mamy na jachcie wybór, bo japońskie rybki wciąż czekały na odkrycie.

Wieczorem skroiliśmy portki załodze Shangri –la w szachy i to do zera. W rewanżu, Kevin (bez żony) obiecał mi wizytę na „Wyspie Rozpusty”. Jednak Ludkowi odkręciły się plany i jeszcze tego samego wieczora podnosimy kotwicę i odpływamy na północ. Żegnamy Nara Inlet w ponurych ciemnościach, ale z żalem. Minęliśmy w ciszy skały z namalowanymi nazwami wizytujących tu jachtów, a potem przyjęliśmy żądany kurs. Nie chciało dmuchać, a każde zdobyte 5 mil okupowaliśmy cofką o 3 mile. Silnik uratował sytuację, a po jakimś czasie zerwał się wiatr w nos. Wdaliśmy się w bezsensowną halsówkę, licząc na odkrętkę wiatru, ale do świtu nic się nie zmieniło. Po śniadaniu (czosnek z miodem i mleko w proszku) pchnęło nas z boku i rozpoczął się wyścig z metą w mieście. Po drodze, spróbowałem zrobić na obiad kluski z wody i mąki na wodzie z przesmażoną „wonderful”. Nie było złe, ale efekt eksperymentu był marny: że kluski były twarde – to jedno, ale bez czosnku nie miały żadnego smaku. Oficjalnie, chwaliliśmy danie łykając „kluski” w całości.

Neptun chyba się na nas pogniewał, bo zerwał się sztormowy wiatr i trzeba było schować się przy wyspie Magnetic Island. Żebyśmy się w Townsville nie nudzili, po drodze rozerwało nam grota. Ponieważ klusek narobiłem pół szafy, trzeba było kontynuować eksperyment.  Potłukłem je na drobniejsze kawałki i wrzuciłem na patelnię z pięcioma smażonymi cebulami oraz głową czosnku. Nawet mi to smakowało, a Ludek spytał czy coś jeszcze zostało. Fakt, że najsmaczniejsza była cebulka, ale obiad można było zaliczyć. Nocą wyskakiwaliśmy na zmianę za potrzebą. Było kilka kolejek, a raz Ludek prosił o pośpiech.

Przy Magnetic Island stoi na kotwicy stary, wycieczkowy szkuner Argonaut II, a po plaży spacerują stare panie z parasolami nad głowami. Chodzą tam i z powrotem i nic więcej nie trzeba im do szczęścia. My dla odmiany, zjedlibyśmy coś konkretnego na obiad, wzięli prysznic i poczytali korespondencję. Jutro będzie piątek, a to oznacza, że nic w porcie nie załatwimy. Tak bywa tu w weekendy. Sama wyspa wygląda jak cmentarzysko kamieni o różnych kształtach i formach. Przy plaży widać hoteliki, wypoczywających ludzi. Sielsko i beztrosko, choć w to ostatnie trochę wątpię. Nawet tutaj ludzie mają czym się martwić, bo słońce nie dla wszystkich świeci jasno. Czekamy przy wyspie na martwą wodę aż do obiadu.

Ludek zaskoczył mnie dziś i w ramach rewanżu za wczoraj, przyrządził ryż z suszonymi, a raczej przesuszonymi rybami. Dostał je rok temu w Hobart za darmo, bo nikt nie chciał, a nawet nie mógł ich jeść. Ucieszył się na myśl o tym daniu, bo myślał, że rybki podzielą los pasty do zębów. Wiek ryb nie był znany, a były własnością indonezyjskich studentów, którzy zakupy robili kierując się głównie ceną. Duży karton tego specjału Ludek upchnął najgłębiej w przerobionym na spiżarnię kingstonie (jachtowy kibelek). W skład masy rybnej wchodziły rzeczone ryby, jakieś powykręcane na wszystkie strony stworzenia podobne do glist oraz suszone kraby. Całość dużo lepiej smakowała, niż wyglądała. Zaskoczyłem Ludka jego metodą i po pierwszym talerzu poprosiłem o dokładkę bez rybnej wkładki, ale za to z czosnkiem. Przez chwilę patrzał na mnie podejrzliwie, ale życzenie spełnił. Swoją porcję odłożył „na później”. Po południu, przepływający obok nas trimaran zameldował nam, że czeka na nas korespondencja. Skąd wiedzieli?

Łapię się za przeszycie genuy, bo wygląda już marnie. Czeka mnie parę dni pracy z żaglami. Obok plaży przy naszej wyspie, stoją zaparkowane samochody, chociaż całą wyspę można przejść wzdłuż i wszerz w pół godziny. Cywilizacja wciska się wszędzie i prawdopodobnie nieodwołalnie.

 

Obraz4Wejście w gali do ostatniego na północ miasta Rafy.

W piątek możemy wreszcie celować w martwą wodę na wejście do portu. Poszło łatwo, ale przy palach Yacht Clubu było gęsto od jachtów. Stajemy niepewnie przy miejscu ponoć już zajętym. Nie ma kogo spytać gdzie stanąć, a w porcie pusto, jakby wszyscy poumierali. Stajemy w miejscu bezpiecznym, a jutro przeholujemy jacht na wyznaczone miejsce. W kapitanacie portu usłyszeliśmy krótkie: „Monday morning”, co powtórzono przy pytaniu o korespondencję. O wszystkim miał decydować Mr. Stones. Szybko znaleźliśmy public showers i wykąpaliśmy się prawie na wylot. Potem wyskoczyliśmy na spacer po głównej ulicy, która wyglądała niewiele inaczej, niż dwieście lat wcześniej. Po ulicach włóczą się  zataczający się tubylcy (Aborygeni), Murzyni, Chińczycy – pełna egzotyka! Z plakatu zerknął na mnie Jose Felicjano, który za 60 dolarów od osoby ma w środę dać koncert gitarowy w muszli koncertowej. Mam w kieszeni niecałe 30 dolarów, więc czeka mnie podsłuchiwanie obok muszli. Ceny w sklepach astronomiczne. Interesujące mnie jabłka kosztują 20 centów za sztukę. Trzeba będzie zaglądnąć do hurtowni.

Obraz5Wreszcie Townsville, jachty i listy.

W sobotę rano sprawnie przeholowujemy się na nowe miejsce. Mr. Stones zadecyduje, czy to dobre miejsce i czy będzie drogie. Nie zdążyliśmy jeszcze ostygnąć po przeprowadzce, gdy ktoś zapukał w burtę jachtu. Jakieś młode małżeństwo nie umiało sobie odmówić wizyty na Marii. Cmokali i zachwycali się wszystkim, ale na poczęstunek nie odważyliśmy się. Wpisali się do księgi wizyt i zaprosili na swój jacht Hephzibah. Zaraz po ich wyjściu wkroczyli na jacht celnicy. Urzędowym tonem poprosili o dokumenty, zadali kilka pytań i poprosili o wizytę w ich biurze „Monday or Tuesday morning”. Najważniejsze, że nie skierowali nas na kwarantannę. Mary i Lee-Jon zapisali w naszej księdze wizyt: „Jak to miło, że można tu widzieć prawdziwych Polaków i wiedzieć, że nie wszyscy w Polsce umarli. Żeglujcie dalej bezpiecznie i nie spieszcie się z powrotem do kraju!”. Ludek skomentował to stwierdzeniem, że pośpiech jest złym doradcą i będzie się tego trzymał…

Przy kawie na pokładzie Hephzibah dowiadujemy się, że ich cementowy slup idzie na sprzedaż, bo Mary nie lubi kołysania. Za sprzedany jacht mają zamiar wyjechać do  Nowej Zelandii, gdzie chcą nabyć farmę i … zbudować nowy jacht! Trochę to niejasne, ale w końcu to tylko plany. Nasi gospodarze chwalą sobie życie w Australii, choć zmieniali pracę wiele razy. Lee grał na gitarze w klubach, był nawet kucharzem w restauracji.  Dowiedziałem się, że najtańsze bilety na Jose Feliciano kosztują 7,5 dolarów, a to już leży w moim zasięgu. Uwidim. W drodze powrotnej na Marię, ktoś wywołuje nas z pokładu stalowego kecza. Ludek rozpoznał znajomych Niemców z Sydney: Manfreda i Rosę.

Przyjmujemy ochoczo zaproszenie i odwiedzamy jacht Rosa. Inaczej nie mógł się przecież nazywać! Do rąk dali nam po piwie i kawałku pysznego ciasta upieczonego przez Rosę. Od razu pomyślałem sobie o indonezyjskich rybkach i „wonderful makerel”, ale szybko je strzepnąłem z głowy. Na szybko, opowiedzieli swoją zawiłą historię, która doprowadziła ich na koniec do Australii. Z NRD uciekli przez zasieki w Berlinie. Udało im się uniknąć śmierci.

Potem zdecydowali się na emigrację do Australii. Manfred grał w klubach nocnych, a w dzień budował Rosę. Potem podjął pracę na kolei. Z dwustoma dolarami w kieszeni, dopłynęli do Townsville, gdzie mają zamiar przebudować swój jacht. Dostali tu pracę i stoją już na dwóch nogach. Ich 13-letnia córka uczy się korespondencyjnie, ale najlepiej czuje się na wodzie. Cała rodzinka zamierza za pół roku popłynąć do Afryki Południowej, gdzie można dobrze zarobić. Za jakiś czas, wszedł na pokład Rosy stary niemiecki kapitan Hans Renz.

Miał ponad 80 lat, był Pierwszym Oficerem na Darze Pomorza, gdy ten pływał pod duńską banderą. Potem pełnił funkcję kapitana na jednej ze słynnych pięciu brygantyn, zbudowanych w 1922 roku w Niemczech. Przewozili guano z Chile do Australii. Żaglowce te miały być super-nowoczesne, jak na tamte czasy, jednak drogę z Hamburga do Sydney pokonywały w 124 dni. Starszy brat Hansa był kapitanem z jeszcze dłuższym stażem i bujniejszym przebiegiem służby. Podobno wciąż żył i cieszył się wybornym zdrowiem. Hans opowiadał dowcipnie i ze swadą różne historyjki i dykteryjki żeglarskie, mieszając słowa angielskie z niemieckimi. Opowiedział, m.in, o pewnym lekarzu, którego miał na pokładzie swego czteromasztowego żaglowca Priwall. Ten, układał lekarstwa według nazw chorób przyporządkowując im odpowiednie liczby. Każdego, kto do niego przychodził po poradę, pytał, jaki numer mu dolega. Gdy była to np. 14-tka, stwierdzał, że już nie ma tego numeru na stanie, na co chory proponował zestaw 6 + 8 lub inną kombinację…

Gdy Ludek na koniec wizyty zaproponował zaokrętowanie kapitana na rejs do Cairns lub Cooktown, oczy dziadka zaświeciły się i obiecał, że spróbuje pokonać ostatnią przeszkodę, czyli własną żonę.

Obraz6Hans Renz – żywa historia.

Zostaliśmy zaproszeni na spotkanie przy piwie z muzyką w wykonaniu Manfreda. Rano mieliśmy ich wszystkich wizytować na Marii. Wyskoczyliśmy przed snem do publicznej łaźni na jeszcze jedną kąpiel w słodkiej wodzie. Trwała pełne dwie godziny. Następnego dnia pod wieczór, zachodzimy na Rosę. Manfred wyciągnął cytrę, na której grał walce, tanga i przedwojenne kawałki (np. Lilli Marleen). To był prawdziwy koncert. Strasznie się rozmarzyłem, Ludek też był pod wrażeniem.

W poniedziałek Ludek wyszedł załatwiać formalności, a ja przygotowałem lepszą wersję obiadu, chociaż z tych samych składników. Po powrocie kapitana, dodałem kupionej kapusty, skrawków szynki (za jednego dolara kilogram!) i świeżej mąki. Jabłka też kapitan kupił, ale nie wrzuciłem do gara, bo to by była prowokacja… Pan STONES okazał się być panem Stonesem i nie musimy się przenosić. Listy gdzieś tam utknęły, ale nazajutrz mają już być w naszych rękach. Pozostajemy głównymi okupantami łaźni publicznej.

Nazajutrz Ludek chwycił się za przegląd silnika, a ja udałem się do kapitanatu po należne listy, a potem na zwiedzanie miasta. Zaplanowałem metodą małych kroczków, że siądę sobie gdzieś w parku z tanim lodem w ręce i powoli będę trawił plotki z Polski. Plany planami, a listów nadal nie było! Podobno pan, który wiózł te listy do portu, dostał ataku nerek (?!) i to zamknęło sprawę na teraz. Ze złości wlazłem pod zimny prysznic i pokrzyczałem sobie na siebie i na Australię. Potem poszedłem do starej części miasta z jeszcze starszym dworcem kolejowym, który wybudowano w 1912 roku. Rozkład jazdy obejmuje linie do Cairns, Mount Isa, Bowen i kilku małych miejscowości. Na torach stoi śliczna ciuchcia retro z fikuśnymi wagonikami w XIX-wiecznym stylu. Trochę zmęczony, siadam na krawężniku przy mocno zapuszczonym cmentarzu. Prawie natychmiast wynurzył się z bocznej uliczki radiowóz z policjantami. Spytali „skąd” i „dlaczego”, a potem przeprowadzili krótki test na narkotyki. Musiałem wyglądać na zbyt nieobecnego, jak na australijską normę. Na wszelki wypadek, dałem do sprawdzenia torbę z nieaktualną legitymacją studencką. To wystarczyło i zaraz usłyszałem przeprosiny, choć nie musieli tego robić, bo to ich praca. Powiedziałem, że to ich obowiązek, tak samo, jak mój siedzieć na krawężniku i uczyć się języka angielskiego. Pokiwali twierdząco głowami i szybko odjechali. Pomyślałem, że policjant, to ostatni zawód moich marzeń. Za chwilę wrócili i spytali, czy potrzebuję podwózki do centrum. Po chwili zaprosili mnie na piwko do baru. Sami, pili colę. Zaproszenie dostałem wyłącznie przez fakt, że nie widzieli jeszcze w Townsville polskiego turysty siedzącego na krawężniku ulicy przy cmentarzu… Pogadaliśmy o Polsce i Australii.  Z rozmowy wyczułem, że wolą mieszkać tutaj. A poza tym: czy ja wyglądam na narkomana?! W drodze powrotnej wziąłem kolejny zimny prysznic i wróciłem na łódkę. Ludek skończył przegląd, a makaron skisł bezpowrotnie, co oznacza, że dziś znów będą naleśniki. W środę wyrwałem z rąk urzędasów listy, choć dwa razy odwiedziłem kapitanat i dwa razy Pana Stonesa. Wieczorem, przy lampie naftowej z naleśnikami w ręce i gorącą herbatą, zaczęliśmy połykać treść korespondencji z kraju. Paczka z uczelni poinformowała mnie szczegółowo na 26 stronach (!) o swoich wakacyjnych przygodach. Czytanie było ucztą i trochę zrobiło mi się żal, że robili to wszystko beze mnie. Podejrzewałem jednak, że oni woleliby być na moim miejscu. Cały następny dzień przesiedziałem na Marii trawiąc ponownie treść listów. Ludek poszedł „na chałupy” i na miasto, skąd przywlókł dużo taniej wątroby, którą natychmiast przerobiłem na niby-rosół, niby-drugie danie, które z kolei – szybko znikło. Manfred i Rosa naturalizowali się na Australijczyków, co podnosi ich społeczny i prawny status. Zasłużyli na to swoim życiem i tym, co przeżyli w drodze do tutejszego raju.

W nocy nie szło zasnąć, bo pękł filtr zbiornika ropy i ta do rana spływała do zęzy. Trzy godziny gruntownego klaru należało się Marii, choć 13 dolarów spłynęło bezpowrotnie. Po porządkach przyszła kolej na zakupy i uzupełnienie paliwa. W tym dniu zdążyliśmy jeszcze uzupełnić i wysłać do Polski korespondencję. Mamy świeżą mąkę, która smakuje jak mąka i dwa kilo dość marnych jabłek. Po kąpieli wpadamy na Rosę na zwyczajowe plotki. Australia wciąż debatuje na temat rekonstrukcji Darwin po cyklonie „Tracy” w 1974 roku. Na określenie siły wiatru zabrakło w tamtym dniu skali. Mogło dmuchać nawet do 300 km/h! Właśnie tam chcemy dopłynąć… Darwin liczy sobie obecnie 40 000 mieszkańców i jest stolicą Terytorium Północnego. Od Johna Mattesitch`a dostaliśmy kontakt na szefa „Darwin Reconstruction”, co może okazać się sporą korzyścią na sezon cyklonów w tym mieście. Jeśli do tego dołożyć kontakt na drugą osobę Terytorium w postaci zięcia Hansa Renza, to miasto może okazać się całkiem ciepłą przechowalnią przed dalszymi etapami rejsu. W dzień targowy (sobota), Rosie zabiera nas na zakupy do dużej hurtowni warzyw. Za „ludzkie” pieniądze doposażamy Marię w czosnek, cebulę i kapustę oraz inne zielone drobiazgi. Rosa i Manfred marzą o skończeniu budowy jachtu, a potem liczą na szczęście w rejsie dookoła świata. Z australijskimi papierami i optymizmem życiowym, pracę znajdą wszędzie. Podobno w Afryce Południowej zarabia się najłatwiej. Z Rosy zabieramy do nas Hansa na pożegnalną wizytę. Otwieramy „Napoleona” i wsłuchujemy się w barwne opowieści starego szypra. Wiek zrobił już z nim swoje, ale w środku małej postaci krew wciąż szybko krąży. Wpisuje się nam do Księgi Wizyt i mojego dziennika podróży. Niestety, z nami nie popłynie, bo żona nie pozwoliła. Tyle lat go w swoim życiu nie widziała, że nie chce przegapić ostatnich chwil. Muszą się strasznie kochać! Robimy jeszcze ostatnie zdjęcia pamiątkowe i odwożę żywą historię światowego żeglarstwa na brzeg. Hans poprosił o możliwość powiosłowania. Słabo już mu szło, ale cieszył się, jak dziadek na widok ukochanego wnuczka. Jego – choćby nawet krótki – pobyt Marią na morzu mógłby być ryzykowny. Nim wysiadł z łódki, objął mnie serdecznie i powiedział: „ Życzę ci wielkiej przygody w życiu i przedłużenia historii żeglarstwa o następne 100 lat!”. Hans Renz pomachał mi z brzegu ręką na pożegnanie i zrobiło mi się żal chwili nie do odtworzenia w przyszłości.

Obraz7Pożegnanie z Wilkiem Morskim.

Manfred i Rosa zaprosili nas na pożegnalne spotkanie. Na sam początek, Manfred zaproponował nam wysłuchanie swoich ulubionych kawałków granych na cytrze. Grał ślicznie, a ja w myślach wyobrażałem sobie atmosferę koncertów w kafejkach i klubach nocnych Sydney, Brisbane i innych miasteczek. Gospodarze dzielili się z nami nadziejami i troskami o los ich rodziny, ale nie wątpili, że gdzieś na żeglarskim szlaku, jeśli nawet nie spotkamy się, to będziemy miło siebie wspominać. Bardzo chciałem aby ich plany powiodły się. Na koniec spotkania otrzymujemy od Rosy wspaniały tort. I jak tu o nich zapomnieć?

Sezon cyklonów zbliża się powoli, ale nieodwołalnie. Nowe dni przynoszą nowe troski, ale też i wspaniałe przeżycia. Rano czyścimy i odkażamy zbiorniki wody pitnej, uzupełniamy je do pełna i napełniamy puste kanistry. Na morzu każda ilość słodkiej wody ma cenę złota. Jeszcze podłączamy zbiornik ropy z ominięciem zepsutego filtra i o 07:00, rano, odchodzimy w morze. Natychmiast zrywa się dobra „piątka” i jest okazja sprawdzić nowo przeszyte żagle.

Obraz8Rezerwat tubylców Great Palm Is.

Szybko meldujemy się przy wyspie Great Palm, ale grot rozerwał się poza szwem. Będzie robota, a tu zaczęło po raz pierwszy regularnie padać. Do tego doszły silne porywy wiatru, toteż powracamy do wacht kotwicznych, mimo, że jesteśmy dobrze osłonięci. Żagle starzeją się i czeka je naturalna śmierć, bo ileż razy można je przeszywać? Jednym z głównych ambicji żeglarskich Ludka było opłynięcie globu na jednym komplecie żagli. Szanse na to są marne, ale nowy komplet szyper kupi tylko w ostatecznej potrzebie. Na razie, czekamy na korzystną prognozę pogody, bo najbliższa wyspa Fitzroy czeka na nas w odległości 120 mil. W passacie SE, kierunki wiatru z NE i N są raczej rzadkością i ta rzadkość akurat nas dopadła. Jest okazja pojeść bez przeszkód. Jeśli Ludek oczekiwał na moją chorobę morską, to srodze się zawiódł, bo to już mnie nie dotyczy. Skończyły się dumne parady Ludka po pokładzie z papierem toaletowym w ręce. Teraz zamieniły się w rywalizację przy posiłkach. Zżeramy sprawiedliwie (czyli po pół) tort oraz wciąż świeże liście kapusty z rybą. Ludek dokupił kilka puszek ryby, które mimo dużej przeceny, traktujemy jak towar luksusowy. Rzeczywiście, ich smak znacznie różni się od „wonderful makerel”, których znaczne zapasy jednak powoli kurczą się. Niektórych egzemplarzy nie odważamy się sprawdzać. Ludek nie jada tylko żółtej pleśni, którą – w odróżnieniu od zielonej – uważa za niekoniecznie zabójczą, ale raczej bezużytkową. Spróbowaliśmy sprawdzić przydatność znalezionego przy porządkach w zęzie avocado, które przechowało się zapomniane w jednej z grodzi zęzy. Mimo, że skórka owocu była nienaruszona, to zapach wnętrza nie zachęcał do spożycia.  Po paru godzinach pozbyliśmy się wątpliwości i potraktowaliśmy avocado, jako dodatek do warzyw. Dostaliśmy je od Leona w Mooloolaba…

Po dwu dniach pogoda w miarę ustabilizowała się, chociaż ciężkie ołowiane chmury wciąż gnają po niebie. Szkoda nam czasu, bo sezon cyklonów zbliża się nieubłaganie. Korzystając z baksztagowego kursu, płyniemy dalej. Stawiamy tylko grota, a i tak płyniemy przy 4°B z prędkością sześciu węzłów. Dla Marii wystarczy, a więc i nam pasuje. Po ostatnich burzliwych dniach, łódka kołysze się jak zwariowana, ale mnie to już nie rusza…

Dziwne, ale mimo bliskości równika, wciąż używamy nocą kufajki. Fale przelewają się przez rufę i mamy przemoczone ciuchy. Wieczorem stawiamy foka i zanosi się na nowy rekord dobowego przelotu Marii. Zabawę psują częste i gwałtowne szkwały z silnym opadem, zupełnie jak na złośliwym Tasmanie. Nad ranem, podczas mojej wachty zaliczam oberwanie chmur. Ludek nawet nie wstał. Czyżby doszedł do wniosku, że można mi ufać?

Dzisiejszy przelot, to 120 Mm. Nieźle. Wyspa Fitzroy jest istotnym punktem nawigacyjnym Wielkiej Rafy, bo leży przy ważnym  jej przejściu. Jedna z dwu latarni ma zasięg 28 Mm. Wyspa jest zielona i piękna, nadaje się na utworzenie atrakcyjnego kurortu. Australijczycy planują zbudować na niej hotele i to nie jest najlepsza wiadomość dla żeglarzy. Syn latarnika odwiedził nas na plaży i zaprosił na wieczorną kawę. Korzystamy z zaproszenia i wspinamy się na 300-metrowe wzgórze z latarnią. Budowla wygląda jak laboratorium. Zwiedzamy wnętrze, a następnie siadamy do stołu z poczęstunkiem: piwem, serem, kawą, ananasem i ciasteczkami domowej roboty. Latarnik chwalił sobie lekką i łatwą pracę. Latarnię obsługuje generator o mocy 3 kilowatów. System zabezpiecza rezerwowy generator prądu i solidny zestaw baterii akumulatorowych. W razie awarii, włącza się sygnał dźwiękowy podłączony do mieszkania latarnika. Jego praca ma charakter kontraktowy. W wolnym czasie rodzina remontuje stalowy kecz, który odkupili od małżeństwa z Cairns, dla którego była to droga skarbonka bez dna z przeznaczeniem na zamieszkanie. Córka i syn latarnika uczą się korespondencyjnie, co tu na Rafie nie jest rzadkością. Planują udać się za trzy lata w długi rejs. I tym razem żal się żegnać. Może się gdzieś spotkamy?

W ostatni dzień września, słaby passat gna nas z siłą 3°B w stronę Low Island.

Obraz9Atol Low Islet.

Zmieniamy system wacht na 2-godzinny. Jest szansa na osiągnięcie wyspy przed nocą, co pozwoliłoby wygodnie pomanewrować w otaczającej wyspę lagunie. Dojadamy naleśniki i stawiamy wszystkie żagle, uzbrajając genuę spinakerbomem. Teraz gnamy jak do pubu. Szybko ukazują się dwa paski wysp atolu. Większa z nich porośnięta jest mangrowcami, a mniejsza tworzy cay piaskowy, na którym stoi latarnia i niskie zabudowania mieszkalne.

Przy brzegu kołysze się brzydki stateczek. Mangrowce wystają z wody, jakby je ktoś zasadził, a na cayu, uginają się obwieszone owocami palmy kokosowe. Jest też namiastka domowego ogródka. Laguna zapewnia świetne schronienie, a przeźroczysta woda kusi do kąpieli. Widok pływających w niej małych rekinów nie nastraja zachęcająco. Wrzask kolonii ptaków w mangrowcowym lasku usypia po sutej kolacji. Na dobranoc, gram na gitarze „Sorrento”. Pogwizdujący do melodii Ludek rozluźnił się i nastawił wodę na herbatę.

Rankiem podpłynął do nas krewetkowiec z niemieckim rybakiem, który wysypał na nasz pokład pełną zawartość z kosza krabów.

Obraz10Kraby na śniadanie – to lubię!

Poplotkowaliśmy o losie rybaków. Przez jedną noc  mogą zarobić nawet 150 dolarów, ale po potrąceniu kosztów eksploatacji jednostki i kosztów utrzymania, pozostaje tylko część zarobku. By wyjść na swoje, muszą łowić parę miesięcy. Do domu przypływają na Boże Narodzenie. Dziękujemy za dary morza i płyniemy na wyspę. Na brzegu czeka na nas potężny blondyn, Szwed Ole. Jest latarnikiem, który znalazł na Wielkiej Rafie cel życia. Na lądzie czuł się jak ptak w klatce, więc gdy dostał pracę latarnika, potraktował ją jak dożywotnie wyzwanie losu. W domku wisiała na ścianie wyprawiona szczęka złapanego dwa dni wcześniej w lagunie rekina-ludożercy. Twierdził, że te zwierzęta nie są groźne, ale nie sugerował wielogodzinnej kąpieli. Latarnia na wyspie ma równo 100 lat i jest utrzymana w idealnym porządku. Ole jest kolekcjonerem białej broni, której egzemplarze wypełniają cały living room. Jesteśmy zaproszeni na wieczornego drinka.

Ubieramy płetwy z okularami i eksplorujemy żywą część rafy. Takiego obrazu podwodnego królestwa nie da się opisać! Tridachny mają ponad metr długości, a kolorowe stworzenia błyskają w przeźroczystej wodzie tęczowymi barwami. Są ciemno-atramentowej barwy „pociski morskie”, czarne jeżowce, różnokształtne ryby i czatujące na nie, pokraczne kolosy. Był też  i żółw, którego upolowanie zagrożone jest dużą karą finansową. Aborygenów mało te przepisy obchodzą, bo zmniejszenie populacji gadów notuje się dopiero od skolonizowania Australii. Przed przybyciem „białych”, przyroda Australii stanowiła zharmonizowany, zgodny ekosystem, a czarny człowiek był jednym z jego elementów. Biali najpierw ten system zniszczyli, a potem stworzyli przepisy chroniące ginące z ich powodu gatunki zwierząt. Logika białego człowieka nie mieści się w prostej logice człowieka czarnego, toteż któraś ze stron będzie musiała ustąpić. Łatwo zgadnąć – która! Pływaliśmy po rafie do wieczora, aż żołądki upomniały się o swoje. Obiadokolacja była prosta: same kraby z wrzącej wody morskiej i herbata. Mięsa nie było dużo, ale jaki smak!

Rankiem wpłynęły do laguny dwa jachty z zupełnie nagimi załogami płci obojga. Nie krepowali się zbytnio: pobyli, poopalali się, popływali wpław i odpłynęli. Znów zostaliśmy sami. Wieczorny chłodek orzeźwił nas na tyle, że popłynęliśmy na brzeg z butelką dobrego koniaku. Ole, jakby czekał na nas. Przenieśliśmy się do domku, w którym normalnie żyje małżeństwo latarników, przebywające akurat na urlopie. Szwed zastępuje ich na okres wakacji, a potem wraca do stałego miejsca pracy, na Fitzroy Island. Oglądamy kolekcję fajek, dwa harpuny, wspaniały łuk, zbiór książek i lunetę morską, jakiej używał James Cook. Szwecję opuścił Ole w wieku 20 lat po odbyciu służby wojskowej. Przez 10 lat włóczył się po Australii, wiodąc twardy żywot trampa. Jako latarnik pracował na kilku wyspach. Po dwóch piwach przyszły nowe dwa, a po nich – dwie butelki rumu „Captain Morgan”. Potem zacząłem widzieć podwójnie. Ole znał dobrze historię Polski, ale raczej wolałby tam nie mieszkać. Długo żegnaliśmy się z gospodarzem wyspy, wznosząc wciąż nowe toasty. Planowaliśmy opuścić wyspę nocą.

Nie podnieśliśmy kotwicy, za to opróżniliśmy gar z naleśnikami. Następnego dnia (niedziela), musimy do siebie dojść, a najlepiej – przez robotę: znów szyję genuę, a Ludek sporządza „bałandę”, czyli nic na wszystkim. Oczywiście, prawie całą zjada sam, bo ja po alkoholu dochodzę do apetytu dłużej. W nocy podnosimy wreszcie kotwicę i ostrożnie opuszczamy lagunę. Prawie natychmiast, skądś nadleciały ciemne chmury z niegroźnymi szkwałami. Nad ranem wiatr stężał do 5°B i zrobił się niezły rozkołys. Pogoda robi się wyborna, więc wyciągamy szachy i robimy herbatkę. Powietrze przeszywa nagle ostre przekleństwo, bo Ludek rozsypał w mesie cukier, a za chwilę dostał bomem w głowę. Na wszelki wypadek, zrobiłem wszystko by przegrać. Szybko osiągamy Cooktown, o którym naczytałem się sporo.

Obraz11  Wchodzimy do Cooktown.

Ciekawostką jest fakt, że z jedenastu miejsc odwiedzanych przez Cooka w Australii, dziesięć przypadło na dzisiejsze Queensland, a jedno, na południową część kontynentu (Botany Bay, 1770r.). Na Endavour River, słynny podróżnik stał 48 dni czekając na korzystne warunki pogodowe. Czas upływał załodze na naprawach i poznawaniu obyczajów tubylców. W 1865 roku, wysłany na zbadanie możliwości zasiedlenia północnych regionów Australii, John Jardine stwierdził, że jedynym takim miejscem mogłoby być właśnie Endavour River. W latach siedemdziesiątych XIX wieku, różni badacze Australii natrafiali w tych okolicach na duże samorodki złota, co zainicjowało słynną gorączkę złota. Powstało natychmiast miasteczko, które nazwano Cooktown.

Obraz12Jak w czasie „gorączki złota”.

Dzisiejsze Cooktown liczy siedemset mieszkańców. Żyją w cieniu dawnej świetności miasta, które w XIX wieku przeżywało gorączkę złota podobną do tej, na Alasce. Miasto liczyło wtedy 60 tysięcy stałych mieszkańców, głównie poszukiwaczy przygód i Chińczyków. Były tu luksusowe hotele odwiedzane przez licznych turystów, bogate sklepy, banki, szkoły, kościoły i knajpy. Cooktown stało się szybko największym miastem Queensland.  Z historii miasta warto odnotować informację, że pierwszymi mieszkańcami miasta było dwudziestu Chińczyków, których populacja w czasie gorączki złota wzrosła nawet do 18 tysięcy. Pozostała po nich kapliczka na cmentarzu i ogród chiński. W apogeum rozkwitu, miasto szczyciło się posiadaniem 60 hoteli (!) i największej w Queensland liczby licencjonowanych sklepów alkoholowych. W mieście prosperowało sześciu rzeźników, pięciu piekarzy, czterech blacharzy, siedmiu kowali, trzech krawców, sześciu fryzjerów, trzy apteki, kilku lekarzy, dwóch dentystów, kilku nauczycieli, rymarz i jubiler. Cooktown było w latach siedemdziesiątych XIX wieku typowym miastem poszukiwaczy złota. Rządzone było przez wybieranego burmistrza. Połączenie kolejowe z innymi częściami stanu miasto uzyskało już w 1882 roku. W trzy lata później powstał browar i zbudowano drugą szkołę (dla chłopców) oraz bank New South Wales. W rok później, oddano do użytku linię telegraficzną do Cape York. Jej budowa pochłonęła wiele ofiar, w większości zabitych przez tubylców. Upadek miasta notuje się na przełom wieków. W 1907 roku Cooktown doszczętnie zniszczył cyklon, a w 40 lat później upadek miasta przypieczętował następny, po którym nie było już co naprawiać. Stąpaliśmy z Ludkiem po o wiele za szerokich, jak na liczbę mieszkańców, ulicach z pozostałościami ruin dawnej świetności miasta. Miasto jak szybko się rozwijało, tak też szybko topniały zasoby bogactwa jego obywateli. Zbankrutowani poszukiwacze uciekali jeden po drugim, a na miejscu zostali prawie wyłącznie Chińczycy. Nie było już nic do roboty: wybudowana linia kolejowa nie miała kogo obsługiwać, a miejscowa gazeta nie miała o czym pisać. Wyludniając się, miasto umierało i takim wymarłym pozostało do czasów współczesnych. Wyszliśmy na zwiedzanie miejsca, gdzie biały człowiek na początku eksploracji kontynentu po raz pierwszy przebywał dłużej, niż kilka dni. To właśnie wtedy zobaczył kangura i Aborygenów, których obyczajów nie znał. Popełniał też liczne błędy, za które trzeba było nieraz słono płacić. Idąc po szerokich, wymarłych i zaniedbanych ulicach miasta, dostrzegamy na każdym kroku chylące się ze starości resztki dawnej świetności, a więc: dwa kościoły, „dom młodzieży”, chatę, w której urodziło się pierwsze białe dziecko, obelisk z armatą i kamień poświecony czci i chwale wielkiego odkrywcy, Jamesa Cooka. Jego imieniem nazwano też miejscowe muzeum historyczne, które w 1970 roku uroczyście otwarła królowa Anglii.

Obraz13Armata na cześć kapitana Cooka.

Stoimy w małym porcie wciśnięci między ośmioma jachtami. Jest bezpiecznie, ale pale cumownicze wyglądają tak, jakby się miały za chwilę przewrócić. Obok nas stoją znajomi Ludka, którzy obserwowali nasze manewry przy wejściu do portu. Ludek pokrzykiwał na cały głos, bo wzrok ma słaby a słuch przytępiony. Z oceną odległości też u niego nie najlepiej. Mimo to, wszędzie sobie radzi i jeszcze nie zaliczyliśmy manewrowej wpadki.

Ludek jest zauroczony atmosferą wymarłego miasta. Postawił mi w miejscowym pubie piwko i kupił dwa kilo jabłek. Obok pubu, jakiś szaleniec głośno chwalił Australię i siebie, ale nikt go nie słuchał. Na zapleczu jednej z opuszczonych nieruchomości rosło wielkie drzewo mangowca z dojrzałymi owocami. Takiej okazji nie mogłem przegapić! Odwiedzałem to miejsce regularnie, a zapas witamin rósł i rósł. Wystawiona w mieście na cokole armata też ma swoją historię: w 1885 roku, 50-tysięczne Cooktown czując się zagrożone morską inwazją Rosji (!) wysłało do rządu prośbę o „pomoc zbrojną i doświadczonego oficera”. Rząd i owszem, przysłał właśnie tę przestarzałą armatę z 1803 roku i … dwa karabiny! Rosja nie odważyła się. Opisano również tragiczną w skutkach historię przygody niejakiego pana Kennedy`ego, który w 1848 roku prowadził 13-osobową wyprawę na Cape York. Przy Escape River, źli z jakiegoś niewiadomego powodu tubylcy wyrżnęli prawie całą grupę. Przy życiu uratowało się dwu Europejczyków, którym w sto lat później postawiono pomnik. Wydaje się, że tubylcy srogo karali tych, którzy naruszali spokój ich świętych miejsc. W okolicy Cooktown żyje kilkuset Aborygenów prowadzących tryb życia bliski ich przodkom.

Zwiedzamy peryferie miasta. Obejrzeliśmy dość ponury cmentarz, gdzie nie znaleźliśmy tabliczek po zmarłych Polakach. Przeciętna wieku zmarłych, to 40 – 50 lat. Wpływ klimatu?

Objadłem się do syta owocami mango, ale deszcz przegonił nas na jacht. Tuż przed przystanią drogę przebiegł nam, a raczej przeskoczył, kangur Wallaby. Kolejny dzień upływa  znakiem zwiedzania tutejszego muzeum. Podzielone na dwie sekcje, przedstawia obraz dawnego i dzisiejszego Cooktown. Poszczególne galerie obrazują obyczaje tubylców wraz ze zbiorami ich narzędzi i sprzętów użytku codziennego, historię życia i podróży Jamesa Cooka, kolekcję pięknych muszli, pereł i korali, różne eksponaty i utwory geologiczne oraz „chiński pokój”. Całość wystawiona ze smakiem, z doskonałym opisem. Absolutna atrakcja!

W drodze do portu kupujemy tanio mąkę, którą uprzejmy piekarz podrzucił na miejsce swoim autem. Po południu włóczyłem się po mieście, obserwując jego mieszkańców. W szkole odbywał się capstrzyk z jakiejś okazji. Zrobiłem duże pranie i wziąłem bardzo długi prysznic. Następnym dużym miastem może być dopiero Darwin. Zaprosiliśmy kustosza muzeum na piwo do pubu, ale nie przyszedł na spotkanie. Co miał tutaj do roboty?

Zdecydowaliśmy się na wieczorne wyjście w morze. Ludek chodzi spięty, jak zawsze przy manewrach portowych. Przegrał gładko trzy partie w szachy, co wróży lekki chaos przy odejściu. Słaby wzrok i słuch stwarza ryzyko złej oceny odległości, co często kapitanowi się zdarza. Wojtek uczulał mnie przed wyprawą, abym zawsze asekurował Ludka przy trudnych manewrach. Tu na wodach pływowych, wszystkie są trudne. Czasami Ludek krzyczy żebym obłożył cumy, a do pala jest jeszcze dobre trzy metry. Nasz silnik nie ma rewersu, co wymaga dużej dokładności i właściwej oceny odległości, prędkości, inercji. Biorę zawsze poprawkę  na decyzje manewrowe kapitana, co wprowadza nerwową atmosferę, ale skutek jest, jak do tej pory, pomyślny. W sytuacjach na pełnym morzu Ludek jest wybornym żeglarzem i długo, długo nie będę mógł mu dorównać. Przede wszystkim, ma ogromne doświadczenie i wyczucie żeglarskie. Nigdy nie ryzykuje, bo ryzyka nie lubi. Żegluje nie dla żeglarskich osiągnięć (cokolwiek by to miało znaczyć), lecz dla bezpiecznej i ciekawej przygody.

Imponuje mi takie podejście do żeglarstwa. Trudności na morzu są po to, by je omijać lub całkiem wyeliminować. To właśnie z takiego podejścia do żeglarstwa, wynikają dość częste modyfikacje lub wręcz zmiany planów kapitana. Przygoda przygodą, ale Maria jest zbyt cenna dla Ludka, aby podejmować niepotrzebne ryzyko. Wydaje mi się, że te darmowe lekcje rozsądku i pokory będą w mojej żeglarskiej edukacji najważniejsze. Zaczynam czuć żeglarstwo w wydaniu na co dzień. Pływanie w dwójkę jest trudne, ale uczy kompromisów i umiejętności bezkonfliktowego współżycia. Fajnie jest spojrzeć na siebie oczami innego człowieka, zwłaszcza takiego jak Ludek. Posiadł wspaniałą i mało w świecie żeglarskim stosowaną cechę obiektywnej oceny. Nawet w przypadkach ewidentnych, umiał  cudze ułomności punktować w sposób niezwykle dyskretny. Do tego, stać go było zawsze na zero złośliwości. Chociaż Ludek postrzega świat w kategoriach: białe-białe, czarne-czarne,   to cechuje go czasami niezwykła melancholia, wręcz niepoprawny romantyzm. Wszyscy, którzy pozwalają sobie go oceniać, chcą postrzegać w nim siebie samych, czasem w gorszej wersji. On nie znajduje żadnego powodu, by się podbudowywać cudzymi słabościami. To jest wspaniałe. Daje mi na łódce tyle wolności, ile zdołam udźwignąć. Mistrz, Człowiek. No dobra, dziwak też, ale jakie skarby przechowuje w swoim życiowym tobołku!

                                                                                                                                     Bogdan Zahajkiewicz

___________________________________________________________________________________________________Bogdan Zahajkiewicz – ur. 1950 r. w Wałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach, później nauczyciel akademicki w Zakładzie Turystyki i Rekreacji; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia); w 1981roku żeglował na „Polce” z Rudą Krautschneiderem; autostopowe i rowerowe podróże po Australii,  Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, krajach nadbałtyckich.

 

 

Dok111 jpg                                                                                                                                          Fot. www.facebook.com/TNT-The-New-Trimaran 

                                                                          TNT 34, artist wall paint.                                                                                                                                             ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Bogdan Zahajkiewicz:                                                ARTYKUŁY

Dziwne, ale mimo bliskości równika, wciąż używamy nocą kufajki. Fale przelewają się przez rufę i mamy przemoczone ciuchy. Wieczorem stawiamy foka i zanosi się na nowy rekord dobowego przelotu Marii. Zabawę psują częste i gwałtowne szkwały z silnym opadem, zupełnie jak na złośliwym Tasmanie  …”

_______________________________________________________________________                                                 Ludomir Mączka:                                                        LISTY

Piękny ranek, dookoła widać sporo wysepek i wysp. Wczoraj o 17tej odejście, idziemy na Scawfell Island, ok. 65Mm NNW od Percy. Wiatr świeży (5°B) z ESE. Całą noc idziemy na foku. Duża niemiła fala kiwa na boki i nosi. Strasznie ciężkie i niemiłe, ale idziemy szybko. Idziemy nocą, bo widoczne są latarnie i trasa jest czysta….”

______________________________________________________________________

Jerzy Kostański:                                                           KORESPONDENCJE

Zobaczyłem szybko przesuwającą się trampolinę nad moją głową. Krzyknąłem „wyrzuć mi poduszkę, lub  …”. Wtedy zobaczyłem Bellę z niebieską pływającą poduszką z West Marine (PFD), ale ze względu na niebieski kolor poduszki, nie widziałem jej w wodzie. Na szczęście nie zostałem uderzony przez pływak lub kabel rozporowy, który mógłby spowodować utratę przytomności. Woda była chłodna, ale nie zimna, może około 16-18ºC. Mój drugi „Crocs” spadł mi z nogi i zaczął odpływać, więc popłynąłem, aby go odzyskać. Być może była to decyzja ratująca życie….

____________________________________________________________________________________________________                                          Marek Słodownik:                                                      WSPOMNIENIA100 lat logo.jpg

Finał akcji Rok Prasy Morskiej.                                                                                                      Wydaniem książki „Morze na łamach – Prasa morska i żeglarska II Rzeczypospolitej wobec polityki morskiej państwa 1918-1939” kończy się prawie 2-letnia akcja Rok Prasy Morskiej 1919-2019. W tym czasie 14 portali internetowych publikowało materiały poświęcone wybranym czasopismom morskim i żeglarskim wydanych w XX-leciu międzywojennym. …”

_____________________________________________________________________                                                     Marek Słodownik:                                                     RECENZJE

„Obrazy stanowią tło opowieści o morzu, żaglowcach, ich manewrach, o życiu na statku. Pokazując obrazy starych żaglowców autor wczuwa się niejako w rolę kapitana objaśniając czytelnikowi co teraz należy zrobić, aby wyjść z opresji lub wręcz podpowiada konkretne manewry…Świetną pracę wykonał redaktor publikacji, Kazimierz Robak, który wychodząc poza ścisłe ramy swojej funkcji wpisał się w kanon perfekcyjnej pracy wypuszczając spod ręki dzieło bezbłędne…”

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~       100 lat logo.jpgRok Prasy Morskiej to akcja mająca na celu uczczenie 100. rocznicy wydania pierwszego polskiego czasopisma morskiego. Jej celem jest przybliżenie zagadnień związanych z czasopiśmiennictwem morskim w odrodzonej Polsce i pokazanie współczesnemu czytelnikowi wybranych tytułów prasowych o tematyce morskiej i żeglarskiej. Pomysłodawcą akcji jest red. Marek Słodownik.                                                                                                                                                 

Organizator: wodnapolska.pl                                                                                               Oficjalny Partner: Henri Lloyd Polska          Współorganizatorzy: żeglarski.info, tawernaskipperow.pl, zeszytyzeglarskie.pl, zeglujmyrazem.com, sailbook.pl, periplus.pl, port21.pl, polskieszlakiwodne.pl, marynistyka.pl, portalzeglarski.pl, dobrewiatry.pl, ktz.pttk.pl, hermandaddelacosta.pl, Komisja Kultury, Historii i Odznaczeń PZŻ.          100 lat logo.jpg                                                                       

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

POCZTÓWKI   Z   BOŻONARODZENIOWYMI  ŻYCZENIAMI

Boż. Nar. 2020, życz.   BN 2020, 2

                                                                                                                   Rys. Jerzy J. Tyszko

…otrzymałem od Jurka Tyszki, jego smutno-refleksyjne, a satyryczne nastroje przedwigilijne wraz z ucieczką Świętej Rodziny do Egiptu. Rzecz jasna drogą morską.
Skompilowałem z tego (za Jego przyzwoleniem) Jurkowe „adwentowe dumania” i ślę Państwu teraz wraz z życzeniami zdrowych i pogodnych Świąt Bożego Narodzenia.
Serdecznie pozdrawiam.
Zbyszek Kosiorowski
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
I jeszcze życzenia Świąteczne i Noworoczne od Joanny i Wojtka Wejerów z Kanady z dołączoną kartką pocztową z życzeniami od rdzennych mieszkańców Arktyki kanadyjskiej w języku Inuktitut.
Celebrate the Season
 

 

 

 

 

 

 

 

 

___________________________________________________________________________________________

F O T O

LM Australia NT                            Australia, widokówka od Ludomira Mączki z Marii.

 

Ludomir Mączka: Zapiski-notatki z rejsu „Marią”. Australia, Wielka Rafa Koralowa, 1977 r.

Ludomir Mączka, wbrew powszechnej opinii, pisał dużo i systematycznie: były to listy do przyjaciół i znajomych; z wyjazdów zawodowych, z rejsów, listy z Afryki do kolegi geologa. Wysyłał widokówki z wypraw, rejsów gęsto zapisane na odwrocie, ba nawet napisał artykuł – głos w dyskusji na temat walorów estetycznych, wychowawczych żeglarstwa. Pozostawił po sobie skrupulatnie prowadzone, niemalże dzień po dniu, zapiski – notatki z rejsu „Marią”.  

Wyłania się z nich postać żeglarza zatroskanego o sprawy rejsu, jachtu, załogi, ale też obserwatora zafascynowanego otoczeniem, przyrodą, ludźmi; człowieka z egzystencjalnymi rozterkami, który, niczym literacki „niespieszny przechodzień”, wplata rozmaite dygresje wydobyte z głębi własnego intelektu. Dzięki uprzejmości Wojciecha Jacobsona, który olbrzymim zaangażowaniem i wytrwałością gromadził i zachował spuściznę po Przyjacielu, przedstawiamy kolejne fragmenty ludkowych notatek z rejsu „Marią” (poprzednie,  patrz: „Zeszyty Żeglarskie” nr 20, 21, 22e 23e, 45e, 46e), tym razem z okresu żeglugi australijskiej, przez Wielką Rafę Koralową, w drugiej połowie 1977 roku. W większości prezentowanych zapisków, pozostawiono nie poprawiony, pisany na gorąco tekst, bez nadmiernej ingerencji w charakter i styl Autora.                                                                                     (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

25.08.1977, w drodze na Scawfell Island                                                                                                         Piękny ranek, dookoła widać sporo wysepek i wysp. Wczoraj o 17tej odejście, idziemy na Scawfell Is, ok. 65Mm NNW od Percy. Wiatr świeży (5°B) z ESE. Całą noc idziemy na foku. Duża niemiła fala kiwa na boki i nosi. Strasznie ciężkie i niemiłe, ale idziemy szybko. Idziemy nocą, bo widoczne są latarnie i trasa jest czysta. Ze Scawfell trzeba będzie iść krótszymi dziennymi odcinkami, bo będzie trochę wąsko i ciasno. Ale to na potem. Z żalem pożegnałem Midlle Percy Is. i Andy Martina. Po drodze odstawiam służbę pocztową. Wiadomości z morza do rodzin napotkanych żeglarzy. Mam kontakt na Jaffa (no i Kazika) i VVL2BNG. Zmieniłem znów anteny na „Lazy wire”, od topu grota do bezana i ukośnie w dół. Idzie lepiej. Bogdana boli noga, ma ja uszkodzoną na nartach (przez sport do kalectwa). Teraz idziemy na genua. Do Scawfell ca 10 Mm. „Jolly Swagman” chyba tam już jest. Trzeba będzie trochę korespondencji „High Sea” przygotować, ale za ładnie i się nie chce. Dobrze, że Bogdan robi zdjęcia. Jak wrócić do „Barrier Reef” to jest właśnie „To” przez duże „T”. Szkoda tylko, że te S i SE wiatry są chłodne. Tropik tropikiem, a wachta w nocy w kufajce i do kąpieli specjalnie nie rwie mimo, że woda raczej ciepła. Ale to chyba dalej na N będzie naprawdę ciepło.

27.08.1977, Scawfell Is.                                                                                                                                     Pogoda się trochę popsuła. Wyż, ale jakieś tam fronty itd. Stajemy na . Wczoraj w dzień i nocą latały szkwały – do 7°B i telepały nas dość mocno. Dziś się uspokaja. Jest piękna noc, pełnia. Szkwały przestają latać. Jutro → na Goldsmith Is., ca 35Mm na NE. W zatoce stoją znajomi „Jolly Swagman”, „Shangri-la”. Duży żółty kecz, który był w Port Bay, biały yawl z dużą rodziną (6 dzieci) i jakiś mniej znany z Melbourne sloop 9 osób na nim Wyspa gęsto zarośnięta. Zresztą przy szkwalistej pogodzie (??) daleko od jachtu. Wczoraj p.p. niedaleko stanął jakiś HMAS (niszczyciel, fregata?). Też chyba na wycieczce po Rafie. Właściwie to coś jak duże Mazury. W tej części, wyspy są wysokie, kontynentalne. Po kilkaset metrów wysokości, zarośnięte Bushem. Na Percy spotkaliśmy nocą kompana. Dalej na E na mapie znaczone „Unexined”,  „Dangerous”, itd. Nie będę tych obszarów badał. Tylko jakieś ogólne zarysy raf. Do Townsville nie jest daleko, tak, że sobie wolno możemy płynąć. Teraz odcinki dzienne ca 40-30Mm.

29.08.1977, Goldsmith Is.                                                                                                                                  Wstaliśmy o 0200 rano, do Goldsmith 35Mm. O 1050. Wiatr szkwalisty SE 5°B, lecieliśmy na samo (na samosterze – przyp. red). Pierwsze 15Mm czyste. Potem już jasno między różnymi wysepkami. To nie jest obszar dla nocnej żeglugi. Prądy pływowe noszą na boki lub gdzie chcą. Ale w dzień leci się ładnie. Dookoła wysokie skały, skałki, tutaj niezłe, ale wiatr trochę szarpie. Słońce także trochę mgliste. Wiatr szkwalisty nie (??), ale nie jest źle. 25m łańcucha, ca 10 cumy. Skok pływu tutaj kilka m (ca 4,5). Morze trochę sfalowane, ale tu zasłonięte. Woda zielona, głębokość ca 7,0m. Stały już dwa jachty, potem przyszła motorówka z turystami, ale na chwilę, wreszcie znajomi z Scawfell (żółty i „Swagnman”). Bączka mamy jeszcze na pokładzie, chyba jutro na „exporcie”.

Wtorek, 30.08.1977, Goldsmith Is.                                                                                                                    Wieczór był wyjątkowo piękny. Goldsmith jest wysoką wyspą. Zatoka dobrze osłonięta, ale szkwały do 25kn trochę szarpią i ryczą. Zza góry wyszedł księżyc w pełni. Najpierw jasna poświata, a potem zza szczytu wyskoczył księżyc. Wiatr cichutko przygwizdywał, na N od nas migała latarnia na Silversmith Is. Ładnie tu, ale trochę za duży ruch. Dwie motorówki z turystami. Chyba z Lindeman Is. albo Bowen. W wodzie kręci się trochę żółwi (pod ochroną). Tylko temperatura nie chce być tropikalna. Słońce grzeje, ale wiatr SE wciąż zimny. Wyż i duje. Jakieś tam fronty. Centrum wyżu na M. Tasmana. Dobrze, że już jesteśmy na M. Koralowym. Staruszek Tasman ciągle niemiły. Wczoraj miałem w radiu jakiś jacht koło Norfolk Is, na Tasmanie. Nie chwalił specjalnie przygody. Bogdan leje mi w szachach. Gra agresywnie, odsłania króla i idzie na całego do przodu. Jakoś nie umiem go skontrować.

03.09.1977, sobota, Lindeman Island                                                                                                             Jakoś nie idzie mi pisanie. Za ładnie i za leniwie. Zajrzałem do baterii startowej, a do głównej trudno mi się zabrać. Wczoraj wieczór byliśmy na „Swagmanie”. Tani dziś poszedł na Nora, potem na Bowen i do domu. Namawiał na Raf Bowen. Zobaczę w Nara. Nara to prawie fiord. Raf Bowen to mały port i coś w rodzaju mariny. Minimalna opłata 2$ dziennie. Zresztą nawet nie to mnie trochę zraża, ale wyczytałem, że tam nawet nasycone miedzią drewniane pale są zjadane w ciągu 3 lat. Robią tam jakieś eksperymenty. Wolałbym „Marią” nie eksperymentować. Rano odeszliśmy na silniku. Prawie bez wiatru. Woda seledynowo-zielona, jakieś żółte zakwity nieco śmierdzące. Potem zgodnie z meteo, wiatr w nas . Najpierw 1°, potem do 4°. Pohalsowaliśmy do 15tej (od 0800) i poszli zwrotem na Lindemana Is, to jest ca 2 Mm na N od Kennedy Sound. To było najprostsze, bo halsować po nocy nie ma sensu. W(??) i prądy pływowe do 3-4 kn. Zapowiadają zmianę wiatru na SW, koło Brisbane do 35kn, ale ma spadać. Tutaj spokojnie, lekki rozkołys. Przed nami „Rozurt” kilka budowli, pomost, motorówki, światła, jakieś maszty. Do jutra sprawa się wyjaśni.

Cid Hb.                                                                                                                                                              Wczoraj rano przy świeżym SE opuściliśmy Lindeman Is. Pogoda się wyklarowała. Wejście do Cid Hb. Było trochę denerwujące. Silny prąd pływowy, wiatr zdechł bo zasłonięte. Przejście blisko skał. Trudno opisać to miejsce. Po prostu jest tu bardzo pięknie. Wysokie brzegi, głęboko wcięte zatoczki z białym piaskiem. Nocą księżyc, (…), spokój i cisza. Jest tu już kilka znajomych jachtów. Bogdan usiłował wynieść aparat foto, ja popłynąłem „Boberkiem” na plotki. Aparat okazał się zepsuty kompletnie, dostałem śrubki, itp. do magazynu bosmańskiego. W użycie  wszedł mój „Zenith”, dobrze że Jurek Pisz go uruchomił.

07.09.1977, Nara Inlet, Hook Is.                                                                                                                      Nara Inlet to prawie fiord, długi na ca 1,5Mm, szeroki ca 0,5. Strome brzegi. Wietrzejące piaskowce dają dość ostre formy. Zachodnie zatoki wystawione do SE mają kupę wiatrołomów, białe obdarte pnie. W sezonie huraganów musi tu czasem dobrze dmuchać. Teraz jest spokój, cicho i chmurno. Wiatr z N-NE ca 1°B. Czasem krzyknie jakiś wrzaskliwy ptak. Woda zielona. Niedaleko stoi „Jolly Swagman” i „Blue Bird”, które płyną z nami (albo my z nimi) już dłuższy czas. Jutro się pożegnamy. Oni do Bowen. My postoimy jeszcze z dzień-dwa i na Townsville (120 Mm). Do Townsville czysta żegluga. Może jeszcze staniemy koło Cape Upitaf na noc. W każdym razie do Townsville chcę wchodzić na martwej wodzie, aby znów coś nie spieprzyć. Skok pływu jest tylko coś ok. 1m, ale zawsze lepiej. A swoją drogą to po powrocie na kurs żeglarski do Trzebieży (jako kursant- nauczyć się manewrowania!). Wczoraj o 0830 (??) był u Jeffa Edmund. Poplotkowaliśmy chyba godzinę. Listy wyśle do Townsville. Z chałupy ani od Ali nic. Bogdan – 8 listów (od przyjaciół i-ek). Zaczyna trochę kropić. Dobrze, że nie wyjąłem akumulatora. Opanowuje mnie tropikalne lenistwo. No to już zaczyna się piaty rok wędrówki. Trzeci komplet załogi. Jak długo wytrzyma? Zobaczymy. Skończyła się yerba. Chyba w Townsville kupię sobie paczkę. Trzeba napisać kilka kartek. List „służbowy” do Wojtka. Najchętniej jednak siedzę, patrzę i słucham ciszy. Wygląda, że jeśli Bemuś odpada (jak skubańcy mu paszportu nie dadzą to chyba sezon huraganów przesiedzę w Darwin). Jeśli by leciał samolotem, to może do Darwin.

09.09.1977,  Nara                                                                                                                                             Już piątek. „Swagman” odpłynął. „Blue Bird” też. Jest „Shangri-la”. Wczoraj i dziś grzebałem się z akumulatorem. Jest wreszcie ciepło, ale woda wydaje się chłodna. Zdjąłem samoster. Do Cape York  nie będzie potrzebny.

10.09, sobota, Nara                                                                                                                                           Wiatr skręcił na N, słaby, nadal ciepło. Bogdan poszedł na spacer. Ja siedziałem na łódce. Trochę pływałem przy łódce. Już powoli czas malować dno, bo zaczyna obrastać. Chyba do Darwin wytrzyma. Usiłowałem złapać Johna na radiu, ale go nie było. Wczoraj gadka z Jeffem. Czas leci miło i leniwie. Wczorajszy zbiór ostryg się nie udał. Bogdan nazbierał piękne, duże, ale były nie do zjedzenia.

11.09.1977, niedziela                                                                                                                                         Stoimy jeszcze w Nara. Za chwilę idziemy dalej. Ciepło, wiatr N chłodny słaby, zielono aż żal iść dalej. Bogdan wrócił wczoraj z wycieczki przerażony przez stinging tree. George ze SCUPem jest już w Darwin. Spotkaliśmy tu jacht, który nas widział rok temu z hakiem w Wellington i powiedzieli o SCUP. Tutaj właściwie wszystko to rodzinne pływania.

15.09.1977, N od Magnetic Is.                                                                                                                       Jest przed południem. Stoimy w małej zatoczce na N od Magnetic Is. To wyspa tuż na N od Townsville. Noc przeczekaliśmy przy Cape Cleveland aby wejść do Townsville przy wysokiej martwej wodzie. Do portu ca 12Mm O 0530 wystartowaliśmy. Zerwał się szkwalisty SW 5-6 pod idący przypływ. Szliśmy na F G B i silniku,  ale forsowanie wejścia i halsowanie w farwaterze dość wąskim. Silnik nie uciągnie, wydało mi się nie na miejscu. Wzięliśmy ogon pod siebie i przyszli trochę do Townsville 10Mm, będzie lepsza pogoda, to nie jest daleko. Tutaj jest bardzo ładnie. Zatoczka, plaża, wyspa wysoka i zielona. Olbrzymie granitowe głazy z różnego granitu otoczone przez wodę. W przodzie na plaży która wydała się prawie dziewiczą są turyści z hotelu. Obok stoi na stałe zakotwiczony stary szkuner z ogłoszeniem i nr telefonu jak się chce zrobić party na wodzie, ale jest mimo to ładnie no i spokojnie, tylko czasem przeleci szkwał, ale fali nie ma. Dobrze tutaj, słońce świeci, zielona woda itd., może coś wyjdzie na Bogdana zdjęciach. Zresztą można to znaleźć prawie w każdym, folderze. Po niebie ciągnie się Ci St. Tutaj też owszem coś z pogodą pokićkają. Nie tylko nasz „Wicherek” się myli, ale pomyłka nie jest duża, to2°B, reszta się zgadza lub prawie, bo np. podają wiatry SW do NW 10-20 kn, a to przy (…) w kierunku zmienia sytuację.

16.09.1977, Piątek, Townsville                                                                                                                          O 12tej opuściliśmy piękną zatoczkę za Magnetic Is. Wiatr osłabł i zmienił się na NE. Słońce, wiatr. Celowaliśmy aby w Townsville być na martwej wodzie, ok. 1530 – 17tej. Łatwiej manewrować w ciasnym miejscu. Jeszcze nie zgraliśmy się, zresztą nie jestem w tym genialny. Townsville port to cienka kiszka na Ross Creek, tylko dalsza część jest szeroka, ale tam jest port handlowy. Jakoś stanęliśmy na palach. Jakaś baba z drugiej łódki coś tam zawyła, zaczęła, że zajęte, ale na noc starczy. Potem poszliśmy pytać gdzie wolne, ale piątek przed południem to już nikt nie urzęduje, ani w klubie, ani w porcie. Are You O.K. – don’t worry, wszystko się załatwi w Monady. Podobają mi się te Australijce, maja właściwe podejście do życia i naprawdę piękny kraj. Miasto niby 80 tyś, ale ma już smak trochę egzotyki, trochę starego stylu. O 18-19tej na ulicach pusto, tylko w barach piją piwo. Byliśmy tylko na dwóch głównych ulicach. Po dwóch godzinach w obcym mieście chętnie wróciłem na łódkę. Właściwie w mieście to czuję się zagubiony. Po pełnym miesiącu na kotwicowiskach jakoś na brudnej rzeczce źle mi, właściwie nie źle, ale mi nie leży. Zobaczymy za 2-3 dni, ale chyba tylko serwis silnika (własny), cebula, mąka, woda, gaz coś tam jeszcze. Odebrać listy (poniedziałek) i dalej. To dopiero pół drogi do Cape Yorku, a już pół września. Trochę jestem spóźniony. Przygoda mnie goni.

17.09.1977, Townsville                                                                                                                                    Ciepło, ładnie, leniwie. Rano przestawiliśmy się na sznurek, bo miała odejść barka i pogłębiarka. Oczywiście nie odeszła. Potem przyszli celnicy. Miałem trochę emocji, bo to tak trochę już jestem na wariackich papierach, ale na razie nie robili kłopotu, mówili tylko żeby do nich tam zajrzeć. Obejrzeli to co mam. „Clearence” już od lipca nieważny. Wygląda, że będzie O.K. Zobaczymy w poniedziałek. Potem byliśmy na hause, gadce u sąsiadów. Mają sprawny cementowy jacht na sprzedaż, bo żona nie lubi jachtów i chce powłóczyć  się po Australii. Potem zajrzeliśmy na motorowy jacht z NZ, który też idzie na Darwin i S. Africa. Miał odejść dziś, ale zmienił plany i idzie na Morze Czerwone. Potem spotkałem „Rosa”, znajomi Niemcy (australijscy) z C(??). Łódka prawie w klarze. Helmuth dostał robotę na kolei. Caroline (10-11l?) chodzi do szkoły. Poznaliśmy u niego starego kapitana (80l.), który pływał do Chile na dużych żaglowcach po saletrę i guano. Hans jest wiekiem rześki i nie widać tych 80 lat. Może będę miał towarzysza do Cairns lub Cooktown (jak go żona puści). Gadka trochę po niemiecku. Miło spotkać starych znajomych. Zresztą czekali na nas bo już im dali znać, że „Maria” powoli się zbliża. Jest tu publiczna łazienka, ciepła i zimna dla rybaków głównie, ale używają żaglarze za darmo. Ile będzie za postój to nie wiem. Coś tam mówili o 2$ dziennie. To było by przykro. W sobotę idziemy na targ kupić jarzyny. W soboty są tutaj targi. Ciężko się wziąć do roboty.

 

18.09.1977, Townsville                                                                                                                                      Niedziela przeszła szybko. Rano był Hans z Helmuthem i Rosą z „Rosy”. Hans pokazał stare zdjęcia żaglowców i parowców na których pływał. Był oficerem na „Privall” –  4masztowy bark ze sławnej „P-Line” z Hamburga. Pływał dookoła Hornu na tych żaglowcach jako załoga, oficer i kapitan. Zdjęcia były stare, pożółkłe, to już historia, ale piękne i ciekawe. Po południu ok. 17tej poszliśmy na „Rosę”. Helmuth grał na gitarze. To ładny instrument w dobrych rękach. Jutro sprawy formalne i zobaczymy.

19.09.1977, poniedziałek, Townsville                                                                                                               Z lekkim niepokojem poszedłem do celników, cóż mam już taki uraz jak idę do „władzy” to zawsze się boję. Ale okazało się, że wszystko było O.K. „Clearence” przedłużyli mi do 19.01.78 abym miał do Darwin i celnik (szef) powiedział mi abym w Darwin jak zechcę przedłużyć ze względu na sezon huraganów od razu pisał do Canberry o przedłużenie. Naprawdę ta Australia to życzliwy kraj. Boating inspektor Mr. Stone pozwolił mi stać gdzie już stoję, wziął 10$ z tydzień. Tylko listów jeszcze nie odebrałem, są w drodze między Harbour Board i Boating Inspektorem. Jak z Hb. Board panienka zadzwoniła z pytaniem o pocztę dla mnie to posłał z powrotem do Hb. Board, ale nie dotarła bo szofer miał jakieś nerkowe przypadłości. Będzie  jutro. Tylko Zdanowski (Konsul morski) przysłał trzy listy dla mnie (chałupa, Ala i Milewicz). Chałupa z czerwca, Ala z sierpnia, J. M. z sierpnia. Dzień naprawdę tropikalny, ale przyjemny. Wieczór świeży. Jutro biorę się za silnik. Bogdan idzie na spacer.

20.09.1977, Townsville, wtorek                                                                                                                         Chmurno, ale ciepło, od 10-16tej grzebałem przy silniku. I nawet chodzi. Luzy na zaworach są mniej więcej O.K, więc już nie kręciłem. Może ciut za duże, ale przynajmniej nie wypalą gniazd (panewce). Olej zmieniłem, filtry wyczyściłem. Filtr oleju jeszcze musi trochę posłużyć. Bogdan był w mieście. Listy gdzieś utknęły. Bogdan wygląda podejrzanie bo go policaje pytali o narkotyki, nawet mu zajrzeli do torby. Potem wzięli na piwko do baru. Jakiś młody chłopak chciał się zabrać z nami na N. ale nie wziąłem mimo, że wyglądał sympatycznie, 22 lata, (??) z W. Australii. Bogdan wrócił po 16tej zrobił naleśniki. Petrowar trochę grzeje, ale za to jest światła jak trzeba. Jutro woda, gaz, 40l ropy, w sobotę jarzyny na targu i w niedzielę dalej.

21.09. środa Townsville                                                                                                                                     Dziś od rana pracowity dzień: woda, gaz, ropa. Ciepło. Jeszcze tylko poczta, drobne zakupy i w niedzielę w drogę.

21.09.1977, środa, Townsville                                                                                                                           Odnalazła się nasza poczta, przesłana przez Edmunda. Co ważniejsze, odczytaliśmy na słupku po drodze. Resztę na łódce. Przypłynęły dwa większe jachty. Jeden z Nara, gdzie byliśmy ok. tygodnia temu, drugi Kanadyjczyk poznany w Auckland rok temu. Duży ładny tradycyjny kecz. Gładki pokład, drewno, w środku też utrzymany w dobrym, starym stylu. Zajrzałem tam na chwilę i potem na „Rose”. Bogdan czyta listy. Na „Rose” kot popadł w niełaskę bo zjadł cały obiad z usmażoną wątrobą (ale bez cebulki). Nagrywali na magnetofon niemieckie piosenki marynarskie, które przyniósł Hans (ten stary kapitan, co to pływał w słynnym handlu saletrą dookoła Cape Hornu na starych wielkich żaglowcach). Wróciłem „Boberkiem” przez rzekę do siebie. Świeży NE wiał z morza, była lekka falka. Palmy przy kapitanacie podświetlone, lampami wyglądały jak dekoracje w teatrze. Jakoś tak mi przypomniały pierwsze zetknięcie z ciepłymi krajami w Casablance.

Czwartek, 23.09.1977, Townsville                                                                                                             Połaziłem po mieście. Tak leniwie. Tu postać, tam popatrzeć. Jest bardzo ciepło, jeszcze nie zupełne upały, ale ciepło się czuje. Na rzece trochę wiatr. Kupiłem galon destylowanej wody i kg wątroby, który zaraz wstawiłem do garnka. Bogdan w międzyczasie spichcił ryż (trochę twardy, ale nie ma jeszcze wyczucia i czasem zbyt dużo do garnka wkłada). To mnie trochę podbudowuje, że znów taki najgorszy kuk nie jestem. Po południu wpadli Bill i Margaret z katamarana „Tou-Hou”. Nazwa polinezyjska (NZ). Katamaran z Sydney. Starsi państwo, bardzo sympatyczni, wracają do Sydney, przypłynęli się pożegnać i zaprosili na pożegnalną kawę. Poznałem ich wczoraj na „Consart” z B.C Victoria (British Columbia, Victoria, Zach Kanada) Żeglują już wiele lat, spotkali kiedyś (to było chyba 20 lat temu) J. Guzwella na „Trekke”. Katamaran ładny, schludny, lekki, ok. 1 1/2tony. I znów „A dieu”, choćczasem znów kogoś się spotka, jak ”Consorte”. „Pegasusy” już sprzedali „Pegasusa”. Jerzy będzie budować coś większego. Wiadomość do „Rosa” – Loyd (12-14) koresponduje z Caroline (13) z „Rosy”. Ja jestem żłób że do Jerzego jeszcze nie napisałem. Napiszę z morza. Teraz nie ma czasu.

24.09.1977, Piątek                                                                                                                                             Już myślałem, że nic nie  dopiszę, że będzie bz, ale  okazało się, że przez pęknięty filtr wyciekła ropa do zenzy. Robota na kilka godzin i strata ca 100 l ropy. Jakoś to przeżyłem, ale nauka mechaniki też kosztuje. Bogdan pisze listy. Trzeba to wysłać dziś bo jutro poczta zamknięta. Pogoda ładna, bez zmian, ciepło. Jutro zakupy cebuli i pojutrze w drogę.

                                                                                                                                           Ludomir Mączka

 

 

 

 

 

Marek Słodownik: „Bałtyk”, 1936

100 lat logo.jpg
Marek SłodownikSkromne pismo o zasięgu lokalnym wydawane w Gdyni w 1936 roku pozostało tytułem o najkrótszym rynkowym życiorysie w okresie XX-lecia międzywojennego. Pierwszy numer wydano 18 czerwca, a za tytułem stała nieliczna redakcja stworzona przez Bronisławę Librachtową. Pismo nasze będzie się starać uzupełnić lukę istniejącą w prasie wybrzeża. Handel morski oraz żegluga to dwa działy, którym w pierwszym rzędzie Wydawnictwo udzieli swych łamów. „Bałtyk” w stolicy morskiej – Gdyni – służyć będzie sprawom morza i marynarki handlowej”.

BALTYK_Strona_1                                                         BALTYK_Strona_2
Szeroko zakrojone plany wydawnicze musiały mieć oparcie w silnej redakcji w licznym gronie współpracowników, podczas gdy „Bałtyk” nie miał żadnego z tych atutów. W cenie 50 groszy czytelnik otrzymywał 20-kolumnowe czarno-białe pismo poruszające tematykę morską w szerokim rozumieniu i bogato ilustrowane. Dwuszpaltowe łamanie, wyraźne tytuły, czytelna czcionka i przejrzysty układ graficzny sprawiły, że tytuł stał się atrakcyjny graficznie. Okładki drukowane na grubym papierze pozostawały niezmienne; fotografia prezentowała statek w doku stoczniowym. Tematyka prezentowana w „Bałtyku” pokazywana była w sposób dość przypadkowy, nawet chaotyczny, co wskazuje, że redakcja nie miała bogatego zaplecza autorów i współpracowników. Dominowały informacje o charakterze newsowym, ale w na łamach pisma często bardzo się one rozrastały. Tekst o powstaniu gdyńskiego oddziału Oficerskiego Yacht Klubu nabrał charakteru nieco publicystycznego, ponadto wiele miejsca zajmowała tematyka kulturalna, wiersze i opowiadania. Całość nie układała się w sposób klarowny, często niektóre materiały sprawiały wrażenie, że znalazły się na kolumnach przez zupełny przypadek. Stąd też dochodziło do sytuacji, gdzie znajdowały się informacje mało istotne przy pominięciu ważnych wydarzeń z punktu widzenia miasta i regionu.
Pismo nawiązywało w jakiejś mierze do „Latarni Morskiej” ukazującej się w Gdyni w latach 1934-35, ale prezentowało się mniej atrakcyjnie jako periodyk drukowany bez koloru, o znacznie skromniejszej szacie graficznej i dość przypadkowej zawartości. „Bałtyk” nie cieszył się dużym powodzeniem wśród czytelników, ponieważ było bardzo lokalne w treści, rozprowadzane tylko na Wybrzeżu, a tematyka poruszana w nim była w innych pismach, dostępnych także w tym regionie, prezentowana znacznie szybciej, pełniej i na wyższym poziomie merytorycznym. Słabą stroną pisma były ilustracje, bardzo przypadkowe, nie korespondujące z tekstami, pozbawione walorów artystycznych, a często także – informacyjnych. Pismo od początku miało kłopoty ze sprzedażą egzemplarzową i prenumeratą, i zniknęło z rynku po wydaniu zaledwie dwóch numerów.

Marek Słodownik

___________________________________________________________________________________________________Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, mass media communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. kino żeglarskie, „Ratujmy Dezety”, Rok Zaruskiego, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.

Marek Słodownik: „Uprawa Morza”, 1938-1939

„Uprawa Morza” 1938-1939
Podtytuł: „kwartalnik morsko-kolonialno-ekonomiczny w Gdyni”100 lat logo.jpg

Marek SłodownikTytuł „Uprawa Morza” powstał na zamówienie środowiska naukowego Wybrzeża skoncentrowanego na zagadnieniach morskich. Nie miało ono swojego pisma, na łamach którego można było publikować wyniki prac i analizy związane z różnorodnymi zagadnieniami o wspólnym morskim mianowniku. Kiedy na Wybrzeżu powołano do życia Kolegium Ekonomistów Morskich, przemianowane następnie na Morskie Kolegium Ekonomiczne, za jeden z priorytetów uznano stworzenie własnego pisma o charakterze naukowym. O potrzebie powołania takiego tytułu dyskutowano od lat, jednak zabiegi zakończyły się powodzeniem dopiero w 1938 roku w wyniku sfinansowania przygotowań przez przyszłego wydawcę, skupiającego w swoich szeregach ludzi nauki, urzędników, ale także przedstawicieli miejscowego biznesu.

UPRAWA MORZA_Strona_1 P1400017

    

Okładka pierwszego wydania pisma z 1938 roku.                          Strona tytułowa pierwszego wydania pisma z 1938 roku.

„Uprawa Morza” była pismem fachowym wydawanym przez Morskie Kolegium Ekonomiczne, co narzuciło niejako jego profil. Było to pismo wydawane w formie książkowej o zmiennej objętości, o oszczędnej szacie graficznej, ale o ogromnym znaczeniu poruszanych zagadnień z uwagi na niekwestionowany autorytet wydawcy i autorów. Było w ogóle pozbawione fotografii, zamieszczało referaty, artykuły i analizy wzbogacane czasem o wykresy, czytelnik oczekiwał bowiem nie atrakcyjnej szaty graficznej, ale rzetelnej wiedzy popartej badaniami.
Na czele komitetu redakcyjnego stanęli naukowcy: Bolesław Koselnik, Bolesław Polkowski i Aleksander Szulc, co gwarantowało wysoki poziom merytoryczny. Sprawami redakcyjnymi zajmował się Alfred Zakrzewski pracujący w siedzibie redakcji znajdującej się w centrum Gdyni przy ulicy Świętojańskiej 23. Periodyk miał charakter naukowy, jego cenę ustalono na poziomie 3 złotych, a roczną prenumeratę w wysokości 10 złotych. Nowe czasopismo dystrybuowano poprzez placówki naukowe Wybrzeża i tamtejsze urzędy, w wolnej sprzedaży było praktycznie niedostępne. Mimo naukowego charakteru pisma publikowano na jego łamach reklamy modułowe, już w drugim numerze z 1938 roku opublikowano ich aż osiem kolumn. Były one niemal wyłącznie związane z gospodarką morską na terenie Gdyni lub też wynikały z działalności gospodarczej członków Morskiego Komitetu Ekonomicznego, którego wykaz członków opublikowano już w pierwszym numerze. Pismo miało stałą okładkę pozbawioną fotografii; w pierwszym roku swego istnienia miało barwę kremową, która następnie została zamieniona na brąz.
W pierwszym numerze pisma w artykule odredakcyjnym tak uzasadniano znaczenie tytułu i prezentowano zarazem profil pisma: Niech więc uprawa morza skojarzy się tak mocno w słownictwie naszym, jak to od dawien dawna stało się z uprawą roli. Niech zestawienie tych wyrazów oddaje najpierw znaczenie morza dla Polski – niech głosi jego niezmierzoną wartość gospodarczą, niech zawsze mówi Polakom, że tym samym, co rola, jest dla ich bytu i dla ich pracy – MORZE”
Tytuł nawiązywał do słynnego wiersza z XVI wieku autorstwa Sebastiana Klonowicza, który pisał:
„Miła Polska na żyznym zagonie
Zasiadła, jak u Boga na łonie:
Może nie wiedzieć Polak, co to morze,
Gdy pilnie orze”

Przez lata międzywojennej Polski wiersz ten bardzo często przytaczano na łamach prasy jako przykład braku zainteresowania sprawami morskimi wśród Polaków, co stało się przyczyną późniejszych kłopotów w postaci kolejnych rozbiorów i upadku państwa.
Ogółem wydano zaledwie pięć numerów pisma, jednak mimo to odegrało ono ważną rolę na rynku prasy morskiej z uwagi na swój wyważony charakter, opiniotwórcze materiały i wsparcie ze strony zaplecza naukowego. Tytuł mając zapewnione finansowanie, ukazywał się regularnie, co było jednym z elementów budowania strategii rynkowej nowego pisma. „Uprawa Morza” nie będąc czasopismem stricte rynkowym, nie musiała walczyć o czytelnika, borykać się niedoborami finansowymi, a także nie była obligowana do działań marketingowych. Zajmowała swoją niszę wypełniając zarazem misję krzewienia i porządkowania wiedzy na tematy związane z morzem, ale podejmowane w oryginalny sposób, z punktu widzenia ważkiego dla miejscowych elit gospodarczych.

UPRAWA MORZA_Strona_1Okładka czasopisma „Uprawa Morza” z roku 1939.

Tematyka pisma koncentrowała się wokół zagadnień morskich, ale w ujęciu gospodarczym i prawnym, w postaci pogłębionych analiz wybranych zagadnień. W piśmie nie było w ogóle kolumn newsowych czy bieżącej tematyki, zawartość tytułu koncentrowała się na zagadnieniach problemowych i teoretycznych. Dużo miejsca poświęcono budowie oraz eksploatacji portów, zwłaszcza portu w Gdyni, co było zrozumiałe z uwagi na charakter periodyku. Pisano także o handlu zagranicznym i przepływie towarów z punktu widzenia portu morskiego, ale też kilka obszernych materiałów poświęcono sprawom prawnym w otoczeniu portów. Na łamach „Uprawy Morza” opublikowano również kilka prac poświęconych demografii Gdyni i napływu ludności do tego miasta w kontekście rozwoju portu, co było precedensem w tej dziedzinie w odniesieniu do nowego portu i miasta. Artykuły te redakcja zawdzięczała Bolesławowi Polkowskiemu, kierownikowi referatu statystycznego Gdyni, który swoje opracowania publikował także w innych pismach w tym okresie.
Tematyka polityczna w ogóle nie pojawiała się na łamach pisma, ale także i tutaj znalazło się miejsce na publikację materiału poświęconego ekspansji kolonialnej Polski. W każdym numerze pisma publikowano także zestawienia statystyczne związane z różnymi zagadnieniami morskimi, co pozwalało czytelnikowi poznać różnorodne zagadnienia w syntetycznym ujęciu.

                                                                                                                                         Marek Słodownik

___________________________________________________________________________________________________ Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, mass media communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. kino żeglarskie, „Ratujmy Dezety”, Rok Zaruskiego, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.

___________________________________________________________________________________________________100 lat logo.jpgRok Prasy Morskiej to akcja mająca na celu uczczenie 100. rocznicy wydania pierwszego polskiego czasopisma morskiego. Jej celem jest przybliżenie zagadnień związanych z czasopiśmiennictwem morskim w odrodzonej Polsce i pokazanie współczesnemu czytelnikowi wybranych tytułów prasowych o tematyce morskiej i żeglarskiej. Pomysłodawcą akcji jest red. Marek Słodownik.

Organizator: wodnapolska.pl                                                                                                       Oficjalny Partner: Henri Lloyd Polska
Współorganizatorzy: żeglarski.info, tawernaskipperow.pl, zeszytyzeglarskie.pl, zeglujmyrazem.com, sailbook.pl, periplus.pl, port21.pl, polskieszlakiwodne.pl, marynistyka.pl, portalzeglarski.com, dobrewiatry.pl, ktz.pttk.pl, hermandaddelacosta.pl, lmir.pl, Komisja Kultury, Historii i Odznaczeń PZŻ.

Marek Słodownik: „Jantar”, 1937-1939

100 lat logo.jpg

Marek SłodownikJantar – organ Instytutu Bałtyckiego, Przegląd kwartalny zagadnień naukowych pomorskich i bałtyckich ze szczególnym uwzględnieniem historii, geografii i ekonomii regionu bałtyckiego”

Periodyk o charakterze naukowym, adresowany do wąskiej grupy czytelników, poruszający się w obszarze zagadnień zawartych w podtytule, a więc historycznych, geograficznych oraz ekonomicznych zawężonych do spraw regionalnych. Niezwykle ważne pismo dla środowiska naukowego Gdyni i Gdańska, skupiające w gronie współpracowników elitę ówczesnego świata naukowego Pomorza. Komitet Redakcyjny składał się z uczonych z całego kraju, on nadawał pismu ogólny kierunek naukowych dociekań rozwijanych następnie na łamach. W jego skład wchodzili profesorowie: Stanisław Arnold z Warszawy, Franciszek Bujak z Lwowa, Jan Bystroń z Warszawy, Edward Lipiński z Warszawy, Jerzy Smoleński z Krakowa i Witold Staniewicz z Wilna. Redaktorami pisma byli Józef Borowik i Józef Bieniasz. Redakcja znalazła swoją siedzibę w gdyńskim gmachu Instytutu Bałtyckiego znajdującym się przy ulicy Świętojańskiej 23. „Jantar” ukazywał się regularnie jako kwartalnik, jego cena została ustalona na poziomie 3 złotych, a prenumerata roczna kosztowała 10 złotych.
Tytuł miał niezwykle konserwatywny układ, składał się z trzech zasadniczych działów: „Rozprawy”, „Sprawozdania” oraz „Recenzje”. Łamany był dwuszpaltowo, co ułatwiało lekturę, a na treści pomieszczone na łamach pisma złożyło się wiele prac naukowych i omówień badań zagadnień interesujących dla redakcji. Okładka pozostała niezmieniona przez cały okres przedwojenny, podobnie było także z papierem, na którym tytuł drukowano, a który miał wysoką jakość.

                     JANTAR_1937     JANTAR_ 1939

              Okładka pierwszego – z marca 1937 roku – i ostatniego – z czerwca 1939 roku – wydania czasopisma „Jantar”.

Wiele miejsca zajmowała tematyka historyczna koncentrująca się na zagadnieniach morskich, co w sposób oczywisty wynikało z profilu periodyku. Dużo publikowano także na tematy gospodarcze koncentrując się na szlakach wodnych i ich wykorzystaniu w rozwoju transportu, ale też dokonując naukowych porównań pomiędzy wybranymi portami. Bardzo obszernym działem były recenzje, w którym publikowano materiały na temat wybranych nowości książkowych o tematyce morskiej w bardzo różnych aspektach. W dziesięciu wydanych numerach zamieszczono aż 60 recenzji dotyczących publikacji samodzielnych oraz czasopism poświęconych tematyce bałtyckiej i pomorskiej. Oprócz tekstów autorów polskich sięgano także po tłumaczenia artykułów, głównie z kręgu naukowców skupionych wokół innego pisma naukowego wydawanego wówczas na Wybrzeżu, „Baltic Countries”.
„Jantar” odegrał niezwykle ważną rolę na rynku wydawniczym choć nie miał nigdy aspiracji bycia pismem masowym. Publikował jednak ważkie teksty poruszające problematykę bałtycką w ujęciu naukowym, pokazując stan badań uczonych w nowej dziedzinie. Skupiał wielkie autorytety naukowe i integrował środowisko wokół zagadnień morskich, inspirował kolejnych badaczy do podejmowania tej problematyki w swoich pracach.
Marek Słodownik

_________________________________________________________________________________________________ Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, mass media communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. kino żeglarskie, „Ratujmy Dezety”, Rok Zaruskiego, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.

_________________________________________________________________________________________________

100 lat logo.jpgRok Prasy Morskiej to akcja mająca na celu uczczenie 100. rocznicy wydania pierwszego polskiego czasopisma morskiego. Jej celem jest przybliżenie zagadnień związanych z czasopiśmiennictwem morskim w odrodzonej Polsce i pokazanie współczesnemu czytelnikowi wybranych tytułów prasowych o tematyce morskiej i żeglarskiej. Pomysłodawcą akcji jest red. Marek Słodownik.

Organizator: wodnapolska.pl                                                              Oficjalny Partner: Henri Lloyd Polska
Współorganizatorzy: żeglarski.info, tawernaskipperow.pl, zeszytyzeglarskie.pl, zeglujmyrazem.com, sailbook.pl, periplus.pl, port21.pl, polskieszlakiwodne.pl, marynistyka.pl, portalzeglarski.com, dobrewiatry.pl, ktz.pttk.pl, hermandaddelacosta.pl, lmir.pl, Komisja Kultury, Historii i Odznaczeń PZŻ,

 

Marek Słodownik: „Flota Polska – organ Towarzystwa Polsko-Amerykańskiego Żeglugi Morskiej”, 1919

100 lat logo.jpg

Marek SłodownikJuż w listopadzie 1919 roku ukazało się pismo popularne związane z morzem, adresowane do szerokiego kręgu czytelników. Jego specyfiką było wydawanie go nie w Polsce, a w Stanach Zjednoczonych, w warunkach wolności politycznej, dojrzałej demokracji oraz swobody gospodarczej. Wydawano je w Nowym Jorku, a w roli wydawcy wystąpiło Towarzystwo Polsko-Amerykańskie Żeglugi Morskiej. Siedzibą redakcji było biuro przy ulicy Broadway 206, a cenę egzemplarzową ustalono na 20 centów. Pismo miało skromną, choć staranną, szatę graficzną, adresowane było do Polonii amerykańskiej zainteresowanej sprawami gospodarki morskiej Polski i kontaktami z macierzą. „Flota Polska” wydawana była jako pismo czarno-białe, ale zawierała dużo ilustracji, zarówno zdjęć jak i rycin. Papier, na którym drukowano pismo, był stosunkowo cienki, ale wysokiej jakości, co skutkowało dużą czytelnością druku i atrakcyjnym wyglądem tytułu.

DSCN0032 — kopia — kopia Okładka pierwszego numeru czasopisma „Flota Polska” wydawanego w Nowym Jorku.

W artykule wstępnym redakcja pisała: Mając więc charakter polskiej placówki, Towarzystwo Polsko-Amerykańskiej Żeglugi Morskiej, pragnie obecnie dać się poznać i zawiązać bliższe stosunki z polska publiczną opinją.(…) Tak więc my, Towarzystwo Polsko-Amerykańskiej Żeglugi Morskiej, przystępujemy do wydawania „Floty Polskiej” – miesięcznika poświęconego sprawom Polskiej Żeglugi Morskiej w ogóle; sprawom naszego Towarzystwa w szczególe, oraz, w miarę możności, i innym sprawom życiowym blisko obchodzącym bjaśnieni polskie w Ameryce. Nasze motto jest, iż w Polsce potrzebna jest wielka Flota Handlowa i, że ona może być uzyskana w drodze prywatnej inicjatywy i za pomocą zbiorowego ludowego grosza. Tak ważna sprawa, jak tworzenie się Floty Handlowej, zwłaszcza za wolą szerokich mas ludowych – musi mieć uwagę Rządu Polskiego zwróconą ku sobie, o ile ten Rząd jest rządem ludu, z ludu i dla ludu. (pis. oryg)
Już słowa redakcji zawarte w materiale wstępnym pokazują znaczącą odmienność w postrzeganiu rzeczywistości, zarówno politycznej jak i gospodarczej. Realia amerykańskie w bezpośredni sposób rzutują na poglądy, w których akcentowana jest swoboda gospodarcza, prywatna własność i przedsiębiorczość obywateli, uwagę zwracają także inaczej rozłożone akcenty dotyczące wizji rozwoju floty polskiej. Nieco inaczej wyrażane są poglądy autorów na łamach pisma, a dotyczy to zarówno kwestii bieżących jak też aspektów oceny wydarzeń historycznych.

DSCN0059

Strona redakcyjna pierwszego numeru czasopisma „Flota Polska” wydawanego w Nowym Jorku.

DSCN0062 — kopia (1)

Stopka redakcyjna pierwszego numeru nowojorskiej „Floty Polskiej” z listopada 1919 roku.

Pismo miało charakter bardzo eklektyczny, co wskazuje, że redakcja dopiero starała się pozycjonować je rynkowo i dopracować formułę wydawniczą. Opublikowano reportaż, wzbogacony fotografiami, poświęcony wodowaniu w Nowym Jorku statku „Kościuszko”, pierwszemu statkowi pod polską banderą zwodowanemu w USA. Sporo miejsca poświęcono również historii. Zamieszczono materiał o historii Gdańska, w którym odwoływano się do kilkuwiekowych dziejów Pomorza w kontekście walk z Niemcami, a także esej na temat Powstania Listopadowego. W ten nurt wpisywał się również artykuł poświęcony historii polskich dokonań na Bałtyku, w którym przypomniano okres tworzenia floty królewskiej za panowania Zygmunta Augusta, a więc w okresie największego rozkwitu polskiej floty. W materiale poświęconym konieczności budowy statków i okrętów wskazywano na długotrwałość procesu tworzenia floty, ale zarazem podkreślano konieczność jej budowy w kontekście narastającego zagrożenia niemieckiego. Akcentowano zarazem fakt posiadania dwóch statków; „Kościuszki” i „Wisły”, widząc w tym początek procesu odradzania polskich zasobów na morzu i zachęcano zarazem sugestywnie do podejmowania kolejnych kroków w dziele budowania silnej Polski na morzu. Osobny artykuł poświęcono dziejom powstania Towarzystwa będącego wydawcą pisma, w którym uwypuklono zagadnienia patriotyczne i konieczność utrzymywania łączności z macierzą w trudnej chwili odbudowy od podstaw państwa polskiego.
Wobec zachowania w polskich zbiorach jedynie numeru pierwszego „Floty Polskiej” trudno jest dokonać wiarygodnej analizy tytułu. Nie wiadomo, czy inicjatywa związana z kontynuowaniem wydawania tytułu morskiego w Nowym Jorku ziściła się i czy w tym przypadku pismo odegrało istotną rolę. Prawdopodobnie jest to jedyny numer wydany w USA, a poświęcony polskiej flocie. Niektóre źródła podają, wszelako bez podbudowy dowodowej, że „Flota Polska” prawdopodobnie ukazywała się jeszcze w roku 1920, pewną poszlaką może być rozwiązanie Towarzystwa Polsko Amerykańskiego Żeglugi Morskiej właśnie w tym roku, jednak jest to zaledwie hipoteza.

                                                                                                                                            Marek Słodownik

___________________________________________________________________________________________________Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, mass media communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. kino żeglarskie, „Ratujmy Dezety”, Rok Zaruskiego, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.

Ludomir Mączka: Zapiski-notatki z rejsu „Marią”. Australia, Wielka Rafa Koralowa, 1977 r.

Ludomir Mączka, wbrew powszechnej opinii, pisał dużo i systematycznie: były to listy do przyjaciół i znajomych; z wyjazdów zawodowych, z rejsów, listy z Afryki do kolegi geologa. Wysyłał widokówki z wypraw, rejsów gęsto zapisane na odwrocie, ba nawet napisał artykuł – głos w dyskusji na temat walorów estetycznych, wychowawczych żeglarstwa. Pozostawił po sobie skrupulatnie prowadzone, niemalże dzień po dniu, zapiski – notatki z rejsu „Marią”.  

Wyłania się z nich postać żeglarza zatroskanego o sprawy rejsu, jachtu, załogi, ale też obserwatora zafascynowanego otoczeniem, przyrodą, ludźmi; człowieka z egzystencjalnymi rozterkami, który, niczym literacki „niespieszny przechodzień”, wplata rozmaite dygresje wydobyte z głębi własnego intelektu. Dzięki uprzejmości Wojciecha Jacobsona, który olbrzymim zaangażowaniem i wytrwałością gromadził i zachował spuściznę po Przyjacielu, przedstawiamy kolejne fragmenty ludkowych notatek z rejsu „Marią” (poprzednie,  patrz: „Zeszyty Żeglarskie” nr 20, 21, 22e 23e), tym razem z okresu żeglugi australijskiej, przez Wielką Rafę Koralową, w drugiej połowie 1977 roku. W większości prezentowanych zapisków, pozostawiono nie poprawiony, pisany na gorąco tekst, bez nadmiernej ingerencji w charakter i styl Autora.

                                                                                                                                                                                                                            (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

19.07.1977 Mooloolaba

 Wczoraj weszliśmy do Mooloolaba. Pogoda piękna. Wiatr ten sam, ale że szliśmy tym razem półwiatrem to było bardzo miłe. Weszliśmy ok. południa. Zaczęliśmy się kręcić szukając miejsca. Ciasno – rzeka niewielka. Stoją pale do których się cumuje – kupa krewetkowców. No i tak kręcąc się wleźliśmy na piasek – tuż przy palu. Woda opadła i tak na boczku przeleżeliśmy do ok. 17tej. Zeszliśmy gładko. Można było spokojnie poczekać. No, ale trochę popracowaliśmy windą i linami. Potem odeszliśmy na pale i tu zaczął się trochę niefart – po prostu spieprzyłem. Przedobrzyłem – nie złapałem pala z przodu tylko ten tylny a przedniego nie dosięgnąłem, no i na prądzie obróciło. Było już ciemno. Wreszcie obróciliśmy się na windzie. Nie było to ładne. Fakt, że muszę się nauczyć manewrować. Kaziu robił to ładniej. Dobrze, że było ciemno bo było mało świadków…

 

Wtorek 23.08.1977 Midlle Percy I.

 Stoimy tutaj od soboty. Z Pearl Bay wyszliśmy w wieczór w piątek, Można było iść wprost na Percy, kurs był czysty – trochę wysepek po drodze, ale na kursie czysto, + 2-3 Mm. Ponieważ obawiałem się poprzecznych prądów pływowych poszliśmy na E potem na N aby iść na latarnię High Peak I. I potem już za jasnego na Percy. Nałożyliśmy ok. 15 Mm ale żegluga czysta i bezpieczna. Mimo to miałem przez chwilę niemiłe uczucie zagubienia zanim złapałem latarnię. Pogoda była piękna. Ok. 15tej kotwiczymy przy Midlle Percy I, naprzeciw wejścia do „laguny”. Zatoczka otoczona mangrowcami, można tam wejść przy wysokiej wodzie. Skok pływu coś 3m. Stoją tam na piasku dwa trimarany. Jest też „Jolly Swagman”. W sobotę rano wizyta u Andrew Martina, który tu siedzi już kilkanaście lat. Przeważnie sam. Ma tu duży stary dom, ogród warzywny, kozy, kury. Poluje na kozy. Ma 50 lat, ale wygląda na 30-40. Ciekawy gość, trochę romantyk, idealista, bardzo miły i gościnny. Wczoraj byliśmy z nim na polowaniu na kozy, ale nie zdałem egzaminu ze strzelania i doradził aby karabin zostawić pod drzewem, będzie lżej chodzić. Sam chodzi lekko i szybko. Ma semi eutruite 22 i strzela pięknie, no a kozy obrabia w ciągu 5-10 minut. Wyspa jest piękna i bardzo urozmaicona. W sobotę wieczór obchodziłem 4 tą rocznicę wypłynięcia (trochę przed czasem), ale takiego miejsca jak tu trudno znaleźć. Trochę przepijaliśmy Johny Walkera którego dostałem od Leifa, ryby z rusztu. Były Swagmany, Andrew i kilku jeszcze żeglarzy. Bg (Bogdan – przyp. red.) trochę brzdąkał na gitarze przy ognisku. Pogoda bardzo ładna, upału nie ma. Andrew przypomina trochę A. Drapellę. Wyspę dzierżawi po White’ach, którzy tu mieli owczą farmę. Do niego jest jakieś ca 3 mile. Nie odwiedza go zbyt wielu żeglarzy, bo trochę daleko. Na brzegu jest woda doprowadzona rurą plastikową, …… Szopa gdzie można biwakować. Wisi tam mapa wyspy z krótką historią od Flindersa począwszy. Ogłoszenie, że „dogs are friendly” i „snakes are harmless”…

                                                                                                                                    Ludomir Mączka

________________________________

Andy_Martin's_ Homestead_Middle_Percy _I._fot._Dave_Walsh_czerwiec_1981_Scan1684                                    Andy Martin’s Homestead, Midlle Percy I, czerwiec 1981r. Fot. David Walsh

Pearl_Bay_N.Queensland_fot.Dave_Walsh_28.6.1981                                                    Pearl Bay, North Queensland, 06.1981r. Fot. David Walsh

(zs): Cebulki tulipanów

(opowieść)

Siedzieliśmy w mesie jachtu, przy śniadaniu; nareszcie przy równym stole, nie wstrząsani spadaniem z fali albo nagłymi przechyłami. Jacht spokojnie kołysał się na wodzie lekko zafalowanej od przepływających jednostek portowych, przycumowany do kei klubu żeglarskiego, prawie w centrum dużego miasta. Po mokrym, uciążliwym rejsie, wpłynięcie na Zatokę Kilońską, pełną promieni słońca, ciepła i spokojnego wiatru, bez uciążliwego zafalowania, było długo oczekiwanym przybyciem do wymarzonego świata Zachodu.

Poranek był ciepły, słoneczny, a lekki zefirek nastrajał optymistyczną wiarą w uroki roztaczającej się wokół wolności i swobody. Wzdłuż nabrzeża na deptaku spacerowym pojawiali się co rusz  nowi spacerowicze; uśmiechnięci, zadowoleni, jakby bez problemów, kłopotów: zadbana, elegancko ubrana dama z pieskiem równie dalekim jak i ona od trudów dnia powszedniego, starszy pan z żoną pod rękę, grupa rozweselonych nastolatków pomykająca na łyżworolkach ze słuchawkami od walkmana na uszach. Dalej od nabrzeża, w głąb lądu, za spacerowym ciągiem na lekko wznoszącym się krótko przystrzyżonym trawiastym zboczu, pomiędzy terenami klubów żeglarskich rozkładali swoje kajaki i łodzie wioślarskie członkowie lokalnego kanu klubu; dochodzący gwar spokojnych wesołych rozmów świadczył o beztroskich chwilach czekających ich jak zwykle w wolny niedzielny dzień. Wzdłuż terenów klubowych przebiegała ulica, którą jeździły samochody błyszczące i czyste, jakby właśnie wyjechały prosto z myjni, albo jakby nigdy nie pokryły się kurzem, bo niby skąd, jak wokół nigdzie go nie było: ani na ulicach, ani na chodnikach. Czasami któreś z aut zwalniało i skręcało z ulicy na parking klubowy; kierowca przesiadał się na jacht, kajak lub motorówkę.

Za główna ulicą, błyszczała w słońcu fasada świeżo wyremontowanych domów, pomiędzy nimi wiły się czyste uliczki centrum miasta, gdzieniegdzie wybijały w niebo strzeliste wieże neogotyckich kościołów. Całość zapraszała do wejścia w tkankę miejską oferującą uroki od których wzrok oderwać było trudno.

Kuk sprawnie i wyszukanie jak na warunki jachtowe podał śniadanie pachnące ciepłem, prawie domowym. Aromat herbaty z cytryną, zapach ugotowanych baltonowskich parówek i jajecznicy na boczku prosto z patelni, wypełnił wszystkie zakamarki naszego jachtu wprawiając w pogodny nastrój.

– Ahoj na Dali! Cześć kapitanie! – dobiegł niespodziewanie głos z zejściówki. Wszyscy z zaciekawieniem zwrócili głowy w stronę dobiegającego głosu, gdzie w promieniach wpadającego porannego słońca tkwiła znajoma postać w okularach o szkłach prawie butelkowych.

– Jestem Niemiec – dobiegło do nas.

– Kaziu, to ty! Skąd tu się wziąłeś? Twego jachtu nie widzieliśmy! – odezwał się spokojnie nasz kapitan, cedząc każde słowo.

– No, zejdź do nas, właśnie mamy śniadanie. Siadaj. Chcesz herbaty?

Nie trzeba było dwa razy zapraszać. Niespodziewany gość ochoczo wszedł do środka, na stole nawigacyjnym zostawił swoją torbę z zakupami od „Aldiego” i rozsiadł się w mesie przy mahoniowym stole.

– Opowiadaj, gdzie stoisz, gdzie twój jacht ? – zachęcał kapitan, wyraźnie zadowolony ze spotkania młodszego kolegi klubowego, też kapitana.

Wracaliśmy z Holandii, postój w Kilonii to nasz ostatni port przed powrotem do kraju, przed powrotem z Zachodu, a Kaziu, – no tak, oni mieli płynąć do Kielu po naszym wypłynięciu z kraju; najpierw do Kilu, potem porty duńskie i z powrotem do kraju. Ale teraz powinni już być w domu; ich jachtu tutaj nie widzieliśmy…

– Herbatę czy kawę? – zapytał kuk

– Kawę, a jajecznicę i parówki możesz podwójnie. – Kaziu był wyraźnie zadowolony; może to pora śniadaniowa tak go usposabiała.  – Zostałem na Zachodzie. Poszedłem na policję i dali mi azyl; mi i mojej rodzinie. Zostajemy tutaj, albo jedziemy dalej – do Kanady.

Zainteresowanie tak nieoczekiwanym gościem – ba nawet podziw i lekka zazdrość – widoczne były na twarzach całej załogi. Tylko kapitan z flegmatycznym spokojem, rzeczowo zapytał:             – A gdzie masz jacht, gdzie pozostała Twoja załoga?

– Popłynęli z powrotem.

– Sami, do kraju? – dalej spokojnie dopytywał się kapitan.

– No tak, Zbyszek da sobie radę, jest sternikiem morskim, zna łódkę i drogę powrotną, a jego syn też już trochę żeglował. Dadzą sobie radę. Kuk masz już kawę?…

Nasz podziw dla jego decyzji pozostania na Zachodzie rósł z każdą chwilą, z każdym opowiedzianym szczegółem. Oto upragniony Zachód jest tu i my jesteśmy na nim, na Zachodzie. Barwny, kolorowy, urzekający i zachęcający do życia lepszego, pełnego, do nowych wrażeń, do odkrywania nowych możliwości. Czy można było się oprzeć ?…

– Kurcze, poszedłeś na policję i tak po prostu dali ci azyl? A gdzie w Kielu jest policja? – Krzysiek nie mógł wyjść z podziwu i dopytywał się nad wyraz rzeczowo.

Z kambuza rozchodził się zapach kolejnej herbaty dla kapitana.

– Gieniu, cztery łyżeczki, jak zwykle? – upewniał się kuk, choć zwyczaje słodzenia herbaty  naszego „Starego” znaliśmy wszyscy bardzo dokładnie.

– A mi też zrób jeszcze jedną kawę, albo macie może piwo; napiłbym się, gorąco się robi, a ja mam jeszcze tyle spraw do załatwienia –  nasz gość czuł się wyraźnie swojsko w jachcie, ale też nie raz pływał na nim; żeglował również z Gieniem, naszym kapitanem.

Przy zastawionym stole opowiadał całą historię rejsu; jak wypłynęli z kraju – on z żoną i córką i Zbyszek z synem. Rejs mieli łatwy, pogoda sprzyjała i szybko dopłynęli do Kielu. Mieli żeglować dalej do Flensburga i do porów duńskich – do Svendborga, na Duży Bełt, a może i do Kopenhagi, ale w Kielu, pierwszym zagranicznym porcie, Kaziu spakował swoje i rodziny rzeczy, wystawił na keję i zdumionemu Zbyszkowi – swojemu pierwszemu oficerowi, bliskiemu koledze z Klubu – oświadczył, że on z rodziną zostają tutaj, na Zachodzie i idą na policję po azyl.

Był to silny wstrząs dla Zbyszka, jego pierwszego oficera, w Polsce wiernego, zatwardziałego zwolennika panującego ustroju; działał w Partii, w zakładzie był kierownikiem; praca, działka, pływanie w klubie to dla niego było wszystko i wiedział, że to jest słuszne i dobre, że linia wytyczona przez Partię, że socjalistyczny rozwój i demokracja socjalistyczna, że to jest właściwe, a jeśli nawet są jakieś błędy i nie tak idzie to wszystko to przecież będziemy powoli sami zmieniać.

– Tata, a może my też byśmy,… może ja bym… – jego syn nieśmiało zapytał.

– Tak, tak! Głupio gadasz. I co tu zrobisz? Nic. Tam mamy wszystko, tam nasza mama; wracamy. Z ojcem nie było dyskusji – wiedział swoje i koniec.

– Zbyszek, dasz sobie radę wracając, a jak się boisz to zadzwoń do Klubu i ktoś przyjedzie, przyślą jakiegoś kapitana i wrócicie z nim. – Kaziu uspokajał, jakby wszystko miał przemyślane.

Przy naszym jachtowym piwie, jeszcze z kraju, rozmowa ożywiła się, wciągnęła nas wszystkich, rozbudziła wyobraźnię.

Z zewnątrz dochodził wesoły, beztroski gwar miasta; słoneczny, ciepły dzień zachęcał do wyjścia, tym bardziej, że Kaziu opowiedział już wszystko, a na pewno to co najważniejsze, co rozpalało myśli, kierowało je w stronę lepszego, ciekawszego świata.

– Gieniu, my idziemy na miasto. – Krzysiek wstał od stołu w mesie i zaczął się szykować. Ze stołu nawigacyjnego odsunął leżącą na mapie plastikową torbę Kazia z zakupami od Aldiego, uniósł blat stołu i wyciągnął swój paszport i choć kapitan widział to, nie powiedział słowa; w końcu ich wybór, są dorośli – pomyślał ze spokojem, ale papierosa palił z przejęciem, jak w chwilach ciężkiej pogody na morzu.

* * *

Zbyszek czuł pewien dreszczyk emocji; już tyle lat był sternikiem morskim, mógł samodzielnie żeglować, ale po morzu – co najwyżej jako pierwszy oficer; do egzaminu kapitańskiego nie przystępował, może trochę z braku pewności siebie, a może dla wygody – żeby uniknąć odpowiedzialności za innych. I teraz nadarza się okazja, drugiej takiej nie będzie; mogę sam prowadzić jacht po morzu – myślał rozgorączkowany. Nie, nie, nie będę dzwonił do kraju, zresztą – dzwonić, po co dzwonić?, przecież to drogo kosztuje. Kaziu… co mu strzeliło do łba i żeby taki numer mi wykręcić. Zachciało mu się tego Zachodu, a gówno to wszystko warte tutaj, pieprzeni kapitaliści. Mają wszystko. No mają, ale nakradli w wojnę, a potem Amerykanie im dali, a i swoich w robocie okradają. U nas to przynajmniej jest uczciwie, choć biedniej, ale nie ma takiego wyzysku i jest równość i sprawiedliwie, każdy może do czegoś dojść, no i się poprawia, zmienia, jest lepiej, jest odnowa. Towarzysz Jaruzelski przecież mówił, zaraz jak to było, gdzieś to mam, w naszej gazecie…, po czym rozłożył starannie złożoną „Trybunę Ludu” i przeczytał raz jeszcze podkreślony na czerwono fragment:

 „Wytyczona przez naszą partię linia socjalistycznej odnowy znajduje się w głównym nurcie procesów, którym nowych, potężnych impulsów dostarczył XXVII Zjazd KPZR. Są one niezbitym dowodem, że socjalizm ma niespożyte rezerwy twórcze, stwarza zapotrzebowanie na nowatorstwo, urzeczywistnia nakazy czasu. Choć Polska jest na innym etapie budownictwa socjalistycznego, nasz sposób podejścia, filozofia działania są współbieżne z linią KPZR.”

To go upewniło w słuszności decyzji powrotu.

Żegluga była przyjemna, bezpieczna i dawała tak bardzo mu potrzebne poczucie pewności siebie wobec podjętego zadania sprowadzenia jachtu do kraju, a pogoda i wiatry sprzyjały; w końcu jeszcze nie był kapitanem na morzu, a i syn też nabędzie sporo doświadczenia morskiego.

W nocy ubrany w zniszczony żółty sztormiak siedział cały czas na sterze, syn spał, a w dzień zmieniali się, ale poczucie odpowiedzialności za jacht, za bezpieczeństwo żeglugi nie pozwalało mu spokojnie odpoczywać; bardziej drzemał niż zapadał w głęboki sen; synowi kazał budzić się co godzinę i oczywiście w każdej sytuacji niebezpiecznej, np. gdy na horyzoncie pojawi się jakiś statek, albo rybak.

Młody chłopak z żalem oglądał się za malejącym w oddali lądem, a jednak przyciągającym gorące skłębione myśli, aż wreszcie cały ten świat Zachodu zniknął za widnokręgiem, pozostał kolorowym wspomnieniem rozbudzonych marzeń o lepszym życiu. Pustka wokół, tylko woda i woda. Nie, nie, to nie  było dla niego. Nie rozumiał ojca w tej jego potrzebie żeglowania, bo co to za przyjemność: ciągle mokro, zimno, wszystko się kiwa; po co, na co, przecież to bez sensu. Sterowanie też nie sprawiało mu przyjemności, to jakby za karę, a tam było tyle ciekawych rzeczy. Wrócę tam kiedyś, będzie można normalnie zarabiać, normalnie żyć; fajne były te samochody na ulicach, nawet rowery mają lepsze, w kinach normalne filmy…

 – Uważaj, jak sterujesz! – dobiegł z wnętrza jachtu mentorski głos ojca. – Z fali trzeba łagodnie zjeżdżać, a ty ciągle spadasz, aż wszystko tu trzeszczy. Jacht mi rozwalisz.

Ciągle się czepia, ciągle mu źle. Kiedy to się skończy. Już mam dość. Zimno, mokro… Niezła była ta czarnula w oknie wystawowym, prawie rozebrana…, żeby nie stary…, ale i tak nie miałem forsy. Nawet na coca-colę żałował. Tylko połaziliśmy i oglądaliśmy wystawy sklepowe, a i jeszcze te reklamówki, kolorowe foldery – pełno ich nabrał, i te swoje tulipany kupił; na cholerę mu te cebulki, jakieś czarne tulipany i jeszcze ich nazwa: „Queen of Night”, to tak jak tamta czarnula z wystawy, też królowa nocy – hehehe, a tu te jego tulipany, posadzi je sobie na tej swojej działce, a może prędzej mu tutaj zgniją. Hehehe, działka – to obciach, zasuwa na niej codziennie po robocie i gówno z tego ma. I jeszcze mnie tam goni. Nie będę tam chodził, już mam tego dosyć…

 Pluusk!… grzywa fali uderzyła w burtę i wdarła się niczym „dziad” na pokład, przelała przez osłonę kokpitu i znalazła wejście do dziurawego sztormiaka mocząc dupę sternika.

– Kurrr…! Ile jeszcze!?…

– A nie mówiłem, żebyś uważnie sterował? Teraz będziesz miał mokro.

Wejście do portu, żegluga znajomym torem wodnym z płynącymi nim statkami handlowymi, napawała go dumą z dobrze wykonanego zadania; dopłynął do kraju, przyprowadził jacht, dobrze nawigował. Jeszcze tylko odprawa graniczna i żegluga do klubu, a potem w domu, u siebie.

– Tutaj, tutaj dobijcie! – dobiegł z nabrzeża stanowczy głos żołnierza wojsk ochrony granic. Niepokój udzielił się Zbyszkowi, ale przecież zawsze tak było, w końcu nikt nie lubi kontroli granicznych, świdrujących spojrzeń żołnierzy, celników, całego tego napięcia, nerwów, niepewności, bo przecież mogą coś znaleźć, coś im się nie spodoba, nabiorą podejrzeń i nie wypuszczą w rejs albo – jak się wraca – to będzie zakaz pływania. Bzdura – Zbyszek szybko odgonił od siebie złe myśli. Przecież ja wracam do kraju, do ojczyzny i jeszcze jacht przyprowadzam z powrotem. Jacht, który Kaziu – kapitan przecież, porzucił na Zachodzie, uciekł z niego. Nie, nie, o nagrodzie nie myślał, ale na pewno to docenią, pogratulują mu odwagi i troski o nasz państwowy majątek.

Jacht ostrożnie zbliżył się do zniszczonego nabrzeża z wystającymi niebezpiecznie stalowymi szpilkami, z urwanymi odbojnicami z opon samochodowych, które w najlepszym przypadku zostawią gumowy, czarny ślad na jasnych burtach jachtu. Jeszcze nie założyli cum na polerach, a znów usłyszeli ponaglający głos żołnierza:

– Kapitanie: paszporty, listę załogi i do nas na odprawę.

Po czym skierował się do niewielkiego, zniszczonego domku – baraku, tuż przy nabrzeżu.

– Tylko dwóch ? A ilu wypływało? Gdzie reszta? – dopytywał oficer straży granicznej.

Nie było wątpliwości, sprawdził w książce wyjścia: trzech brakuje, nie wróciło.

– I co kapitan został! A wyście przypłynęli, a gdzie Wasz patent kapitański?

Zbyszek poczuł, że jednak może być źle.

– No to będą kłopoty, „Paaanie Kapitanie”. – zawyrokował z przekąsem oficer.

***

– Zbyszek!, Zbyszek! – wołałem przez rzekę w stronę Wyspy. Nikt się nie pojawiał, a łódź do komunikacji z wyspą była właśnie tam, w krzakach wyciągnięta na brzeg. Wreszcie po kolejnym zawołaniu wyszedł z baraku na wyspie i podszedł do łodzi.

– Czekaj, już płynę po ciebie.

Potem przeszliśmy wśród zrujnowanych, opuszczonych poniemieckich – jeszcze z czasów wojny – baraków. Kilka lat termu, jak trzymaliśmy tu poza sezonem jachty, wszystko wyglądało lepiej, było przez nas remontowane i „żyło” – bo, przychodziliśmy do jachtów.

– Chcą mnie stąd wyrzucić, ale jeszcze pozwolili zostać. Płacę za prąd – nie odcięli i tylko w tym baraku jestem. Sam zostałem, nikt tu już nie przychodzi, nic nie trzyma. Zalepiłem dach, bo ciekło na głowę, trochę dyktą przykryłem dziury, ociepliłem, bo do laminowania muszę mieć temperaturę, a jeszcze mam trochę roboty. Może w przyszłym sezonie zrzucę go na wodę, postawię maszt. Na wodzie to już inna robota, a do zrobienia jeszcze sporo zostało, ale czasu mam teraz dużo: w rejsy na morze nie chcą mnie wypuszczać – za tamten powrót z Kielu, na działkę nie chodzę – zapuściłem ją, a jeszcze na dodatek zakład mi chcą zlikwidować a mnie wyrzucają; nowe związki uparły się, że to niby teraz idzie nowe i takich kierowników jak ja, ze starego systemu partyjnego to nie potrzeba. No, niech im będzie: „Idzie nowe” – jak mówią; zobaczymy, ale zdążyłem jeszcze w zakładzie kabestany sobie odlać, z mosiądzu. Zobacz, jak nowe! I jeszcze mam śruby z nierdzewki, tokarz w robocie mi wytoczył.

/…?

.Co tak patrzysz? A skąd niby miałem wziąć?, nigdzie nie kupisz, bo nie ma, a te z Zachodu cholernie drogie. Trzeba sobie radzić, jakoś kombinować, inaczej nic nie zrobisz. Takie czasy.

 

***

Wszystko trwało chwilę, dosłownie chwilę. Spokojna, słoneczna pogoda nagle zmieniła się, załamała: silny podmuch wiatru przeszedł nad jeziorem, groźnie wzburzył wodę, podniósł ją i jako pył wodny wypełniający powietrze poważnie ograniczył widzialność. Wypełnione gwałtownym, silnym wiatrem żagle położyły jachty na burtach; niektóre mniejsze żaglówki mieczowe wywróciły się. Z jednej z nich cała załoga – pięć młodych osób – znalazła się nagle w wodzie; niektórzy bez pasów ratunkowych. Płynący w pobliżu jacht balastowy z jednym człowiekiem za sterem, w starym, zniszczonym żółtym sztormiaku, ruszył na ratunek osób z wywróconej żaglówki.

– Złapcie się za linę, wyciągnę was – zawołał mężczyzna z jachtu balastowego.

Najpierw tego, jest najbliżej i bez kamizelki – pomyślał.

– Trzymaj moją rękę, wciągnę cię.

– Dobra, ja już wejdę. Teraz złap tamtą, ona nie umie pływać – krzyczał przerażony młody chłopak.

Jeszcze tego z prawej, chyba się zakrztusił wodą i panikuje. Potem tamtych dwóch – uczepili się wywróconego kadłuba, ale nie wejdą na niego, nie mają siły. Podam im bosak; dociągnąć do burty, wtedy wyciągnę ich. Kurcze coś mnie zabolało, pod sercem, cholera, że też akurat teraz…

– Wszyscy są? Na pewno?, piątka was była? .. Rozglądał się po wodzie aby upewnić się, że wszyscy są wyjęci z rozfalowanej, wzburzonej wody, uratowani.

– Wszyscy, wszyscy… Nasze rzeczy na łódce, chyba powypadały?..

– Złapiemy waszą żaglówkę, Za maszt, przyciągnijmy ją do burty…

Ssss…, kurde, coś jest nie tak, ostry ból, moje serce… usiąść, ręka…nie czuję… jezioro, trzciny, wszystko się rozpływa, niknie, szaro, szaro, niewyraźnie, kurcze, co jest!…, serce!…, boli…, o Boże…

***

– Tutaj, tutaj, halooo tutaj. Wszyscy jesteśmy, on nas uratował, ale leży, usunął się przed chwilą, nie rusza się, chyba niedobrze z nim, nie oddycha…

Ratownicy z motorówki przeskoczyli do kokpitu jachtu i ratowali leżącego. Bezskutecznie, ich wysiłki okazały się daremne. Podnieśli bezwładne ciało i z trudem przesuwali je z pokładu jachtu do motorówki. I wtedy z kieszeni żółtego sztormiaka denata wypadły do wody pokryte pleśnią, przegniłe cebulki tulipanów „Queen of Night”.

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe, choć w jakimś fragmencie wszystko to mogło się wydarzyć i zadziwić tak zwanymi kolejami losu.   

                                                                                                                                                        (zs), 2020