Bogdan Zahajkiewicz: Australia. „Marią” przez W i e l k ą R a f ę K o r a l o w ą. Część 5

Część 5, od Cape York do Darwin, XI-XII 1977r.

P r z e z M o r z e A r a f u r a do D a r w i n

Z sondą w ręku, Ludek niepewnie podaje głębokości: trzy – pięć – siedem – dwaaaa!

Widać pod dnem Marii piaszczyste dno i to jest pocieszające. Prąd pływowy chodzi jak chce, zresztą jest ich kilka. Dość wyraźnie widać granicę zlewisk dwu oceanów, wzdłuż której kręcą się wiry i zdarzają się „cuda”. Na szczęście, mamy piękną pogodę i wiatr 2-3°B.

Wchodzimy na Morze Arafura płynąc wzdłuż południowego brzegu wyspy Prince of Wales. Przed nami ostatnie dwie wyspy stojące na straży wejścia w Wielką Rafę od zachodu. Mijamy je pod wieczór i otwiera się czyste od nawigacyjnych przeszkód, morze. Czas na korytko, bo i tak w ciągu dnia było za gorąco. Powoli zanurzamy się w pas ciszy równikowej (doldrum). Punktualnie o 13:00 Neville podaje prognozę pogody na nasz akwen. W nocy kompletna cisza na morzu, a horyzont rozjaśniają rozbłyski błyskawic, chociaż nie grzmi. Rankiem niebo okrywa mleczna wata z chmur. Chowamy grota i dryfujemy na foku lub jak kto woli – stoimy w bajdewindzie. W mesie jest 34°C, a na zewnątrz jeszcze cieplej. Nie chce się nic robić, więc robimy NIC. Co chwilę polewamy się morską wodą z dziurawego wiaderka zawieszonego na wyblinkach wantowych.

Obok jachtu i nad jachtem, ciągle przelatują uciekające przed swymi prześladowcami latające ryby. Oczywiście, meldują się baraszkujące w wodzie delfiny. Podobno, obecność delfinów wyklucza towarzystwo rekinów, bo są zwinniejsze i szybsze od agresywnych kuzynów.

Widzieliśmy też węże morskie, które świetnie przystosowały się do słonego środowiska morza i czują się w nim dobrze. Mają spłaszczony łopatowato ogon i są jadowite, choć przypadków śmiertelnych nie notuje się w Australii. Niektóre z nich potrafią nurkować na czas do 10 godzin. Jaja składają na brzegu. Ich pojawienie się na powierzchni morza wiąże się z podniesieniem temperatury wierzchnich warstw wody do ponad 27°C, co jest jednym z czynników powodujących powstawanie cyklonów. Zmiana monsunu ma nadejść za około pięć tygodni. Wtedy uderzą w ląd pierwsze cyklony. Obszar ciszy równikowej obejmuje już północną część Nowej Gwinei. Powróciliśmy do czterogodzinnych wacht. Ludka marzenia kulinarne krążą wokół kiełbasy czosnkowej i kwaśnego mleka, a moje kończą się na zimnym piwie po dobrym mamusinym obiedzie, np: kurczak pieczony z młodymi ziemniakami posypanymi koperkiem i zasmażaną młodą kapustą.

Już siedem dni tułamy się po zatoce Carpentaria. Z planowanych czterech dni, przelot wydłuża się w nieskończoność. Codziennie rano zrywa się do walki wiatr 1–2°B, by koło południa przejść w absolutną flautę. Wpadliśmy w jakąś rynnę niżową i każdy podmuch musimy traktować jako wyzwanie regatowe. Na mnie przypada wachta między 10:00 a 14:00, kiedy słońce wisi na niebie niemal pionowo. W dzień temperatura przekracza 35°C, a nocą „spada” do 30°C. Gotowanie w taką gorączkę polega tylko na szybkim ugotowaniu herbaty, do której na obiad podaję czosnek i cebulę z czymkolwiek, czyli rybą. Czasami zmieniam menu na rybę z cebulą i czosnkiem. Co dwa dni dorzucamy do zestawu ryż. Myśli nasze uciekają do Gove i Darwin, gdzie Nev szykuje „grunt”. Na jego komunikaty czekamy jak na listy. W zamian, przesyłamy mu nasze obserwacje pogodowe. Te z morza są ważne, bo na nim nie ma przecież punktów obserwacyjnych. Prawdopodobnie, w Darwin będzie można się wyslipować na brzeg za 100 dolarów na sezon, co nie jest wygórowaną ceną. Będzie też okazja do spokojnego remontu „Mańki”. Partie szachów z Ludkiem rozgrywam teraz agresywniej, bo to przynosi lepsze skutki. Nev też lubi szachy i zapowiada włączenie się do naszych rozgrywek ligowych. Mimo zapewnień, że strefa ciszy jest jeszcze daleko przed nami, trzeba się spieszyć by nie popaść w „niedoczas”.

Wczoraj szalał w Darwin sztorm, który zerwał z boi kilka jachtów. To takie harce przed mokrym sezonem. Na wschód od nas pokazał się pierwszy cyklon, ale kieruje się na wschód. Betonując żołądki makrelową masą, w myślach przepraszamy kiedyś przeklinane krajowe „zwyczajne”, „podwawelskie” i kaszanki. Pozdrawiam też obiady bezmięsne na studenckiej stołówce i tanie, przecenione z powodu upływu daty do spożycia, pasztety w dwulitrowych słoikach. Po jednym z nich, „Mikołaja” zabrała karetka pogotowia, choć w zdarzeniu mogła swoją rolę odegrać woda „Siudac”.

Kolejny dzień pozostajemy w dryfie, do Gove jest już niedaleko. Na morzu lustro, a wiatr zrywa się do pracy na 5 – 10 minut. Nie chowamy już żagli do pokrowców. Nic nie chce się robić, a jeżeli już, to tylko to co trzeba. Ludkowi nie wychodzi astronawigacja, bo moje pomiary wydają się być bliższe rzeczywistej pozycji jachtu. Niby nie ma to większego znaczenia, ale pod wieczór nagle urosła nam przed dziobem nigdzie na mapie nie zaznaczona, skalista wysepka. Trochę to nas postawiło na baczność i wzmogło czujność. Jako jachtowy „kaowiec”, wymyślam konkursy, które jeszcze przed rozpoczęciem, nudzą nas. Wszystko przez bezduch i ciszę.

Wreszcie, moje sokole oko wypatruje zatokę Melville’a, przy której widać zarysy dużych zakładów przemysłowych. Teraz idziemy na namiarze kompasowym. Przez radio Ludek zgadał się z radioamatorem Andym, że będziemy w porcie około 13:00. Po przebudzeniu, widzimy przed nami skałki i rafy, a tam gdzie było pusto, jakieś wysepki. Co znowu?! Żadna układanka z pomocą mapy, nie pasuje do naszej sytuacji. Robi się cieplej, niż jest naprawdę. Stajemy w dryf i główkujemy – nic nie pasuje. Wreszcie stwierdzamy, że jesteśmy bliżej Gove, niż myślimy. Na dużych obrotach silnika, płyniemy w stronę portu, ale po pół godzinie gaśnie silnik. Resztę drogi pokonujemy na żaglach. Jeszcze przed wejściem, Andy zadzwonił, że ma ze sobą dwóch pracujących w Gove Polaków, którzy bardzo chcą nas przywitać. Po oddaniu cum i zabezpieczeniu łódki, wychodzimy na brzeg przywitać się z Andym oraz Tadkiem Gronkiem i Gustawem. Pierwsze, co usłyszeliśmy od rodaków, to słowa: „napijcie się zimnego piwa, bo pewno lodu na łódce nie macie”. Matko, a tam w mesie było przed chwilą 45°C! I ten pierwszy, łakomy łyk, że aż zabolało w krtani… Na razie sen się spełniał. Szybko pakują nas do klimatyzowanego auta i wiozą do domu.

Andy ewakuował się do hotelu, a my skierowani zostaliśmy pod prysznic. Żona Tadka, Grażyna, wzięła nasze ciuchy do pralni, a nam przyniosła nową bieliznę męską. Stara poszła od razu do prania. Pod prysznicem natychmiast zasnąłem. Tak mnie tam Ludek zastał i szybko przegonił. Ubrani jak ludzie i wykąpani jak europejczycy, zasiedliśmy do obiadu. I jak tu nie marzyć? Był kurczak z piekarnika i bukiet warzyw. Popijaliśmy wszystko winem, piwem, itd. Trzeba było mocno z sobą walczyć, by nie połykać dużych kęsów. Przelatywało wszystko przez żołądek, jak przez sito. To był polski dom. Potem były niekończące się rozmowy o swoich przeżyciach, drodze do Australii, pracy w Gove (Nhulunbuy po tutejszemu). Tadek z Grażyną dostali od firmy domek, a Gus (kawaler) mieszka w hotelu. Miejsce, które mieliśmy zastać jako zapomnianą w buszu osadę, było w rzeczywistości nowoczesnym miasteczkiem z największym na świecie zakładem wydobywczym boksytu. Zbudowała je w pięć lat (1972 – 1975) szwajcarska firma „Nabalco” z myślą o robotnikach, którzy w tym odizolowanym od świata El Dorado powinni mieć wszelkie wygody. Rzeczywiście, choć połączenie z resztą kraju jest praktycznie możliwe tylko drogą lotniczą (najbliższe połączenie z Darwin – 1000 km), to w tym dobrowolnym więzieniu, pracownicy „Nabalco” i podwykonawcy firmy mają do swej dyspozycji: boisko do rugby, stadion miejski, pełnowymiarowy basen olimpijski, własną gazetę, korty tenisowe, boiska wielofunkcyjne, Jacht Club, centrum handlowe, kościół, bibliotekę i inne ośrodki, w których mogą realizować większość własnych potrzeb w zakresie zagospodarowania czasu wolnego. Ten nowoczesny kompleks przemysłowy rozciąga się w australijskim buszu na przestrzeni około tysiąca kilometrów kwadratowych. Lądem jest połączenie drogowe, ale tylko w pewnych okresach i w odpowiednich warunkach. Aby ściągnąć w to odludzie pracowników, „Nabalco” daje udogodnienia bytowe (np. 17 dolarów tygodniowo za mieszkanie plus pokrycie kosztów przelotu do Sydney i z powrotem, raz w roku). Zarobki są wysokie, a pieniędzy nie ma za bardzo gdzie tracić. Przyjeżdżają tu do pracy na kilka lat głównie młodzi ludzie, małżeństwa na dorobku i emigranci. Potem uciekają stąd na południe kraju. Takie miejsce, to coś dla nas.

Ludek pytał w następnych dniach różnych ważnych osób o możliwość pozostania tu na sezon cyklonów z otrzymaniem zezwolenia na pracę, ale władze w Darwin ze względów proceduralnych wykluczyły taką możliwość. W Polsce by się dało, gdyby się dało…

Silnik na Marii okazał się być dobry, ale przeciekał olej, stąd też awaria. Nie ma tragedii. Przeszedłem się na spacer po nowoczesnym centrum. Obok mnie spacerował jeden z licznych tu bawołów i dwa kangury. Nikt nie był tym widokiem zdziwiony, bo miasto jest tylko trochę ładniejszym fragmentem buszu. Po południu Andy obwiózł nas po dalszej okolicy miasta. Widzieliśmy bardziej już zaniedbane zabudowania w misji Yirrkala, położonej kilkanaście kilometrów od miasta. Misja liczy sobie kilkuset aborygeńskich mieszkańców i ma własną administrację, wspomaganą przez rząd Australii. Projekty aktywizowania tubylców są z góry skazane na fiasko, ale są niezbędne dla przystosowywania rdzennych mieszkańców kontynentu do czekających ich zmian. Te są nieuniknione, bo kraj musi się wielokierunkowo rozwijać i to według koncepcji białych ludzi. Tubylcom wybudowano w misji domy oraz założono plantacje i hodowle drobiu. Pierwsze co zrobili Aborygeni, to wybili okna w domach by mieć świeże powietrze i rozpalali ogniska. Drób stopniowo zjadali, tak samo jak jaszczurki w buszu, czy żółwie i mięczaki w morzu.

Tubylcy nie znają pojęcia zakazu i zasad przestrzegania prawa. Po pierwsze, pytają czyjego prawa i dlaczego biali goście chcą zmieniać odwieczne prawa gospodarzy tych ziem. Na terenie chronionym Yirrkala (100 tysięcy kilometrów kwadratowych) i całej Ziemi Arnhema, wszyscy biali ludzie muszą posiadać zezwolenie na pobyt, na każdą broń, itd. Aborygeni mogą pić piwo tylko w wyznaczonych godzinach, a za sprzedaż im tego trunku grozi wyrzucenie z miasta.

Gronkowie nie wypuszczają nas z domu, bo jesteśmy dla nich rzadką atrakcją. Codziennie kąpiemy się w basenie, zwiedzamy okolice, poznajemy ich australijskich znajomych, jemy i jemy bez końca… Gospodarzom marzy się wrócić do Polski, mieć polskich przyjaciół i polską atmosferę. Szczególnie dotyczy to Tadka, który od 1949 roku, gdy wylądował tu jako młody emigrant, imał się różnych zajęć, ale w głowie wciąż miał obraz porzuconej, nie z własnej winy, Polski. Po latach, to, co złe wyrzucił z pamięci, a pozostałe wspomnienia ubrał w mit szczęśliwości. Któregoś wieczoru, Tadek rozpłakał się wspominając młode lata spędzone w ojczystym kraju. Gustaw jest starszy od Tadka i trochę bardziej prostolinijny. Przeszedł w Australii twardą szkołę życia, od trudnej i ciężkiej pracy na plantacjach trzciny cukrowej, po ciężkie prace fizyczne. Mimo to, ma wesołe usposobienie i umie podchodzić do rzeczywistości z dystansem. Obaj z Tadkiem stanowią parę świetnie rozumiejących się przyjaciół. Chcielibyśmy do ich grona dołączyć, ale na razie musimy płynąć dalej do Darwin.

Na koniec pobytu, nasi gospodarze zaprosili nas na pożegnalne party w miejscowym hotelu, gdzie udało nam się popływać w basenie. Był z nami jakiś ważny Szwajcar, który chciał nam dać pracę, ale bez zezwolenia na nią, nie przeszło. Dajemy Grażynce pocztę, którą dostarczy adresatom podczas wakacji w Polsce.

W niedzielę 20 listopada, opuszczamy Gove żegnani przez Polaków i Andy`ego. Dali nam zaopatrzenie w żywność i dobre trunki na kilka tygodni. Jest gorąco, najczęściej bez wiatru, a jeżeli już, to wieje prosto w nos. Halsowanie, piłowanie silnikiem i ciągłe polewanie się wodą na pokładzie. Gdy podchodzimy do znanego z silnego prądu pływowego (powyżej osiem knotów) przejścia „Hole in the Wall” między wyspami Guluwuru i Raragala, wysiada chłodzenie silnika. Robi się nieciekawie, bo bez silnika nie mamy szans pokonać znanego także, jako Gugari Rip, przejścia. Krążymy wzdłuż skalnych ścian Raragala i szukamy ze schematami instalacji, przyczyny awarii. Nie wieje nic, ale po chwili jakby powiało. Gdy już potraciliśmy nadzieję, a z nią humory, odkręcamy tylną część rury odprowadzającej wodę i czyścimy ją dokładnie. Po jej złożeniu, włączamy silnik, który w chmarach dymu, wypycha najpierw ciemny szlam, a po nim czyściutką wodę. Natychmiast odzyskujemy humory, ale czeka nas niebezpieczne przejście. Cały dzień próbujemy wycelować na pierwszą godzinę po wysokiej wodzie, kiedy prąd jest korzystny do przejścia w kierunku zachodnim. Przed samym przejściem zawisł nad nami cumulonimbus i zmienił do tej pory korzystny wiatr. Robi się podejrzanie cicho, ale nie ma już czasu na odwrót. Włączamy silnik i cała naprzód. Dwie mile powinniśmy przejść przez godzinę. Już w pierwszym odcinku przejścia wiemy, że się nie uda.

Nad nami wiszą piękne formacje skalne, woda wiruje odrzucając nas to w lewo ku klifom, to w prawo – ku blokom skalnym. Przejście ma szerokość pół kilometra i nie chce się skończyć. Po pół godzinie pracy, silnik zaczyna dymić! Chłodzimy go, ale szybko orientujemy się, że dym tworzy się ze spalania przez gorącą rurę wydechową smarów i tłuszczy, które pozostały po poprzedniej interwencji. Robi się ciemno i już bez zastanawiania się, piłujemy do wyjścia z pułapki. Woda kipi gdzieś przed nami, wpadamy w dziwne wiry. Idziemy na pełnych obrotach silnika, a mimo to, sterem trudno jest utrzymać kurs. Ostatnie pół mili przejścia pokonujemy w trzy godziny! Było tak strasznie, że aż pięknie. Gdy odeszliśmy na pełniejsze morze, padliśmy na pokładzie nieżywi. Ludek obudził się pierwszy, ale chyba bardziej ze strachu, niż z potrzeby. Z okazji pokonania „Hole In the Wall”, otwarliśmy najlepsze rarytasy od Gronków. Po posiłku padł z kolei Ludek. Spał sześć godzin. Nie budziłem go, bo było mi go żal. Gdy się podniósł na zmianę wachty, popędził na dziób, zamiast na rufę. Myśleliśmy o kąpieli w morzu, ale wczoraj trzy rekiny krążyły dookoła Marii. Śpimy ostatnio na pokładzie, bo tu jest chłodniej, niż w mesie. W dzień odsypiałem wczorajszą przygodę, ale Ludek skrócił drzemkę, bo polewając się wodą zapomniał, że śpię z drugiej strony nadbudówki. Przed wieczorem przyszedł wiatr i to wystarczyło, aby Maria płynęła samosterownie. Nad ranem szczęście nas opuściło, wróciła przygnębiająca cisza. Robimy generalny klar i przegląd silnika. Jest dobrze, wraca humor. Chyba jednak wpadamy powoli w ciszę. Co jakiś czas przerywają ją krótkotrwałe burze ze zmiennym wiatrem, po których wraca bezruch. Zostało nam 500 mil do Darwin. Planowane dwa tygodnie na przelot mogą nie wystarczyć. Pałaszujemy dary z Gove, gramy w szachy i czytamy. Książek mamy na jachcie pod dostatkiem. Biblia też jest pod ręką. Ludek chyba wierzy w Boski Porządek, ale wyjaśnienia jego prawd wolałby nie oddawać w ręce funkcjonariuszy religijnych. Bardziej przemawiają do niego dające się wytłumaczyć oznaki istnienia Opatrzności Bożej i ślady działalności Najwyższego w postaci otaczających nas cudów przyrody i ogarniającego wszechświata. O Bogu niewiele rozmawiamy, bo opieranie wiary na niewiedzy uważamy zgodnie za rodzaj nietolerancji wobec prawdy. Z pewnością, uczciwszą postawą wobec siebie i Boga jest przestrzeganie w praktyce Katalogu Dziesięciu Przykazań. I w tym właśnie, widzę Ludka siłę i przewagę nad ludźmi uwikłanymi w potrzeby dnia codziennego, które rodzą stałe pokusy. Grzechy biorą się z niemożności realizacji potrzeb, zwłaszcza tych nieokreślonych. Ludek ma je w czytelny dla siebie sposób poukładane hierarchicznie, nie miota się między „kieliszkiem a zakąską”. Dlatego nie musi kłamać, obgadywać, grać trudne role. Uczę się na jego przykładzie wolności od przymusu. Jedynym, jest nieuchronność śmierci, ale o niej każdy wie, tylko łudzi się, że na razie go nie dotyczy.

Zamyśliłem się troszkę, bo tempo przygód nieco osłabło. Jedynie Bozia o nas nie zapomniał i zesłał całodniową ulewę. Dzięki niej, wymokliśmy na wylot w strugach ciepłego deszczu, ale też przybliżyliśmy się do celu w tempie ostatnio nie notowanym. Bez słońca nie jest wcale tak gorąco! Skończyły się nam zapasy cebuli. Szkorbut jeszcze nam nie grozi, ale jak tak dalej pójdzie, to do Darwin dopłyniemy w 1978 roku. Pozycje z astronawigacji są niepewne, ale do celu zostało przynajmniej 300 mil. Po dwóch dniach, wypatruję moim sokolim okiem (nagroda od Ludka: jedno jabłko) latarnię na wyspie New Year. Spijamy ogromne ilości wody z sokiem. Wodę udaje się nam uzyskiwać w czasie burz, przez użycie żagli do jej odprowadzenia. Działa, a deszczówka smakuje wybornie. Dzienne przebiegi przy wspomaganiu pracą silnika zamykają się w granicach 20 – 30 Mm. Na niebie pokazuje się coraz więcej cumulonimbusów, spod których mamy niemal codzienny, tropikalny prysznic. Frajda jest wyjątkowa. Za dwa tygodnie może być tu niewesoło. Teoretycznie, możemy do Darwin wpłynąć za dwa dni, ale to tylko taka możliwość. W pierwszym dniu grudnia, niesamowity zachód słońca pomalował nieruchomą taflę morza w wyraźne pasy o barwie pastelowych kolorów tęczy. I to jest właśnie taki znak z Góry! Nawet odbite od wody światło księżyca, razi w oczy. Co za widok! Obok nas krążą krewetkowce z czerwonymi i zielonymi światłami pozycyjnymi – zupełnie jak na początku rejsu przy wejściu do Balliny. Może to takie pożegnanie z Wielką Rafą? Piękny seans filmowy wciąż trwa, ale wiem, że się kiedyś skończy. Oby mi się tylko wątki nie poplątały…

Na radio złapaliśmy radioamatora z Polski. Leszek z żoną dysponują potężną 50-metrową anteną z odpowiednim wyposażeniem. Słyszymy ich jak przez telefon. Prowadzą prywatną fermę drobiu na wsi, koło Ostrowa Wielkopolskiego i są niezależni finansowo. Dowiadujemy się, że Polskę nawiedziły powodzie, jest zimno i raczej szaro. Przez głowę natychmiast przewala się myśl: no to, jakim my tu prawem… Na jutro zamówił się w eterze Puchalski, który ze swą Mirandą cumuje na Nowej Kaledonii. Po tej czarownej nocy, nadleciały rano czarne chmury, spod których dmuchnęło 8°B. Prognozujemy wejście do portu na „Barbórkę” lub „Mikołaja”. Całą Van Diemen Gulf pokonaliśmy w dwa dni żeglugi, przy pięknej pogodzie i łagodnym wietrze. Czwartego grudnia, wchodzimy w Clarence Strait, gdzie prądy z prędkością czterech knotów, chodzą jak chcą. Płynąc pod wszystkimi żaglami, nie możemy precyzyjnie kontrolować kursu. Prąd był korzystny, więc płynęliśmy momentami pełną szybkością, jaką Maria była w stanie osiągnąć. Przez noc podeszliśmy do Darwin. Parę mil wcześniej, płynęliśmy w innym klimacie. Teraz mamy ciągłą burzę z wyładowaniami atmosferycznymi i wiatrem od dziobu. Rozmawialiśmy z Leszkiem i Puchalskim, którego sponiewierało trochę na Pacyfiku i miał jakieś kłopoty techniczne z Mirandą, więc musiał zrezygnować z planowanej Japonii. Siedział pół roku na Tahiti, a teraz przyszło mu sezon huraganów przeczekać na Nowej Kaledonii.

W poniedziałek podchodzimy pod Darwin, wciąż halsując się w szkwałach i deszczu. Dopiero wieczorem rzucamy kotwicę za portową przystanią. Ludek natychmiast kontaktuje się z Leszkiem Powierzą, opiekunem wszystkich Polaków, zahaczających o to miasto. Zabezpieczamy łódkę i jedziemy z Leszkiem do domu, który z trudem odbudował zaraz po ataku cyklonu „Tracy”, w 1974 roku. Gospodarz zostawia nas samych na dwie godziny i zaprasza do korzystania z luksusów. Kąpiemy się w basenie popijając smaczne piwko. Jest też pianino, na którym usiłuję pograć, ale niezadowolony z siebie, porzucam pomysł. Państwo Powierza byli pierwszymi gośćmi telewizyjnego programu „Klub sześciu kontynentów”. Leszek jest geodetą, a jego żona Lynette, jedną z ważniejszych urzędniczek w Departamencie Edukacji PółnocnegoTerytorium. Jest Maoryską. Z Nowej Zelandii przyjechała w 1961 roku do Darwin i tu poznała Leszka. Pobrali się i mają trójkę dzieci. Lyn zrobiła karierę urzędniczą, od prac zleconych począwszy, po szefowanie departamentem. Za swoje osiągnięcia została uhonorowana Orderem Członka Imperium Brytyjskiego. Krótko mówiąc, w tutejszej społeczności była ważną postacią. Dzieci Powierzów są żywe i wesołe, ale słuchają mamy. Z tatą pozwalają sobie na więcej, bo ma na ich punkcie bzika. Poplotkowaliśmy o Polsce i cieszy fakt, że poglądy o sytuacji naszego kraju, mamy podobne. W ogóle, australijscy Polacy, są bardziej sceptyczni, co do zmian w Polsce, niż ja. Ludek lokuje się bliżej nich, czyli może to mieć źródło w wieku, a co za tym idzie, doświadczeniach z tym systemem politycznym. Wieczorem, sączyłem wino z Lyn, podczas gdy panowie degustowali piwa. Niezależnie od tego, co kto pił, rano wszyscy zbudziliśmy się silnie słabi. Kąpiel w basenie postawiła nas na nogi i to był dobry moment, by w mieście załatwić niezbędne sprawy u celników i w kapitanacie portu. Tym razem, listy dostał tylko Ludek, a moje utknęły gdzieś w drodze z Sydney. Wieczorem przyjeżdża po nas Nev z kolegą, też radioamatorem. Zabierają nas do Yacht Clubu, gdzie poznajemy prezesa i jego żonę. W atmosferze piwnych toastów, szybko pogłębiamy znajomość, co grozi etapem wstępnym wspomnianego przez Nev`a w eterze, alkoholizmu. Przy tutejszych temperaturach, ból głowy po takich spotkaniach jest pewny. Nev (30 lat) i starszy od niego, były piłkarz Manchester City, Kevin, zamęczyli mnie konwersacją na śmierć, zresztą z wzajemnością. Z nadmiaru emocji, musiałem zniknąć na dłużej w tutejszym „Hyde Parku”, najpopularniejszym miejscu spotkań miejscowej elity meneli i kloszardów. Jedni ćpają „Marychę”, drudzy grzebią w śmietniczkach w poszukiwaniu rarytasów, a zawiani Aborygeni naciągają na datki, które w całości przeznaczą na alkohol. Jeżeli datek jest zbyt niski, klną coś pod nosem i grożą pięściami. Nikt na nich nie zwraca uwagi, bo to stały element folkloru. Darwin jest miastem ludzi młodych, którzy zatrzymują się tu na krótko. Jest tu wielu Chińczyków, Niemców, Indonezyjczyków i Greków. Jest też kilkanaście polskich rodzin. Wśród bywalców ”Hyde Parku”, znakomita ich większość wydają się czekać na koniec świata. Tubylcy pędzą tam i z powrotem, ale nie bardzo wydają się wiedzieć, po co. Upały stają się w tych dniach męczące, bo wzmaga je bardzo wilgotne powietrze.

Neville urządza jutro party z tańcami i innymi atrakcjami. Podejrzewam, o jakie chodzi. Ludek nawiązał kontakt z zięciem Hansa Renza, panem Martinem Fingerem, który pełni w Darwin poważną funkcję Szefa Departamentu Ministerstw. Na spotkanie ubrałem Ludka w najlepsze ciuchy, czyli para-wojskowy mundurek. Gdy szedł na spotkanie zauważyłem, że można by zmięty komplet trochę podprasować, ale boss nie zwracał uwagi na takie drobiazgi. Najważniejsze, że mundurek był czysty.

– W czasie marszu samo się wyprasuje! – stwierdził.

Kiedy wrócił na jacht, nie krył zadowolenia, bo uzyskał zapewnienie, że otrzymamy pomoc przy slipowaniu jachtu, a może także „work permit”. W znanym nam już Yacht Clubie nie było już miejsca ani możliwości wyciągnięcia łódki na brzeg. Na mieście kupiłem tanie struny do gitary. Po ich wymianie i przestrojeniu, instrument nabrał brzmienia i na to konto pograłem wieczorem przy księżycu. Wpadł Nev i zabrał nas na imprezę. Było fajnie, ale brakło mi nastroju do zabawy. Jak zwykle, Ludek był atrakcją wieczoru. Następny dzień spędziłem leżąc do południa pod rozłożystym baobabem w parku. Ludek w tym czasie poszedł do sklepu po yerba mate. Kupił ją tanio i dało się ją pić, bo nie była stęchła, jak ta na naszym jachcie. Jakaś kobieta na skwerku próbowała mi się wypłakać z żalów, ale przyszli jej opiekunowie i za włosy wywlekli z parku. Mnie zostawili w spokoju, ale i tak najadłem się strachu. Aborygeni o jednakowych twarzach albo spali, albo pędzili przed siebie mamrocząc coś pod nosem. Nikt im nie pomaga, bo to nic nie daje. Ich kobiety łażą stadami z puszką piwa w ręku, gotowe skręcić w krzaki z byle kim, kto da im następną puszkę. Ludek uważa, że są bardziej cywilizowani i ładniejsi od afrykańskiej „dziczy”. O, Boże! Co robicie, koleżanki z kraju?

Ludek wybrał z banku kasę i szaleje: kupił dwa kilo mielonego mięsa (w sekcji supermarketu „zwierzęta domowe”), warzywa, cytryny i chleb. Można by usmażyć mielone, ale szkoda się bawić pichceniem dań w takiej gorączce. Czekamy wciąż na slipowanie Marii, bo z jej remontem trzeba zdążyć przed mokrym sezonem. Przydałoby się także podreperować kasę jachtową jakimiś dorywczymi pracami. Nie mogę liczyć na inwencję Ludka, bo on woli poczekać na okazję, którą mu ktoś nagra. Ja w takie rozwiązania nie wierzę i najchętniej zacząłbym jutro pracować. Pół roku sezonu mokrego to za długo, by ten czas przegapić. Ludek sam nie wie, co i z kim będzie robić za pół roku. Nie mogę mojego dalszego losu uzależniać tylko od Ludka planów, bo wciąż jeszcze jestem studentem i tylko studentem. Przy zmianie załogi na wiosnę, może być na jachcie za ciasno, a ja mam w kieszeni kilka dolarów. Na razie żyję chwilą jak Ludek, ale on już coś w życiu osiągnął, a ja – jeszcze nic.

Na niebie pojawia się coraz więcej burz z wyładowaniami atmosferycznymi. Maria stoi bezpiecznie na kotwicy, a my przymierzamy się do przenosin w inne miejsce. Sąsiedzi na kotwicowisku zainstalowali już choinki. Śmiesznie to wygląda w tym klimacie, zresztą nastrój świąt Bożego Narodzenia jest tutaj zupełnie inny: Australijczycy cieszą się z dni wolnych od pracy i w święta bawią się, a nie modlą. Ach, być teraz gdzieś na Lipowskiej, Wielkiej Raczy lub w Murowańcu i cieszyć się naszą choinką!

U Neva podobało mi się, bo wraz z żoną Dianą umieli stworzyć swobodny nastrój. Są na dorobku, a mają trójkę słodkich urwisów i dom do wykończenia. Cyklon „Tracy” opóźnił prace. Jego potężna siła (wiało do 300km/h) wzięła się stąd, że od strony jego nadejścia, położone obok siebie dwie wyspy spowodowały zacieśnienie, a przez to, wzmocnienie prędkości strug nadlatującego powietrza, które dosłownie wessało się w ląd, niszcząc doszczętnie miasto. Po wielu domach zostały tylko leje. Statki rzucane były głęboko w ląd, a przemysłowe konstrukcje latały w powietrzu. Przetrwały bezpiecznie jedynie jachty i łodzie zacumowane do mangrowców w kilku uchodzących do morza rzeczkach. Po katakliźmie, ruszyła narodowa akcja odbudowy Darwin. Nowsze budowle wykonuje się teraz z żelbetonowych kratownic.

U Nevilla poznaliśmy całą paczkę wesołych i bezpośrednich ludzi. Diana przygotowała słodką wyżerkę, a gospodarz zadbał o napoje wyskokowe. Rano udaliśmy się pieszo na umówione spotkanie z panem Stefańskim i jego kumplem, Januszem Lenartowiczem, który w poszukiwaniu przygód, tuła się od lat 60-tych między Afryką a Australią. Obecnie jest bezrobotnym, co traktuje, jako zawód. W przerwach między pobieraniem zasiłku, wyjeżdża na Bali w Indonezji, gdzie za 2 dolary dziennie żyje, jak na włóczęgę, całkiem dostatnio. Stefańscy mieszkają na przedmieściu Darwin, w ładnym domku z zadbanym ogrodem. Rosną w nim bananowce, papaje, orchidee i inne cuda pielęgnowane ręką żony. W środku posesji jest basen, a obok klatki z papugami. Papugi, które można kupić za 70 dolarów, przemycane do Singapuru kosztują tam 1000 dolarów. Kara za taki proceder jest wielokrotnie wyższa. Gospodarz kupił żonie na urodziny papugę „Poczikoka”, którą nauczyli gadać. Po polsku mówi prawie tyle, co ja po angielsku. Stefański jest cenionym geologiem na emeryturze. Dorabia tylko tyle, by nie płacić podatków. Wszyscy podatnicy mocno narzekają, że z ich podatków trzeba utrzymywać bezrobotnych, którzy pracując „na czarno” dorabiają tyle, ile im potrzeba. W Australii gospodarka opiera się na rynku pracownika, a nie pracodawcy. Dobry robotnik jest tu w cenie. Dowodów osobistych tu nie ma, a jego funkcję spełnia prawo jazdy. Zamiast zaświadczeń, wystarczą oświadczenia lub deklaracje. Jak się nazywasz, Kapusta? O.K. panie Kapusta, proszę podpisać. To wszystko. Jednak, gdy cię tu nakryją na kłamstwie – przepadłeś! Kara jest nieuchronna i nie do negocjacji. Pojęcie łapówki nie istnieje, natomiast protekcja jest wskazana. Bardzo się liczą silne referencje od szanowanych ludzi – coś w rodzaju protekcji. Kraj jest bardzo bogaty, ale swoje bogactwo opiera głównie na eksploatacji licznie występujących tu bogactw naturalnych: węgla, złota, uranu, itd. W gazetach można często przeczytać slogany partii opozycyjnych, typu: „Stop selling Australia!” i tym podobne. Wielkie i uznane firmy z Europy i USA muszą płacić wyższe podatki, niż na innych rynkach. Z tych podatków, rząd Australii pokrywa koszty funkcjonowania państwa, rozwoju gospodarczego i potrzeb socjalnych.

U państwa Stefańskich skorzystaliśmy z basenu, a po południu całą grupą odwiedziliśmy jeszcze innych Polaków, państwa Witeskich i ich studiującą medycynę w Adelaide, córę. Jeszcze w domu Stefańskich, wszyscy nagle zapragnęli przekonać mnie do skorzystania z okazji zakręcenia się koło najlepszej „partii” w okolicy, Agatki Witeskiej. Roztaczali przede mną widoki świetlanej przyszłości pod czujnym okiem bogatych rodziców, a ja czułem się jak bohater romansów międzywojennej kinematografii. Wieczór spędziliśmy przyjemnie i ciekawie, a Agatka okazała się być fajną dziewczyną, choć nie w moim typie.

Nazajutrz podwiozłem Ludka bączkiem pod szopę, gdzie jutro mamy się wyciągnąć na brzeg. Po rekonesansie, około godziny 15:00, w czasie „królewskiego pływu” (najwyższa wysoka woda w roku) doczepiamy się do kołyski, skąd w poniedziałek dźwig przeniesie nas do właściwej kołyski, którą za kilka piw udostępnił nam jeden z tutejszych żeglarzy. Za dwie godziny, macha do nas rękoma z brzegu, Janusz Lenartowicz. Podwozimy go na Marię, którą zwiedza drobiazgowo. Przy smacznych soczkach Janusza, słuchamy jego wyjątkowo interesujących opowiadań. Pracował w Gove, gdy „Nabalco” stawiała zakłady eksploatacji i przeróbki boksytu oraz miasto z jego infrastrukturą. Przyjeżdżając do Nhulunbuy na stały kontrakt, dostawałeś do użytku M-3 w bogatym standardzie, z pełną lodówką na dwa dni. Już następnego dnia, szedłeś do pracy. Janusz pracując w Gove, spędził wiele dni na wędrówce z tubylcami po buszu. Obozowali czasem dłużej niż tydzień. Wtedy Aborygeni nie mieli tyle pieniędzy, co dziś i nie pili alkoholu. Dziś, większość z nich po pierwszym kontakcie z piwem, staje się alkoholikami. Starsi tubylcy byli w buszu niezawodni i nigdy się nie mylili. Wiedzieli, co jest jadalne, a co nie. Umieli zawsze znaleźć pitną wodę, znali każdy kąt w gęstwinie buszu. W środku kontynentu Australia jest surowa i bezwzględna dla niedoświadczonych wędrowców. Część białych poszukiwaczy przygód często nie wracała z buszu. Janusz wracał i chwalił sobie takie wyprawy. Nasz gość opowiadał jeszcze o pięknej, indonezyjskiej wyspie Bali i piratach grasujących na wodach Indonezji, Filipin i Moluków. W niektórych z tych miejsc nie wiadomo, kogo się bardziej bać: piratów czy policjantów.

W przerwie opowieści podnieśliśmy kotwicę i włączyliśmy silnik. Niespodziewanie stanęliśmy w dryfie. Okazało się, że wskutek silnego prądu, cuma bączka owinęła się wokół śruby, blokując ją. Wciskamy śrubę z powrotem i uwalniamy ją od liny. Na szczęście, sprzęgło załapało i ostrożnie jak z dzieckiem, powolutku zbliżamy się do celu. Za naszymi plecami skradały się już ciemno-szare chmury. Jeśli dopadnie nas burza, łódka może przy słabym silniku zdryfować na inne jachty lub w mangrowce. Wszystko jednak poszło wyjątkowo gładko. W chwilę potem przyszła burza, ale Maria była już bezpieczna. Dzień można było zaliczyć do udanych, gdyby nie zemsta komarów, które całą noc cięły bez litości. Rano poszukałem desek, a Ludek poszedł dzwonić po dźwig, który i tak już do nas jechał. Oprócz nas, wyciągnął jeszcze jeden jacht. Przestawienie Marii kosztowało nas 200 dolarów, co i tak nie było wysoką ceną za bardzo bezpieczne, półroczne stanie w kołysce z możliwością dokonania napraw i remontu. Zaraz po wstawieniu nas do kołyski, zaczęliśmy skrobać zarośnięte morskimi żyjątkami burty. W środku dnia skrobie się trudno, a nocą tną komary. Sąsiadów mamy życzliwych. Widząc, że się pocę, młody Kanadyjczyk przyniósł mi zimne piwo. Od razu go polubiłem. Wieczorem Ludek poszedł na plotki, a ja przystąpiłem do tępienia bzykającej bandy. Potem wpadł Janusz z ofertą pracy dla nas dwóch za 30 dolarów i ogłoszeniem o naborze załogi do krewetkowca. To ostatnie odpada, bo mamy przy Marii pilną robotę, której nie można odłożyć. Cały następny dzień czyszczę szczotką kadłub jachtu, a Ludek chwycił się za konserwację i porządkowanie narzędzi. Obok nas, nieco z tyłu, jest jakiś zakład rybny zatrudniający licznych uchodźców wietnamskich, którzy tydzień temu, zameldowali się niepostrzeżenie na kotwicowisku. Przypłynęli przepełnionymi łodziami. Natychmiast podniosły się w prasie głosy, krytykujące brak bezpieczeństwa i dostatecznej kontroli granic. Australijskie siły zbrojne liczą 30 tysięcy żołnierzy z ochotniczego naboru. Tak naprawdę, nikt poza Australią, nie chciał ratować wietnamskich uchodźców, a co dopiero przyjmować ich. Nawet wielkie firmy przewoźników morskich, zabroniły załogom swoich statków udzielać uchodźcom pomocy na morzu!

Wieczorem odwiedziłem Kanadyjczyka Dextera, który z całą rodziną zimuje na jachcie w kołysce, podejmując legalną pracę. Niektórym nacjom jest tu po prostu łatwiej. Nie mam o to pretensji, ale też chciałbym tak samo. Obok nich, jakiś szalony Anglik buduje „na oko” jacht, któremu nie wróżę dobrej przyszłości. Jej właściciel wkłada więcej serca w układanie pokrowca, niż w pracę. Od razu dorwał mnie pytając, czy podoba mi się to „cacko”. Pod uważnym wzrokiem pytającego, grzecznie zełgałem gratulując pomysłu. Wypiliśmy po piwie i wróciłem do komarów. Noc znów bezsenna i to bardziej z powodu brzęczenia hołoty, niż jej ukłuć. Rano poszedłem do pracy sam, zostawiając Ludka przy skrobaniu łódki. Malowanie pokoi w mieszkaniach do wynajęcia, poszło gładko. Doświadczenie z pracy w spółdzielniach studenckich zaowocowało. Z całą robotą uwinąłem się w trzy godziny. Zarobiłem 30 $. W samo południe zrobiłem naleśniki. Łódka jest już oskrobana, przemyte zęzy. Teraz kolej na malowanie i drobne roboty. Dziś idziemy do Powierzów, a jutro do Nevilla złożyć w depozyt jachtową elektronikę. Leszek był zajęty, więc odłożyliśmy wizytę na potem. Wracając, słuchaliśmy koncertu rechoczących żab i krzyku ptaków. Zahaczyliśmy o namiot Kanadyjczyków, gdzie Mama uraczyła nas łakociami. Kolejną noc biliśmy brawo komarom, które swoje występy zakończyły wczesnym rankiem. Zaraz po nich wprowadziły się małe, wredne muszki. Na zewnątrz jachtu było spokojniej, więc przyszedł czas na skrobanie nadbudówki. Pod wieczór wpadła Diana. Zapakowaliśmy auto sprzętem i z butelką Martini jedziemy do Neva. Tutaj szaleją dzieci, które wzięły sobie na cel Ludka. Gdy Nev spytał go, czy lubi dzieci, odpowiedział:

– Dzieci to takie małe ludziki, które lubię na tyle, by nie urazić rodziców…

Trochę Neva zamurowało. Mnie też, ale chyba nie to chciał Ludek powiedzieć. Aby załagodzić, zaprosiłem Dianę do tańca, a Ludek przeniósł się do biblioteki. Za parę dni będzie Wigilia, ale w tym domu panuje już jej nastrój. Późnym wieczorem Diana odwiozła nas na łódkę i nawet komary nie były w stanie popsuć mi humoru. Od Neva dostaliśmy szlifierkę, co powinno przyspieszyć prace. Rano Ludek wyszedł do miasta, ale mojej poczty nie przyniósł. Jasiu i Jasia Booth`owie pisali, że przyślą nam kiełbasę czosnkową. Przyszły też listy od Wojtka Jacobsona. Sobotni dzień przywitał nas deszczową pogodą, więc robotę diabli wzięli. Przypomniałem sobie o gitarze, a potem podyskutowaliśmy o naszej wspólnej przyszłości, a na koniec dnia sporządziliśmy listę robót przy łódce, która wciąż się wydłuża. Wieczorem zrobiłem zbiorcze pranie, bo zacząłem śmierdzieć od potu.

W nocy śniły mi się góry i narty, a nawet …Gierek! A co ten robi w moich snach?! W niedzielę przyszedł do nas Janusz i to akurat, gdy zaczął padać deszcz. Przerwaliśmy nie bez zadowolenia robotę, a zresztą nie był to na nią dobry dzień. Wysłuchaliśmy z uwagą jego dalszych opowieści. W Australii związki zawodowe są bardzo silne i pracodawcy dobrze o tym wiedzą, toteż z nimi nie zadzierają. Jeśli zdarzy się jakaś awaria, to tylko właściwy zespół naprawczy może ją usunąć. Kiedyś, jeden z inżynierów w trosce o zapobieżenie zniszczeniu maszyny, przykręcił jakiś jej element. Załoga natychmiast ogłosiła strajk, zaś inżyniera zwolniono. Związki walczą nie tylko z pracodawcami, ale również między sobą. Gdy burmistrz Darwin przyrzekł znaleźć pracę wietnamskim uciekinierom, związki natychmiast ostrzegły zakłady pracy, że je zbojkotują, co oznacza ich powolną śmierć, bo przesyłki okrętowe dla tych zakładów nie będą w stoczni rozładowywane. Związkowcy mogą w sporach liczyć na święte zasady „demokracji”. Gdy wewnątrz związku stoczniowców próbowano utworzyć nowy związek malarzy okrętowych, w biały dzień 500 ludzi rozprawiło się z „odszczepieńcami”. Potem nikt nic nie widział. Gdy do Darwin przypłynął filipiński statek, stoczniowcy zażądali podniesienia wynagrodzenia dla – ich zdaniem – zbyt nisko opłacanych marynarzy statku. Innym razem, Darwin pozostało bez świeżych owoców i mięsa na święta, bo trap na statku był dla stoczniowców zbyt mocno pochylony. Jeśli w trakcie mityngu załogi nie chcesz głosować za podjęciem strajku, dyrekcja zakładu sama cię zwolni. Janusz opowiadał, że Wyspa Bali w Indonezji stała się mekką australijskich narkomanów i bezrobotnych. Wzięło się to stąd, że australijski zasiłek dla bezrobotnych wystarcza na przelot na wyspę w dwie strony i utrzymanie na miejscu. A wszystko bez ruszania ręką, czy nogą. Po tych opowieściach, bardzo chcę na Bali…

W Indonezji środki transportu są dość niezawodne i tanie. Cały dzień jazdy pociągiem lub autobusem kosztuje cztery dolary. Indonezyjczycy dają turystyczną wizę na trzy miesiące, ale potem wystarczy skoczyć na krótko do Singapuru i aplikować o nową wizę. Informacje o tym, jak omijać międzynarodowe przepisy, można znaleźć w nielegalnych broszurach. Wokół Indonezji grasują współcześni piraci, dla których wysłanie jachtu na dno morza, nie stanowi problemu. Wychodzą z założenia, że albo mają wszystko, albo nic, bo pracuje się w tym kraju za miskę ryżu. Transport morski pomiędzy dwoma tysiącami wysp Indonezji odbywa się na starych, zniszczonych żaglowcach, które co jakiś czas toną z powodu przepełnienia ludźmi. Rząd Indonezji nie lubi turystów. Panuje tam korupcja i łapownictwo oraz niewyobrażalna biurokracja. Aby cokolwiek uzyskać, daje się w łapę specjalistom od obchodzenia przepisów, a oni za adekwatną sumę załatwią sprawę. Kobiety w tym kraju, a nawet całych Indochinach, traktowane są gorzej od zwierząt domowych, więc każda marzy o wyjeździe na „zachód”. Korzystają z tego bogaci australijscy pracownicy fizyczni i często powracają z wakacji w tamtych rejonach, z lepiej od nich wykształconymi żonami. Kobiety tego regionu świata są urodziwe, co dostrzegli i wykorzystywali żołnierze amerykańscy w czasie wojny w Korei i Wietnamie. W Tajlandii prosperują wszechobecne burdele, a wynajęcie atrakcyjnej kobiety na cały dzień kosztuje tylko 14 dolarów, plus tani upominek. Często taka kobieta zaprasza klienta do swego domu, gdzie wszyscy, włącznie z mężem, skaczą koło niego, jak wokół księcia z bajki. Słuchaliśmy tych opowiadań Janusza do trzeciej rano, a Ludek często dopytywał o szczegóły. Sądzę, że Janusz nie bajał, a raczej tylko ubarwiał fakty. Warto by to wszystko oglądnąć na własne oczy.

Nasze spotkanie dobiegło końca około godziny trzeciej w nocy, ale nie odbiło się to na naszej pracy w dniu następnym. Odwaliliśmy kawał dobrej roboty: burty, nadbudówka oraz dno są przygotowane do malowania i lakierowania. Czekamy tylko na choćby jeden dzień bez deszczu. Będą z tym kłopoty, bo mokry sezon już się zaczął. Planowane na wieczór pranie przekładamy na inny dzień, bo do portu wszedł statek handlowy, na którym Nev i Brian (kolega radioamator) urządzają spotkanie u radiooficera Davida. Ponieważ chłopcy spóźnili się, sami odnaleźliśmy Davida w jego kajucie. Statek jest duży i komfortowo wyposażony, pomieszczenia klimatyzowane. Spiliśmy morze rumu, soków owocowych i piwa, a do baru odbyliśmy wiele wypraw. Gospodarz okazał się być miłym panem, który oprócz pełnienia obowiązków zawodowych, jest także sędzią pokoju. Znalazł z Brianem wspólne tematy, bo ten z kolei, jest „klawiszem”. Gdzieś koło północy zasnąłem na siedząco ze zmęczenia, dając tym samym sygnał do odwrotu. Korzystając z nowego kontaktu, Ludek podrzucił na statek całe nasze pranie. W międzyczasie nasz jacht stał się obiektem podziwu pewnej młodej kobiety. Zaprosiłem ją na herbatę. Była Polką, która pół roku wcześniej wyjechała z kraju do Australii w celu matrymonialnym. Ze swoim mężem, Glenn`em, który po chwili dołączył, zaprosili nas na imprezę noworoczną do tutejszego ośrodka wojskowego RAF-u. Na wszelki wypadek, nie odmówiłem. W południe, wrócił Ludek w towarzystwie Davida i ferajny, dla której postanowił urządzić „Cinzano party”. Nie wziąłem w nim czynnego udziału, bo była dziś rzadka okazja do malowania i lakierowania. Nie padało cały dzień, co natychmiast wykorzystałem do ukończenia prawie całego malowania. Maria wygląda teraz odświętnie, mogę być z tego powodu dumny. Pod wieczór przyjechał Nev na hondzie, co Ludek potraktował, jako zachętę do poplotkowania i w ten sposób uniknął pilnej roboty. W nocy zdążyłem jeszcze posprzątać po wizycie. Fest zmęczony, ale zadowolony (zadowoleni…), buchnąłem się w łóżko przed trzecią w nocy. Listów z Sydney wciąż nie ma, ale z tych, które doszły do Ludka wiadomo, że nasza żeglarska poczta High Sea Mail dochodzi do Polski bez zarzutu, choć zdarza się, że z czasowym poślizgiem. Duże to dla nas ułatwienie, a i spora oszczędność. Niestety, w tropikalnych warunkach nie potrafię odnaleźć nastroju świąt Bożego Narodzenia. Gdy się rano obudziłem, Ludek chodził z torbą narzędzi tam i z powrotem, ale bez jakiegoś konkretnego planu. Przez cały dzień zdążył zaszpachlować dwie dziury w kadłubie i pomalować samoster. Ma się to nijak do pilnych prac wypisanych wcześniej według kolejności. Warunki pogodowe i zbliżające się święta wywierają na nas presję. Jakby nie zwracając na to uwagi, Ludek angażuje się w zajęcia, które z powodzeniem można wykonać na siedząco w innym terminie.

Tymczasem, trzeba szybko położyć drugą warstwę farby zanim spadnie deszcz, a to jest teraz bardziej prawdopodobne od ładnej pogody. Farba musi wyschnąć, podczas gdy grzebanie w narzędziach i przyjmowanie gości może zaczekać. Marii należy się nagroda za to, co nam dała przez kilka miesięcy. Być może, tu na lądzie Ludek stracił żeglarski rytm albo odreagowuje pływanie ze mną. Joseph Conrad pisał: „ W portach jachty niszczeją, a załoga schodzi na psy”. Może dotyczy to także kapitanów? Generalnie, mój Ludek jest raczej leniuchem (gdy warunki mu na to pozwalają), ale gdy coś musi niezbędnie zrobić, potrafi się zmobilizować. I to nieprawda, że potrzebny mu jest na jachcie dobry fachowiec („Bemuś”, na przykład), bo sam, gdy musi, jest najlepszy. Fachowcy są Ludkowi potrzebni dodatkowo. Ta sama cecha charakteru Ludka wychodzi przy posiłkach: swoje „bałandy” i „ra-ta-tu”przygotowuje najprościej – wyłącznie ze zwykłego lenistwa. Nie ma jednak nic przeciwko temu, by ktoś inny przygotował smaczne danie. Pracą mój kapitan wypełnia nudę, a gdy trzeba przysiąść fałdów – ucieka. Czas, niestety, też ucieka, chociaż dla Ludka ma to chyba mniejsze znaczenie: on jest cały czas w domu, z rodziną, w pracy, bo Maria zastępuje mu to, czego ja teraz nie mam. Trzeba go też rozumieć, bo to Mistrz Wolności.

Aby nie nawarstwiać konfliktu, wieczorem spróbowałem spokojnie przedyskutować moje wątpliwości i obawy, ale Ludek skwitował to stwierdzeniem: „trudno, taki już jestem!”. O.K, spasowałem i przeprosiłem, choć musiał przyznać, że intencje miałem dobre. Pozostajemy w całkowitej zgodzie i zrozumieniu. Rano nie zacząłem od sprzątania, tylko od spaceru po okolicy. Gdy wróciłem na jacht (miałem przygotowaną odpowiedź: „trudno, taki jestem”), zastałem klar na jachcie, umyte naczynia i tajemniczy uśmiech na twarzy Ludka. Zadziałało bez stresu. Gdy kolejna załoga pojawi się na jachcie w maju, postaram się być finansowo przygotowany na samodzielną decyzję o dalszych swoich losach. Nie mogę dalej pozostawać na utrzymaniu Ludka, bo to nie byłoby fair, a poza tym, jestem ograniczony czasem, wiekiem, studiami i osobistymi planami. Za niedługo trzeba będzie złapać się za jakąś pracę, bo nic nie robić, to gorzej niż robić źle. Ciekawe, jak Wojtek radził sobie ze swoimi rozterkami w czasie wspólnych rejsów z Ludkiem. Oni przynajmniej, byli prawie rówieśnikami, mieli żeglarskie i życiowe doświadczenie oraz poukładane, choć w różny sposób, życie. Angielskie przysłowie mówi, że nie można jednocześnie mieć i jeść ciastko. Jeśli chce się do czegoś dojść, z czegoś trzeba zrezygnować, byle tylko nie żałować potem decyzji. Na wodzie było prościej: był na mapie wyznaczony punkt docelowy i trzeba było tylko tam dojść. Teraz i nie ma tego punktu, i nie wiadomo gdzie i jak iść. Conradowscy żeglarze podporządkowywali na morzu jedynemu punkcikowi na mapie wszystko, by po jego osiągnięciu, szybko uciekać do następnego. Kto tego nie czynił, tracił nadzieje i marzenia.

Dziś byłem na spacerze po mieście, bo co chwilę padało. Byłem sam i tego mi trzeba było. Chyba jestem samotnikiem z natury i potrzeby. Ludek najpierw szuka ludzi, a potem ucieka, a ja odwrotnie. Ale się ładnie różnimy! Ciekawe, czy uczy się czegoś ode mnie, bo ja od niego bardzo wiele. Coś nas łączy poza żeglarstwem, ale nie umiem tego określić. Być może, jest to chęć bycia innym od innych, a może włóczęgowska natura. Ludek żył na Ukrainie, a mój dziadek stamtąd pochodził. Dziadek, podobno, kochał włóczęgę.

Na mieście, jakiś porządnie ubrany Aborygen zapraszał mnie usilnie do swego „flat`u” na wypoczynek z możliwością osiągnięcia „pełnej satysfakcji”. Mówił, że ma wszelkie wygody, klimatyzację, kawę, a w razie czego, piękne koleżanki. Gdy odrzekłem, że lubię mężczyzn, szybko znalazł nową ofertę. Po moim: „fuck off!”, mówił już tylko – very nice, very nice. Zaraz też, szybko zniknął. Gdy wróciłem zmoczony na Marię, czekał tam Leszek Powierza z zaproszeniem na Wigilię. Jak odwiedzą nas jeszcze Stefańscy, Nev lub „doktorstwo”, może być kłopot z decyzją. W czwartek dzień zaczęliśmy od szachów, po czym złapałem się za przegląd i naprawę żagli oraz szycie pokrowców. Ludek wrócił do narzędziowej odysei, ale deszcz szybko go przegonił z pokładu. Pogniewany na pogodę, poszedł na miasto. Po południu wpadł Janusz na dalszy ciąg opowieści, a gdy skończyłem przegląd żagli, zabrał nas z sobą do swego hotelu. Zjedliśmy curry i popiliśmy danie piwem. Ludek wskoczył do basenu i siedział w nim przez godzinę. Potem odwiedziliśmy kolegę Janusza, czeskiego emigranta – byłego trenera czechosłowackiej kadry olimpijskiej pływaków. W hotelu prowadzi zajęcia fizjoterapeutyczne oraz naukę pływania. Dostał ostatnio propozycję prowadzenia zajęć rekreacyjnych w nowopowstałym, prywatnym ośrodku w Darwin. Martin, o ile dobrze pamiętam jego imię, woli uciec na południe Australii, bo tu wieje dla niego nudą. W nocy odprowadził nas pod sam jacht. Złożyliśmy sobie życzenia świąteczne. Dla tego samotnika, było to ważne. Miły z niego kompan, ale już za dwa dni opuści Darwin. Poleci na Bali, gdzie zamierza spędzić cały rok. Potem wróci do Australii i poszuka jakiejś konkretnej pracy, a może i partnerki. A może przywiezie ją z sobą? Chyba ma już dość włóczęgi.

W przeddzień Wigilii, Ludek otworzył puszkę farby, rozgrzebał narzędzia i przeszedł do szlifowania drewnianych części „Stynki”. Potem, jak zwykle, przyszedł jakiś sepleniący Australijczyk i wpuścił Ludka w kanał. Boss chętnie odłożył robotę i już więcej do niej nie wrócił. Ja też nie byłem w tym dniu wydajny: dokończyłem szycie ostatniego pokrowca, oszlifowałem gretingi i kokpit pod malowanie. Właśnie miałem ochotę pomalować balast, gdy spojrzałem na Ludka i jego słuchacza. Odechciało mi się pracy, więc wykąpałem się, ogoliłem, pobrzdąkałem na gitarze i chwyciłem za naukę angielskiego. Ludek przeczytał mi nową listę zadań, wśród których pozostało jeszcze tylko: kulka do hydronetki, malowanie balastu, steru, gretingów, kokpitu i kilku miejsc w mesie, przepłukanie i dezynfekcja zbiorników, naprawa lampki górniczej, pranie koców i kufajek, konserwacja narzędzi (!), naprawa sprzęgła przy silniku, dotrymowanie i sprawdzenie takielunku, konserwacja „Stynki” oraz porządki na i pod pokładem. Lista była długa. Można by całość zrobić w ciągu trzech dni bez wysiłku, ale w dotychczasowym systemie pracy, praca poczeka…

Wczoraj dostałem kartki świąteczne od Ewy Tomali i sióstr Skoczeniównych, z pięknymi wierszowanymi życzeniami. Zrobiło się tęskno do spraw i ludzi zostawionych w Polsce. Sam tego chciałem, więc nie mogę „pękać”. Wóz pocztowy z Sydney utknął gdzieś po drodze i treści wcześniejszej korespondencji nie znam. Listy mają nadejść za tydzień. Cholera, ale bałagan! Myślałem, że to tylko nasza, polska specjalność.

Jednak chwyciłem się za robotę, bo uznałem, że szkoda czasu. Pomalowałem kokpit, gretingi, zapasowy ster, spinakerbom, skrzynię przy nadbudówce i co tylko jeszcze zostało. Chyba podtrułem się lakierem i farbami. Odłożyłem resztę robót na „potem” i udałem się na leczenie do miasta. Po drodze minął mnie swoim gruchotem Dexter (kupił go parę dni wcześniej za 300 dolarów), ale zaraz zawrócił, by mnie podrzucić. Jego kolega urządzał na mieście zbiórkę środków na cele dobroczynne. Kto chciał, dokładał dowolną monetę do już poukładanych wzdłuż chodnika. Dorzuciłem 20 centów i zostało mi akurat na kawę w miejscowym niby-klubie, przy kościele Anglikańskim. Klub ten jest miejscem spotkań tutejszych studentów, młodzieży i różnych typów – od takich z kolczykami w uszach począwszy, do siwych mnichów z długimi brodami. Można się tu tanio napić, byle to nie był alkohol. Stało też w kącie rozstrojone pianino w stylu retro, służące do stawiania na nim napojów i zakąsek. O 21:00 (tutaj – 9 p.m.), wsiedliśmy do konającego ze starości auta i z piskiem starych opon podjechaliśmy pod dom Powierzów. Powiadomiłem Leszka, że na Wigilię przyjdę sam, bo Ludkowi się odmieniło. Do późna plotkowaliśmy o Polsce i Polakach. Dowiedziałem się, że redaktor Dworczyk, który onegdaj w Gliwicach zainfekował mnie wirusem „Papua New Guinea”, sprawił Leszkowi sporo problemów w czasie swojego pobytu w Australii i Nowej Gwinei. Dla zrealizowania swoich dziennikarskich zamierzeń, wykorzystywał kontakty prywatne Leszka bez konsultacji z nim, co tutaj nie jest dobrym zwyczajem. Podobno, gdy go wyrzucano drzwiami, to po studencku, pchał się oknem. Potem zniknął bez pożegnania i Powierzowie skreślili go ze swojej książki adresowej. Lynette dała mi kolejną, darmową lekcję języka angielskiego i jest przekonana, że zrobię w nauce szybkie postępy. Oby tak było! Późną nocą wróciłem na Marię, gdzie komary już celebrowały Wigilię. Rano, Ludek wywlókł spod pokładu bawełniany pokrowiec, którym miał zamiar owinąć łódkę, by nie padał na nią deszcz. Rewelacyjne rozwiązanie problemu malowania! Nie wytrzymałem, niestety. Sprowokowałem dyskusję na temat logiki pracy przy łódce, która już dawno powinna być ukończona. Wiem, wybrałem zły dzień na taką rozmowę (Wigilia), ale wolałem nie kumulować goryczy, która mogła położyć cień na naszych stosunkach. Ludek obruszył się i jak zawsze, przyznał mi częściową rację, a na koniec podsumował:

– Po pięćdziesięciu latach nie zmienię się, bo i tak nie widzę takiej potrzeby. Jeśli nie chce ci się pracować (!), to przymusu u mnie nie ma. Pójdź se na piwo, rozluźnisz się.

Poszedłem i rzeczywiście przeszło, bo podjąłem nieodwołalną decyzję, że polecę do Gove w poszukiwaniu pracy na cały mokry sezon. W Darwin z pewnością przejąłbym mentalność Ludka i upodobnił się do niego, a chciałbym jednak pozostać sobą i być sam dla siebie kapitanem. Na wiosnę zobaczymy, jaka będzie sytuacja na Marii. Ludek nadmieniał coś o wspólnych ze Stefańskim, geologicznych eksploracjach w interiorze, co wydaje mi się być fantazją obudzoną między toastami na przyjęciu. Ważne, że w dość kłopotliwej formie, udało nam się zdefiniować sytuację i wspólne plany tak, by nam obu zapewnić niezależność. Można stwierdzić, że zrobiliśmy z Ludkiem krok wstecz, by móc iść naprzód. Atmosfera zrobiła się niekłamanie przyjemna i nie żałowałem swojej inicjatywy. Zdecydowaliśmy, że za pół godziny pójdziemy razem na Kolację Wigilijną u Powierzów. Godzinę przed wyjściem, urządziliśmy koło naszej łódki skromne party wigilijne „na wesoło”. U Leszka nie było w tym roku typowej kolacji, bo dzieci wyjechały do Nowej Zelandii. Właściwie, było to typowe party bez specjalnego nastroju. Gospodarze zaprosili na nie znajomych Lynette, siostrę Lecha z mężem i Glenna z Barbarą. Jedzenia i picia było morze, a my wydatnie przyczyniliśmy się do ich uszczuplenia. Gdy wszyscy rozeszli się do domów, urządziliśmy sobie wspólną z Powierzami kąpiel i dyskusję do świtu. Wkrótce rozeszliśmy się po pokojach, z których zwlekliśmy się około południa. Potem podebrali nas wszystkich do siebie, Dennis z Dianą. U nich, przebrali mnie w kombinezon strażaka, wsadzili do ust wielkie cygaro i dali pudding o nijakim smaku, w którym ukryte były monety. Kto trafiał na nie, mógł przez cały następny rok liczyć na nadejście nieoczekiwanej fortuny. Jeszcze potem, przenieśliśmy się do domu Nevilla, gdzie zebrała się cała paczka rozbrykanych i podochoconych trzydziestolatków. Zażądali ode mnie popisu gitarowego i go dostali, ale niewielu z nich słuchało. Po moim występie włączono muzykę mechaniczną i pito bez końca i umiaru. Z wszystkich obyczajów świątecznych, jeden wydawał się dominować – picie, picie, picie… Powrót na łódkę świtem nie różnił się wiele od nocnych wypadów i powrotów w polskich akademikach. Wizyty w różnych domach australijskich przekonały mnie o potrzebie szybkiej nauki języka. Ludek był wszędzie atrakcją, ale w niespodziewanych momentach zagłębiał się w znajdowanych na półkach książkach, wszystkiego dotykał i wydawał się być nieobecny.

Na pytanie Nevilla, czy podoba mu się puszczona muzyka, odpowiedział: – Eeee, a może macie „Granadę” albo „Sorrento”?

Gdy usłyszał, że tych utworów nikt już tu nie zna, zaproponowali coś spokojniejszego.

– Good music, Ludomir?

– Lepsza niż poprzednia, ale ja takiej nie lubię słuchać – odrzekł Ludek.

Zauważyłem, że młodzi traktują Ludka trochę z przymrużeniem oka, ale bez przekraczania granicy przyzwoitości. Mój przyjaciel ma własny świat z oryginalnym jego oglądem, inny, niż większość żyjących „normalnie” ludzi. To ustawia go na marginesie spraw bieżących, ale podejrzewam, że wielu jego oponentów, chciałoby zamienić się z nim miejscami. Wieczorem poszedłem do miasta, by zadzwonić do Gronków z życzeniami świątecznymi. Aparat połknął monety, ale ktoś mi bezinteresownie pomógł i pogadałem za darmo. Potem posiedziałem w standardowym towarzystwie, na trawie. Dziś jest jeszcze święto, więc obaj z Ludkiem świętujemy, odsypiając hulanki i swawole. Wróciliśmy na jachcie do „wonderful-menu”. Na drugi dzień, przygotowana potrawa rybna nadaje się tylko do wyrzucenia. Udało mi się zrobić pyszną sałatkę warzywną, która natychmiast zniknęła w naszych żołądkach. Pomogłem Dexterowi kleić epoksydowy maszt. Zadowolony, zlecił mi zbudowanie dla niego drewnianego bączka, według jego własnego projektu. Nie robiłem czegoś takiego nigdy, ale co mi tam… Ustaliliśmy cenę i termin wykonania. Zawsze, to coś. Latające robactwo dało się nam dziś na jachcie mocno we znaki. Nawet Ludek zaczął przebąkiwać o kupnie wiatraka i moskitiery. Zaproponowałem mu wspólne starania o jakąś, w miarę stałą pracę, w czym obiecał pomóc jeden z sąsiadów – żeglarzy. Ludek jednak uparł się, że pan Finch wszystko nam załatwi. Ja w to wątpię, bo władza polityczna niewiele może, ale mowę mają gładką. Sam poszukam, może będę miał więcej szczęścia. To szczęście, jeśli mnie nawiedza, to szybko znika. Tak było dziś, gdy przy Marii zatrzymała się śliczna dziewczyna. Zagadywała mnie, a ja oczarowany jej urodą, nie umiałem się skupić na rozmowie. Zdaje się, że była mistrzynią Australii w jakiejś żeglarskiej klasie regatowej. Potem frywolnie zarzuciła mi swoje ręce na szyję i niespodziewanie otrzymałem całusa, nawet nie wiem, za co. Śmiała się jak podlotka, ale za chwilę poszła sobie. Prawda jest taka, że raczej już nie wróci.

Nocą śnił mi się przemawiający w płomiennej mowie… Hitler! Na pytanie dziennikarza oświadczył, że nie podejmie dialogu politycznego, dopóki sprawy granic Polski, nie zostaną uregulowane uczciwie przez ZSRR. Stojący obok mnie na wiecu, Andrzej Zaremba, krzyknął: „brawo!” i właśnie w tym momencie, usłyszałem wycie nadlatujących niespodziewanie „Messerschmittów”, które puściły w moją stronę salwę i poczułem ból w okolicy policzka. Otwarłem oczy i już na jawie, usłyszałem odlatującego, tłustego komara. Strzał był celny. Znów zamknąłem oczy i dośniłem nową historię, w której z bratem popisywaliśmy się na nartach. W pewnej chwili, śnieg zaczął topnieć, a ja ponownie obudziłem się zlany potem z powodu duchoty w mesie. Zapragnąłem spędzić jedną noc w „public shower” pod prysznicem i w przewiewnym pomieszczeniu. Ludek wybrał się na wieczorny seans filmowy z Jamesem Bondem, a ja odwiedziłem łaźnię. Było tam jeszcze więcej komarów, niż u nas. W końcu, Ludek kupił dwie moskitiery i hamak. Nic to nie pomogło, bo komary wnet znalazły obejście przeszkody. Na szczęście, szwajcarski żeglarz gdzieś wyjeżdżał i odstąpił nam wiatrak „Hitachi”. Pracuje cicho i robi dużo wiatru, a komary gdzieś się pochowały. W gorączce następnego dnia, poszliśmy z Dexterem na basen, gdzie siedzieliśmy do późna. Było wspaniale. Po basenie, poszliśmy do kina na film z Bondem. Dynamiczna akcja była bajką dla wyrozumiałych dzieci, ale tak naiwną, że aż śmieszną i o to właśnie chodziło. W nocy Dexter obwiózł nas po lokalach rozrywkowych, ze znudzonymi dziewczynami i marną rozrywką. Spiliśmy dużo napojów i zadowoleni, wróciliśmy do naszej Dinah Wharf. Auto kolegi ma jeszcze kilka dni życia, a potem idzie na złom i stąd wzięły się nasze nocne rajdy samochodowe po mieście.

To niesamowite, że główna poczta wciąż nie dotarła z Sydney! Byłem w tej sprawie z interwencją w kapitanacie portu. Ładna panienka, jakby zerwała się z choinki: poszperała w papierach i stwierdziła na koniec, że nikt tu o poczcie dla nas nie słyszał. Przyrzekła pomoc, ale trudno jej było wierzyć. Jest „Sylwester”, a nastrój raczej przygnębiający. Znów pojechaliśmy z Kanadyjczykiem na basen. Gdy wróciliśmy na przystań, Ludek, już podchmielony, oświadczył, że dojedzie na imprezę ze Szwajcarem. Przyjechał wkrótce Glenn, który zabrał mnie do siebie. Poczęstował mnie jakimś mocnym koniakiem. Potem chwycił żonę pod rękę i wepchnął do auta. Lekko niedzisiejsi, przekroczyliśmy bramę koszar RAF-u, gdzie wylegitymowano nas tylko dla zasady. Nadchodziły zaproszone pary, na które czekały pełne trunków i wspaniałego żarcia, stoły. Gdy zobaczyłem dania, obiecałem sobie skosztować każdą potrawę po małym kawałku. Toastom nie było końca, a ja, jako polski żeglarz, byłem ich głównym adresatem. Piwo wymieniane było na wino, wino na piwo, a dalej nie pamiętam… Gdy pod koniec imprezy ocknąłem się, ujrzałem puste stoły. Byłem bliski płaczu. Na Marię wróciłem z wielkim kacem i niechęcią do swojej osoby. Obiecałem, że „już nigdy…”, itd. W Nowym Roku, obudziłem się po południu. Mój wzrok szukał obfitych stołów, ale rzeczywistość okazała się okrutna. Zapłaciłem słono za swoja głupotę. Może na następny rok będę miał więcej szczęścia i rozumu? Wieczór spędziliśmy miło i spokojnie, bo na basenie u Powierzów. Alkohol był tylko damski. Odzyskałem fason i wybaczyłem sobie wczorajszy dzień. Na basenie unosił się w powietrzu zapach jaśminu, prawie jak w Polsce wiosną. Drugiego stycznia, Australijczycy też świętują. Poszliśmy z młodzieżą i Ludkiem na basen. Zabawa była doskonała. Wygraliśmy z Ludkiem „Walkę kogutów” w wodzie, za co reszta uczestniczących w zabawie, postawiła nam piwo.

Pierwszy dzień roboczy w 1978 roku, rozpocząłem od pracy, ale szybko ją porzuciłem, bo pomyślałem o wędrującej przesyłce pocztowej. Poszedłem do portu i zastałem tą samą miłą panienkę. Uśmiechnąwszy się do mnie, wyciągnęła spory pakunek z listami w środku. Jestem niemal pewien, że przeleżał w biurze całe kilka tygodni. Szybko wróciłem na Marię i zabawiłem się w św. Mikołaja. Niektóre listy były datowane na lipiec 1977! Były dla mnie wiadomości dobre i złe (śmierć taty koleżanki), z przewagą tych dobrych. Wieczorem, rodzinka „Fenicjana” (rodzice i brat Dextera) zaprosiła nas na zapowiedzianą kolację na drewnianym jachcie, budowanym przez ich znajomą parę Anglików. Było fajnie i śmiesznie, a Ludek swoimi opowieściami i ciętymi ripostami, nie pozwolił na nudę. Wieczór zaskutkował totalnym pomorem alkoholowym całej rodziny Kanadyjczyków i Ludka! Boss coś podłapał na imprezie, bo kicha teraz na wszystko dookoła, ma temperaturę i rozsiewa prątki. Liczę się teraz z migracją zarazków, ale dumny jestem, że pierwszy padł słynny z odporności kolega. Dopiero po kilku dniach choroba Ludka przeszła na mnie, ale tylko na jeden dzień. Ta moja odporność sugerować by mogła konieczność solidnej kąpieli. Maria jest już w klarze wyjściowym. Przy każdej nadarzającej się okazji, dosuszamy pomalowane elementy i wietrzymy jacht nie zapominając o polewaniu kadłuba wodą, by się za bardzo nie rozszczelnił. Ukończyłem budowę bączka dla „Fenicjan”i otrzymałem dobrą zapłatę, za którą natychmiast doposażyliśmy Marię. Zostawiłem sobie jedynie kwotę na bilet lotniczy do Gove, gdzie Gronkowie znaleźli dla nas jakieś zajęcie. Ludek wykluczył pozostawienie Marii samej w Darwin zakładając, że Jurek Boehm może przylecieć wcześniej. Myślę, że wolał czekać na uśmiech losu. Do tej pory, taka taktyka była w jego przypadku skuteczna. Upływający czas ponaglał mnie do działania. Nasz „rozwód” był już nieuchronny, bo osobiste cele zaczęły stawać się rozbieżne. Oczywiście, że żal było takiego niezwykłego związku, bo wytworzyła się między nami wyjątkowa więź zbudowana na złych i dobrych chwilach, ale trwanie w pacie postawiłoby mnie w położeniu całkowitej zależności od planów Ludka. Przed wylotem z kraju, Wojtek mówił mi, że zgoda na przyjęcie mnie do składu załogi na Wielką Rafę, była wyłuszczona Ludkowi w postaci argumentu, że to ja bardziej ryzykuję, niż Ludek i rzeczywistość potwierdziła słuszność diagnozy.

Koniec końców, uznaliśmy wspólnie, że nadarzającej się okazji (praca) nie wolno przegapić, a i tak czas pokaże, jak potoczą się nasze dalsze losy. Mój Przyjaciel, bo tak mogłem go chyba nazywać, wykluczył możliwość komplikacji tą decyzją, jego sytuacji osobistej i Marii zarówno teraz, jak i w przyszłości. Otrzymałem od niego zapewnienie, że jestem jedną z nielicznych osób spośród wszystkich dotychczasowych jego załogantów, z którą „any time” chciałby jeszcze popływać… Miło to było usłyszeć z ust takiego Człowieka i nie sądzę, by wygłosił wtedy tylko grzecznościową formułkę. Jeszcze wieczorem, wypiliśmy po kilka toastów za moje i jego powodzenie w Nowym Roku.

W miesięcznicę pobytu w Darwin, zapowiedziano wizytę na naszym jachcie jednej z dziennikarek miejscowej gazety. Chciała przeprowadzić z nami wywiad, bo staliśmy się nagle atrakcją turystyczną miasta. Gdy w końcu nas odwiedziła, porobiła zdjęcia i zadała wiele pytań. Na koniec wizyty życzyła miłego pobytu w mieście. Następnego dnia wpadł Glenn z Basią. Pokazał nam egzemplarz „The News”.

Byliśmy z Ludkiem bohaterami pierwszej strony, a opisana sytuacja na pokładzie Marii, mogła wywołać u czytelników odruchy potrzeby zainicjowania spontanicznej akcji pomocy dla ludzi „żyjących na makaronie”, co w Australii oznacza ostatni etap przed głodową śmiercią. Wszystkiemu winne było zwierzenie Ludka, że za pięć dolarów, które dziennikarka uznała za dolną granicę kosztów dziennych utrzymania dla jednej osoby, my we dwójkę, możemy komfortowo przeżyć tydzień.

Na naszej przystani Dinah, życie towarzyskie wzbogacili mieszkańcy jachtu Akela. Do tej pory nie afiszowali się swoimi zdolnościami, ale ostatnio, wracając późno na jacht, usłyszałem gitarę i piękną piosenkę o brzmieniu afrykańskim. Za parę minut wprosiłem się z moją gitarą i spróbowaliśmy z właścicielem poimprowizować. Był dużo lepszy ode mnie, więc wolałem go posłuchać, nie przeszkadzając. Mój nowy znajomy Rodezyjczyk, David, wylądował w Darwin dziesięć lat temu. Tu poznał swoją przyszłą żonę, z którą pięć lat ciężko pracowali. Gdy policzyli zaoszczędzone pieniądze, to okazało się, że jest tego sporo. Cyklon ułatwił podjęcie decyzji o budowie własnego jachtu. Pracowali przy nim trzy lata, aż przyszedł czas na wykończenia wnętrza kadłuba. Wybrali lokalnego speca, który spaprał robotę, wziął pieniądze i …zniknął. Skąd my to znamy? W desperacji namówili hiszpańskiego cieślę, by dokończył robotę w drzewie. Ten, oprócz tego, że był świetnym kompanem i pięknie grał na gitarze, spełnił oczekiwania zleceniodawców. W ten sposób, po trzech latach stresów, zamieszkali wreszcie w Akeli, a na wiosnę mają w planach popłynąć w rejs marzeń, do Afryki Południowej. Czekając na tę chwilę, nie mogą liczyć w Darwin na trwałe przyjaźnie z ludźmi, bo na przeszkodzie stoi im abstynencja, a to nie czyni z nich atrakcyjnych kompanów. Z zainteresowaniem słuchali moich opowieści o Polsce. Pytali, czy można tam jakoś dopłynąć, ale nie sugerowałem pośpiechu. Obok nas, postawili ostatnio na kołysce jakiś austriacki (!) jacht. Jest dziwny, a załogę ma jeszcze dziwniejszą. Ma na pokładzie osoby o statusie wymagającym ciągłych wizyt urzędników Immigration. Formalnie, właścicielem jachtu jest austriacki lekarz Wolfgang, który po latach pracy w Indonezji, zlecił tamtejszym cieślom zbudowanie nisko-budżetowego jachtu. Za taki budżet, stał się kapitanem małowartościowego pływadła, które jakimś cudem dopłynęło do Darwin. Pompę zenzową mieli zrobioną z japonka, dziury w kadłubie uszczelniali, czym się dało, a rozdzierające się żagle, miały kilka warstw dużych łat, z nie wiadomo, jakiego materiału. Załogą jachtu byli młodzi ludzie pokroju „dzieci – kwiaty” z lat sześćdziesiątych XX wieku. Byli to przeważnie żądni przygód studenci, którzy przerwali studia, aby przeżyć przygodę życia. Nawiązałem kontakt z Holendrem Peterem, który był ulubieńcem Immigration. Z ich stałego dozoru nic sobie nie robił. Ci z kolei, pytali go, kiedy opuści Australię, a on odpowiadał, że właśnie go boli brzuch. Podziwiałem go za odporność psychiczną. Codziennie witaliśmy się lub żegnali słowami: „witam w finale”, a to w związku z mistrzostwami świata w piłce nożnej, które trwały w Argentynie. Wczoraj, cała załoga tego dziwacznego jachtu, po raz pierwszy od przybycia została w komplecie na jachcie, bo padał rzęsisty deszcz. Schować się tam było gdzie, ale z każdego zakamarka ciekł deszcz. Ponieważ był ciepły, nikt nie zwracał nań uwagi. Gdy przyszedł czas na obiad, zaprosili mnie do towarzystwa. Żona Wolfganga (Niemka), ze stoickim spokojem przesiewała ryż z tłuściutkich, czarnych robaków, przekonując wszystkich biesiadników, że jako lekarka, gwarantuje bezpieczeństwo potrawy. Nieprzekonanym przypomniała danie, które ze smakiem spałaszowali na indonezyjskich wodach, choć wtedy robaków nie przesiewała i dodała do dania stare konserwy „Tom Piper”. Tu, pozwoliłem sobie na uwagę, że mamy na Marii dużo starsze egzemplarze o nazwie „Wonderful makerel” i też żyjemy. Wszyscy wstrzymali oddechy w jakiejś zastygłej nadziei, ale tylko Peter wrzasnął:

– Dawaj je tu, zobaczymy…

Skoczyłem na Marię i przyniosłem kilka mocno już zardzewiałych puszek. Nadmieniłem, że mamy też puszki w trochę lepszym stanie wizualnym. Komisyjnie otwarliśmy obie, zlaliśmy ich zawartość do miski i wymieszali. Po degustacji ”one by one”, nieśmiało spytali o możliwość wymiany towaru i ewentualną zgodę Ludka na transakcję wiązaną. Z dwiema puszkami „Toma Pipera” (proponowali, bym od razu wziął wszystkie), udałem się w drogę powrotną na suchutką Marię. Ludek natychmiast wydał ekspertyzę, zalecającą szybki handel wymienny, aby tamta załoga się nie rozmyśliła. Wszyscy wciągnięci w transakcję byli absolutnie przekonani, że robią świetny interes. Zostawiliśmy na swoich jachtach po kilka pamiątkowych egzemplarzy, a reszta zmieniła właścicieli. Po tak udanej transakcji, zostałem zaproszony na „obiad” do Austriaków. Danie nie było złe, jak można się było obawiać. Dali jednak trochę za dużo ostrych przypraw, a może i dobrze. O tym posiłku szybko zapomniałem, bo Glenn zaprosił mnie z Ludkiem na kolację. Ludka coś rozłożyło i trzeba go było położyć do łóżka. Nawet nie ruszył jedzenia. Następnego dnia, już na jachcie, otrzymał ode mnie poradę lekarską i przyjął płynną tabletkę w ilości 100 gram spirytusu. Lekarstwo trochę nim potelepało, ale zasnął słodko. Rano był już lepszy, bo wyszedł na plotki do „Fenicjan”, od których przywlókł papryki nadziewane mięsem. Wprawdzie mama Dextera zarzekała się, że muszą być przesmażone, to jednak nie chcieliśmy niszczyć witamin. Ludkowi wrócił głód, a jednocześnie odeszła choroba. Całą noc padał rzęsisty deszcz i wiał silny wiatr. Ludek odruchowo zrywał się co chwilę na nogi, jakby chciał sprawdzić, czy kotwica trzyma. Rano, obudziliśmy się dopiero w południe. Był to dzień wizytowy, który rozpoczął urodzony we Francji Polak, Franek. Mówił piękną polszczyzną. Ma tu w Darwin małą fabryczkę, ale widoki na pracę u niego są, może za kilka tygodni. Na razie, zaprosił nas na polowanie na bawoły. Za chwilę zameldował się u nas David z Akeli, ze swoim kolegą. Czas upłynął na rozmowie o pracy i zezwoleniu na nią. Obaj twierdzą, że dla takiej osoby jak pan Finger, wydanie zezwolenia winno być „fraszką”.

Wczesnym rankiem następnego dnia, obudziło nas nagłe kołatanie w burtę jachtu. Jacyś ludzie kazali nam natychmiast uciekać z przystani, bo w pobliskiej fabryce przerobu krewetek wydostaje się na zewnątrz amoniak i grozi nam zatrucie. Faktycznie, mimo kataru, czuć było opary tego związku chemicznego, więc wynieśliśmy się. Pomyślałem sobie, że mieszkańcy chorzowskiego osiedla przy „Azotach” byli w daleko gorszym położeniu, a mieszkali bez obaw! Uciekłem do „Hyde Parku”. Skład osobowy w domku włóczęgów codziennie ten sam. Niektórzy ze stałych bywalców pokrzykują na przechodzących kapitalistów i wygrażają im pięściami. Potem wracają do przeglądu śmietniczek. Pouczyłem się angielskiego, bo przyjaźń z tamtymi typami, nie wydała mi się interesująca. Wysłałem na poczcie dwadzieścia kilka listów, a pocztą powrotną dotarły tylko dwa. Po południu, życie w Dinah Wharf, powróciło do normy. Dexter dał mi kolejne zlecenie i obiecał lepszą, niż za „dinghy” zapłatę. Nie odrzuciłem, bo do dyspozycji dostałem dobrej klasy narzędzia. Kosztują tutaj sporo, ale bez nich trudno funkcjonować. Upały są już duże, a wewnątrz lądu jeszcze większe.

W Dinah, przy małej łódce rybackiej pracuje hiszpańsko-języczne trio: Argentyńczyk, Chilijczyk i Hiszpan. Ludek, jak Dartagnan, dołączył do nich w charakterze gawędziarza – doradcy. Traktuje nową ”pracę”, jako darmowy, dokształcający kurs języka hiszpańskiego. W nowym dniu ogłaszam strajk i chwytam się za kopiowanie szkiców i planów Wielkiej Rafy z bardzo pomocnego przewodnika A. Lucasa, Cruising the Coral Coast. Zajmuję się tym przez kilka kolejnych dni, czemu sprzyja ciągły deszcz. W międzyczasie, zaliczam wizytę na Akeli, którą polubiłem. Odwiedziłem Leszka Powierzę, gdzie snujemy te same, co zawsze, rozważania. Zaprosił nas też Nev na pożegnalną uroczystość wyjeżdżających na stałe do Sydney, Daga i July. Dag uprzedzająco odwiedził nas na Marii, ale nie było czym się upić, a jedna butelka używanego do remontu denaturatu, mogła nie wystarczyć. Znów pożegnanie, wszyscy gdzieś się rozjeżdżają. Odezwał się wreszcie pan Finch, którego nie szło przez ostatni miesiąc namierzyć. Podobno był u Johna Mattesitcha w Woolongoong. Umówił się z nami na rozmowę o pracy, ale coś mu wypadło. Chyba jednak szkoda czasu na rozmowę, bo czas to pieniądz, a przecieka przez palce. Co dwa dni dostajemy teraz pocztę z kraju. Po lekturze listów, odwiedzam w snach znane mi dobrze schroniska Tatr, Beskidów i Karkonoszy. Trzeba będzie jeszcze poczekać.

Ludek zajrzał któregoś dnia do dżemów i odkrył przeciek baterii akumulatorowych. Znów mamy bałagan na łódce. Odwiedziła nas także pewna Angielka, która przyszła do Ludka po fachową poradę oceny łódki, którą miała zamiar z mężem kupić. Padła też propozycja przeprowadzenia jej z Brisbane do Darwin. Oferta zaciekawiła Ludka, ale decyzję odsunął na bliżej nieokreśloną przyszłość. Jak go znam, raczej w to nie pójdzie. Pożyczony od Szwajcara wiatrak ma się dobrze, ale gdy tylko go wyłączymy, wraca komarowy horror. Cały piątek czekaliśmy na Nevilla, a potem sobotę i niedzielę. Zrobił się niesłowny, ale może ma już dość opieki nad nami? Na mieście zaczepił mnie Leszek. Podobno wróciła Lynette z dziećmi i ma się zająć naszym zezwoleniem na pracę, ale nie bardzo już teraz wierzę we wszelkie obiecanki. Mój tato często przywoływał w takiej sytuacji ukraińskie przysłowie: „obiecał pan futro, a ciepłe jego słowo”. Pasuje jak ulał do naszej sytuacji. Chcieliśmy kupione na party u Nevilla wino wypić sami, ale nie znaleźliśmy motywacji. I dobrze, bo wpadł w sobotę pan Finch z kolegą, zapraszając nas na spotkanie w niedzielę. Gdy już nie wierzyliśmy w ten plan, przyjechał o umówionej porze. Spędziliśmy fajnie wieczór z jego żoną i znajomymi. W rozmowie, Ludek ze swadą wymieniał zawody swoich marzeń: latarnik, pastuch, albo po prostu … Aborygen! Ciekawe, czy Fred zrazi się do Ludka?

Nazajutrz, spotkaliśmy przypadkowo na mieście Dianę i Briana. Rozmowa się nie kleiła, a Diana wspomniała coś o środowym party u Neva. Trzeba będzie w środę zniknąć z Dinah. Na opisanym „barbecue”, Fred obiecał odwożąc nas na jacht, że coś się zmieni w naszych staraniach o „work permit”. Jestem raczej sceptyczny, wolę trzymać się tego, co pewne. W środę zaglądnąłem do Leszka, gdzie Lynette uczciwie powiedziała, że o zezwoleniu raczej nie ma mowy, a może dojść problem z przedłużeniem wizy dla mnie po wypłynięciu Ludka z Darwin. Dobrze, że chociaż jasno postawiła sprawę. Ludek zrobił się jakiś bardziej zrzędliwy, a jego rewolucyjne tezy, wzbogaciły się o stwierdzenie: „lepiej mieć kota niż dziecko, bo mniej kłopotliwy i nie trzeba pilnować”. Nev i Diana odseparowali się chyba od nas na „amen”. Szkoda, bo są fajni i uczynni. Trudno. Zaproponowałem Ludkowi szlifowanie wnętrza łódki i pomalowanie. Zgodził się ochoczo i… od rana rozłożył mapy. Dostosowałem się do zaangażowania właściciela jachtu i pouczyłem się języka. Piliśmy w deszczu herbatę za herbatą. Kilka dni przeleciało w podobnym nastroju, więc postanowiłem nie biczować się dłużej i pójść swoją drogą. Dostałem od Petera Van Slobbe (Holender) nielegalnie wydawany w Londynie poradnik dla freaków (nienormalnych, innych), odbywających za kilkadziesiąt dolarów włóczęgę na trasie: Londyn-Sydney. Może kiedyś przyjdzie skorzystać?

Po ostatnich rozmowach i ich marnych skutkach, trochę się z Ludkiem rozluźniliśmy, bo wiemy, na czym stoimy, a stoimy na niczym. Finch też nie odzywa się, więc Ludek odczeka trochę czasu na decyzję, co do przylotu „Bemusia” i ewentualnie „Hipcia”, a potem poleci na koszt Jeffa do Sydney. Ja tymczasem, poszukam szczęścia w Gove. To jest realne! Kupiłem bilet na sobotę, czwartego lutego, ze zniżka studencką na podstawie przedawnionej legitymacji studenckiej ISTC, z przekroczonym dawno limitem wiekowym. Zaoszczędziłem trzydzieści dolarów, czyli kilka worków jabłek. Niezła zachęta do nowej przygody!

Odwiedziłem Petera i Austriaków. Namawiają mnie na odbycie w przyszłości podróży rowerowej po Azji. Jest tam tanio i ciekawie, a na kłopoty narażeni są tylko bogaci turyści. Rowery są tam tanie i jeśli by skradli, to bez wielkiego bólu. Życie jest tam łatwe, a czas płynie powoli. Niepewnie jest w Pakistanie, Afganistanie i Iranie, ale wystarczy przestrzegać zasad w tych krajach. Peter musi w końcu odwiedzić konsulat Indonezji, bo stamtąd przybył do Darwin. Wziął mnie z sobą. Dowiedziałem się, że dla Indonezyjczyków, nie ma różnicy pomiędzy statusem Australijczyka i Polaka. Nie kwalifikują nas do kręgu komunistów, a tych tępią, jak się da. Sytuacja Petera pogorszyła się, bo nie dostanie przedłużenia australijskiej wizy i nie ma już dla niego miejsca na jachcie Wolfganga. Ludek też ma dziś możliwość oszczędzenia wydatków, bo Franek przywiózł mu 50 metrów grubej liny cumowniczej. Potem skoczyliśmy na miasto i siedząc na ulicznym krawężniku koło portu, zdemolowaliśmy dwa kilo lodów owocowych. Potem zaglądnęliśmy do sklepu „Saint Vincent”, gdzie można było za grosze kupić używane ciuchy. Kilka sztuk kupiłem, bo i tak były dużo lepsze od moich najlepszych. Na jachcie poprawiliśmy samopoczucie mocnym rumem (80%!), a potem rozegraliśmy ostatni rzut Ligi Szachowej. Wygrał Ludek, ale nie było się z czego cieszyć.

– No, Wilku, czas się pożegnać… – wyrwało mi się z ust.

Ludek odrzekł filozoficznie, jak zwykle:

– Życie składa się głównie z powitań i pożegnań; idzie tylko o to, by tego najważniejszego pożegnania nie żałować i by mieć wtedy koło siebie kilku przyjaciół.

Mój kapitan zapewnił mnie jeszcze raz, że w przypadku niepowodzenia lub trudności, mam wciąż zarezerwowaną na Marii koję. Zrobiło mi się przykro, że Wielki Reżyser nie przewiduje w scenariuszu życiowym naszego gatunku zatrzymania lub powrotu czasu i zdarzeń. Może dlatego, człowiek ma oczy z przodu, a nie z tyłu. By się nie rozkleić, uciekłem do Austriaka, ale i tam była „gadka-szmatka”. Wszystko dziś jakby czekało na interwencję z Góry. Od żony Wolfganga dostałem samouczek do nauki języka indonezyjskiego z praktycznymi poradami, tabletki do dezynfekcji wody i wiele ciepłych słów. Na pożegnanie mnie i Petera, postanowiła sporządzić uroczyste danie, ale akurat z nieba spadł deszcz. Powtórzyła się procedura siania makaronu, ale wkład był dużo bogatszy, niż pamiętnego dnia. Przypomniało mi to posiłki na łódce Harry`ego w Margaret Bay. Pod wieczór, skoczyłem pożegnać się z Powierzami, ale było dość drętwo. U nich nic nowego się nie działo, płynęło „normalne” życie. Każdy, nawet Ludek, ma własne życie i dom. Ja, prócz optymistycznej wizji przyszłości, na razie miałem NIC. Wiedziałem, że jak nie braknie mi determinacji w realizacji nowych marzeń, to zbuduję sobie własny dom, czy to tutaj w Australii, czy też w Polsce. Jeszcze wieczorem, pogadaliśmy z Ludkiem o tym, co nas spotkało przez ponad siedem wspólnie spędzonych miesięcy. Niby niewiele, ale dla mnie był to okres przyspieszonego kursu na żeglarski stopień „Człowieka”, który wyposażył mnie w wiedzę o sobie i innych oraz umiejętność stosowania zasad pokory i tolerancji – także w stosunku do siebie. Czułem wdzięczność wobec Ludka, Wojtka i Opatrzności, że dostałem od życia szansę poznania tylu wybitnych postaci i to w tak niesamowitych okolicznościach. Na koniec, uścisnąłem sam sobie dłoń w podzięce, że nie przegapiłem okazji odebrania od losu głównej nagrody w loterii życiowej.

Niewielu miało i mogło mieć w tamtych czasach taką szansę. Dziś już wielu może.

Ludek został sam ze swoimi myślami i Marią. Nie lubił samotności, choć skazał się na nią dobrowolnie. Najbardziej dbał o swoją niezależność i dobry kontakt z ludźmi, których chciał poznawać. Nikogo w swoich ocenach nie przekreślał i – jak mówił – od każdego się uczył. Mam nadzieję, że wspólna Przygoda wzbogaciła nas obu. W późniejszych publikacjach, zaliczył mnie do swoich przyjaciół. Dzięki Ludku! Wzajemnie!

I Ludek, i ja, zostaliśmy sami z sobą. Dla Ludka nie była to nowa sytuacja, bo tak naprawdę, całe swoje życie spędził sam z sobą, a potem – z jedyną miłością życia, Marią.

Ja zaczynałem własną przygodę, w której musiałem polegać tylko na sobie. Przeszedłem dobrą szkołę życia przez ostatnich siedem miesięcy i liczyłem na to, że stać mnie będzie na własny „rejs”, który pozwoli mi wrócić do kraju bez żalu, że coś przegapiłem. Nie wiedziałem nawet, czy w ogóle, powrócę…

Bogdan Zahajkiewicz

______________________________________________________________________________________________________________________________

Bogdan Zahajkiewicz – ur. 1950 r. w Wałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach, później nauczyciel akademicki w Zakładzie Turystyki i Rekreacji; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia); w 1981roku żeglował na „Polce” z Rudą Krautschneiderem; autostopowe i rowerowe podróże po Australii,  Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, krajach nadbałtyckich.