Archiwum kategorii: ARCHIWUM

Antoni Jerzy Pisz: „Hrabia Lolo” – 20 lat później

Łączyły nas wspólne wyprawy ze Szczecina na przystań Jacht Klubu AZS w pobliskim Dąbiu, przed dwudziestu laty; potem każdy z nas wspinał się po drabince żeglarskich stopni w różnych klubach, a gdy drabinka się skończyła, nasze drogi zbiegły się ponownie pod koniec lat 60 tych. Tym razem w Morskim Klubie Sportowym „Pogoń” w Szczecinie.

Jurek Kraszewski, powszechnie znany jako „Hrabia Lolo”, jak zwykle mierzył wysoko i jak zwykle – skutecznie. Wkrótce został szefem 20-metrowego ”Daru Szczecina”, flagowego jachtu „Pogoni”, jednego z bardziej ekskluzywnych w tamtym czasie.

„Hrabia Lolo”

Stare porzekadło głosi: i generał i dyrektor są w sztormie też tylko w samych gaciach.

Spotykaliśmy się nieraz na wodzie, ale nigdy nie pływaliśmy razem. „Lolo” nie miał zatem okazji obejrzenia intymnej części mojej garderoby. A jednak zaryzykował – zostałem jego zastępcą.

Antoni Jerzy Pisz

Po kilku ładnych milach wspólnie przebytych na „Darze”, w drodze, chyba do Amsterdamu, odsłonił karty:

– Co powiedziałbyś o jakiejś dłuższej wycieczce? No wiesz, dookoła …

Nie namyślałem się długo. Poznałem nieźle łódkę, zniesie każdą pogodę.

– Zabieram się.

Podejrzewałem, że rozmawiamy o odległej przyszłości – błąd: „Hrabia” już ponakręcał parę sprężyn, a teraz naciskał guziki. Nie spuszczał przy tym bacznego oka z „Daru”, który pozostawał w wypieszczonym stanie. Mogliśmy więc bez zażenowania cumować w Kilonii. Był 1972 rok – rok olimpiady w Niemczech; jej żeglarskie konkurencje powierzono opiece właśnie tego miasta.

Cumować, ale gdzie? Nie chodzi o parę godzin, czy nawet o dobę – olimpiada nie trwa przecież jeden dzień, a wszędzie jest już tłoczno. No i drogo. W takich sytuacjach „Kraszower”, jak nazywali Go przyjaciele, był niezastąpiony. Zgodnie ze swoją zasadą mierzył wysoko, nie rozmawiał z płotkami. Wbił się w wyjściowe żeglarskie wdzianko i pomaszerował do siedziby Kieler Yacht Clubu. Po chwili ściskal dłoń komandorowi klubu.

Jak wiadomo, Kieler Yacht Club jest chyba najbardziej prestiżowym klubem żeglarskim w Niemczech, szczycącym się bogatą tradycją i niegdysiejszym członkowstwem Kaisera Wilhelma. To oczywiste, że komandorem takiego klubu może być tylko Bardzo Ważna Osobistość, o wysokim statusie społecznym. Nie podejrzewam że BWO przesiaduje w klubowym gabinecie godzinami, a jeśli już tam jest, sekretarka zasłania własnymi piersiami wejście, bo przewody rozgrzewają się od telefonów innych BWO. Zwłaszcza teraz, w okresie olimpiady.

Dlatego sądziłem, że w sferze abstrakcji leży złożenie nie umówionej wcześniej wizyty. A zresztą, czy komandor zechciałby zaaprobować ją szyprowi, których dziesiątki przewijają się codziennie przez śluzy Kanału Kilońskiego, choćby był kapitanem flagowego jachtu, bez obrazy, jakiejś tam „Pogoni”?

Tupet, czy łut szczęścia? A może jedno i drugie. „Hrabia Lolo” nie ubiegał się o żadną aprobatę – ot, po prostu wszedł, delikatnie ale stanowczo odsunął sekretarczyne piersi i otworzył drzwi gabinetu.

Nienaganny ubiór, takież maniery i niezmącona niczym pewność siebie, która pozwalała Mu wyjść obronną ręką z każdej niezręcznej sytuacji, robią korzystne wrażenie na komandorze, „w cywiIu” – zastępcy przewodniczącego Landtagu; okoliczność, która okaże się niezwykle cenna za półtora roku. Na teraz zaś jacht i załoga są gośćmi klubu, co oznacza darmowy postój i możliwość korzystania z klubowych udogodnień. Co więcej, komandor, zauroczony osobowością „Hrabiego”, zaprasza chłopców z ”Daru” na obiad do swego domu – tego w najśmielszych wyobrażeniach nikt się nie spodziewał.

Obiad, jak obiad, ale ta zastawa: wazy, półmiski, chochle, sosjerki, salaterki – na obrusie nie zostało zbyt wiele wolnego

miejsca. Chłopcy pamiętajcie: łokcie przy sobie (panienki w dobrych domach przy posiłku trzymały książki pod pachami), i uwaga – strącić, nie daj Boże, jakiś fragment tej starej, miśnieńskiej porcelany – to byłaby katastrofa. Kolejny dylemat, sztućce: lyżki okrągłe i owalne, duże i małe, widelce i widelczyki. Co do czego, która ręka? Byłem kompletnie zagubiony i chłopcy chyba też. Tylko „Hrabiego” nie dręczyły wątpliwości: wybierał pewnie, a jak się czasem pomylił – odkładał sztuciec z kamienną twarzą i brał taki, jaki wziął komandor. A my? Zwlekaliśmy z rozpoczęciem dania, dopóki gospodyni nie zacznie, co taktowna pani domu uznała za polską kurtuazję względem dam. Obiad wreszcie się skończył, gospodarz zaprosił na kawę i likier do gabinetu. Odetchnąłem.

Odsuwając krzesło dostrzegłem ją. Wyszła spod stołu i ignorując obecnych dreptała ku werandzie. Kaczka krzyżówka. Za drzwiami werandy – teraz zrozumiałem, dlaczego były otwarte, choć z zewnątrz dolatywały chłodne powiewy – widniał ogród z sadzawką.

– Oswojona? – zapytałem

– Bo ja wiem… Przylatuje od lat w okresie lęgowym, buduje gniazdo przy sadzawce, w której się pożywia, a gdy kaczęta są lotne – znika razem z nimi. W tym roku, nie wiem dlaczego, upodobała sobie miejsce na gniazdo pod stołem. Nie przeszkadza jej, że spożywamy tu posiłki. Przyzwyczaiła się.

* * *

Przeżywaliśmy okres gierkowkiej prosperity PRL-u wspieranej zachodnimi pożyczkami, których spłatą ludowa władza zupełnie się nie przejmowała. W sklepach pojawiły się wędliny, kaszanka w obfitości zwisała z haków i można było zapijać ją zagranicznymi winami z Delikatesów. Złagodzone przepisy pozwalały na w miarę swobodne żeglowanie po morzu, a nawet zawijanie do obcych portów. Nie oznaczało to bynajmniej, że w tej atmosferze wszechwidzące oko wspomnianej władzy utraciło swoja ostrość. Nie ukrył sie przed nim wzmożony ruch na przystani, ale władza zapewne uznała – nie wiem czy samodzielnie, czy pod wpływem czyjejś sugestii – że wokółziemski rejs „Daru Szczecina” będzie jej znakomitą wizytówką i nie robiła „Hrabiemu” wstrętów.

„Lolo” nabrał więc wiatru w skrzydła i zaczął kompletować załogę. Mieli być w niej tylko sprawdzeni specjaliści: mechanik Jasio – ,,kaszlak”, Tolek – elektryka, Krzyś – radio, bosman Maciej – głównie takielunek, żagle i ogólnie wszystko, ja nawigacja. Razem z „Hrabią” – sześciu. Zabrakło siódmego: kuka. Co gorzej, wykruszył się Maciej – oferta pływania w świnoujskim Morskim Instytucie Rybackim wyrwała go ze Szczecina. Na swoje miejsce zaproponował Kazika.

Nie miał on wprawdzie dużego doświadczenia morskiego, ale to było bez znaczenia dla „Hrabiego” – wystarczyło słowo Maćka, u którego Kazik praktykował stawianie żagli na podstargardzkim Miedwiu. A przy tym patrzyło mu dobrze z tych otwartych, niebieskich oczu, którymi zniewalał dziewczyny. Zresztą „Hrabia” miał rzadką umiejętność poznawania się na ludziach już po pierwszej rozmowie i dlatego następnego dnia Kazio w kraciastej koszuli i roboczych spodniach ze „śliniaczkiem” królował w magazynie bosmańskim.

Tym razem decyzja „Lola” była szczególnie trafna: po kilku miesiącach, w drodze powrotnej do Szczecina, z sześciu zostało Mu tylko trzech – w tym Kazik. Ale to już inna i w dodatku zawiła historia.

* * *

Czekało nas dwanaście miesięcy ostrej harówy – tyle bowiem czasu dał klub „Hrabiemu” na wymianę olinowania, przeróbkę wolnych koi na magazyny z prezentami dIa Polonii, zdobycie i instalację sprzętu zazwczaj nie spotykanego na jachtach, np. spawarki, sprężarki powietrza do napełniania butli dla płetwonurków, „pieszczoszka” – aregatu prądotwórczego i mojego laboratorium fotograficznego z powiększalnikiem.

Nie przesadziłem z tą harówą. Oprcz adaptacji wnętrza do nowych potrzeb utrzymywaliśmy jacht w stanie, do którego szef był przyzwyczajony. Oznaczało to zajęcie na okragło: tu podmalować zadrapanie, tam zapleść linę, założyć opaskę… Już tylko umycie burt – to szczotkowanie dla dwóch osób na parę godzin.

„Hrabia” rzadko pokazywał się na przystani: biegał z papierkami i załatwiał. Do roboty było więc pięciu – wypadało po cztery metry bieżące łódki na glowę. Nic dziwnego, że po dwóch miesiącach uszyty na miarę mundurek wyjściowy wisiał na mnie jak szmata – schudłem o pięć kilogramów.

Gotowanie na jachcie nie jest szczególnie atrakcyjnym zajęciem, zwłaszcza w sztormie – gwałtowne i nieprzewidziane przechyły już niejednemu oparzyły „klejnoty rodzinne” wrzącą zupą z przewróconego gara. Status załogowy kuka, czyli ,,kambuzowego ścierwa”, też niewysoki, dlatego nadal brakowało nam mistrza warząchwi, choć „Lolo” obniżał poprzeczkę wymagań.

Wreszcie sam zabrał się do listy zaopatrzenia – działkę przewidzianą dla nieobecnego kuka. Długimi popołudniami przesiadywał w mesie, stukał w kalkulatorek, drapał się w czoło. Wiedział z doświadczenia, że dobra kuchnia jest połową rejsowego sukcesu. Nie zazdrościłem Mu: wyliczyć przy ograniczonym budżecie ile czego zabrać, aby wykarmić przez rok siedmiu chłopa urozmaiconymi daniami – to niezbyt atrakcyjna robota.

W tych latach jachty wychodzące w zagraniczny rejs przypominały dobrze zaopatrzone hurtownie artykułów spożywczych. Nieliczne dewizy, które udało się uzyskać kapitan wydzielał z kasy okrętowej tylko na zakup świeżych owoców, rzadziej warzyw, bo te w postaci suszonych kostek „drugi” powinien był kupić w domu. Nie wynikało to z kapitańskiego skąpstwa – w kasie musiał być żelazny zapas na paliwo, opłaty portowe, czasami na usługi cumowników (uwaga: nie podawajcie cumy, jeś1i nie musicie, przyjaznemu osobnikowi – może Wam potem wystawić rachunek), no i na nie przewidziane wydatki.

Prawie w ostatniej chwili „Hrabia” ściągnął kuka Marka gdzieś z głębokiego śródlądzia. Początkowo patrzyliśmy na

niego trochę krzywo: przychodził przecież na gotowe. Najważniejsze, że „Lolo” był szczęśliwy – nareszcie miał zaplanowany komplet, mogliśmy wychodzić. Była jesień 1973 roku.

* * *

Późna jesień to nie najlepsza pora do żeglugi po Biskaju – gorsza jest tylko zima. Dlatego „Hrabia” poganiał: każda godzina była cenna – przelecieliśmy przez Kanał Kiloński nie zadzwoniwszy nawet do komandora.

Na Północnym, gdzieś na wysokości Terschelling, przydmuchało mocniej – regularna „siódemka”. Dla „Daru” to

jeszcze nie sztorm, ale krótka i stroma fala była męcząca. Na próżno Tolek próbował parować sterem jej uderzenia – drżał od nich cały takielunek i dzwoniły kubki w kambuzie.

Przetarłem oczy – która to? Za piętnaście czwarta. Usiadłem i wciągałem skarpetę. Szło mi opornie – byłem zaspany. Żeby tak jeszcze pół godzinki… Nic z tego – za parę minut moja wachta. I wtedy usłyszałem trzask. A potem drugi, głośniejszy, po którym zniknął przechył.

W uchylonych drzwiach zejściówki zobaczyłem pobladłego Tolka. Bezwiednie obracając koło sterowe wykrztusił:

– Maszt…

Stała się rzecz nieprawdopodobna: rozplotło się ucho stalówki achtersztagu przy topowym okuciu grotmasztu. To był ten pierwszy trzask, kiedy puścił achtersztag. Maszt pozbawiony głównego odciągu od strony rufy złamał się przy pierwszym salingu – i to był ten drugi trzask.

Tolek Łoś przy złamanym maszcie. Na „Darze Szczecina” zajmował sie elektryką.

Jest niewesoło, ale nie beznadziejnie: kawałek grotmasztu jeszcze stoi, jest bezanmaszt i silnik. Ba, tylko dokąd płynąć?

„Hrabia” wie dobrze, że powrót do Szczecina oznacza koniec wycieczki. Droga do domu – dwa tygodnie, nowy maszt – półtora miesiąca z głowy. Będzie już zima. Nim puszczą lody przyjdzie kwiecień, a na kolejny sezon bez „Daru” klub się nie zgodzi.

– Wracamy, ale do Kilonii – zawyrokował „Lolo”.

Kilka dni później korzystaliśmy z gorących natrysków Kieler Yacht Clubu. Decyzję szef dobrze przemyślał: prawda, było dalej niż do innych portów, ale tu mamy darmowy postój i pomoc przyjaciół.

Agent Det Norske Veritas, firmy, w której „Dar” był ubezpieczony, przyszedł w godzinę po telefonie „Hrabiego”.

– Nie, będzie metalowy; klejenie i obróbka drewnianego trwałyby długo a wam się przecież spieszy. Konstrukcją masztu zajmie się tutejsza firma Ambau, ale jego rysunki musi zatwierdzić nasza centrala w Norwegii. Za dwa tygodnie powinien być gotowy.

„Lolo” nie nalegał – drewniany kosztowałby znacznie więcej ubezpieczyciela, o czym agent już nie wspomniał, ale byłby cięższy i mniej trwały, więc niech tam… No i „Dar” bedzie pierwszym w Polsce dużym jachtem z metalowym masztem, co mile łechtało ambicję szefa.

Dwa tygodnie zmarnowanego czasu. Każdy miał tam tych parę „zielonych” – wystarczyłoby zaledwie na kino i butelkę „cybantówy” kupionej w Kanale u wolnocłowego Zerssena. Nazwa tej taniej gorzały wywodzi się od „cybanta” – pierścienia sciągającego z taśmy metalowej, który trzeba było nakładać na łeb, zeby nie pękł po dwóch kieliszkach tej małmazji. Gdyby udało sie złapać jakąś fuchę, kupilibyśmy coś lepszego.

– Nie ma mowy o pracy „na czarno”, a na legalną – nie pozwalają nam nasze wizy tranzytowe. Sprobuję jednak

porozmawiać. – „Hrabia” ogolił się i zniknął na dwie godziny.No chłopcy, od jutra pracujecie w Howaldtwerke-Deutsche Werft – tutejszej stoczni. Oficjalnie. Potrzebują pilnie kilku ludzi do remontu ruskich kutrów rybackich. Pozwolenie załatwił komandor dzięki swoim dojściom w Landtagu. Ja muszę być na jachcie, bo przyjdą wziąć pomiary do masztu. Chcę też obejrzeć rysunki i naciskać aby Ambau rozpoczął prace przed ich zatwierdzeniem. Popołudniami mogę gotować. . .

– Masz za to u nas butelczynę – krzyknęliśmy chórem.

Był drobny szkopuł: stocznia leżała na drugim brzegu Zatoki Kilońskiej – autobusem prawie godzina jazdy. A1e z przystani klubu pocztowców na rzeczce Schwentine – pięć minut marszu. Cumowaliśmy tam jeszcze tego popołudnia.

* * *

Budynek pocztowców zamknięty na głucho, d1a nich sezon skończył się już dawno. Śnieg pokrywa przystań, jest zimno i nie ma elektrycznego „cycka” do podłączenia kabla.

Dni były krótkie, jak to późną jesienią, a z ładowaniem przeciążonych oświetleniem akmulatorów „nie wyrabiał” silnikowy alternator. Zresztą pędzić na postoju 40 koni mechanicznych tylko po to, aby uruchomić niezbyt wydajny ładowacz to czysta strata paliwa.

Nie oszczędzaliśmy go kiedy temperatury spadały dobrze poniżej zera. Jasio wygrzebał ze stoczniowego złomu starą chłodnicę samochodową i wentylator, sklecił z tego coś, co nazwał dumnie nagrzewnicą i włączył ją w obieg chłodzenia silnika. Gdy tylko ten zaterkotał, gasły światła w kubryku i w kojach – rozkoszne ciepło ściągało wszystkich do oficerskiej mesy z korzyścią dla ledwie zipiących, niedoładowanych i zimnych akumulatorów.

„Lolo” zdawał sobie sprawę z tego, że je zarzynamy.

– Zajrzyj do agregatu. To wprawdzie nie twoja działka, ale bez prądu…

Resztę sobie dośpiewałem: …radionamiernik i sprzęt telekomunikacyjny byłyby niepotrzebnym balastem. Odtąd rozpaczliwe wołanie „Jurek, zapal to cholerne g…” mogło wyrwać mnie z koi o każdej porze doby. Czy uruchomiliście kiedyś ręcznie wysokoprężny silnik w minusowych temperaturach zachowując spokój i nie używając brzydkich wyrazów? Jeśli tak – jestem pełen podziwu.

Przemarznięty tkwił w bakiście pod unoszonym – i przeważnie zaśnieżonym – siedzeniem kokpitu; prawie nieistniejące sklejkowe ścianki bakisty skonstruowano tak, aby zapewniały skutecznie dobre chłodzenie agregatu, nawet przy opuszczonym siedzeniu. I rzeczywiście zapewniały: był wychłodzony jak przysłowiowa „zimna d… w maju”.

Nie wiem dlaczego, ale nikt nie zapamiętał, że do ,,Instrukcji rozruchu chłodzonego powietrzem dieslowskiego agregatu prądotwórczego” należy dodać trzy punkty: 1. dużym czajnikiem wrzątku oblać zeberka chłodzenia cylindra, 2. drugi czajnik wrzątku wlać do miednicy ze szmatami i szybko obandażować nimi agregat, 3. odczekać 15-20 sekund i przed pociągnięcim linki, tzw. „szarpanki”, powiedzieć : „no, zaskocz pieszczoszku, bo jak nie, to ci…”. Zaskakiwał najpóźniej za drugim razem.

* * *

– Zakładać kaski, będziemy wymieniali zawory – zarządził brygadzista.

Dokąd też on nas prowadzi? Niżej nie można zejść – to już zęza. Pod stopami coś chlupocze, nad głową labirynt krętych rurociągów z zardzewiałymi zaworami. Część z nich wymontowano, na początek mieliśmy zakładać nowe. A więc najpierw zamocować go do jednej rury, a potem przyciągnąć ją i tę drugą stalówkami ręcznych lewarków – gdyby któryś puścił przy przetykaniu śrub, palców trzeba by szukać w zęzie.

Odkręcanie starych zaworów też dostarczało emocji. Nakrętki były tak przyrośnięte, że urywały pod kluczem przerdzewiałe śruby. Kiedy przychodziła kolej na ostatnią, chłopcy chowali się za metalową ściankę grodzi: odkształcające się rury strzelały śrubą i nakrętką w trudnych do przewidzenia kierunkach.

30. listopada „Lolo” podpisał kwitek: śliczny, nowiutki maszt był osadzony – koniec z brodzeniem w słonej mazi zalegającej zęzy niewybrażalnie zapuszczonych kutrów!

Błękitne niebo, woda jak lustro, tylko ta temperatura minus 15 stopni Celsjusza. Pomimo prowizorycznej budki ze starych plandek (sterować można było tylko na pokładzie) i podwójnych rękawic nikt nie wytrzymywał dłużej za kółkiem niż kwadrans.

Jasio wyciska wszystkie konie z kaszlaka, żeby tylko zdążyć do ostatniej śluzy zanim Kanał zamarznie. Uf, udało się. W Brunsbuttelkoog jest już znacznie cieplej, ale dla odmiany szaleje śnieżyca. Śluzowy przekrzykuje wiatr:

– Zacumujcie w przystani jachtowej – dzisiaj nie wyjdziecie na Łabę. W Hamburgu powódź, musieliśmy zamknąć trzecią bramę, dwie nie wytrzymałyby naporu wody. Otworzymy ją może za dwa dni. . .

cdn

Tekst i zdjęcia: Antoni Jerzy Pisz

Od redakcji: opowiadanie A. J. Pisza, „Hrabia Lolo – 20 lat później” po raz pierwszy było publikowane w australijskim „Tygodniku Polskim”, w listopadzie i grudniu 2001 roku. Opowiadania A. J. Pisza dotarło do Zeszytów Zeglarskich dzięki staraniu Ewy Poten i zamieszkałej w Australii Jolanty Boehm. Pomocy przy opracowaniu tekstu, opisaniu fotografii udzielił uczestnik tego rejsu, zamieszkały w Nowej Zelandii, Kazimierz Jasica.

______________________________________________________________________________________________________________________________

Antoni Jerzy Piszur. 1930, Lwów, zm. 2020, Sydney; inżynier chemik (Politechnika Szczecińska), żeglował z Ludomirem Mączką „Marią” z Peru przez Polinezję do Australii (Sydney), 1974-1976. Autor, m.in., skryptu „O astronawigacji bez kompleksów” i książki „Maria przez Pacyfik”; zainteresowania fotografią i ornitologią.

Mariola Landowska: Korspondencja z Lizbony

Mały port i wielkie wybrzeże.

Skąd taki tytuł?, ano stąd, że właśnie takie mam odczucia, udając się w te strony portugalskiego wybrzeża.

Sesimbra to nieduże, malownicze miasteczko, mały port rybacki, położony niejako po drugiej stronie Lizbony, tej od południa. Niespieszna podróż autem, przy delektowaniu sie spokojnym, nadmorskim krajobrazem, zajęła nam niespełna 50 minut, licząc od wjazdu na Most 25 kwietnia (Ponte 25 de Abril).

Mały port rybacki przed Clube Naval de Sesimbra. Tutaj, przy brzegu, miejscowi wodniacy trzymają swoje, małe łódki, a dalej, na głębszej wodzie, stoi parę jachtów żaglowych i motorowych.

Malowniczy zjazd do miejscowości Sesimbra przyciąga wzrok i zaprasza na plaże, takie jak Portinho da Arrábida, Praia da California, Praia do Ouro, ale my jedziemy do „Clube Naval de Sesimbra”, gdzie jesteśmy umówieni na pływanie wzdłuż brzegu, w stronę Portinho da Arrábida.

Wsiadam do łodzi razem z fotografką Kat Piwecką, która ostatnio wydała piękny album „In Love with Portugal”. Wypływamy na spotkanie malowniczych, wapiennych klifów, skalnych form i grot. Płyniemy łodzią z miejscowym portugalczykiem Ricardo, naszym przewodnikiem. Łódź tnie wodę pełną odcieni turkusu, lazuru, atramentowej niebieskości i nagle … delfiny!, przypłynęły w pobliże naszej łodzi. Cała rodzina delfinia; pływają obok nas, jakby bawiąc się, a może popisując się przed nami. My przeszczęśliwi, że mamy okazję prawie pogłaskać grzbiet delfinów o wielkich, roześmianych oczach.

Ricardo zatrzymał łódź i mogliśmy spokojnie obserwować nasz mały, wielki świat z bliska.

Te szczęśliwe momenty spokojnego obcowania z naturą, niestety, czasami zakłócały pływające w wodzie maseczki przeciwko covid-19. Matka – Ziemia wciąż jeszcze daje nam same dobrodziejstwa w postaci czystej wody, widoków, fauny i flory morskiej, a my? Kiedy widzi się takie obrazki jak maseczki porzucone na ulicy, na wodzie, to coż można powiedzieć o nas, ludziach?

Zachowajmy niezniszczoną naszą planetę dla przyszłych pokoleń. Oby te delfiny miały swoją czystą przestrzeń wodną, a i my razem z nimi swoje miejsce na Ziemi, w harmoni z Przyrodą.

Pozdrawiam serdecznie, Mariola Landowska

Com os melhores cumprimentos. 
www.mariolalandowska-art.com

_________________________________________________________________________________________________________________________Mariola Landowska – żeglowała w Jacht Klubie AZS w Szczecinie w latach osiemdziesiątych XX w. Z pasją oddaje się malowaniu i podróżom. Wystawy malarskie w Szczecinie, we Włoszech, w Portugalii, w Hiszpanii. Od kilku lat mieszka w Oeiras koło Lizbony.

Grzegorz Węgrzyn: List z rejsu na koniec Zatoki Botnickiej.

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie Grzegorz-Węgrzyn.jpg

03.08.2021, wtorek, Torehamn

Ahoj przygodo!

Pomysł żeglugi jachtem w Zatokę Botnicką zrodził się, gdy okazało się, że nie popłynę w NWP (żegluga w NWP została wstrzymana przez władze Kanady, z powodów sanitarnych – przyp. red.). Chociaż Regina R II była w kwietniu na próbach morskich, to taka próba – rejs do północnych krańców Zatoki Botnickiej – będzie najlepszym sprawdzianem. Zapakowałem się z prowiantem na trzy miesiące (łącznie z wojskowym chlebem), paliwa – pełen zbiornik, do tego smary, oleje.

Przygoda z Zatoką zaczęła się w porcie Lulea (28-30.07.2021), gdzie dotarłem po czterech dobach od ostatniego portu jakim był Degerhamn na wyspie Oland. Kilkanaście mil szkieru płynąłem nocą, przy całkiem dobrej widoczności, a to za sprawą pełni księżyca. Cały ten odcinek przepłynąłem na silniku, nie chcąc nadmiernie ryzykować na wąskim i krętym farwaterze. Było o tyle dobrze, że cały tor wodny jest oświetlony.

W Lulei stałem dwa dni, odpocząłem po kilkudniowym przelocie, uzupełniłem paliwo, wodę. To wszystko jest na kei, a koszt jednej doby wynosi 250 koron szwedzkich (wychodzi jak w Trzebieży).

Następnym planowanym portem jest Torehamn, najwyżej – geograficznie – położone miejsce w Zatoce Botnickiej. Tak zaplanowałem wypłyniecie, żeby drugi raz nie płynąć w szkierach nocą. Ale nie ma tak dobrze, poranna kontrola barometru wskazała, że będzie załamanie pogody. Trudno, płynąć trzeba.

Pierwsze kilka godzin nie zapowiadało zmiany, ale już po południu zaczęło się: rozbudowujące się kołnierze chmur szkwałowych nie poprawiły mi nastroju. Zmieniłem obrany początkowo kurs na Torehamn i zacząłem uciekać z potencjalnego niebezpieczeństwa. I udało się, dostałem małą dawkę wiatru, a to że kilka godzin dłużej będę płynąć to nic to.

A jednak miało to znaczenie, bo nim podszedłem do stawy podejściowej, zaczęło robić się ciemno. Tym razem całe niebo było zakryte chmurami i ani światełka znikąd, a po białych nocach żadnego śladu. Miałem nadzieję, że cały tor podejściowy bedzie oświetlony jak do Lulei. Niestety, okazało się inaczej i wpłynąłem w szkiery ze świadomością, że bedę musiał pokonać trasę po ciemku. Zawrócenia nie brałem pod uwagę. Przygotowałem silnik do dłuższej pracy, sprawdziłem jeszcze raz mapy elektroniczne, przygotowałem „szperacz” i z nadzieją w sercu postawiłem sobie wyzwanie – nocą do Torehamn.

03.08.2021, wtorek

Szczęśliwie pogoda się uspokoiła i powolutku, z kontrolą na monitorze, płynąłem do portu Torehamn w oczekiwaniu czegoś szczególnego, jakiś pięknych widoków. Gdy przypłynąłem bladym świtem zobaczyłem starą keję, stare silosy po cemencie i … wymarzone miejsce do zacumowania longside. Takie cumowanie w żeglowaniu solo jest szczególnie wygodne i pożądane, bo jak ci każą stanąć na muringu albo kotwicy i do kei, to robi się kłopot. Gdy tylko powiązałem „sznurki”, od razu „poszedłem w koję” i spałem do południa. Był 31. lipiec 2021 roku.

Nie ma chyba co pisać o rutynowych zajęciach jak znalezienie prądu, wody, bosmana, bo to oczywiste. Jedno mnie zaskoczyło szczególnie, że ten port to zwykły kemping z małym pomostem dla żeglarzy włóczęgów. W każdym bądź razie nie tak wyobrażałem sobie koniec Bałtyku. Na pamiątkę dostałem dyplom pobytu w tym miejscu, co sprawiło mi dużą radość.

Następny port do którego planowałem popłynąć to Haparanda, odległa od Torehamn o około 60 Mm. Trasa podobna: kręta, pomiędzy wysepkami i kamieniami wystającymi z wody tuż przy farwaterze. Wypłynięcie zaplanowałem bladym świtem, żeby uniknąć poprzedniego doświadczenia. I udało się. Przy ładnej pogodzie i sprzyjającym wietrze dotarłem późnym popołudniem do Haparandahamn.

04.08.2021, środa, Haparandahamn

Tutaj, w Haparandahamn, mam zamiar stać dwa dni, wyczuć klimat portu i pojechać do miasta Haparandy, na zwiedzanie. Sam port jest odległy od miasta o 18 km i tylko autobus cztery razy dziennie obsługuje tę trasę. A pojechać trzeba, bo popłynąć się nie da. Wiatry wiejące z północnych kierunków wywiały wodę z rzeki Tornio. Miejscowy rybak, który wiózł mnie do miasta, był tak uprzejmy, że pokazał miejsca gdzie normalnie jest woda, a dzisiaj jej nie ma. Twierdził, że wywiało 0,7m; miejscowy chyba wie co mówi. I tak po dwóch godzinach zwiedzania wsiadłem w autobus powrotny.

05.08.2021, czwartek, Kemi

Jestem w Kemi. Pogoda – wspaniała, co prawda w nocy spada do dziesięciu stopni Celsjusza, ale w dzień można chodzić „na krótko”. Tak jest na lądzie, ale na morzu trzeba się ubierać. Czuć, że to sierpień i Północ.

Trasa z Haparandahamn do Kemi nie była wcale łatwiejsza niż do Torehamn. Tutaj to dopiero było zawijasów; trzeba być skupionym przez cały czas. Nie było mowy o tym, żeby coś zrobić do jedzenia. Tylko szybkie picie i to z wyglądaniem ciągłym z kambuza. Chwila nieuwagi i można „pocałować” się z boją.

Chyba mogę powiedzieć, że już się obyłem ze sposobem prowadzenia nawigacji. Staje się to dla mnie coraz łatwiejsze, przecież należymy do tego samego systemu (systemu IALA – przyp. red.), ale jednak trema człowieka zjada. Po dotarciu do Kemi od razu pojawił się bosman i udzielił instrukcji poruszania się po porcie. Wszyscy są bardzo mili i uczynni. A szczególnie mnie ucieszyła jedna rzecz: Regina R II była w ciągłym zainteresowaniu żeglarzy. Przychodzili, podziwiali i zawsze padało pytanie: ”kto to jest na zdjęciu”. Kiedy odpowiadałem, że Babcia to zdziwienia i aplauzu nie brakowało.

Następną miłą niespodzianką był fakt wywieszenia polskiej flagi na maszcie. Na całej dotychczasowej trasie, pierwszy raz się tak stało.

Kemi jest miejscem z którego najłatwiej dostać się do wioski Św. Mikołaja. Na tę podróż trzeba zarezerwować cały dzień. Możemy pojechać pociągiem albo autobusem. Po około półtorej godziny podróży jesteśmy w Rovaniemi. Tutaj trzeba przesiąść się na autobus podmiejski i po około pół godziny jesteśmy w „Santa Claus Village”, Arctic Circle. Na terenie całej wioski panuje atmosfera Świąt Bożego Narodzenia za sprawą kolęd płynących z głośników. Reszta to już biznes: sklepy z pamiątkami, restauracje, domki do wynajęcia. Jest jeszcze biuro do wydawania certyfikatów przekroczenia koła podbiegunowego. Nigdy nie przypuszczałem, że koło podbiegunowe będę przekraczał piechotą. Chociaż takich przekroczeń mam kilka, ale wszystkie jachtem. Po powrocie na jacht dotarło do mnie, że wyprawa została w 100% zrealizowana. Czas wracać do domu. Do zobaczenia w Szczecinie. Pozdr kpt. G. W.

Grzegorz Węgrzyn

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Stawa wejściowa do szkieru w Lulea.

Koniec Bałtyku na mapie.
Dyplom pobytu w najdalszym na północ punkcie Zatoki Botnickiej (i Bałtyku).

Boja jest na głębokości 2,5m, za nią jest tylko 0,6m.
Kemi, widok na budynki klubowe i restaurację.
Regina R II przy kei w Kemi.
Autor na Arctic Circle.

Fot. Autora

__________________________________________________________________________________________________________________________Grzegorz Węgrzyn – ur. 1952r. w Zwierzyńcu n/Wieprzem; żeglarstwo morskie uprawia od 1976 r. w szczecińskich klubach: HOM, LOK, Stal Stocznia; w 1983 i 1984r w załodze s/y „Karfi” pod kpt. Zbigniewem Rogowskim (Mistrzostwa Polski); żeglował na Bałtyku, Morzu Północnym, Adriatyku, Morzu Czarnym; brał udział w wyprawie „Islandia 2009” na s/y „Stary”(kpt. M. Krzeptowski), w wyprawie J. Kurbiela na Grenlandię (2010) i na Svalbard (z kpt. K. Różańskim) w 2011r; w czerwcu 2015r. na jachcie „Regina R” wypłynął w rejs, z pierwotnym zamiarem samotnego, non-stop opłynięcia Ziemi, z którego to zamiaru żeglarz wycofał się na Atlantyku, a rejs przerwany został 15.04.2017r na Pacyfiku z powodu awarii steru i utraty jachtu.

Na żeglarskim szlaku

Na południe od Starej Świny, oddzielona od wyspy Wolin, leży inna wyspa, a na niej wieś (obecnie dzielnica Świnoujścia) o zachowanej przez wieki starej słowiańskiej nazwie Karsibór. Nazwa wsi dała miano nowej wyspie, powstałej po oddzieleniu sie od wyspy Uznam (staropolska nazwa – Orzna) po wybudowaniu w końcu XIX wieku przekopu, znanego dziś jako Kanał Piastowski. Na końcu wsi, w miejscu gdzie przed wybudowaniem Kanału była przeprawa przez Świnę – z Uznam na Wolin, wzniesiono na przełomie XV i XVI wieku kościół murowany z cegły, na kamiennym fundamencie.

I właśnie w tym kościele, dziś pw. Niepokalanego Poczęcia NMP, pod drewnianym stropem belkowanym, wisi od ponad stu lat okazały model żaglowca z rozpiętymi na rejach żaglami. Model jest wotum dziękczynnym złożonym jako dowód wdzięczności za ocalenie życia. Tragedia rozegrała się na wodach Zalewu Szczecińskiego w czasie sztormu; statek zatonął, a uratowany bretoński żeglarz ofiarował, właśnie jako dziękczynne wotum, model karaweli z końca XVII wieku.

(red.)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

A film by Adam Benish: A R T Y K U Ł Y

Sierra dorastała w Kanadzie, gdzie każde lato spędzała na łódce na jeziorze Ontario wraz ze swoim dziadkiem emigrantem z Polski. Jest to historia o domu i rodzinie, tradycji i o przenoszeniu jej z pokolenia na pokolenia. Sierra i Lucjan razem podnoszą żagiel…

OFFICIAL TRAILER: https://www.youtube.com/watch?v=VW6Y5L0zhwE&t=1s

___________________________________________________________________________________________________Grzegorz Węgrzyn:  L I S T Y  

Pierwsze kilka godzin nie zapowiadało zmiany, ale już po południu zaczęło się: rozbudowujące się kołnierze chmur szkwałowych nie poprawiły mi nastroju. Zmieniłem obrany początkowo kurs na Torehamn i zacząłem uciekać z potencjalnego niebezpieczeństwa…

______________________________________________________________________________                                             Ruda Krautschneider:                            K O R E S P O N D E N C J E

W dziejach światowego żeglarstwa, do tej pory, nic takiego się nie wydarzyło. Tak, naprawdę, ten jacht jest już pływającym muzeum. Po tylu latach jest w doskonałej kondycji. Na bliznach kadłuba widać, że zszedł z licznych szkierów. Te widoczne rany, są jak blizny na ciele wojownika…

______________________________________________________________________________

  Mariola Landowska: K O R E S P O N D E N C J E

Sesimbra to nieduże, malownicze miasteczko, mały port rybacki, położony niejako po drugiej stronie Lizbony, tej od południa. Niespieszna podróż autem, przy delektowaniu sie spokojnym, nadmorskim krajobrazem, zajęła nam niespełna 50 minut, licząc od wjazdu na Most 25 kwietnia (Ponte 25 de Abril)…       

______________________________________________________________________________                                           Lucjan Modzynski:                                            W S P O M N I E N I A

Każdą wolną chwilę spędzałam na przystani. Stosunkowo szybko zacząłem ścigać się na Cadetach (…) Złapałem bakcyla, dałem ponieść się do tego stopnia, że moja edukacja została zachwiana, groziła mi poprawka z matematyki.
Dyrektorem liceum był matematyk, człowiek empatyczny i otwarty, i – na moje szczęście – był zwolennikiem żeglarstwa…

______________________________________________________________________________

Anna Kaniecka-Mazurek: R E C E N Z J E

Trzeba przyznać, ze kapitanowi nie brakuje talentu gawędziarza, czytając kolejne strony zanurzamy się w morskie opowieści. Dużo tu zabawnych anegdot, wiele ilustracji oraz informacji o akwenach i jachtach…

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

F O T O

Tak wyglada koniec Bałtyku, północny kraniec Zatoki Botnickiej. Fot. G. Węgrzyn

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Ruda Krautschneider: Korespondencja z Czech

Rudolf "Ruda" Krautschneider - niezwykły czeski żeglarz

Ile tych stopni jest do żeglarskiego nieba?

W Pucku w porcie stoi na kei jacht Czarny Diament. Wspina się wysoko nad innymi jachtami. Dostęp na pokład jest stalowymi schodami. Ile tych stopni jest do żeglarskiego nieba. Ta stalowa bryła od przeszło czterdziestu lat pływała po oceanach mierząc jego wielkość 300 000 mil długim kilwaterem.

Czarny Diament wypłynął z Polski w 1978 roku. Jego kapitan i armator, Jurek Radomski odbył rejs trwający 32 lata.

Po powrocie i remoncie jachtu znów wypłynął na szlaki oceaniczna na cztery lata.

W dziejach światowego żeglarstwa, do tej pory, nic takiego się nie wydarzyło. Tak naprawdę ten jacht jest już pływającym muzeum. Po tylu latach jest w doskonałej kondycji. Na bliznach kadłuba widać, że zszedł z licznych szkierów. Te widoczne rany, są jak blizny na ciele wojownika. Mocny takielunek trzyma dwa maszty, które sterczą ku niebu.

Grupa żeglarzy przygotwuje jacht do wodowoania. Szlifowanie, później malowanie antyporostową farbą, czasami przerywa deszcz. Nareszcie jacht stanął na wodzie. Przez chwilę sie kiwa i później przymocowany do kei, wygląda że lada moment wyruszy w morze. Na twarzy Jurka – morskiego wilka – widać zadowolenie. Zapala sobie fajkę i jest czas na morskie opowieści. Z różnicą do jachtu, kondycja kapitana już nie jest doskonała. Nadzieja, żeby sie znalazł drugi Jurek Radomski i ożywił legendę Czarnego Diamentu w oceanach jest niewielka. 80-letni kapitan Jurek Radomski znów wypłynie z Czarnym Diamentem na morze.

No, ile można?

Ruda Krautschneider

__________________________________________________________________________________________________________________________Rudolf „Ruda” Krautschneider –ur. 1943r. w Wiedniu (Austria); czeski żeglarz, budowniczy i jachtów popularyzator żeglarstwa, pisarz, filmowiec, działacz społeczny na rzecz dzieci; od początku aktywności żeglarskiej związany z polskim środowiskiem żeglarzy i budowniczych jachtów. Na zbudowanych przez siebie jachtach odbył dalekie wyprawy oceaniczne: „Velą” na Szetlandy i Islandię, „Polką” na Spisbergen i Falklandy, „Polarką” rejs wokół Antarktydy, „Victorią” i „Polarką” rejs wokółziemski szlakiem wyprawy Magellana; w ostatnim czasie (wiosna 2021r.) zbudował niewielki jacht (3,3m długości) „Eurica” i zamierza nim żeglować po Bałtyku, Morzu Północnym i dalej na Północ; nagradzany wielokrotnie za swoje dokonania żeglarskie, pisarskie, filmowe, m.in. nagroda Conrady (2014r.).

_____________________________

Od redakcji: korespondencję powyższą zamieszczamy dzięki uprzejmej zgodzie Zbigniewa Kosiorowskiego, do którego tekst korespondencji dotarł bezpośrednio od Rudy Krautschneidera.

__________________________________________________________________________________________________

Znalezione w internecie.

Eurica
Délka: 3,3 m
Šířka: 2,2 m
Oplachtění: 10 m2
Celk. váha: 460 kg
Ponor 1,4 m

Plachetnice Eurica

Eurica je oceánská plachetnice, její stavba mi zabrala tři měsíce práce. Trup je z PVC pěny z obou stran olaminované. Tato konstrukce je extrémně pevná při zachování malé hmotnosti trupu. Demontovatelná kýlová deska umožňuje snadnou přepravu na vleku za osobním automobilem.Nikdy jsem z takového materiálu loď nestavěl a chtěl jsem si to zkusit. Musím říci, že to bylo poprvé a naposled. Vím, že tato technologie se úspěšně používá při stavbách malých letadel. Řezání a broušení těchto materiálů je zdraví škodlivé. Zvláště v amatérských podmínkách si těžko zajistíte dostatečnou ochranu očí a dýchacích cest. Svědění pokožky a případné ekzémy jsou nasnadě. Zápach v interiéru lodi naštěstí časem vyprchá.Lodě stavím celý život. Ze dřeva, z překližky, z oceli, ferocementu, duralu. Pamatuji časy, kdy jsme stavěli kanoe i z lepeného papíru. Je radost loď stavět a ještě větší loď dostavět. Největší radost je plout s ní oceánem. Většinou se mi to podařilo. Doufám, že i v čase covidu.

Więcej na: https://www.moreplavecruda.cz/

Beata Gadowska: wywiad z Lucjanem Modzynskim

Beata Gadowska: Myśląc o żeglarstwie, o swoich początkach, czy jesteś w stanie przywołać w pamięci moment kiedy zaczęła się Twoja żeglarska przygoda?

Lucjan Modzynski: Z perspektywy czasu myślę, iż śmiało mogę przyznać, że moja przygoda z żeglarstwem rozpoczęła się w roku 1959, kiedy to zacząłem uczęszczać do Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Asnyka przy ulicy Małopolskiej w Szczecinie. To w tym czasie każdą wolną chwilę spędzałam na przystani. Stosunkowo szybko zacząłem się ścigać na Cadetach: team Zbyszek Kowalczyk i Lucjan Modzyński. Złapałem bakcyla, dałem się ponieść do tego stopnia, że zachwiała się moja edukacja, groziła mi poprawka z matematyki.
Dyrektorem liceum był wtedy profesor Kazimierz Machaj. Matematyk, człowiek empatyczny i otwarty, i – na moje szczęście – był zwolennikiem żeglarstwa.

Dostałem szansę na poprawkę i drugie miejsce w mistrzostwach Okręgu Szczecińskiego dla chwały Liceum im. Adama Asnyka.

B. G: To była tylko Twoja przygoda czy miałeś współtowarzyszy?

L. M: A, skąd…, było tak jak ponad dwie dekady później śpiewał zespół „Perfect” w piosence pod tytułem „Autobiografia”: „Było nas trzech, w każdym z nas inna krew, ale jeden przyświecał nam cel”.

Ja, Zbyszek Kowalczyk, Krzysztof Czerski – dream team. Po jakimś czasie dołączył do nas Michał Kęszycki oraz Jurek Kołakowski.

B. G: Gdzie zaczynaliście żeglarską przygodę?

L.M: W ówczesnym LPŻ, przystani żeglarskiej w Szczecinie-Dąbiu przy ulicy Przestrzennej 9. Była też tam stocznia jachtowa (późniejsza Morska Stocznia Jachtowa im. Leonida Teligi – przyp. red.), w hangarze, który kiedyś pełnił funkcję hangaru lotniczego. Po drugiej stronie, od ulicy było lotnisko lecz nie dla regularnych lotów, bo w tym już czasie Goleniów przejmował loty szczecińskiego lotniska pasażerskiego. W zatoce gdzie był LPŻ była także przystań AZS-u i bardzo blisko przystań PTTK.

B.G: Pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z tzw. wielką woda?

L.M: Pierwsza wizyta w Klubie? Oczywiście! Takie spotkania na zawsze pozostają w pamięci. Miałem wtedy czternaście lat. Było nas kilku, znaliśmy się z gry w piłkę nożną w parku przy ulicy Śląskiej. Wyobraź sobie, my młodzi, niedoświadczeni, a tu Olek Franckowski i Zygmunt Kowalski, obaj już wtedy wytrawni żeglarze. Nasza trójka miała gęby otwarte ze zdziwienia i zachwytu, samo doświadczenie bycia na jachcie. Super przeżycie. Oczywiście, z każdą wizytą łączyło się jakieś popływanie albo nauka czegoś czy to na czy pod pokładem.

Tak to się zaczęło…

B.G: Jaki to był jacht, ten pierwszy?

L.M: Spotkanie było na Radogoście lub Perunie, nie jestem już pewien, bo to bliźniacze jachty. Trzeci z jachtowej „braci” był w Gdyni. Te jachty były znane pod nazwą „Koń Morski”.

B.G: Powiedz, proszę, kilka słów o jachtach w LOK-u?

L.M: Jachty w latach sześćdziesiątych były pod pieczą pojedynczych żeglarzy, były podremontowywane, ale jako że żeglarstwo to jest też szkoła życia, o jachty musieliśmy dbać sami. Jedne z najstarszych jachtów to s/y Chrobry, drewniany dwumasztowiec, zdaje się, że miał około stu metrów kwadratowych żagla. Najczęściej był używany do egzaminów praktycznych, no i na dłuższe rejsy. W Klubie każdy jacht miał swojego kapitana, który sprawował pieczę nad nim. Jachty pływały po Jeziorze Dąbskim, po Zalewie Szczecińskim, Bałtyku. W dobrym stanie pływań morskich były już wymieniony Radogost i Perun, ale też Chrobry, Saturn (blaszak, bardzo charakterystyczny jacht typu szpicgat) i chyba najstarszy: Strybog, którym opiekowałam się ja. Oczywiście Conrad i w następnej kolejności pokazały się w LOK-u Cartery oraz Cariny. To był początek lat siedemdziesiątych.

B.G: Jak wspominasz instruktorów?

L.M: Żeglowali i uczyli żeglować, znałem ich raczej tylko od strony żeglarskiej, bardzo mało z życia prywatnego.

Zygmunt Kowalski niewiele mówił o pracy, a prawdę mówiąc nikogo z nas to nie obchodziło. Był pracownikiem Wydziału Propagandy w PZPR. Tu muszę nadmienić, że pamiętam Zygmunta jako super żeglarza i doskonałego instruktora, no i starszego kolegę. Bardzo dobrze pamiętam jak uczył nas (to młodsze pokolenie) pływania na DZ-tach, naukę wiosłowania (piórkowania).

Olek Franckowski chyba już wtedy był na Politechnice Szczecińskiej, niestety nie pamiętam na jakim wydziale. Zdaje się, że pozostał na Politechnice po studiach. Edukował ludzi i w szkole i na wodzie.

Jurek Kraszewski „Hrabia Lolo” trochę się ścigał, i co dla nas ważne, w LOK-u miał pieczę nad jachtem o nazwie (i typie) Conrad. Sporo z nim żeglowaliśmy, ale załogę regatową „trzymał swoją”.

Człowiekiem, który także nie stronił od edukowania młodych był Bogdan Dacko, regatowiec, zawsze nam imponował. Był jednym z pierwszych, który regacił się na Dragonie. Czasem komuś z naszej czwórki udało się z nim popływać.

Miło wspominam Jerzego Szalajko, żaglomistrza. Był autorytetem w ożaglowaniu i choć nie „zadawał” się z nami to nigdy nie pozostawił pytania bez odpowiedzi. Współpracował z naszymi regatowcami Kubą Jaworskim i Jurkiem Siudym.

Jurek Karpinski i Poldek Winkler, duet regatowy na Starach. W Klubie były dwa o pięknych nazwach Ariel i Zeus. Zawsze ich podziwialiśmy za ich kunszt żeglarski i regatowy. W każdych regatac, gdzie brały udział Stary, to ten duet – karpiński, Winkler – był w pierwszej trójce z przewagą wygranej.

Hubert Paciepny „przywiązany” do Radogosta. Był w wojsku w WOP koło LOK-u i więcej czasu spędzał na łódce niż na służbie. Jak tylko miał szansę to brał udział w regatach. Stworzył żeglarskie małżeństwo, ożenił się z bodajże siostrzenicą Witka Pajewskiego, a towarzyska wieść niesie, że wyjechał potem do Niemiec.

Sam Witek Pajewski, nie wiem skąd się wziął i gdzie zniknął, a był to facet o nieprzeciętnej cierpliwości, jak czegoś kogoś uczył to tak długo aż on był zadowolony, a nie uczeń.

Nie za dużo tych nazwisk? Chyba się zapędziłem…

B.G: Nic bardziej mylnego, ktoś jeszcze dzielił się z wami, młodymi, doświadczeniem?

L.M: Ooo tak…!

Kaziu Jamro, super pogodna sylwetka żeglarza, bardzo często żeglował z Jurkiem Kraszewskim. zawsze uśmiechnięty, skory do żartów. W jego towarzystwie nie można było być poważnym.

Stasiu Betka, surowy, ale sprawiedliwy, na ile żeglował trudno powiedzieć, ale za to był dla nas najważniejszy, bo był bosmanem LOK-u. Dbał o jachty, dbał o załogi, bardzo dużą uwagę zwracał na bezpieczeństwo nas wszystkich. „Joby” się dostawało jak czasem wypłynęliśmy bez wpisu do księgi bosmańskiej.

Kolejna postać z LOK-owskiej śmietanki żeglarskiej to, Tadziu Sułek, chyba był najdłuższym stażem członkiem Zarządu LOK-u. Cechowały go stoicki spokój i nieprzeciętne poczucie sprawiedliwości. Zawsze opanowany.

Długoletni kierownik Klubu Krzysztof Pacan, miał pod sobą nie tylko żeglarzy, ale i motorowodniaków.

B.G: To byli instruktorzy, a rywale regatowi?

L.M. Była spora grupa moich rówieśników. Bracia, Wojtysiakowie Edek i Zdzichu, Marzena i jej brat Kuba Kalita – ich ojciec był kierownikiem całego ośrodka, miał pieczę nad administracją jachtów, koordynował hangary dla łodzi oraz współpracę ze Stocznią Jachtową.

Z innego podwórka żeglarskiego dużym rywalem dla mnie i Zbyszka Kowalczyka był Andrzej Gedymin z którym ścigaliśmy się na Cadetach. Andrzej później bardzo długo pracował w redakcji Głosu lub Kuriera Szczecińskiego.

Kolejny duet żeglarski to Jurek Konopka i Jurek Wyczesany. Jurek Konopka był moim trenerem pływackim zanim się spotkaliśmy na przystani LOK-u, gdzie opiekował się jachtem o wdzięcznej nazwie Powiew. Był to jacht kabinowy z mieczem, a nie z kilem.

Równie znana postać to Zbyszek Pawlak, silny jak tur, a łagodny jak baranek. Zawsze był przy jachtach do tego stopnia, że pracował w stoczni jachtowej, żeby być bliżej łodzi.

Witek Kawecki, który przeszedł na kierowanie HOM-em, czyli Harcerskim Ośrodkiem Morskim w Dąbiu.

Tadziu Zajaczkowski – finnista i jego kolega rywal “Ksiądz Busoni” (nie pamiętam imienia i nazwiska).

Muszę jeszcze wspomnieć o braciach Landsbergach. Ciekawostką jest, że wśród nas żeglarzy zawiązywały się rodziny, siostra Landsbergów – Jola, też żeglarka, wyszła za mąż za Tadzia Zajaczkowskiego.

Koledzy i rywale w zdobywaniu „Błękitnej Wstęgi” Jeziora Dąbskiego to Jurek Siudy, który pływał na Karfi (jeśli mnie pamięć nie myli to na jednym z Conradów) i Kuba Jaworski na Conradzie „pożyczonym” od Jurka Kraszewskiego.

Człowiekiem do tańca i do różańca był Stefan Boguniewicz, plotka niosła, że był w jakiejś tam Egzekutywie Partyjnej. Wspaniały kolega, dobry żeglarz.

Mieliśmy w naszym gronie żeglującego płetwonurka Krystiana (dla nas Krzysiu Sadowski) bardzo mu zazdrościłem, że właził pod wodę. Ja przygodę z nurkowaniem rozpocząłem lata później, w Kanadzie.

W latach 60-tych z Olsztyna przywędrował do nas do Klubu Jurek Kołakowski z Wandzią, najbardziej cierpliwą żoną żeglarza jaką kiedykolwiek znałem. Jeszcze wtedy nie wołaliśmy na niego Kołek. Wsiąknął w Klub od pierwszego dnia. Kolejna dusza żeglarska i koleżeńska nie mówiąc o jego darze organizacyjnym.

O Jurku „Kołku” Kołakowskim można by napisać książkę. Mam przyjemność i przywilej być jednym z bliższych jego kolegów, przyjaźnimy się do dziś, choć obaj przenieśliśmy się na drugą półkulę. On z rodziną w Stanach, a ja wylądowałem w Kanadzie. Jurek był jednym z inicjatorów słynnych spotkań „Polonia Rendezvous”, które przez wiele lat odbywały się w Ameryce Północnej. Ponadto organizował dla rodaków – Polonusów, rejsy morskie po Bałtyku, choć nie tylko. Nadal aktywnie żegluje.

Nie mogę pominąć człowieka, który przed laty był w sąsiednim Klubie AZS, a obecnie jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych szczeciniaków w polonijnym, żeglarskim środowisku w Toronto. Z Jasiem Jankowskim czasem spotykamy się na wodzie, wspominamy Olka i innych. To nas zbliżyło…

B.G: A, który z Polaków w Toronto zrobił na Tobie największe wrażenie? oprócz Jasia oczywiście…;)

L.M: Kilka razy udało mi się spotkać Ludomira Mączkę “Ludojada”. Przepraszam za kolokwializm, ale szczęki opadały jak on opowiadał, jak rozmawiał. Kilkakrotnie rozmawialiśmy, tu w Toronto. Był Honorowym Członkiem Klubu White Sail w Toronto.

B.G: Ożywasz na te wspomnienia… nadal żeglujesz?

L.M: Tak, zdecydowanie, to były piękne czasy… o tym jak potoczyły się losy LOK-u gdzieniegdzie coś słyszałem, ale w 1976 roku wyjechałem z Kraju. Od wyjazdu najbliższe kontakty aż po dziś dzień utrzymuję z Jurkiem Kołakowskim i Januszem Jankowskim, jeśli mogę ich nazwać, szczeciniakami. Żegluję, partycypuję w spotkaniach żeglarskich. W Toronto jestem członkiem Polish-Canadian Yacht Club “White Sail” …

Znając brać żeglarska wierzę że gdybym się dziś spotkał z kimkolwiek kogo wspomniałem, to byłoby tak, jak byśmy się nie widzieli wczoraj.

Ahoj i do zobaczenia na wodzie, stopy wody pod kilem.

Rozmowę prowadziła i zredagowała Beata Gadowska, też żeglarka, jak wyżej wymienieni.

_________________________________________________________________________________________________________________________ Beata Gadowskaod lat niezwiązana z zawodem, absolwentka dziennikarstwa, od prawie dekady w Kanadzie, jest członkiem kilku klubach i organizacji żeglarskich w Polsce i w Kanadzie, żegluje turystycznie, ale wie, że „Kapitan ma zawsze rację! „

Anna Kaniecka-Mazurek: Recenzja książki

Ziemowit Barański, Jak się raz zacznie…, Wydawca: Maciej Nuckowski, Warszawa 2021, ss. 329.

Morskie opowieści kapitana Barańskiego.

„Jak się raz zacznie” kapitana Ziemowita Barańskiego, to w pewnym sensie księga jachtów polskich. Tyle, że wybranych według szczególnego klucza. Tym kluczem jest osobista żegluga na danej jednostce, a trzeba przyznać, że są to jachty ciekawe i w większości bardzo znane. Kapitan Barański pływał bowiem m.in. na s/y Roztoczu, STS Pogorii, s/y Oceanii i STS Fryderyku Chopinie, a zaczynał swoją przygodę żeglarską od lektury w domowym zaciszu… Przeczytał książkę Jacka Londona „Żegluga na jachcie Snark”, zaczął marzyć, puścił wodze fantazji i … wybudował czterometrową „Balię”. Potem były DZ-ty i kolejne coraz to okazalsze i lepsze nautycznie jednostki.

Książka Barańskiego zbudowana jest z krótkich opowieści opisujących poszczególne przygody na kolejnych jachtach i żaglowcach. Trzeba przyznać, że kapitanowi nie brakuje talentu gawędziarza, czytając kolejne strony zanurzamy się w morskie opowieści. Dużo tu zabawnych anegdot, wiele ilustracji oraz informacji o akwenach i jachtach. Dlatego użyłam określenia „księga”, bo to słowo dobrze oddaje układ formalny tej publikacji. Opowieści o poszczególnych jachtach i rejsach są ułożone chronologicznie, usystematyzowane w spisie treści.

Komu polecam „Jak raz się zacznie”? Każdemu kto lubi w długie zimowe wieczory z nostalgią w sercu i szczyptą humoru żeglować na kartach wspomnień, wynurzając z pamięci miejsca, ludzi, bądź jachty, które i jego samego urzekły, gościły i bawiły. Bardzo przyjemna lektura, a przy okazji nie mała porcja wiedzy o polskich (przede wszystkim) jachtach żaglowych. Ach, no i może stanowić inspirację dokąd popłynąć, gdzie nas jeszcze nie było!

P.S.

A na koniec postanowiłam dodać odrobinę zwierzeń, czyli o tym jak kapitan Barański „zawitał” do mojej rzeczywistości niemal osobiście!

W upalny lipcowy weekend bieżącego roku zawinęliśmy s/y Polanem do Nowego Warpna i tam, stojąc longside do burty słynnej, niedawno pięknie odrestaurowanej i znów żeglującej z młodą maszoperią, s/y Marii Ludomira Mączki, i snując wspomnienia o Ludku, nagle zobaczyłam kolegę z klubu, wydawcę . Przysiadł do nas, jak to w portach bywa, i od słowa do słowa, zeszło z Ludka na innego kapitana – Ziemowita Barańskiego, którego wszyscy tam obecni znali. Skojarzyłam autora książki do której obiecałam napisać recenzję, pamiątkowe tablice w nowowarpieńskiej Alei Żeglarzy, pobiegłam ją ponownie obejrzeć i przeczytać, i poczułam miłe łaskotanie, nagły przypływ radości. To osobiste spotkanie z ludźmi, którzy kapitana znają, spowodowało, że z dumą chwyciłam za pióro. Poczułam, że pisząc ten tekst i ja mam okazję jakoś się przyczynić do tego, by ta forma pracy z młodzieżą jaką jest kształtowanie przyszłych żeglarzy, a która jest tak chlubną kartą w życiorysie Ziemowita Barańskiego, była nadal propagowana. Bo przecież „Jak raz się zacznie” to świetny przewodnik po wyobraźni dla przyszłych żeglarzy, inspiruje gdzie popłynąć choćby z tego powodu, że tam mnie jeszcze nie było. Ahoj przygodo, zakrzyknął młody Ziemowit, kiedy jako nastolatek w powojennej szarej Polsce mówił żeglarstwu „tak”. I wy drodzy czytelnicy, powiedzcie tak, tej pełnej pasji książce:)

Anna Kaniecka-Mazurek

___________________________________________________________________________________________________Anna Kaniecka-Mazurek – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Szczecińskim. Drukowała w szczecińskim dwumiesięczniku kulturalnym „Pogranicza”. Ostatnio wydała książkę "Kobieta/Mężczyzna. Niepotrzebne skreślić". Żegluje w Jacht Klubie AZS w Szczecinie.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Książka do nabycia, m.in, w księgarni SKLEP.LOGBOOKI.PL

Ludomir Mączka: Zapiski-notatki z rejsu „Marią”. Australia, Wielka Rafa Koralowa, Darwin, 1977 – 1978r.

Ludomir Mączka, wbrew powszechnej opinii, pisał dużo i systematycznie: były to listy do przyjaciół i znajomych; z wyjazdów zawodowych, z rejsów, listy z Afryki do kolegi geologa. Wysyłał widokówki z wypraw, rejsów gęsto zapisane na odwrocie, ba nawet napisał artykuł – głos w dyskusji na temat walorów estetycznych, wychowawczych żeglarstwa. Pozostawił po sobie skrupulatnie prowadzone, niemalże dzień po dniu, zapiski – notatki z rejsu „Marią”.  

Wyłania się z nich postać żeglarza zatroskanego o sprawy rejsu, jachtu, załogi, ale też obserwatora zafascynowanego otoczeniem, przyrodą, ludźmi; człowieka z egzystencjalnymi rozterkami, który, niczym literacki „niespieszny przechodzień”, wplata rozmaite dygresje wydobyte z głębi własnego intelektu. Dzięki uprzejmości Wojciecha Jacobsona, który olbrzymim zaangażowaniem i wytrwałością gromadził i zachował spuściznę po Przyjacielu, przedstawiamy kolejne fragmenty ludkowych notatek z rejsu „Marią” (poprzednie,  patrz: „Zeszyty Żeglarskie” nr 20, 21, 22e 23e, 45e, 46e), tym razem z okresu żeglugi australijskiej, przez Wielką Rafę Koralową, w drugiej połowie 1977 roku. W większości prezentowanych zapisków, pozostawiono nie poprawiony, pisany na gorąco tekst, bez nadmiernej ingerencji w charakter i styl Autora.                                                                                          (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

06.11.1977, Niedziela, w drodze

Już dwa dni żegujemy przez Zatokę Carpentaria. To już morze Arafura i Ocean Indyjski. Jest gorąco, wilgotnie, na papierze trzymam ??????????. Wiatr korzystny 2º E, tyle, że znów trzeba siedzieć i sterować, bo chcemy wejść do Gove Hbr. i to jest dokładnie pełny wiatr. Wczoraj była prawie flauta. Pytałem Nev’a w Darwin czy to już nie flauty przed zmianą monsunu. Ale uspokoił mnie, że ten pas cisz równikowych jeszcze jest na N Nowej Gwinei, że jeszcze do sześciu tygodni jest O.K. Wachty mamy 4 godz., to jednak najlepszy układ. Gotowanie jak popadnie przeważnie ja zgotuję a on przyprawia. Zresztą na dwóch to nie problem, no i urozmaicenie nie za duże. Ryż, makaron. Bogdan zupek nie jada, ???? suszone ziemniaki ??????. On jest spec od naleśników. Zresztą za gorąco aby coś więcej robić w dzień. Chodzą dookoła „Thunder storms”, ale nas jakoś nie zaskoczył (oby). Nev poleca Gove Hbr., to taka przystań w Zatoce Melville’a. Wejście nie wygląda źle, ale mapy mamy 1:1 000 000. Zrobiłem szkic z locji starym zwyczajem (Wojtek to robił ładniej). Tam jest kopalnia boksytu „mining camp” i w nim VK8AC, Andy, niedaleko misja, to tak ca 150 Mm więcej. Luisa (F08EM) nie udało mi się złapać drugi raz i nie wiem nic więcej o Mirandzie. Czy był w Japonii, Hawajach itd. Może będzie w Darwin. Widzieliśmy kilka węży morskich, mniejsze niż ten z Loch Ness, żółty w brązowe paski poprzeczne, tak 1,5 m, ponoć jadowity i to ?????. Przeszedłem na „astro”, gwiazd nie widać, bo jakoś się zawsze zbierają chmury wieczór i rano, ale słońce idzie. Warunki są idealne do obserwacji.

08.11.1977, Wtorek, Carpenteria

Dni są gorące i noce bez snu jak w piosence. Dziś wiatr przeszedł do SE i siadła fala. Morze idzie ???? Przedtem wiatr był bardzo słaby, fala i wiatr się zmienił. Trudno było trzymać ster, ale 4 godz. wachty są O.K. Do Gove Hbr. 120 Mm. Jeśli nawigacja jest poprawna. Od Nev’a mam w dzień Meteo, przekazuję też aktualną pogodę jemu. Bawię się „astro”.

09.11.1977

Noc, flauta z NE przedtem był słaby SE i łódka leciała samosterownie przez kilka godzin. Teraz stoi samosterownie. Wreszcie znów pełny tropik. Wachta nocna „na Adama” w dzień 33º C i słońce grzeje, ale lubię taką żeglugę. I znów żal za Rafą, ale ciągnie Gove Hbr, Darwin, Brome. W Darwin albo na „martwy sezon” łódkę na brzeg, co tam zrobię na ogół albo jeśli to będzie za drogo to oczyszczę, pomaluję dno antyfulingiem i w mangrowce. Zobaczymy.

09.11.1977

Flauta cały dzięń, upał, parno, słońce, czasem chmury. Do Gove Hbr. ca 100-120 Mm. Nev przekazał kilka wiadomości – na Koralowym już jest cyklon „Toni”, ale pozycja 152,5º E 12,5º S to kawał od nas. Na razie nas nie dotyczy. Obiecał wiatry E 10-15 kn, ale na jutro. W Darwin iść na boję w Sunny Bay, potem kontakt z Mr Kym Nichols (szef YC) i wyciągać się jak ?? do szybko. Bo w Darwin już latają szkwały i burze. Jakiś jacht zerwało z boi i rozbił się na skałach. Wieczorem będzie na 7078 Andy (VK8AC) z Gove Hbr. To wyglada na duże osiedle nawet z J. Clubem, bez opłat. W Darwin chyba „zimowanie” zamknie się w 100 $ (oby).

10.11.1977, w drodze

Pogoda b.z. Wiatr słaby, ale jakoś idzie. Pozycja z astro i radia pokrywa się i chyba jest O.K. Pogadałem z Andym i Nev’em, Do Gove Hbr. zostało jakieś 40 Mm. Jest 1900 LT. Pójdziemy jeszcze kilka godzin i czekamy do rana. Sukces kulinarny, Bogdan dał się skusić na moją zupkę (nie „barszcz”, tak nisko nie upadł).

11.11.1977, Piątek

Wyszliśmy kilka mil za dużo na S. Zresztą to mój błąd w sztuce oraz „Achmatowa”. Mój, że nie zrobiłem kulminacji, a „Achmatowa”, że przy kulminacji obliczenia są dość dowolne, w granicach 4-5 Mm, no i się dodało. Niewielka różnica, ale dzień stracony zanim się „rozczytaliśmy” i wywindowali to ok. 10 Mm na N. Teraz będę robił kulminację. Druga sprawa, że mapa jest 1:1 000 000, nie bardzo wejściowa. Ale może (na psa urok) przygoda jest. Nawet za dużo flauty. Tak, że po kilku godzinach dyndamy się na flaucie bez żagli. Teraz noc przestoimy bez żagli i rano pchamy się na Gove Hbr. Przed chwilą rozmawiałem z Andym (VK8AC). Rozmawiałem z Johnem (VK2BNQ) z Wollongong O.K. John pływał na Ana z Leifem. Łączność przez Raula, bo on ma lokalne zakłócenia.

14.11.1977, Poniedziałek

W sobotę weszliśmy do Gove Hbr. Ładnie osłonięta zatoka. Miasteczko (4500). Duża kopalnia boksytu. Wejście było właściwie proste, ale mieliśmy trochę trudności aby się zorientować. Noc z piątku na sobotę przestaliśmy w dryfie. W sobotę ok. 0600 ruszyliśmy w poszukiwaniu Gove Hbr. Niby w piątek nam się wszystko zgadzało, a w sobotę nic się nie zgadzało. Upał, flauta, byliśmy w dobrym miejscu, tak jak trzeba przy Veronica I, ale coś nas zauroczyło i wróciliśmy się kilka mil. Przy samym wejściu silnik stanał. Przegrzał się i wypluł olej (ale się nie zatarł). Ostatnie kilkaset metrów podeszliśmy na żaglach, ale już nie pod molo tylko co tak aby rzucić kotwicę. Bączkiem popłynąłem do brzegu. Był Andy i dwóch Polaków. Zrobiliśmy trochę porządku z kotwicą, itd. i z Andym i rodakami pojechaliśmy do Jurka. Tusz, zimne piwo, kolacja. Zostaliśmy na noc i nadal siedzimy u Jurków. Bardzo miłe małżenstwo. Miasteczko to własność kopalni, urządzone komfortowo, ma już 7 lat (ok.). W czasie wojny było tu lotnisko i obóz wojskowy, boksyt odkryli później. Cały obszar to „Native reserve”. Niedaleko misja i wioska tubylców. Byłem tam z Andym. Mają tam wsyzstko, ale traktują to po cygańsku. Śmiecie, obdrapane to to i zaniedbane, trochę dają banany, resztę dopłaca rząd, jest ich z 15 setek. Po mieście często chodzą zdziczałe bawoły, bo akurat miasteczko zbudowano na drodze do wodopoju. Strzelać tu nie można (białym), bo to rezerwat tubylców. Są czasem różne śmieszne sytuacje. Czasem bawół kogoś poturbuje. Znaki drogowe ostrzegają o ewentualnych bawołach (Bawoły to zdziczałe indyjskie woły). Nazwa portu od porucznika Gove, który w wieku 21 zginął w akcji. Andy tutaj latał jako chyba telegrafista i nawigator, potem obsługiwał jakieś inne lądowe stacje w czasie wojny. Teraz pracuje jako elektronik w fabryce. Jest duże molo, transporty kilka milionów ton boksytu w eksporcie, ale jeden milion przerabiają na miejscu na tlenek Al.

16.11.1977, Środa, Gove Hbr

Miejscowośc nazywa się Nhulunbuy. Osiedle jest ca 15 km od kopalni i ca 10 od fabryki. Wczoraj usiłowałem załatwic robotę na sezon huraganów w tutejszej kopalni. Wszystko wyglądało O.K, ale w końcu nic nie wyszło ze wzglądu na „work permit”. Szkoda, chyba pojutrze lub jutro idziemy do Darwin.

16.11.1977, Środa, Nhulunbuy

Wczoraj z Julianem i Grażyną byliśmy na Gove. Słodka woda, ludzi mało, ciepło. To było lepsze niż najlepsze kino. W morzu teraz należy się kapać ostronie. Sezon na „sea wasp”, takie jakieś jadowite meduzy. Kazio to kiedyđ próbował, ale w małej ilości. Potem byłem u celników. Ju wszystko widzieli, nawet telefonowali do Canberry. Pytali o Kazia i Davida Walsha. Z celnikami bez kłopotu. Pytałem o ewentualne przedłużenie „clearance”. Żal złych umów. W klubie stoi Super Shrimp. Taka mała, chyba 18 ft, łódka, którą spotkałem na Tahiti, a Stanisław Cisek na Wyspach Kanaryjskich. Dzisiaj przejdą do Klubu nalewać wody to go chyba spotkam. Ciekaw jestem czy jest sam. Na Tahiti sobie przygruchał jakąś towarzyszkę (postoju czy podróży?).

17.11.1977, Gove Hbr.

Nhululunbuy, Nhulumbuy, nie jestem pewny czy to to się tak nazywa, ale to możecie znaleźć na mapie, poza tym jest ca 0200 LT. Mam trochę w czubie. W sam raz. Przeprowadziliśmy jacht do klubu, ale nie gra z chłodzeniem. Szliśmy na żaglach. Jutro (dzisiaj) zobaczę co jest. Z konieczności jestem za mechanika. Bogdan jest nawet gorszy ode mnie, ale to W.F. Byłem u Andego (VK8AC). Polski nie złapałem, akurat czas na budowę socjalizmu. To się chwali, że nie ma ich na radiu. Tylko gadaliśmy z Andym (VK8AC) z W. Germany. Wróciłem ok. 21 LT. Puściliśmy muzykę z magnetofonu – taką duszeszczypatielną – ruską. Coś nas jednak łaczy. Byliśmy na łódce. Wygląda, że chłodzenie się załatwia, znaczy jutro. Coś szkoda ruszać się stąd. Ale tak to już jest. Trzeba pożegnać przyjaciół i iść dalej. Próbowałem tu się zahaczyć, ale nie wyszło (wciąż ten „work permit”). Chyba pojutrze do Darwin. Może tam się coś trafi. W każdym razie do maja trzeba przeczekać. Tutaj zastałem Supr Shrimp, taka mała łódka z Londynu. Aż dziw że tu przypłynął. Widziałem go w Papeete. Tutaj z roboty „g”, duże „G”, a szkoda bo opłaty O.K. Dobrze nam tutaj. Pływamy na basenie. Jednak Bogdan jest trochę fachowiec, co pokazał wtedy jak pływał, i to jest O.K.

18.11.1977

Czas leci szybko. Była możliwość złapania roboty w tutejszej kopalni czy fabryce, ale rozbiło się o „work permit”. A szkoda, jest piękny basen, byliśmy tu dwa razy. Słodka woda. W morzu też nie sezon to „sea wasp” i inne takie meduzy, które w większej ilosci są nawet ponoć niebezpieczne i sprawa kończy się w szpitalu. Wczoraj robiłem trochę na jachcie, zmieniłem impeler w pompie wodnej, oczyściłem jeden kabestan, bo się zaciął i windę kotwicy. Stoimy już przy klubie. Z Super Shrimpem nie rozmawiałem, ale Bogdan. Marii nie pamięta, ale już pływa z żoną. Może się coś jednak z roboty wykluje, wtedy tutaj bym „zimował.”

Nhulunbuy to trzecie miasto w N.T. Darwin 40-50 tyś, Alice Spring – ca 12000 i tu 3500 (to się nazywa NHULUNBUY). Byłem w fabryce, szef nawet telefonował jeszcze raz do Darwin, ale z roboty „G”. Grzecznie, ale „G”. dobrze, że nic nie mają przeciwko przeczekaniu złej pory. Wygląda, że chyba jutro do Darwin. Nadal ciepło i spokojnie.

19.11.1977, Sobota

Wczoraj byliśmy w klubie. Tadeusz, Grażyna, Gus (Gustaw) dwoje tutejszych Australijczyków i my. Klub na wysoki połysk. My wystrojeni w tadeuszowe ciuchy. Wróciliśmy ok. 12 tej. Dziś wychodzimy, jest 0700, w planie śniadanie, celnicy i do Darwin. Tak przesiedzieliśmy tutaj tydzień. Jak będzie w Darwin zobaczymy.

21.11.1977, Poniedziałek

Dobrze było w Nhulunbuy. Jednak czas goni, bo już zaczynaja się flauty. Piszę czerwonym długopisem, bo inne jak papier troche tłusty lub spieczony to nic z tego. Jest ciepło, parno. Gus (Gustaw) i Grażyna z Tadeuszem zaopatrzyli nas na drogę. Spiżarnię nam spuchniała, ale żal się ruszać. Darwin to na razie niewiadoma, tyle że port nie jest najlepszy. Pokazał mi Piter (tutejszy żeglarz) gdzie najbezpieczniej kotwiczyć w Darwin. Taka trochę kręcona droga i prądy, ale ponoć bezpiecznie. Osobna kwestia to robaki i robota. Chłodzenie coś w silniku nawaliło i słabo działa, trzeba będzie chyba kolektor oczyścić (?), licho wie, przewody i pompę oczyściłem i nic.

06.12.1977, Darwin

To kawałek hieroglifów z Nhulunbuy. Sam tego nie mogę przeczytać. Ciekaw jestem czy to się komuś uda. Spokój, cisza, za chwilę idziemy na miasto i może do P. Stefańskiego – emerytowany geolog.

23.11.1977, Środa

Przeszliśmy Cumberland Strait przed chwilą, jest 21 LT, księżyc prawie w pełni. To nam oszczędziło ze 100 Mm, ale nie chcę tego drugi raz. Na mapie napisane „Strong tide rips”, a to okazała się górska rzeka: wiry, woda szumi, piana, księżyc. Miałem cykorię i nawet trudno mi było to piękno podziwiać. Dobrze, że silnik działał O.K, a miałem problem z chłodzeniem. Przez 3 dni szukałem i przeczyściłem wszystkie rurki, a okazało się, że zatkał się sam króciec przy kolanku ryry wydechowej. Pogoda ciepła i parno. Wczoraj przy falucie mieliśmy wizytę 3 rekinów. Woda czysta, rekiny tak po ok. 2 m sztuka. Jasno-żółtawe. Odeszła ochota do kapieli. Polewamy się wodą. Chyba zmiana pogody się zbliża, duże ciśnienie, wczoraj pas cisz (konwergencja był ca 500 Mm od nas na N).

24.11.1977, w drodze

Za Cumberland St. była flauta, cisza, księżyc, prąd zaczął nas znosić, więc znów silnik i ok. godziny na silniku, potem słaby wiatr z N, żagle↑, łódka leci raźno, jest cicho, pieknie, odprężenie, duża herbata. Zmiana wachty, 4 godz. spałem jak zabity. Bogdan zbudził mnie o 0300. Byłem prawie nieprzytomny ze snu. To przejście to jednak było mocne przeżycie. Teraz wiatr ledwie trochę ciagnie, oprzytomniałem, łyknałem zimnej herbaty. Śpimy na pokładzie, teraz w jachcie jest miło. W środku 30º C, w dzień do 35º, te 3-5º to jednak jest róznica. Jak wczoraj było 29º to było prawie zimno, pod zaimprowizowanym prysznicem z dziurawego wiaderka. Nev’a wczoraj nie miałem na radio, był tylko Andy i Keith (VK6KC – Mobil Net). Ulżyło mi po przejściu tej cieśniny. Może w dzień tobym się z interesu wycofał. Przy księżycu dopiero w prądzie zobaczyliśmy co to jest. Było to naprawdę piękne, ale jakoś tak w czasie przejścia patrzyłem subiektywnie. Po prostu miałem stracha, że prąd będzie silniejszy, że może nas wsadzić na miałkie lub skały i to byłby koniec zabawy. Albo zgaśnie silnik. Może wyniosłoby na zewnatrz, ale mogłoby nie. Jak bym miał coś w tablicach pływów to bym przeczekał na zmianę prądu, ale nic nie ma, tylko ta uwaga w locji, że statkom się nie poleca i na mapie „strong tide rips”.

24.11.1977, Czwartek, w drodze

Wyspy Vessel zostawiliśmy za nami. Jakoś powoli się pchamy. Ciepło, parno, śpimy na pokładzie. Nawet mało gramy w szachy. Trochę czytam, łódka leci powoli i życie leci w odstepach 4 godz. W dzień to nie problem, w nocy trochę chce się spać. Morze płaskie, księżyc, itd. Do ciepła powoli się przyzwyczajamy.

25.11.1977, w drodze

Wachta idzie, ciepło, falutowato. Powoli pzrzyzwyczajamy się do upału. Chodzimy i śpimy nago. Ja uprawiam „astro” z różnym skutkiem. Warunki są dobre, tylko pod łokcie trzeba podkładać koszulę lub ręcznik aby papier nie zamoczyć potem. Jest prawie 21 (LT). Skończyłem obrabiać księżyc (dla wprawy) i trzy gwiazdy, pozycja wyszła dobrze, choć wolałbym aby było bardziej na W. Robimy ca 30-40 Mm na dobę, aby tylko była pogoda. Lenistwo nas męczy. Bogdan już nawet angielskiego nie bardzo się uczy, stracił zapał do „astro”. Mnie też wiele robić się nie chce. Ale noce są piekne, ciepłe, księżyc, cisza, ciut wiaterku (tak ca 5 kn). Oby tylko tak dalej. Zaraz następna kawa (od Tadeusza) i kontempluję księżyc. Ok. 23 z Darwin meteo (Nev’a już 2 dni nie ma w radiu).

26.11.1977, Sobota

Cicha, spokojna, księzycowa noc, ok. 29º C. Bogdan śpi goły na pokładzie. Ja zrobiłem pozycję z gwiazd. W jachcie 31º C. Słaby NE, robimy ok 2 kn. Cały dzień kompletny stil i upał, Śłońce prawie pionowo, cienie małe. Polewamy się wodą. Upał aż ciężki, zwłaszcza, że do Darwin 350 Mm, a to już nie za wiele czasu. Dopiero wieczór na 7 Mz złapałem Mobil Net (VK6KC), Andego (VK8AC) i VK8JD (Darwin). Komunikat dostałem, nie jest tak źle. Konwergencja na 136º E i 4º S. Zapowiadaja na dzien wiatr ca 12 kn. Kręca się rekiny więc pływanie raczej niemiłe. Ja widziałem takiego małego (ca 2 m). Bogdan większego, ca 4 m. To jednak zniechęca do kąpieli. W upale lenistwo. Tylko książki jakoś lecą. Nauka własna słabo, nawet szachy nie bardzo.

30.11.1977, Środa, w drodze, N C. Croker

Jakoś nie mam czasu ani ochoty na pisanie. Do New Year Island było bardzo wolno, upał, pierwsza ulewa i prawie still. Miałem poważne chwile wątpliwości w wartość „astro”. Zawsze przynajmniej jedna linia nie pasuje. Ale okazało się O.K. Bogdan wypatrzył wyspę tam gdzie powinna być. Trochę mnie pomylił znajomy radiota (Andy VK2BCJ/MM), który mijał nas na statku handlowym nocą i podał mi później pozycję ca 30 Mm dalej na W, ale sprawa się wyjaśniła, to był inny stateczek, chyba rybak. Dziś nocą cisza, trochę deszczyku, czarne chmury. Na wachcie skończyłem książkę i ukazał się C. Croker. Najpierw wygladał jak wyspa blisko. Wziąłem to za Oxley Is., ale potem dla sprawdzenia (swojej astro) złapałem księżyc i okazało się, że jest 12 Mm na W. Coś jest źle. Tym razem astro było O.K.

30.11.1977

Z Darwin stały kontakt, VK8JD, NT, VK6KC. Tak jakoś przyjemniej, jak się ma znajomych, którzy czekają na wiadomość kiedy będziemy w Darwin. Jeszcze z 160 Mm, to może być nawet tydzień. Zobaczymy.

30.11.1977, Col, Noe

Prawie kompletna cisza. Ostatnie 2 godz. szliśmy na silniku. Jest 21. Daleko, chyba 20 Mm poblask od lat na C. Dan. Do Darwin 150 Mm. Dzisiejszy utarg niezły, ok. 50 Mm. Na gładkiej wodzie nawet słaby wiaterek Marię ciagnie jako tako. Zachód słońca był właściwie trudny do opisania. To jakby esencja tropiku. Chwila zachłyśnięcia sie pięknem I potem noc, ciągle parno. Woda pachnie glonami. Była cała kolekcja chmur (Cu, Ci, Lf, wysokie wypietrzone CuNi nad lądem z błyskawicami podświetlone zachodzącym słońcem. Cały zachód w czerwień i odblask na morzu. Gładka, szklista niewielka fala koloru trudnego do opisania. Nie czerwony, nie pomarańczowy, raczej jak stare dukatowe złoto w stopie z miedzią i cisza. Ciemne linie odległego brzegu. Zupełnie jak w opisach Conrada. Właściwie to lepiej czytać Conrada. Bogdan śpi. Nie gotujemy nic, nawet mieliśmy na zimno kawę.

Gus (Gustaw) i Tadeusz z Grażyną zaopatrzyli nas na drogę. Resztki “cudownej makreli” czekają na swoją kolej. Wieczór złapałem Jeffa. Kupa listów przyszła na Darwin. Jan ma już licencję. Jeff w ciągu tygodnia stawia maszty.Może jeszcze razem popłyniemy do Świnoujścia, kto wie.

01.12.1977, w drodze

Podchodzimy do C. Don. Jest 0800. Przed chwilą skończył się “Thunderstorm”. Trwał ½ godziny, nawet ominęła nas ulewa, ale wiatr dmuchał tęgo (7-8º B). Teraz spadł do 3º. Wczoraj złapałem SP3DOJ na 59 dla niego, 57 dla mnie. Rozmowa z Filipinami. Akurat miałem chwilę wolną i kręciłem gałki. To pierwszy bezpośredni kontakt, nie liczę tych od Johna i Toniego. Puchalski jest w Numea. Wieczór spróbuję złapać Numeę (E. Szymański FK8CR). Kontakt dostałem od Leszka z Ostrowia Wlkp. Dziś mam ruch w radiu. 0300 VK8KC i & (Mobil Net), potem 0530 może John (VK2BNQ), potem 0830 może Darwin, VK8JD i & i 10.00 FK8CR I SP3DOJ. Trzeba będzie trochę podładować. Jak takie szkwały chodzą do Darwin to rzeczywiście trzeba się szybko wyciągać.

02.12.1977, 0330 LT, Dundes St.

Minęliśmy C. Don po południu wczoraj. Po porannym szkwale totalna flauta. Ca 3 godz. na silniku. Przynajmniej podładowałem baterie. Teraz księżycowa noc i też jest flauta. Niosą nas prądy pływowe, ale na razie jest O.K. Trzymamy się blisko szlaku. Wieczór miałem gadkę z Puchalskim w Numea. Ze wzgledów finansowych odradzałem Sydney. Był ½ roku na Tahiti. A nas wypieprzyli Francuzy po 2 tygodniach, dobrze z nimi. Straciłem całą Francuska Polinezje, za to miałem Wielką Koralową Rafę. Jutro pogadam sobie jeszcze z Puchalskim. Miał jakieś kłopoty z Mirandą, stąd postój na Tahiti. Poznałem radiotę, Polaka w Sydney, ale nie mieliśmy okazji się spotkać, a szkoda, bo elektronik przydałby się.

02.12.1977, zatoka Van Diemena

W nocy flauta, w dzień też. Upał, dopiero po południu zaczął sie trochę wiatr z N, ok 3º. VK8NT i VK2BSJ nastraszyli nas prognozą. Silne burzowe szkwały do 40 kn (VK2BSJ). Nev z Darwin obniżył szkwały do 25, ale jakoś na razie jest bez nich i bez deszczu. Czeka nas jeszcze wąskie przejście z pradami, ale to na jutro. Rozmawiałem z Edwardem1 z Numea, ale Puchalskiego nie było. Ustaliłem kontakty ewentualnie przez Raula. Wieczór dogonił nas stateczek z Darwin przerobiony z barki desantowej. To bardzo popularne tutaj jednostki. Zboczył z drogi, zrobił kółko koło nas, pytał gdzie idziemy i poszedł. Ta ciągła flauta zaczyna włazić na nerwy, zwłaszcza, że to już koniec sezonu i czas na schronienie się w dobrej dziurze.

05.12.1977, Poniedziałek, Darwin

Wczoraj o 17 tej zakotwiczyliśmy w Darwin. Upał, flauta. Rano deszcz, wiatr w nos rano, potem flauta. Jakoś na silniku do????bliśmy się pod prąd pływowy. Miejscami do 3 kn, ale trudno czekać aż sie odwróci. Ostatnie 6 Mm zajęło 7 godz. na silniku. Port widać, że był dobrze zniszczony. Nie bardzo pasowało do mojej mapy, ale jakoś znaleźliśmy kotwicowisko osłonięte z którego w razie czego można uciec w ??? w mangrowce. Tam jachty które się schroniły przeżyły cyklon (“Tracy”). Mazurek był tu we wrześniu, miał sporo kłopotów, ale jakoś poradził. Wczoraj wieczór i noc byliśmy u Leszka Powierzy, kontakt dostałem w Sydney. Geodeta, bardzo O.K. Przegadaliśmy kawał nocy przy zimnym piwie, wykąpali się w basenie przy domu. Dziś odebrałem kilka listów w kapitanacie. Dla Bogdana nic, coś idzie z Sydney. Wieczór jadę do J. Klubu spotkać tutejszych żeglarzy i Nev’a (VK8NT). Trzeba się będzie wyciagać. Miasto odbudowane, prawie nie widać śladów, w porcie więcej. Pełny tropik i egzotyka. Przejście z Gove 2 tyg. było nie męczące, ale denerwujące. Zasiedziałem sie w Gove i na Rafie, ale teraz to nie żałuję. Szkoda, że nie mogę jeszcze raz pójść na Rafę. Opis doznania przy okazji.

05.12.1977, Darwin

Wieczór byliśmy w J. Klubie. Zobaczymy jakie są możliwości wyciagniecia Marii. Było miło, był komandor Klubu z żoną, chyba emeryt, pułkownik, był Nev i Bron. O 1030 p.m. byłem na jachcie, kontakt z Leszkiem. Jutro ??? ????N. Teritory licencje radia. W południe jest upał, ale też jest O.K. Jutro ??? ??

06.12.1977, Wtorek, Darwin

Dziś byliśmy w mieście u insp. Radio. Chyba dostanę licencję VK8, Zobaczymy za jakiś tydzień. Ten tutejszy to radioamator, ale musi decydować jakiś w Adelaide, S.A. To resztki zależności od S. Australia, które kiedyś tym administrowała zanim to zostało jako Northern Territory pod Canberrą. Potem telefonowałem do Stefańskiego, geologa polskiego pochodzenia, umówiliśmy się na później. Musi się skontaktować z żoną, no i jest kawałek od Darwin. Zresztą to tak już w Polsce jest, że mąż decyduje po konsultacji z żoną. Napisałem kilka świątecznych kartek siedząc na placyku i oglądając ludzi. Potem telefon do Mr M. Fingera, to praciotek Hansa Renz, tego od „Privalla” z Townsville. Naprzód do domu, porozmawiałem z żoną przez telefon, wyglada sympatycznie, dała telefon do biura. Martin Finger to tutaj jakaś duża szyszka. Leszek mówi, że jest tutaj w skali nr 2 lub 3. Oczywiście sekretarka powiedziała, że Mr M jest zajęty. Powiedziałem żeby przekazała pozdrowienie od Mr Hans Renz. Powiedziała „Hold the line” i za chwilę był Finger. Przedstawiłem się oraz sprawę wyciągnięcia łódki, co jak i gdzie, że przepraszam, ale właśnie Hans (jego wujek) dał mi kontakt. Powiedział, że dowie się w kapitanacie i spróbuje załatwić. Jutro żebym go złapał przez telefon lub wieczór żonę. W piątek go nie będzie. Zobaczymy, na razie wygląda O.K. Tylko Stefański wygląda mi na starego pantoflarza. Może się mylę. Zobaczymy też. Teraz siedzimy na łódce, jest 15ta. Tent nad tropikiem i rękaw do forpiku. Idzie wytrzymać.

07.12.1977, Środa, Darwin

(…) W przyszły poniedziałek lub niedzielę będę przy pływie syzygijnym (7m) na martwej wodzie wychodził na brzeg, przyczepi się do kołyski i potem dźwig mnie wystawi do innej. Wszystko O.K, tylko jeszcze nie ma kołyski, coś się dowiem w sobotę, no i o dżwig (50 $/godz.) (…) W nocy gryzły jakieś muszki. Całe szczęście, że tylko Bogdana, a może ja nie czuję.

09.12.1977, Piątek, Darwin

(…) Byłem u celników. Przedłużyli mi „clearance” do końca maja. To już z głowy. Teraz tylko się wyciągnąć i za łódkę. To na niedzielę i poniedziałek. Bogdan aklimatyzuje się do upału. Mnie po Afryce to idzie nieco lżej, choć w środku dnia jest w słońcu naprawdę ciepło. (…)

12.12.1977, Poniedziałek, Dinnah Wharf

Wczoraj – niedziela – dzień pełny przygód. Ale przygody to zawsze brak rozwagi lub doświadczenia. Rano popłynęliśmy „Boberkiem” przy niskiej wodzie obejrzeć jeszcze raz miejsce wyciagnięcia łódki, ale tylko się wybłociłem, podrapałem nogi w błocie z muszelkami, powyżej kolan i wróciliśmy, błoto było nie do przejścia, dopiero wyżej jest twardy koral. Poszedłem naokoło. Można było to zrobić od razu. Po południu ok. 17tej przyszedł Janusz L, popatrzeć i pomóc. Ok. 18tej z hakiem zapuściłem silnik, wybraliśmy kotwicę i gówno. Bogdan był na sterze, cumka od bączka wplatała się w śrubę, urwało sprzęgło (te gumowe … bloki). Trzeba myśleć. Nawet złego słowa Bogdanowi nie mogłem powiedzieć. Można to tylko wyczuć, ale trzeba było samemu siąść do steru. Właściwie to robię dwa błędy i to stale. Nie uważam dostatecznie i wydaje mi się, że Bogdan to jest .????? Kazio. Chłop jest bystry, ale brak tego końcowego szlifu. To jest cena, że dotychczas pływałem z lepszymi od siebie i wszystko szło gładko. Czas było się przestawić i trzeba się nauczyć żeglować, a nauka kosztuje (co w tym przypadku będzie chyba 50 – 60 $) dobrze, że tak tylko się skończyło. (…)

20.12.1977, Wtorek

Robota na łódce idzie. Ja grzebię takie różności – światła, sprawy tzw. „techniczne”, Bogdan maluje i czyści kadłub. (…)

24.12.1977, Wigilia

Ciągle parno, ale bez deszczu. Osiemnasta po południu – Bogdan brzdąka na gitarze. Rano rozwiesiłem parawan z worka dookoła jachtu. Przyniósł go sąsiad, który tutaj mieszka i robi przy jachtach. Przed chwilą skończyliśmy coś w rodzaju „Christmas Party”. Kupiłem …piwa. Sąsiedzi też przyszli z butelką. Było całkiem miło, siedzieliśmy w cieniu Marii. Rano Bogdan zrobił mi „wygawor”, że robota idzie źle, wolno, bez planu itd., że się opieprzam i w ogóle (prawie jak Ewa przed wypłynieciem). Powiedziałem, że ma rację, że zawsze jak czuje, że robi za dużo niech idzie na strajk, ale ja już jestem za stary aby się zmienić. Czasu mamy dużo. On ma rację swoja, ja swoją. Jak ktoś przyjdzie pogadać, to dlaczego mam nie pogadać. Po to żegluję, a że to nie wydajne? Zresztą to sprawa normalna. Jego robotę widać – odmalowana łódka, mojej nie widać, choć też się nie opieprzam, ale nie będe się usprawiedliwiać. Druga rzecz, że ma rację, że jestem bałaganiarz. Tu ?????, tam trochę, nic nie skończę, ale tak też robota jakoś idzie. Zresztą do roboty go nie gonię. Jak ma ochotę lub „moralny obowiązek” to robi. To są sprawy trudne. Szyper powinien to rozwiązać, ale po prostu mi się nie chce. Jak to powiedział Seneca ”Lubię i chcę lepsze, ale robię gorsze”.

31.12.1977, Darwin

Piękny (jak zawsze) ranek. Słońce już mocno pali, ale jest jeszcze resztka rannej bryzy, dopiero koło południa i tak do piątej po południu leje się żar z nieba. Jest 0900, Bogdan odsypia niedospane noce (ale nie po rozpuście). Ostatni tydzień był gorący. Spanie na wierzchu ciężkie bo robactwo, w środku jak w parówce. Dopiero nad ranem trochę lepiej. Z wrodzonym skąpstwem wstrzymywałem się od jakichś zakupów, ale w końcu się złamałem i kupiłem dwie moskitiery i jeden (na próbę) ex marny hamak. Hamak powiesiłem między masztami, przykryłem moskitierą i działało. Dopiero deszcz i burza mnie przegoniły. (…)

Cóż koniec roku, czas na „bilans”, nowe marzenia. W milach to niewiele, chyba cztery tysiące, może więcej. Żal wielkiej Rafy. Opowieści o Indonezji ciągną. Gdzie w przyszłym roku? Co w przyszłym roku? Nie wiem, może będzie J. Boehm?, też nie wiem. Bilans. Pożegnanie z Kaziem i Jurkiem (Kazimierz Jasica, Jerzy Pisz – przyp. red.). W sumie z Kaziem 2 lata z J. rok, teraz z Bogdanem przez pół roku. Stosunki na ogół poprawne, choć chyba bez większej więzi. Jesteśmy zbyt różni. Prócz tego wydaje mi się, że jestem zbyt stary aby się przygiąć do wymagań i wyobrażeń kolegów. Dla nich (i chyba słusznie) dobry szyper to taki, który robi wszystko bezbłędnie, no i do tego porządnie. Zawsze uśmiechnięty, chętny, no i zawsze słucha dobrych (zawsze dobrych) rad załogi, która ma na ogół podejście, że właściwie to robi mi dużą grzeczność, no i wszystko co robi to dla mnie. Coś w tym jest. Ale jak robią na jachcie klubowym to robią dla siebie, jak na Marii to dla mnie, też coś w tym jest. W dyskusji z Bogdanem na temat roboty na łódce i moich złych praktyk (powiedzmy – obijania się) powiedziałem mu, że zawsze jak czuje, że robi za dużo niech idzie na strike i niech nic nie robi aż się „wyrówna”. Zresztą „posada” kapitana na własnym jachcie jest chyba z kolegami jeszcze cięższa niż na klubowym. A z drugiej strony to też nie chce mi się już „doskonalić” i „kształtować charakter”.(…) A ja chyba nie dorosłem do wymagań załogi, ale już przestałem się martwić. (…) Ale w sumie to już wolę być złym kapitanem na Marii niż najlepszą załogą, choć staram się nie być kpt. Blightem.

06.01.1978, Piątek, Darwin

Parę dni przerwa w pisaniu. Normalnie. Goraco. Deszcz pada, czasem leje, gdzieś tam na Nowych Hebrydach i koło Nowej Kaledonii cyklony. Przedwczoraj byliśmy z „Fenicjanami” u ich znajomego Kanadyjczyka. Też żeglarz, buduje mały jacht. Przy kielichu zagaił dyskusję: co było najciekawsze i gdzie chcielibyśmy wrócić? Wydaje mi się, że właściwie to nie ma powrotu, może do własnych marzeń, ba, nawet od.

24.01.1978, Darwin

Chmurno, deszcz na zmianę. Do czwartej rano czytałem o wojnie burskiej. Powieść niezła. Jednak ta Afryka też mi weszła w krew. Książka pożyczona od Davida z Akeli. Na mieście kupiłem kilogram mięsa, cebuli, kilka „air letters”. Wczoraj dostałem kilka listów. Znów „wyścig” o „pierwszą samotną kobietę”. Rozumiem Krystynę (Krystyna Chojnowska-Liskiewicz – przyp. red.), to tylko jedna dla niej szansa pływania, ale czy pływanie musi być dla koniecznie innego celu niż pływanie, spotkanie innych ludzi, oglądanie świata i właśnie życie. Czy koniecznie trzeba „reprezentować”, coś „osiągać”, być „regatowcem”, czy nie właśnie jak w wierszu chyba Becquera po prostu „perderse a lo lejos” (zatracić się w dalekim horyzoncie – dali)2. To są tylko chwile, reszta to właśnie „codzienna egzotyka”. Parne powietrze, ciemne chmury, palma na tle chmur w słońcu. Skwerek z pijanymi krajowcami. Czasem na tle chmur skręcone konary odarte z (????) pamiątka po huraganie „Tracy” (…)

26.01.1978, Darwin

Cały dzień pada. Trochę przywiało. Trzeba było zrzucić tent aby go nie zerwało. (…)

30.01.1978, Darwin

Uspokoiło się. Przestało padać. Ostatnie trzy dni lało lub padało i zupełnie przyzwoicie dmuchało (…)

01.02.1978

Bez zmian. Pora deszczowa w pełni – leje, pada, dmucha. Przerwy słoneczne, parne. (…) Nad zatoką Carpentaria kilka dni temu utonał jakiś trawler rybacki. (…) Bogdan wybiera się do Gove, tam coś robić u Tadeusza (jakieś ???, dużo nie zrobi, ale nie straci. Ja łódkę nie mogę zostawić, bo teraz największe nasilenie złej pogody, no i musiałbym jeszcze kupę rzeczy gdzieś wynieść z jachtu. (…)

03.02.1978, Darwin

Późne popołudnie, prawie ciemno. Ciężkie szare chmury. Deszcz. Wiatr szkwalisty. Byliśmy w mieście. Licencji jeszcze nie ma. (…) Bogdan jutro leci do Gove. Ma tam robotę. Wczoraj przyszła kartka od Wojtka. Wygląda wszystko pomyślnie. (…)

04.02.1978, Sobota

Rano Bogdan poleciał do Gove. Siedzę sam. Zrobiłem porządek i jakoś samemu skuczno na łódce. Gorąco i parno. Kilka dni temu był cyklon, ca 100-150 Mm od Broome, jakieś 200 km/h wiatr. Tutaj lądują szkwały, ulewy, ale jest spokojnie. Marzec jest już lepszy. (…)

06.02.1978

Upał, 34 w jachcie. Słońce grzeje, parno, dookoła czarne chmury. Ciągnę gorącą, prawie czarną herbatę. Przeadresowałem trzy listy do Bogdana. (…) Powoli zaczynam wczuwać się w krajobraz. Szeroki osuch przy odpływie, chyba kilka Mm, rozgrzane powietrze, skłębione czarne chmury, czarna zieleń mangrowców i upał, lekki relax wieczorem. W ??? właże do hamaka i trochę czytam, a właściwie leniwie kontempluję przestrzeń. Takie typowe tropikalne lenistwo. Tego nie miałem w Zambii. To właśnie było mi brak do kompletu. Bogdan odleciał dwa dni temu, a mnie się wydaje, że to już minęły tygodnie. Czas właściwie stanął i prawie nie czuję przemijania. To już minęły dwa miesiące w Darwin.

Ludomir Mączka

___________________________________________________

1 Uwaga Wojtka Jacobsona:

Edward z Numea to Edward Szymański. Ma (miał) największe przedsiębiorstwo elektrotechniczne w całym rejonie. Także największą stację radiową słynną na cały Pacyfik. Odwiedzaliśmy go z Andrzejem Marczakiem w czasie postoju „Concordii” w Noumea. Polak z ładną przeszłością wojenną, ożeniony z miłą Francuzką (przyjmowali nas oboje). Dwóch synów odziedziczyło przedsiębiorstwo. Można ich znaleźć via Google. Edward zasłynął prowadzeniem radiowym Amerykanina, który wiosłował samotnie przez Pacyfik. Robił to lepiej niż wojskowe zaplecze tego Amerykanina. Został wyróżniony nagrodą. (wj)

2 Na zapytanie Wojciecha Jacobsona o poetę i cytat, który przywołuje Ludomir Mączka w swoich zapiskach, Kazimierz Robak w korespondencji mailowej wyjaśnia: „Przypuszczam, że Ludomirowi chodziło o wiersz „Cuando miro el azul horizonte…” z cyklu Rimas (ok. 1868), który napisał Gustavo Adolfo Bécquer (1836-1870):

Rima VIII. Cuando miro el azul horizonte…

¡Cuando miro el azul horizonte perderse á  lo lejos, al través de una gasa de polvodorado e inquieto; me parece posible arrancarmedel mísero sueloy flotar con la niebla doradaen átomos levescual ella deshecho!
Cuando miro de noche en el fondooscuro del cielo las estrellas temblar como ardientes pupilas de fuego; me parece posible a do brillansubir en un vuelo, y anegarme en su luz, y con ellasen lumbre encendidofundirme en un beso.
En el mar en la duda en que bogoni aún sé lo que creo; sin embargo estas ansias me dicenque yo llevo algodivino aquí dentro.

Przybliżone tłumaczenie (porządne musiałby zrobić poeta) pierwszej zwrotki jest takie: 

Kiedy patrzę na błękitny horyzont gubiący się w oddali, przez welon kurzu złotawego i niespokojnego; Myślę, że mogę się oderwać od nędznej ziemi i unosić się [płynąć] w złotej mgle w nieważkich atomach rozproszony jak ona!

Bécquer, Gustavo Adolfo. Obras. Tomo primero. Madrid : Imprenta de T. Fortanet, 1871. (kr)

https://en.wikipedia.org/wiki/Gustavo_Adolfo_Bécquer

__________________________________________________________________________________________________________________ Ludomir Mączka – ur. 22.05.1926 r. we Lwowie, zm 30.01.2006 w Szczecinie, żeglarz, geolog. Na jachcie „Maria” w latach 1973-1991 żeglował w rejsie wokółziemskim. W latach 1984-1988 na jachcie „Vagabond 2”, wraz z W. Jacobsonem i na różnych odcinkach innymi żeglarzami, przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (NWP). Laureat wielu nagród, m.in. Rejs Roku -1984,1988, 2003, Kolosy -2001: Super Kolos 2001,Conrady -2003.

Recenzja książki (wkrótce)

Ziemowit Barański, Jak się raz zacznie…, Wydawca: Maciej Nuckowski, Warszawa 2021, ss. 329.

Książka do nabycia w ksiegarni SKLEP.LOGBOOKI.PL

WKRÓTCE RECENZJA KSIĄŻKI