Archiwum kategorii: ZŻ nr 52e luty 2022

F O T O

Foto. João Rodrigues, Da Canoa Papa Milhas, no cruzeiro a Oeiras e Cascais, 17.08.2020, własność: ANCORAS
Foto. Manuel Ventura, Regata Champamilaud, 10.10.2016, własność: Marinha do Tejo
Foto. Manuel Ventura, Regata Champamilaud, 10.10.2016, własność: Marinha do Tejo
Foto, Manuel Ventura, Regata Real de Canoas, 5.10.2019, własność Marinha do Tejo

Kazimierz Robak: Nie przeoczcie tej książki!

Za kilka tygodni zejdzie z maszyn drukarskich książka, która przedstawia życiorys Kapitana Wojciecha Jacobsona – legendy polskiego żeglarstwa – w sposób, jak dotąd, najpełniejszy.

Żeglarskie „kto jest kim”: Wojciech Jacobson to wyczerpujący opis zapierających dech rejsów i przygód Kapitana, wzbogacony unikalnymi zdjęciami, mapami i dokumentami. Takich opisów żeglugi przez Przejście Północno-Zachodnie ani opisów archipelagów Pacyfiku, portów i wysepek zagubionych na Atlantyku, Oceanie Indyjskim i Zalewie Szczecińskim jeszcze nie było.

Opinie recenzentów są jednoznaczne: „ujęcie encyklopedyczne, a czyta się jak powieść przygodową”.

Monografię kpt. Jacobsona SIĘ CZYTA!
Historie w niej opisane są ważną częścią dziejów żeglarstwa polskiego, a szczególnie tego z Pomorza Zachodniego, bo całe życie Kapitana Jacobsona związane jest ze Szczecinem.

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie 05_zrzutka_244-245_sm-768x597-1.jpg

Takiego wydawnictwa jeszcze nie było: te 384 strony w ładnej okładce będą ozdobą Waszego księgozbioru, kopalnią wiadomości i fantastyczną lekturą!

Książka zainteresuje rzecz jasna doświadczonych żeglarzy, ale skierowana jest także do osób niezwiązanych z żeglarstwem, właśnie jako swoista powieść przygodowa. Czytelnik musi mieć jednak świadomość, że wszystkie historie wydarzyły się naprawdę, a główny bohater to człowiek z krwi i kości!

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie 06_zrzutka_256-257_sm-768x597-1.jpg

Nakład nie będzie duży, więc książka bardzo szybko stanie się białym krukiem. Można jednak kupić ją już teraz w PRZEDSPRZEDAŻY (z nieco wydłużonym dostarczeniem – bo to zależy od drukarni).

Cena egzemplarza – 50 złotych. Jej wielokrotność to odpowiednio większa liczba egzemplarzy. Koszt przesyłki jest wliczony.

PRZEDPŁATĘ / ZAMÓWIENIE można zrobić tu:

►► Żeglarskie „kto jest kim”: Wojciech Jacobson
►► 
PRZEDPŁATA / ZAMÓWIENIE

Nie przeoczcie tej książki!

Kazimierz Robak
28 grudnia 2021

PS.

Kapitan Jacobson jest skromny i nigdy nie szukał poklasku – za to poklask znajduje Go co rusz, poprzez przyznawane Mu nagrody, tytuły, dyplomy i wyróżnienia. A rzeczywiście jest za co:

• z wykształcenia mgr inż. chemii
• z powołania – żeglarz
• członek Jacht Klubu AZS Szczecin (1949)
• utytułowany żeglarz i kapitan regatowy w rejsach załogowych i samotnych
• jachtowy kapitan żeglugi wielkiej (1965)
• instruktor żeglarski i sędzia regatowy 1 kl.
• pływał na jachtach i na dużych żaglowcach (Dar Pomorza, Pogoria i Concordia)
• płynął (z Ludomirem Mączką – pierwsi Polacy) we wszystkich etapach wyprawy przez Przejście Północno-Zachodnie (s/y Vagabond’eux, 1985-1988) i był kapitanem etapu ostatniego (Gjoa Haven – Brest, 1988)
• przez ponad 12 lat był oficerem i starszym oficerem kanadyjskiej Class Afloat, z którą – przez 2173 dni na pokładach Pogorii i Concordii – przepłynął 182.794 Mm
• okrążył pod żaglami oba kontynenty amerykańskie, przez Przejście Północno-Zachodnie i wokół Hornu.

Dlatego kpt. Jacobson to:

• dwukrotny zdobywca Srebrnego Sekstantu za „Rejs Roku” (1985 i 1988)
• laureat Nagrody Grotmaszta Bractwa Kaphornowców (1989)
• laureat Derek Zavitz’s Memorial Award (1998)
Honorary First Mate kanadyjskiej Class Afloat
• członek honorowy AZS (2004) i PZŻ (2005)
• Brat Wybrzeża (#44) w Mesie Kaprów Polskich
• laureat nagrody Conrad 2009
• „Ambasador Szczecina” (2012)
• nagrodzony Banderą Prezydenta RP za całokształt dokonań żeglarskich (2013)
• laureat nagrody Super Kolos 2016
• laureat głównej Międzynarodowej Nagrody Żeglarskiej Szczecina (2017)
• posiadacz Dużej Złotej Żeglarskiej Odznaki Turystycznej PTTK z 25. Szmaragdami (2020).
Łączna liczba rejsów kpt. Jacobsona: 61 (ok. 261.500 Mm).

PS. Możecie zajrzeć i tu:

https://pogoria.pl/news/bedzie-zeglarski-bestseller

https://www.zozz.org/2021/12/29/juz-niebawem-kolejna-ksiazka-z-serii-kto-jest-kim-tym-razem-o-kpt-wojciechu-jacobsonie/

https://www.facebook.com/kolosy.org/posts/4843432899011483

Kazimierz Robak

_______________________________________________________________

Od redakcji: Zapewne pierwsza (ale nie ostatnia) i bardzo interesująca recenzja książki Kazimierza Robaka, Żeglarskie kto jest kim: Wojciech Jacobson napisana przez Marka Słodownika, ukazała się na portalu żeglarski info.

https://zeglarski.info/artykuly/zeglarskie-kto-jest-kim-wojciech-jacobson/

Przedstawiony tekst ukazał się pierwotnie na internetowej stronie portalu periplus.pl https://periplus.pl/archiwa/11509

________________________________________________________________________________________________________ Kazimierz Robakfilolog, historyk, dziennikarz, żeglarz, obecnie wykładowca akademicki w USA; organizator i uczestnik pierwszej Szkoły pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego 1983-1984 na „Pogorii” (kierownik s sekretariatu i nauczyciel); dyrektor i nauczyciel SzPŻ KB na „Pogorii” 2013, 2015 i 2016; redaktor i współwłaściciel https://zeglujmyrazem.com/ i http://periplus.pl/; autor książek, m.in., „Pogorią na koniec świata”, „Szkoła”, „Gibraltar: Cieśnina-Skała-Państwo”, „Żeglarskie 'Kto jest kim’: Krzysztof Baranowski”.

Ludomir Mączka: Listy z Mongolii

Udział Ludomira Mączki w Polskiej Ekspedycji Geologicznej w Mongolii w latach 1962 – 1963 zaznaczył się, oprócz niewątpliwie ciekawej i eksploatorskiej działalności typowo geologicznej, również wejściami górskimi, w nieznane szerzej i dotąd nieeksploatowane wspinaczkowo góry.

Tak, o tych pionierskich wyprawach górskich Mączki pisał po latach jego kolega, jeszcze z lat studenckich, uczestnik ekspedycji, Andrzej Grocholski: „… Pokonywali pieszo grzbiety i doliny górskie, każdą noc spędzali w innym miejscu. Wozili ze sobą namioty, ale nie zawsze mogli z nich korzystać. Rok później, jedna z grup kartograficznych, natknęła się wysoko w górach na ślad obozowiska – kilka puszek po konserwach. W jednej z nich kartka z napisem: „ O, jak tu kurewsko zimno! Ludomir Mączka, Zygmunt Grzechnik”…

W grudniu 2003 roku w wywiadzie-rzece, udzielonym wraz z Wojciechem Jacobsonem „Zeszytom Żeglarskim” (fragmenty ZŻ nr 16, luty 2006), Ludomir Mączka tak oto przedstawiał mongolską przygodę, traktując ją jako przerwę w żeglarskim życiu, ale za to bardzo znaczącą:


„…A później była przerwa: dwa sezony w Mongolii. Wtajemniczenie w geologię, Mongolię, to chyba najciekawsza przygoda lądowa…”

(zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Ałtaj Mongolski

Listy – Zapiski – Kronika Ludomira Mączki z Mongolii

Kochane Wojtki1 ! Duut, 19.08.63

Tak z przyzwyczajenia piszę taką kronikę mongolskiej Przygody. Mając trochę czasu, a nic do czytania, to się pisze. Siedzę w namiocie koło Duut Somon2. Niżej w dolinie widoczna cała wioska, dookoła góry. Staszek pojechał do Kobdo, chyba jutro wróci. Ja jutro jadę w marszrutę konną, ale taką małą, jakieś dobrze 50-60 kilometrów i wieczorem z powrotem. Ot, taka drobna wycieczka. Zresztą teraz tutejsze góry koło Duut (ca 2300 m, a górki do 3500) to mi się wydają, jakby powiedzmy, Beskid Żywiecki przy Wysokich Tatrach; owszem ładny, miły, ale nie taki dostojny. Byłem dwa dni temu na Munch Chajrchan (4362m)3. Nie chodzi mi o ten smak alpinistyczny, bo ostatecznie pieszego podejścia było pięć godzin, a reszta samochodem i końmi, ale te widoki to był smak. Dojazd z Manchan, doliną Urt cender Sału4. Dolina wąska, ściany na kilkaset metrów prawie pionowe, jakieś obrywy, usypiska, szczeliny. Białe marmury w słońcu aż rażą, różowe granity, żółte jaskrawe porosty, dziki agrest, potem już tylko trawa i porosty. Nikną nawet krzaki karagany, nawet brak skalnicy, tylko trawy, maki alpejskie, jakaś goryczka, jakieś różowe kwiatki wśród nagich skał i sam Munchchajrchan. Ale tam się nie zatrzymujemy i jedziemy dalej do ????? wyżej w góry. Trochę błądzimy, ale w końcu ok. 2400 trafiamy na miejsce. Rozbijamy namioty (jest nas 5ciu – bez szofera). Staszek, p. Staszek, P. Stanisław, Bator i ja, oraz szofer. Staszek mój kierownik, p. Staszek – dziennikarz z Polski, który się do nas dołaczył, p. Stanisław pracownik Biura Radcy Handlowego z Ułan Bator na urlopie. Gość ok. 50, ale czerstwy i wesoły, no i Bator nasz Mongoł. Jest zimno, właściwie to chyba mróz. Wysokość, sądzę coś 3000 do 3300, zresztą nie mamy dokładnej mapy. Dopiero rano widzimy piękną, szeroką dolinę, łąkę, skały i dwa stawy górskie. Dolina ma wyraźny charakter lodowcowy. Chyba aż tutaj sięgał jęzor lodowca z Muncha. (…) Pogoda chwilami piękna. Przed nami piętrzy się biały od śniegu Munch. Lodu nie widać, a szkoda bo w ubiegłym roku widziałem Go okrytego lodem (piszę Go przez duże G, ale Mu się to należy), ale to był wrzesień i nie było opadów. W lewo szeroka i głęboka „U” – kształtna, podmokła, typowa dolina polodowcowa. Od N stromy Munch podcięty jest cyrkiem lodowcowym i zachodzimy go dookoła, od tyłu. Podejście na ogół łatwe. Wielkie, skalne rumowiska z granitów a wyżej lodowiec, ale wysokość daje się odczuć. Za wyjątkiem Staszka (chłop ma dobrą kondycję) wszyscy sapiemy jak umiemy. Powoli zostaje p. Staszek i p. Stanisław. Zresztą p. St. ma ciężkie buty gumowe, pożyczone u nas. Idziemy dalej we trzech. Nadciągają czarne chmury z których co chwila błyska. Na tej wysokości z nich może być tylko śnieg. Ale taka zawieja to też nieszczęście. Panorama gór wygląda pięknie i groźnie. Na W i S morze gór, nie jakieś pojedyncze łańcuchy, ale całe morze aż po horyzont, i widać dość daleko. Niestety ku N widoczności brak, tylko czarne, burzowe chmury. Tempo jest dla mnie zabójcze, ale mało czasu. Nogi mi ledwie się ruszają. Staszek pogania. Z Batorem idziemy jakieś 60 metrów za nim, od czasu do czasu łapiąc dech. Wreszcie na lodowcu łapie nas zawieja. Do szczytu kilkaset metrów drogi. Krótka narada, patrzymy na zegarek. Mamy jeszcze około godziny czasu na dojście. Później niezależnie od wszystkiego trzeba wracać aby za jasności być na dole i nie nocować w górach. Idziemy bez plecaków, tylko w jednym mamy raki i parę kostek cukru. Widoczność na około 20 metrów i syk śnieżnych krup, które biją w twarz aż boli. Ostatkiem sił włażę na szczyt. Na N od nas około 10 metrów lodowiec się urywa stromą, chyba 200 metrową ścianą. Ale my widzimy tylko krawędź i to dość niewyraźnie. Staszek próbuje zrobić parę zdjęć, ale chyba nie wyjdą i biegiem schodzimy lodowcem w dół. Idziemy na kompas i pamięć bo widoczność bardzo słaba. Powoli się jednak przeciera. Gdy jesteśmy koło koni odkrywa się znowu widok na szczyt. Jedziemy parę kilometrów końmi. O zmroku jesteśmy koło pierwszej w tej dolinie jurty. (…)

5.10.63, sobota

(…) stromym, trawiastym zboczem pniemy się na grań, która powinna nas zaprowadzić do szczytu (3790m) gdzie zostawiliśmy z początkiem lata ombrometr. Tutaj zaczynają się już pewne przykrości. Wychodzone buty ślizgają się po trawie, a serce zaczyna trochę pikać. Jesteśmy już ponad 3000 metrów. Odczuwam brak treningu i aklimatyzacji. W ubiegłym roku więcej chodziłem i miałem lepszą zaprawę (no i byłem o rok młodszy). Idziemy dalej granią w górę, grań robi się skalista i wąska, zaczynają się pokazywać płaty śniegu. Zrywa się zimny wiatr. Siadamy w osłoniętym miejscu, jemy trochę rodzynków, kawałek czekolady i idziemy dalej. Pogoda się wyraźnie psuje. Na umówioną godzinę do wyjścia doliny po drugiej stronie nie zdążymy, ale wracając – jeszcze gorzej. Idziemy dalej granią, która na mapie jest płaska, ale tutaj idzie raz w górę, raz w dół, tak po 200 – 300 metrów. Miejscami brniemy powyżej kolan w śniegu, miejscami idziemy po skałach. Widok na obie strony wspaniały. Na E równoległe niższe pasma, na W głębokie doliny i widoczność aż w dolinę. Widać Tugavik Goł płynący koło Monchen. Monchen zakryte skałami nie widać. Nad doliną Ano Chanjatu wisi ??? lodowcowych. Lśni się biel i coś jakby jęzor, czyli autentyczny lodowiec. Grań robi się wąska, ale że jest zasypana śniegiem więc idzie się jako tako. Idziemy zachodnim zboczem lub samą granią, ale ostrożnie bo są tutaj nawisy śnieżne, wiszące ku E ze względu na przewagę W wiatrów. Tymczasem zaczyna się zadymka, robi się powoli zmrok. Jeszcze ze dwa podejścia i jesteśmy na szczycie 3790 metrów (ca 6 metrów niższy od najwyższego w tym paśmie). Po drodze jeszcze niewielka sensacja. Ślizgam się na zlodowaciałym śniegu i zaczynam jechać. Dwieście metrów dalej jest przepaść, taka prawdziwa na kilkaset chyba metrów. Całe szczęście, że mam czekan i wiem jak się nim posłużyć. Obracam się na brzuch, biorę czekan pod siebie, aby nie wyrwało i ryję ostrzem w śnieg. Po kilku metrach zatrzymuję się. Leżę na czekanie brzuchem. Serce bije z powodu wysokości i emocji. Chwilę odpoczywam w tej pozycji, potem wbijając czekan powoli winduję się do góry. Wreszcie jesteśmy na górze. (…)

(…) Szef ustalał skład na rok następny, tak że nie mam już żadnych złudzeń, że to już koniec mongolskiej Przygody.

Staszek teraz ??? w hotelu ?????.

Piszę przy świeczce na melinie. Przez okno świeci księżyc. Jeszcze paciorek, siusiu i spać. Jutro jadę chyba do Mingat lub Drym, zresztą wszystko jedno. Pozdrowienia. Dziesiątego wylatuję do Ułan Bator. Chyba około 30. będę w Polsce.

Ludomir

____________________________________

1 Kochane Wojtki – to zwrot grzecznościowy Ludka Mączki do adresatów listu: Ewy i Wojciecha Jacobsonów.

2 Duut – miasto na południe od Kobdo: somon – niższa jednostka administracyjna, odpowiednik naszych powiatów.

3 Obecna nazwa: Monchchajrchan uul, 4204 m npm, drugi pod względem wysokości szczyt Mongolii, pasmo: Ałtaj Mongolski.

4 Dzergen Cagan.

5 Ombrometr – przyrząd do pomiaru wielkości opadów deszczu.

________________________________________________________________________________________________________Ludomir Mączka – ur. 22.05.1926 r. we Lwowie, zm 30.01.2006 w Szczecinie, żeglarz, geolog. Na jachcie „Maria” w latach 1973-1991 żeglował w rejsie wokółziemskim. W latach 1984-1988 na jachcie „Vagabond 2”, wraz z W. Jacobsonem i na różnych odcinkach innymi żeglarzami, przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (NWP). Laureat wielu nagród, m.in. Rejs Roku -1984,1988, 2003, Kolosy -2001: Super Kolos 2001,Conrady -2003.

________________________________

F O T O

Fotografie pochodzą z albumu Janusza Kuchcińskiego.

(zs): W głąb ciemności

(Fan fiction)

Właściwie to dalsze żeglowanie nie było możliwe: wiatr prawie osłabł, zbliżał się zmierzch i na dodatek był przypływ, co dla nas znaczyłoby poddanie się prądowi pływu i cofanie. Postanowiłem rzucić kotwicę i poczekać na zmianę pływu. Widziałem że wszyscy tego chcieli, cała załoga; odetchnęli z ulgą, bo prawie już nie posuwaliśmy się do przodu, a prąd pływu nawet zaczynał nas powoli cofać.

Dzień się kończył, powietrze było jakieś dziwnie ciężkie, robiło się ponuro i mroczno. Poszedłem na dziób rzucić kotwicę i stałem chwilę sprawdzając jak ustawi się jacht i czy kotwica dobrze trzyma – choć była to tylko formalność, aczkolwiek konieczna, bo wynikająca z dobrej praktyki morskiej – staliśmy bowiem na płyciźnie Sheerness, gdzie niejednokrotnie stawałem i znałem to miejsce.

Czułem ich wzrok na sobie. Siedzieli w kokpicie nie bardzo wiedząc co robić. Nasza „Nellie” znieruchomiała i ustawiła się z obwisłymi żaglami pod prąd przypływu. Kotwica dobrze trzymała. Jeszcze tylko spojrzałem na rozpościerające się przed dziobem ciemniejące morze, na cały ten obszar przymorski, pogrążający się w ciemnym, mrocznym powietrzu, zagęszczającym się w ponury mrok i powoli wróciłem do moich współtowarzyszy. W oddali na rzece tkwiły prawie bez ruchu, słabe światła statków i szkut z czerwonymi płótnami ledwo napiętych żagli, kierujących się, jedne w górę, inne w dół rzeki. A jeszcze dalej, na prawo od rufy silny blask latarni Chapman wskazywał bezpieczną drogę w gęstniejącym mroku.

Wszyscy trzej siedzieli milcząc, nie okazując ochoty na jakąkolwiek aktywność, na tak częste zazwyczaj w takich sytuacjach długie rozmowy, wspominanie zdarzeń z dawnych lat, snucie opowieści z dalekich mórz i lądów, tak jakby otaczająca nas cisza i napierający zewsząd ponury, nieprzyjazny mrok odbierał wszystkie siły i wiarę w sensowność jakiejkolwiek aktywności.

K. trzymał w rękach – chyba z przyzwyczajenia – domino, ale nikt nie miał ochoty do układania kostek, a i on zaczął je ustawiać mimowolnie, bez zaangażowania. Jedyna poduszka, którą mieliśmy na jachcie, trafiła do M, dla wygody, należała mu się – „miał pokaźną ilość lat i cnót”, jak zauważył Joseph, nerwowo bębniąc palcami po pokładzie.

I wtedy poprosiłem Josepha żeby opowiedział nam o swoim ostatnim rejsie, który był o tyle inny od jego wcześniejszych, a i naszych rejsów, którzy też doświadczenie morskie mieliśmy spore, bo prowadził rzeką, na słodkich wodach, w głąb lądu – nieznanego, mrocznego; dzikiego lądu. W głąb otaczającej wszystko, przenikającej w głąb duszy człowieka, nieodgadnionej ciemności.

– To miejsce tutaj – odezwał się Joseph, zaczynając swą opowieść – wieki temu, też było mrocznym miejscem na ziemi …

(…)

Odpływ się zaczął, gdy Joseph skończył swą długą opowieść. Na wschodzie niebo jaśniało, jakby chciało wedrzeć się swoją odwieczną siłą w zniewalające nas jeszcze mroczne ciemności i wskrzesić wiarę w sens i skuteczność naszych wysiłków. Podnieśliśmy kotwicę i pożeglowaliśmy dalej, ku otwartemu morzu…

Ja, George Fountaine Wear H, dyrektor South African Mercantile Company, członek Londyńskiej Izby Handlowej to mówię; mówię jak było, gdyśmy wtedy w czerwcu 89. roku żeglowali w czwórkę dobrych znajomych na mojej 33 stopowej „Nellie”. A potem w 92. sprzedałem ją i kupiłem dwumasztowy cutter „La Reine”, na którym Joseph też wyprawiał się ze mną w rejsy, aż w końcu latem 99. i ją sprzedałem. Tym razem Josephowi, który kupił ją do spółki z jakimś pisarzem.

Wtedy, już od prawie roku, było coraz głośniej o tym królu z „grobowego miasta” i o tym co on tam w tej Afryce wyprawia, jakie straszne, okropne rzeczy tam się dzieją. I może właśnie wtedy wróciły do Josepha te ciężkie, mroczne wspomnienia z jego tam pobytu, gdy żeglował na parowczyku „Roi des Belges”, owej „puszce sardynek”. I może przypomniał sobie nasze żeglowanie sprzed lat na „Nellie” i postój na kotwicy w tamten mroczny wieczór i w ciemną, ponurą noc, gdy mrok ścielił się posępnie, a my nic nie mogliśmy zrobić tylko czekać na zmianę …

I jeszcze co powiem, to to że nikogo więcej poza naszą czwórką, wtedy, tam na mojej „Nellie” nie było; nie było żadnego Marlowa. Nikt nie siedział z nogami skrzyżowanymi, w głębi rufy, oparty o tylny maszt; nikt podobny do bożka, niczym zadumany Budda. Nie wiem skąd to mu przyszło do głowy.

(zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

„Nelly”, tak nazywał się trzydziestotrzy stopowy jacht, o wyporności rejestrowej dziewięć ton (zapewne wg tzw. pomiaru Tamizy), którym wybrali się – czwórka przyjaciół połączonych więzią z morzem – na krótkie, najwyżej kilkudniowe pływanie w rozlewiskach Tamizy, w Estuarium Tamizy.

Jol „Nellie”, właściciel: G. F. W. Hope, rysunek, autor nieznany.

Kotwicę najprawdopodobniej rzucili przy Isle of Sheppey, na płyciźnie Sheerness, gdzie i dziś są kotwicowiska. Skąd to przypuszczenie, że tam? Otóż, wiele lat później w liście do Arnolda Bennetta, angielskiego pisarza, Conrad wspominał, że pływali z przyjaciółmi jolem „Nellie” do Sheerness. A sam Conrad też dał wyraźną wskazówkę: „latarnia morska Chapman, stojąca na trzech nogach… rzucała silny blask” („The Chapman lighthouse, a three-legged thing erect … shone strongly.”). Widzą trzy nogi czerwonej wieży latarni, ale z daleka nogi-pale na których postawiono latarnię mogły się zlewać z sobą i z siedmiu na których rzeczywiście była posadowiona wydawało im się, że widzą trzy. Sprawdzam na mapie angielskiej nr 1185 „River Thames – Sea Reach” i wynika, że latarnia była w odległości około sześciu mil morskich od przypuszczalnego miejsca ich kotwiczenia. Między płycizną – domniemanym miejscem kotwiczenia – przy Isle of Shepey, a skrajem płycizny Chapman Sands na której posadowiona była latarnia jest w linii prostej, nieprzysłoniętej żadnym lądem, czy jakąś konstrukcją, chyba że przepływającymi barkami lub statkami właśnie sześć mil morskich. Zasięg ówczesnego światła latarni Chapman wynosił 11 mil morskich.

Peter Chesterton, Chapman Lighthouse; watercolour, pocztówka.

Ciekawa jest historia owej latarni. Budowę rozpoczęto w 1849 roku, a w 1851 roku zaczęła pracę i przetrwała, nieustannie wskazując bezpieczną drogę do Londynu i na morze, a w mgle wysyłając sygnał mgłowy – dzwon, trzy uderzenia na 15 sekund – do 1957 roku, kiedy to po wcześniejszym dokonaniu inspekcji i stwierdzeniu znacznej korozji i zagrożenia stabilności całej konstrukcji, latem 1956 roku wyłączono ją z użytkowania i ostatecznie w 1957 rozebrano; zniknęła, choć pozostawiono jeden pal, jedną „nogę” – może z sentymentu. Ten „silny blask” latarni Chapman to było wówczas światło przerywane grupowe o okresie 30 sekund, czyli w zapisie nawigacyjnym – na mapach, w spisie świateł, w locji: Gr.Occ(2)W30s. Taką charakterystykę miało to światło od pierwszego stycznia 1881 roku. A trzy nogi latarni (było ich siedem), które widzieli, to zastosowane właśnie przy budowie tej latarni, pale śrubowe (Mitchell’s screw). Nowatorska na ówczesne czasy idea została wymyślona i stosowana z powodzeniem przez irlandzkiego inżyniera Aleksandra Mitchella (1780 – 1868). Dziesięć lat wcześniej według tej metody posadowiono latarnię na Maplin Sands, też w ujściu Tamizy, kilkanaście mil na wschód od Chapman Sands.


Plan posadowienia konstrukcji latarni Maplin Sands na palach śrubowych Mitchella.

Tradycyjny pal zakończony dużą śrubą, zamiast pogrążania go w grunt metodą wbijania, był wkręcany, jak korkociąg. Metoda dobrze sprawdzała się w gruntach słabych nośnie, w trudno dostępnych terenach. Mitchell uzyskał patent na swój pomysł i z dużym rozmachem, z pomocą syna, rozwinął firmę zajmującą się takimi właśnie posadowieniami różnych konstrukcji inżynieryjnych. Jego patent znalazł zastosowanie przy budowie latarni, m.in. na piaszczystych terenach wysp Key West koło Florydy, przy budowie mostów, nabrzeży, pirsów w odległych krajach Imperium Brytyjskiego. Mitchell niejednokrotnie osobiście nadzorował i sprawdzał wykonywane palowania, udzielał rad, poprawiał błędy, rozwiązywał trudne problemy techniczne, które często pojawiają się przy budowie w różnorodnych, nie zawsze dobrze rozeznanych warunkach geologicznych. Na miejsca budowy przywoził go syn i oprowadzał, bo… Mitchell od 23. roku życia był ślepy. Choć kompletnie ślepy, to jednak swoim inżynierskim talentem pomógł żeglarzom i marynarzom „widzieć” w ciemności.

Henry Gerald (Harry) Russell (1911 – 1992), Królewski powrót, 1954; olej

Miejsca w których toczy się akcja opowiadania „Jądro ciemności”, to znaczy jedno z miejsc, ponieważ opowiadanie jest szkatułkowe („jedno w drugim”) więc są dwa miejsca: jedno na Tamizie a drugie na afrykańskiej rzece w Kongo. Na Tamizie z dużym prawdopodobieństwem można by wskazać kotwicowisko na płyciźnie Sheerness. Otóż spośród kilku, dosłownie kilku rejsów żeglarskich Conrada na jachcie starego, dobrego znajomego G. F. W. Hope’a „Nellie”, to w towarzystwie prawnika i księgowego – bliskich znajomych Hope’a – żeglowali w czerwcu 1889 roku po powrocie Conrada z Australii z żaglowca „Otago”. Być może były kolejne rejsy w następnych tygodniach. Na razie Conrad był w Londynie, szukał pracy na statku, zaczął pisać „Szaleństwo Almayera”, a z początkiem jesieni, korzystając ze swoich znajomości, rozpoczął zabiegi o pracę na statku w Afryce dla belgijskiej spółki handlowej i wreszcie, po ponad piętnastu latach, udał się na początku nowego roku w podróż w rodzinne strony. Po powrocie z Kraju wyjechał do Konga na trzyletni kontrakt, przerwany pod koniec roku z powodów zdrowotnych. W maju1891 roku udał się na kurację do Szwajcarii, a w czerwcu i lipcu ponownie żeglował na „Nellie”, tym razem dalej, w stronę wschodnich wybrzeży Anglii.

Ciekawe wspomnienia przedstawił wspomniany wcześniej Hope w tekście pod tytułem „Joseph Conrad’s first cruise on the Nellie”. Otóż podaje on, że w czerwcu 1889 roku, po powrocie Conrada z Australii, gdzie dowodził żaglowcem „Otago”, zaaranżował rejs na swoim jachcie razem z Conradem i swoimi dwoma bliskimi znajomymi, których zamierzał przedstawić Conradowi. Zaopatrzeni – jak pisze – „w pieczeń jagnięcą na zimno, sos miętowy i kilka butelek Reffel’s Beer” wyruszyli – Conrad i Hope – z Greenhithe, gdzie „Nelli” stała na boi, w piątek w południe, a prawnika i księgowego – owych przyjaciół – mieli zabrać na jacht w sobotę po południu w Chatham. Noc z piątku na sobotę spędzili w Hole Haven na Convey Island zatrzymując się na dobrą biesiadę i pogawędki portowe w tawernie „Lobster Smack” Inn u Mr. Beckwitha.

Lobster Smack Inn, ok. 1900, olej, autor nieznany.

Następnego dnia po obiedzie żeglowali dalej w stronę rzeki Medway i wtedy, ponieważ zrobił się odpływ i w rzece, pod przeciwne prady, trudno było płynąć, stanęli na kotwicy. Potem z przypływem dopłynęli do Chatham, gdzie spotkali się z prawnikiem i księgowym i po towarzyskim spotkaniu w „The Bul Inn” (w tawernie, znanej z dickensowskiego Klubu Pickwicka), następnego dnia, wspólnie żeglowali w dół Medway. Po wypłynięciu na Tamizę, skierowali się w stronę odległego o ponad dwadzieścia mil morskich portu Margate, gdzie miał wysiąść księgowy (spieszył się do Londynu). Ostatecznie wysadzili go wcześniej, w Birchington (bo się spieszył), a sami pożeglowali w stronę Margate i tam zatrzymali się na noc. W niedzielę, z powodu silnego wiatru, wystartowali dopiero po południu i dopłynęli do rzeki Swale opływającej Isle of Sheppey od południa i w Favershamn Creek stanęli na kotwicy. Postój przedłużył się na cały następny dzień – tak tęgo wiało. Dopiero we wtorek wiatr trochę osłabł i mogli żeglować dalej rzeką Swale w stronę Queenborough i Sheerness. Stanęli tam na kotwicy i poszli na obiad, oczywiście zwyczajowo przedłużający się z powodu snucia różnorakich opowieści. Następnego dnia wcześnie rano pożeglowali do Greenhithe, gdzie dopłynęli około godziny drugiej po południu. Sklarowali jacht na boi i małą dinghy dostali się na ląd. Tak zakończył się ten rejs, którego konsekwencje – wszystko na to wskazuje – daleko wybiegły poza rzeczywisty czas jego trwania i niewielki obszar określany na mapie morskiej jako „River Thames – Sea Reach”.

(zs)

Wielkanoc 2022, a „Lwów” dalej płynie …

Wielkanocne malunki Jerzego Tyszki.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Pod latyńskich żagli cieniem …

(Sob a sombra das Velas Latinas…)

Foto. Manuel Ventura, Regaty Champamilaud, 10.10.2016, własność: Marinha do Tejo


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Antoni Jerzy Pisz: aaaaaaaaaaaaaa A R T Y K U Ł Y
„Lolo” podwiązywał krawaty na bomie bezana; stał tyłem i nie widział nadchodzacego grzwacza. Ten rzucił go o maszt – chyba trafił żebrami na windę falową – a mnie przycisnął do kółka. Ta sama fala wyrwała wory z kokpitu – wylądowały na stalówce sztormrelingu. Stalówka nie pękła, ale powyginały się podtrzymujące ją stójki…
__________________________________________________________________________
(zs): ……………………………………………… A R T Y K U Ł Y
Ja, George Fountaine Wear H, dyrektor South African Mercantile Company, członek Londyńskiej Izby Handlowej to mówię; mówię jak było, gdyśmy wtedy w czerwcu 89. roku żeglowali w czwórkę dobrych znajomych na mojej 33 stopowej „Nellie”…
_____________________________________________________________________________________________
Ludomir Mączka: ………………………….. L I S T Y
Ślizgam się na zlodowaciałym śniegu i zaczynam jechać. Dwieście metrów dalej jest przepaść, taka prawdziwa na kilkaset chyba metrów. Całe szczęście, że mam czekan i wiem jak się nim posłużyć. Obracam się na brzuch, biorę czekan pod siebie, aby nie wyrwało i ryję ostrzem w śnieg. Po kilku metrach zatrzymuję się. Leżę na czekanie brzuchem. Serce bije z powodu wysokości i emocji…
______________________________________________________________________
Mariola Landowska: ……………………… K O R E S P O N D E N C J E: z Lizbony
Linki, linki, linki, dużo linek i trzeba wiedzieć, która od czego. Vela latina to dla mnie, patrząc okiem malarskim, jakby grot i fok razem połączone w jedno…
______________________________________________________________________________
Dobrava Krautschneider: ………………. K O R E S P O N D E N C J E: z Nowego Jorku
Pierwsze zabrzmiały irlandzkie folkowe rytmy The Lowlands Low oraz Irlandka, a potem kilka piosenek upamiętniających legendarny zespół Stare Dzwony. Publiczność spontanicznie podchwytywała słowa piosenek, szczególnie w refrenach. Kiedy zabrzmiały popularne piosenki autorstwa niedawno zmarłego Jurka Porębskiego, dobrze znanego także amerykańskiej publiczności, nastąpił toast za jego pamięć…
______________________________________________________________________________
Kazimierz Robak: ………………………….. R E C E N Z J E (tym razem zamiast recenzji, tekst Autor o nowej książce)
Żeglarskie „kto jest kim”: Wojciech Jacobson to wyczerpujący opis zapierających dech rejsów i przygód Kapitana, wzbogacony unikalnymi zdjęciami, mapami i dokumentami. Takich opisów żeglugi przez Przejście Północno-Zachodnie ani opisów archipelagów Pacyfiku, portów i wysepek zagubionych na Atlantyku, Oceanie Indyjskim i Zalewie Szczecińskim jeszcze nie było…

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

G A L E R I A

Peter Chesterton, Chapman Lighthouse, watercolour, pocztówka

Henry Gerald (Harry) Russell, Latarnia morska Chapman przy odpływie, olej
Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie 3a.-Harry-Russell-1892-1993-Royal-Return-54.jpg
Henry Gerald (Harry) Russell 1892-1993, Królewski powrót, 1954

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

F O T O (fotografie powiązane z korespondencją z Lizbony)

Foto. João Rodrigues, Da Canoa Papa Milhas, no cruzeiro a Oeiras e Cascais, 17.08.2020, własność: ANCORAS

Foto. Manuel Ventura, Regata Champamilaud, 10.10.2016, własność: Marinha do Tejo

Foto. Manuel Ventura, Regata Champamilaud, 10.10.2016, własność: Marinha do Tejo

Foto. Manuel Ventura, Regata Real de Canoas, 5.10.2019, własność Marinha do Tejo

Dobrava Krautschneider: Korespondencja z Nowego Jorku

Muzyczna podróż… z morza, w krainę łagodności.

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie Doubravka_Dobrawa_Krautschneider_2015.jpg

Zgrane trio doświadczonych muzyków wystąpiło w niedzielę 31-go stycznia 2022 roku w nowojorskim lokalu Kaskade nazwanego tak na cześć kultowej szczecińskiej restauracji Kaskada. Kilkakrotnie przekładany termin koncertu, trudne warunki śniegowe i kolejna fala pandemii, to wszystko odbiło się na frekwencji, ale kameralny klimat restauracji wypełnionej świeczkami zrobił wrażenie na każdym, kto zdecydował się uczestniczyć w tym wyjątkowym wydarzeniu.

Na zdjęciu od lewej: Krzysztof Jurkiewicz, Jacek Jakubowski, Arek Wlizło. Fot. Daniela Krautschneider

Muzycy wcześniej wystąpili dla Polonii amerykańskiej na Florydzie. Przed nimi zaplanowane są kolejne koncerty w Nashville, Chicago i Kanadzie. Pod koniec lutego w Polsce zaczyna się krakowski festiwal Shanties. Ten najsłynniejszy festiwal polskiej pieśni żeglarskiej reprezentował tu w Nowym Jorku, osobiście jego wieloletni organizator Krzysztof Bobrowicz. Przywiózł z sobą do „małej Polski” na Greenpoint dużo płyt szantowych, beczkę świetnego humoru i optymizmu. Gospodarzem tego miłego dla ucha wydarzenia był Polski Klub Żeglarski w Nowym Jorku.

Na koncercie wystąpił także Krzysztof„Jurkiel”Jurkiewicz grający na gitarze i instrumentach dętych z akordeonistą Jackiem Jakubowskim. Razem należą do zespołu Słodki Całus od Buby. Wprowadzali nas w gdańsko-gdyńskie klimaty.

Trzeci muszkieter Arek Wlizło z Kanady, znany z subtelnych i poetyckich ballad z akompaniamentem gitarowym, tym razem również obsługiwał instrumenty rytmiczne. Koncert był podzielony na trzy części. W przerwach można było nabyć koszulki Polskiego Klubu Żeglarskiego w Nowym Jorku upamiętniające 30-lecie klubu, które miało miejsce w 2020 roku.

Pierwsze zabrzmiały irlandzkie folkowe rytmy The Lowlands Low oraz Irlandka, a potem kilka piosenek upamiętniających legendarny zespół Stare Dzwony. Publiczność spontanicznie podchwytywała słowa piosenek, szczególnie w refrenach. Kiedy zabrzmiały popularne piosenki autorstwa niedawno zmarłego Jurka Porębskiego, dobrze znanego także amerykańskiej publiczności, nastąpił toast za jego pamięć.

Kolejna część koncertu została poświęcona solowym występom poszczególnych artystów. Pierwszy rozpoczął Krzysztof Jurkiewicz pieśnią zatytułowaną Frau Kokoshke opowiadającym o tragicznym zatonięciu statku Wilhelm Gustloff w 1945 roku z gdańskimi cywilami, w tym kobietami na pokładzie, zainspirowaną pieśnią Cztery zegary. Na fali wspomnień zaśpiewano jazzową Nostalgię autorstwa Janusza Sikorskiego. Żeby się nie dać ponieść nastrojowi smutku, nastąpiły żywe i energiczne śpiewy pieśni Face to face oraz country melodyjne Przeczucie.

Jacek Jakubowski z akordeonem ujął publiczność interpretacją Rybaczki z czasów jego współpracy artystycznej ze Zbigniewem Gachem. W tym samym momencie kelnerka otworzyła drzwi do kuchni i aromat rybny dodał wydarzeniu niezwykłej autentyczności.

Arek Wlizło dodał od siebie filozofującą piosenkę pod tytułem Dokąd i nawiązał piosenkami do twórczości czeskiego folkowego piosenkarza Jarka Nohavicy i jego piesni Gwiazda i Sarajewo. Finał koncertu, jak bywa na szantowiskach, połączył scenę i widownię w jeden krąg. Były grane bisy na życzenie i piosenki najbardziej znane do wspólnego śpiewania jak na przykład: Gdzie ta keja, Nie ma już, Aniele, Plasterek cytryny, Śmiały harpunnik, Dokąd mnie poniesie, Kiedy szliśmy przez Pacyfik i Był 59 rok. Na koniec tradycyjnie zabrzmiało Pożegnanie Liverpoolu.

Nikomu nie chciało się opuścić przyjazną muzyczną krainę łagodności, lecz zrobiło się późno i trzeba było wracać do domów mroźną nocą. Wspomnienia nagrane tego wieczoru piosenki wraz z morskimi i portowymi opowieściami zostały ułożone w wspomnieniach.

Doubrava Krautschneider, luty 2022, Nowy Jork

____________________________________________________________________________________

Doubrava Krautschneider – jest teatrologiem z wykształcenia i zamiłowania. Obecnie przebywa w USA gdzie zajmuje się animacją kultury, prowadzi warsztaty teatralne, pisze recenzje do portalu www.scena.cz i do polskich mediów. Śpiewa w polonijnym chórzeCórka Małgorzaty i Rudy Krautschneiderów.

Mariola Landowska: Korespondencja z Lizbony

Żeglując z historią

Przy dobrej kawie, w Marina de Oeiras, gdzie na stałe cumuje canoa Alma do Tejo (port. Dusza Tagu)budząca zainteresowanie, rzadko obecnie spotykana łódź żaglowa typu canoa tipica do Tejo – spotkałam się z Prezydentem Stowarzyszenia „Ancoras” (ANCORAS – Associacao Nautica Classicos de Oeiras) Carlosem Alpedrinha Pires.

Już jakiś czas temu zapisałam się do stowarzyszenia „Ancory” i byłam bardzo ciekawa historii, którą przekazują o tradycyjnych łodziach żaglowych z tych stron.

Stowarzyszenie założono niedawno, bo w 2014 roku. Cele jakie sobie postawiło to odrodzenie tradycyjnych jednostek pływających kiedyś po rzece Tag. Wiele lat temu zniknęły z pobliskich akwenów, wyparte przez nowe, plastikowe łodzie, jachty, stateczki.

Zachowanie i pielegnowanie tradycji to w praktyce właśnie powrót do odnowienia żeglarstwa według dawnych sposobów, na jednostakch ożaglowanych jak w czasach minionych. Aby pokazać “na żywo” nowym pokoleniom te stare tradycje, umiejętności, trzeba nauczyć się obsługiwania ich, poczuć ich odmienność, bo łodzie są duże (około 9 metrów długości, załoga: maksymalnie 10 osób) i wrażliwe na przechyły od wiatru, a do tego posiadają piekne, tradycyjne, jak z innej epoki żagle Vela Latina.

Jeszcze nie wiedziałam dlaczego, nie czułam się pewnie, ale po tygodniu od naszej rozmowy, popłynęłam z nimi; pod latyńskimi żaglami.

Carlos po naszej kawie, pokazał mi biuro stowarzyszenia ze zdobytymi pucharami ustawionymi na półkach, bo Alma do Tejo z powodzeniem żegluje także w lokalnych regatach żeglarskich.

Organizują kursy żeglowania dla chętnych połączone z praktyczną nauką różnych umiejętności żeglarskich, jak również krótkie przejażdżki po rzece dla osób zupełnie nie mających pojęcia o żeglowaniu. Pływają do miejsc historycznych aby pokazać i przybliżyć swoim gościom latarnie morskie, fortyfikacje z XVII wieku, których w okolicy jest sporo. Czasem płyną do Seixal po drugiej stronie rzeki Tag, na obiad. Wypływają rano około godziny dziesiątej i wracają po południu, około siedmnastej. Zawsze sprawdzają wcześniej prognozę pogody, przewidywane wiatry, zafalowania, bo jednak, choć niedaleko, ale pogoda potrafi się nagle zmienić, tym bardziej, że tutaj wpływ oceanu też ma duże oddziaływanie.

Jak wyglądało moje żeglowanie na Alma do Tejo? Byliśmy we trójkę: Antonio, Eduardo i ja.

Oni dwaj to doświadczeni żeglarze, obeznani z Alma do Tejo. Moje dotychczasowe żeglowania na współczesnych, plastikowych jachtach z ożaglowaniem trójkątnym – bermudzkim to jednak nie to samo, ale na szczęście oni już długo pływają na Alma do Tejo i ich doświadczenie żeglarskie wystarczyło. Linki, linki, linki, dużo linek i trzeba wiedzieć, która od czego. Vela latina to dla mnie, patrząc okiem malarskim, jakby grot i fok razem połączone w jedno. Zmiana halsu wygląda inaczej niż na typowym jachcie współczesnym. Żagiel nie “przechodzi” całkowicie na lewą albo prawą burtę. Zawsze jest jego część oparta o maszt, który dzieli żagiel łaciński. Dla mnie to nowe, ciekawe doświadczenie, praktycznie “przerobione” podczas żeglugi canoa Alma do Tejo.

Jednak warto było, bo miałam okazję posłuchać historii od Portugalczyków znających tę tradycję o której opowiadali z ochotą i dużym przejęciem. Taka łódź czyli canoa, jak mawiają canoa do Tejo dawniej służyła do transportu ludzi, materiałów budowlanych albo żywności z jednego brzegu rzeki na drugi, tu w okolicy Lizbony i innych miejscowości położonych nad Tagiem. Wówczas nie było jeszcze Mostu 25. Kwietnia (Ponte 25 de Abril, poprzednia nazwa – do 1974 roku to Most Salazara). Zbudowano go w 1966 roku, jeszcze za czasów Salazara. Ale zanim to nastapiło, piękne żagle łacińskie dominowały na Tagu.

Był to mój pierwszy rejs na Almie do Tejo. Powoli będę musiała przyzwyczaić się do nazw linek, żagli i komend po portugalsku, bo chciałabym kontynuować tę romantyczną przygodę. Łódź nie ma kabestanów i innych udogodnień. Wszystko wymaga szybkiego reagowania i szybkiego refleksu. A do tego nie jestem jednak doświadczonym, na codzień “praktykującym” żeglarzem, choćby z powodu malarstwa, które „pożera” cały mój czas.

Com os melhores cumprimentos.

Tekst i foto Mariola Landowska, luty 2022

www.mariolalandowska-art.com

______________________________________________________________________________________________________

Mariola Landowska – żeglowała w Jacht Klubie AZS w Szczecinie w latach osiemdziesiątych XX w. Z pasją oddaje się malowaniu i podróżom. Wystawy malarskie w Szczecinie, we Włoszech, w Portugalii, w Hiszpanii. Od kilku lat mieszka w Oeiras koło Lizbony.

Adam Asnyk: Noc na morzu

(w drodze z Malty do Goletty)

Srebrzyste blaski toń przesiewa modra,
W miliony drżących rozprasza iskierek,
I snopy światła na okrętu biodra
Kolejno rzuca na ruchliwy szereg …
Noc księżycowa tak jasnością szczodra
Perłową siatkę wód błękity muszcze;
Cisza: zaledwie łagodny wiaterek
Podnosi falę, która miękko pluszcze.
Jak cienie mkniemy przez te płynne puszcze.

Pogodnej nocy majestat królewski
Zawisł nad całą spokojną głębiną;
Wzrok ściga drżące świateł arabeski
I płynie z nimi w nieskończoność siną …
W ślad za nim myśli w ten obszar niebieski
Lecą bez końca, roztopione w ciszę
I poza światem gdzieś omdlałym giną.
A księżyc dalej srebrne znaki pisze
Na fali, która jak do snu kołysze.

Mijają chwile, może całe wieki,
W tym rozmarzeniu, co godzin nie liczy;
Świat dotykalny cofa się daleki,
A sen srebrzysty, nieznanej słodyczy,
Przez pół otwarte wciska się powieki,
I płynie w duszę z cichym szumem fali,
Coraz to więcej dziwny … tajemniczy …
Aż go chłód rosy, co się w mgłach krystali,
I świeży powiew poranku oddali.

Na wschodzie niebo zdaje się różowieć
I od ciemniejszej odbija się toni:
To pierwsza bliskiej jutrzenki zapowiedź.
Świt mleczny z blaskiem miesięcznym się goni,
Zmącone fale zaczynają płowieć.
Gwiazdy pobladły; senne oczy mrużą;
Tylko poranna, jak brylant na skroni
Młodziutkiej jutrzni, nad obłoczków różą
Staje się mocniej błyszczącą i dużą.

Przed nami w morze czarny klin się wciska,
Brzeg wyniesiony, skalisty i dziki!
Piętrzą się groźne bazaltów urwiska …
To wysunięty przylądek Afryki!
Na jego szczycie jeszcze światło błyska
Rozsiane w morzu oświecając skały;
Ze skał dochodzą morskich ptaków krzyki,
Które noc w głazów szczelinach przespały,
A teraz wrzaskiem witają dzień biały.

Adam Asnyk

____________________________________________________________________________________________________________________________Adam Asnyk – 1838 – 1897, poeta, dramatopisarz; w antologii poezji marynistycznych „Morze w poezji Polskiej” Zbigniewa Jasińskiego, z której pochodzi powyższy wiersz, Asnyk jest przedstawiony jako ostatni poeta okresu romantyzmu.

 

* * *

 

Adam Asnyk był jednym z pierwszych członków Towarzystwa Tatrzańskiego i mieszkając w Krakowie i Zakopanem odbywał wędrówki w Tatry Wysokie. Ale nie tylko góry były natchnieniem dla jego twórczości; również morze wywarło znaczący wpływ. Wiersz „Noc na morzu” jest poetyckim zapisem wrażeń doznanych podczas podróży do Włoch, na Maltę i do Tunisu. Goletta do której dopłynął z Malty to dzisiejsze tunezyjskie miasto portowe La Goulette (arab. Halq al-Wadi). Asnyk w wielu swoich utworach opisuje krajobraz górski, tatrzański i morski. „Góry i morze” – pisał w liście do ojca – to jedyne uniwersalne lekarstwo na wszystkie ludzkie dolegliwości, tam oddychając świeżym, wonnym powietrzem, pojąc się widokiem świeżej a wzniosłej natury, można zapomnieć o cierpieniach i troskach…”.

Twórczość Adama Asnyka – jeszcze z romantyzmu i już z pozytywizmu – i wpływ na nią podróży morskiej jaką odbył pod koniec lat osiemdziesiątych XIX wieku, „pod latyńskich żagli cieniem” z Malty do Goletty oraz powstały, przytoczony wyżej wiersz, przypominają – a być może nieśmiało uzupełniają – ogłoszony niedawno w Periplus.pl interesujący czteroczęściowy cykl eseistycznych opowieści o morskich doświadczeniach czołowych polskich romantyków, właśnie na akwenach śródziemnomorskich, choć nie tylko. „Cień latyńskich żagli”, bo taki tytuł nosi ów zajmujący, pełen ciekawostek, celnych spostrzeżeń, skojarzeń i ocen cykl autorstwa Kazimierza Robaka dostępny jest na www. periplus.pl https://periplus.pl/archiwa/11424

(zs)

Antoni Jerzy Pisz: „Hrabia Lolo” – 20 lat później

Część 2.

Brama śluzy otwarta, ale. . . Wystarczy obejrzeć statki wchodzące na Łabę z morza i pokłady pokryte grubą warstwą lodu, pogięte bomy, oblodzone windy, metrowe sople zwisające z olinowania – w tych warunkach tylko samobójca mógłby pomyśleć o stawianiu żagli.

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie IMG20211129134720-popr-768x1024.jpg
Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie IMG20211129135106-768x1024.jpg

Chronimy się w pobliskim Cuxhaven. Potężna brama w wale przeciwpowodziowym dzielącym port od miasta zamknięta. Samochody, które nie zdążyły schować się za wałem, toną teraz w gwałtownie przybierającej wodzie. Jest jej już tyle, że nie wiadomo gdzie kończy się jezdnia, a gdzie zaczyna kanał portu.

– Jurek, idź na dziób, szybko!

„Lolo” grzeje „katarynę”, a ja biegnę do cumy dziobowej. Liczą się minuty: podnosząca się woda grozi rzuceniem kadłuba na niewidoczną krawędź nabrzeża – o skutkach lepiej nie myśleć. Położenie krawędzi wskazują coraz bardziej stromo zanurzające się cumy. Są przewleczone przez metalowe ucha na nabrzeżu, oba końce lin na pokładzie; gdyby były przymocowane do uch, to do rozsupłania węzła trzeba by nurkować prawie na głębokość metra w lodowatej wodzie. Albo je odciąć.

– Przytrzymaj chwilę dziób, spróbuję odrzucić rufę na wstecznym. Dobra, możesz oddać cumę …

„Lolo” był mistrzem w manewrowaniu na silniku. Lubił wywijać 20-metrowym ,,Darem”, jak zwrotną motorówką, karkołomne łamańce w zatłoczonych basenach klubowych przed rozdziawiającą gęby gawiedzią. Teraz te jego umiejętności były na wagę złota.

Jedyne miejsce w najbliższej okolicy, gdzie byłoby bezpiecznie zacumować, to wysokie dalby po drugiej stronie. Zmienne prądy i skotłowana fala zbijają z kursu, ale to fraszka – cyrk zacznie się dopiero przy dalbach. Zgodnie z zasadami sztuki trzeba podejść do pierwszej pod prąd. Właśnie, tylko co to znaczy ,,pod prąd”, jeśli zmienia on co chwilę kierunek? Dziób skacze jak oszalały na zwariowanej fali – huknąć nim w grube bele dalby to w najlepszym przypadku zdemolować kosz dziobowy z nierdzewki. Trzeba jednak podejść na tyle blisko, aby chłopcy mogli przełożyć cumę, a przy tym uważać by nikomu niczego nie przygniotło.

Kątem oka patrzę na „Lola”: jedną ręką kręci kółkiem, druga na manetce – cała naprzód, cała wstecz. „Dar”, jak znarowiony koń trzymany krótko przy pysku, wierzga rufą, ale dziób zadziwiająco utrzymuje stałą odległość metra od dalby. Nie padają żadne uwagi w rodzaju: „predzej z tą cumą do jasnej cholery”. „Lolo” wie, że tam, na dziobie, chłopcy czekają na właściwy moment . I wreszcie celny rzut liną zakończoną prowizoryczną gałką; zanim zdążyła utonąć, wyciągnięta bosakiem, była już na pokładzie. Z rufową przy drugiej dalbie poszło znacznie łatwiej.

A teraz radio: na Północnym głęboki niż i seria ciężkich sztormów. Zerwało latarniowiec z kotwicy, zatonął kuter – zwłoki rybaków wyrzuciło morze.

Kolejne dziesięć dni – tym razem w Cuxhaven.

* * *

Awanport w Dover. Beczka cumownicza, przy której dynda się ,,Dar,, – jego grotmaszt kreśli pijane ósemki na niebie. Odpływ napotykający przeciwny wiatr to najlepszy przepis na „obrzygliwe” zafalowanie-falochron mizernie je osłabia.

Kuk Marek nie przepadał za kambuzem. Molestowal „Lola” tak długo, aż ten zgodził się włączyć go do wachty pokładowej. Teraz każdy z nas – z wyjątkiem „Lola” – musi odbębniać tydzień pańszczyzny przy garach. Właśnie jest moja kolejka. Zejść na dół i pitrasić przy tej chwiejbie – żadna rozkosz. Nie żebym chorował, to już dawno przeszło. Niestety, wygłodzonym chłopcom też.

Ale oto wybawienie! Właśnie odpłynęli motorówką urzędnicy po odprawie, możemy stanąć za bramą śluzy, gdzie zacisznie, a skoki pływu niewyczuwalne.

– Chcę się przejść, – „Lolo” nakładał kurtką – tu masz listę czego bedę potrzebował. I jeszcze jedno: do stolu siadamy w

wyjściowych ubraniach.

Palnąłem sią chochlą w czoło – przecież dzisiaj wigilia! A „Hrabia” już dawno odgrażał się, że wigilijne potrawy przygotuje sam. Z listą uporałem się szybko – zdążyłem dobrze poznać zawartość licznych zakamarków, wcale obszernego kambuza.

Zaświtał mi scenariusz: na rozklekotanej maszynie, którą przechowywałem pod poduszką, wystukałem – wydawało mi sie, że po angielsku – pokwitowanie na pięć funtów pobranych z tytułu opłat portowych. Podpis i pieczątka. Podpis – pół biedy, ale skąd pieczątkę? Dajcie dziesięć pensów ! Posmarowałem mazakiem i odcisnąłem – wyszedł nieczytelny bohomaz, ale wizerunek królowej był w miarę wyraźny. Teraz druga część scenariusza – na białej kopercie wypisałem nagłówek: „Harbourmaster, Port of Dover”, a poniżej adresata: Mr Jerzy Kraszewski – Master of Dar Szczecina.

Właśnie wrócił.

– Wiesz, byli z …

Nie dał mi dokończyć.

– Zanim zapomnę – więcej masełka i przytrzymuj je nieco dłużej na patelni . . .

Był smakoszem, a szczególnie uwielbiał omleto-naleśniki, które robiłem według jego przepisu. Boże, i1e ja sie tych jajek natrzepałem! Wiedziałem już jaka będzie dalsza sekwencja.

– . . . Może byś tak dodatkowy tydzień w kambuzie?

To, że naprowadzałem bez pudła łódkę na każdą boję i wejście do portu, nie robiło na nim wrażenia. Wtedy nie było jeszcze GPS-ów, ale przy takiej liczbie latarni i radiolatarni – łatwizna. Co innego omlety – tu nie ma żartów. Potrzebny był FACHOWIEC.

Zgodziłem się. Prawdę mówiąc polubiłem tę robotę – kambuz miał wszelkie udogodnienia domowej kuchni, poza tym było tu ciepło i sucho. Wiadomo wprawdzie: „kuk, jak pies, je ostatni”, ale za to żadnych wacht, zwłaszcza nocnych. Dziwne, że Marek tego nie docenił.

Marek Ciaś, kuk na „Darze Szczecina”.

– Chciałeś coś powiedzieć?

– Tak. Głupia sprawa – jak tylko wyszedłeś zjawili się dwaj z zarządu portu i zażądali opłaty za postój. Tłumaczyłem, że nie ma kapitana, prosiłem żeby przyszli później. Byli nieustępliwi: albo płacimy, albo za godzinę ma tu już nas nie być.

„Lolo” zmienił się na twarzy – jakbym dotknął nerwu w bolącym zębie.

– Cholera, przy odprawie nic nie wspominali …

– Chwileczkę, motorówką przypłynęli celnicy i ci z immigration. Należności za opłaty portowe to nie ich działka.

– Słusznie – „Lolo” przymknął oczy …

– Ile?

– Pięć funtów. Nie miałem tyle, musieliśmy się złożyć. Tu masz pokwitowanie.

Cenny papierek zniknął w kapitańskiej kabinie, z której wyciągnęła się ręka z pięciofuntowym banknotem.

Do pierwszej gwiazdki zostalo niewiele czasu. W nieskazitelnie białyrn fartuchu „Lolo” szalał; patrzyłem z przerażeniem, jak schludny zakątek z wypucowanyni garami zamienia w pobojowisko. Diabli tam schludny kambuz – jeszcze nigdy z niego nie dochodziły tak smakowite zapachy.

Tymczasem zaadresowaną do „Lola” kopertę z banknotem chłopcy zdążyli wsunąć między, paczuszki pod choinką. Wyjściowe wdzianka, zastawiony stół z białym obrusem, opłatek – ciepła, świąteczna atmosfera. Czas na podchoinkowe prezenty.

– „Lolo”, list do ciebie – ktoś wyciągnął białą kopertę spod choinki.

– Zapomniałem powiedzieć, – łgałem bezczelnie – był goniec z zarządu portu. Nie słyszałeś pukania? Pewnie nie, bo przesuwałeś gary w kambuzie. Nie chciał wejść na pokład; dał mi kopertę i powiedział, że, że. – .

– No co powiedział? ! – ponaglał „Lolo”.

Właśnie, co powiedzial? Zabrnąłem w zaułek. Ale jak już szyć, pomyślałem, to grubymi nićmi-:

– Wiesz, jaki jest mój angielski, mogłem coś pokrecić. Zrozumiałem, że dostali telefon z biura prasowego dworu, aby kapitanowi tego dużego jachtu polskiego złożyć życzenia świąteczne. I nie pobierać opłat.

– A jak oni dowiedzieli się o „Darze”? Jak dotąd żarło, więc popuściłem cugli:

– A jak myślisz – ile jachtów pływa po morzu o tej porze roku? Czy spotkaliśmy chociaż jeden? Ruch w porcie jest rejestrowany kamerami telewizyjnymi zamkniętego obwodu – złapali nas obiektywem jak wchodziliśmy, a pewnie i jak staliśmy na beczce. Z ich taśm korzystają w dzienniku lokalne stacje, gdy trafi sie jakaś ciekawostka. Wiesz, że tu nie obchodzą wigilii, no wiec co robią? siedza przed telewizorami. Nie sądzą, żeby dwór miał inne obyczaje, a już na pewno wszyscy ogladają dziennik.

– Myślisz, że … królowa też? Nie wiem. Jedno jest oczywiste – ciągnąłem bez zająknięcia – biuro prasowe dworu nie wystąpiłoby samodzielnie z taką inicjatywą, o której zapewne nie zadecydował posledniejszy członek rodziny królewskiej. Musieli dostać polecenie z samej góry. Kasa nie uszczuplona i te życzenia. Może nawet od królowej?

„Lolo” promieniał. Wiedziałem, że tej nocy będzie miał urocze sny.

* * *

Krzyś odebrał prognozę: umiarkowane wiatry co najmniej przez dobę. Nie można zmarnować takiej okazji – opuściliśmy zacisze kanału zaraz po kolacji.

Za główkami wolni od wachty położyli się w kojach, ale ja musiałem odpokutować te wszystkie łgarstwa: czekała mnie sterta brudnych naczyń i zgnojony kambuz.

Wczesnym rankiem z uzupełnionym zapasem wody w Weymouth skok przez Kanał do francuskiego Camaret-sur-Mer – ostatnim porcikiem przed Zatoką Biskajską –

„Lolo” nie tracił ani godziny:

– Krzysiu, jak tam pogoda?

– Trzy, może cztery dni korzystnych wiatrów.

No to chłopcy, żagielki w górę !

Wyliczyłem, że za cztery doby powinniśmy być przy Cape Finisterre, zwanym Przylądkiem „Ciepłych Gaci”. Biskaj zostanie z tyłu, ciepła odzież pójdzie do worków żeglarskich. Zacznie się żegluga w słońcu pod błękitnym niebem, którego nie oglądaliśmy od miesiąca.

Ech, marzenia…

* * *

Sylwester w atramentowoczarną noc przy kieliszku szampana, połowa Zatoki za rufą. Pod koniec trzecigo dnia już tylko 100 mil do Finisterre. I wtedy przyszedł sztorm z południowego-zachodu – dokładnie w dziób. Halsowanie przez całą noc pod skróconym ożaglowaniem nie posunęło „Daru” ani o milę do przodu. Rankiem to już trochę więcej niż sztorm: nie widać granicy między powietrzem a kipielą.

„Lolo” zwołał nas do mesy:

– o Finisterre możemy chwilowo zapomnieć – ważne, aby nie uszkodzić takielunku. Na jbezpiecznie jsze d1a „Daru” jest sztormowanie z wiatrem i fala…

Wiedziałem ile kosztowało go podjęcie tej decyzji – oznaczała żeglugę w stronę Kanalu La Manche, który opuściliśmy zaledwie kilka dni temu.

Wskazówka wiatromierza oparła się na końcu 60-węzłowej skali, do której można śmiało dodać ze 3-4. „Dar” płynąc z wiatrem na takielunku i małym skrawku sztormowego foka wykręca dalsze 7 – łącznie 10 knotów. Na lądzie oznacza to szybkość wiatru ponad 125 km/godz. Nieźle.

Nie ma pokładu, nie ma nawet, nadbudówki kabiny nawigacyjnej – spod wody wystają tylko maszty. A jednak niebieskooki bosman, przywiązany linką szelek bepieczeństwa do bezanmasztu, trzyma jacht w karbach – nie daje mu zejść z kursu. spóźniona reakcja sterem i kadlub ustawiłby się bokiem do fali – tony, dziesiątki ton wody walącej się z niepohamowaną siłą mogłyby zrobić łódce drobne „kuku”. Aby odpowiednio wcześnie zareagować, trzeba widzieć nadchodzącą falę. Czyli mieć drugą parę oczu z tyłu głowy, bo tej pierwszej nie można odwrócić od tego co przed dziobem.

Kazik nie tylko nie widzi, ale nie słyszy też jej poszumu ginącego w ogłuszającym porykiwaniu morza. Dopiero gdy grzywacz nadbiegający od rufy przykrywa go z głową, odrywa od koła sterowego, gorzka słoność oślepia, pozbawia tchu – wie, że przyszła. Ale wtedy to już „po ptakach”. Chyba tylko instynkt każe mu kręcić kółkiem we właściwą stronę, a potem kontrować w odpowiedniej chwili. Temu chłopcu z podstargardzkiego Miedwia bez morskiej praktyki? Nie, to nie instynkt – to znajomość rzemiosła żeglarskiego, którego zasady, niezależnie od wielkości łódki, są niezmienne – Maciej wiedział kogo poleca.

Kazik wypluwa parę łyków Biskaju i coś wrzeszczy na całe gardło. Nie slyszę. Jego wzrok mówi wszystko. Watłe, ażurowe drzwiczki do nawigacyjnej mogla wgnieść byle większa fala. A wtedy – tylko bąbelki. Nie pomogłyby żadne motopompy strażackie. Aby osłonić je wcisnąłem do kokpitu ciężkie wory z żaglami. Przez ucha w worach przeciągnąłem linę, którą okręciłem nadbudówkę nawigacyjnej. Nie była to najgorsza osłona, ale tylko do czasu: stale atakowane grzywaczami zaczęły wypełzać z kokpitu.Trzeba je wcisnąć na miejsce, a linę dociągnąć.

Puściłem wanty bezanmasztu, zrobiłem krok … i płynąłem. Na plecach, nogami w górze, lekko, łagodnie. Po prawej mignęła mi skurczona za sterem sylwetka Kazika zniekształcona załamanym obrazem prześwitującym przez szumiącą wodę. Niosło mnie w kierunku rufy; rozpostarłem ręce, aby uchwycić się czegokolwiek. Wiedziałem, że po lewej są wanty, a po prawej maszt – przy szeroko rozwartych ramionach musiałem natrafić na jedno lub drugie, ale czułem tylko łagodny opór wody przeciekającej między palcami. Nagłe szarpnięcie uświadomiło mi, że linka asekuracyjna napięła się i trzyma – zwisałem za koszem rufowym.

Chwyciłem poprzeczkę kosza, aby wciągnąć się na pokład – i znów płynąłem w głośnym poszumie łamiącej się fali, tym razem w przeciwną stronę Oprzytomniałem czując ciężar przytłaczający głowę: nie mogłem jej wyciągnąć spod worów z żaglami, choć rozpaczliwie wierzgałem nogami w zbyt obszernych portkach sztormowych. Scenka musiała być zabawna, bo Kazio rechotał spazmatycznie. Ja zresztą też.

* * *

Po skończonej wachcie najsłodszyn miejscem jest koja. Nim zdążyłem się zdrzernnąć, ktoś szarpał mnie za rękaw:

– Chodź do kubryku!

Na podlodze leżał „Lolo” – sztormiak rozdarty, twarz blada, nieprzytomny. Po chwili otwiera oczy.

– Chyba mam żebra połamane. . . Daj mi zastrzyk na serce.

Tolek, który był przy sterze, mówi:

– „Lolo” podwiązywał krawaty na bomie bezana; stał tyłem i nie widział nadchodzacego grzwacza. Ten rzucił go o maszt – chyba trafił żebrami na windę falową – a mnie przycisnął do kółka. Ta sama fala wyrwała wory z kokpitu – wylądowały na stalówce sztormrelingu. Stalówka nie pękła, ale powyginały się podtrzymujące ją stójki. Myślałem, że stracimy żagle – uratowała je lina przewleczona przez ucha worków.

Tolka żebra, choć bolą, wytrzymaly. Nie wytrzymał stalowy trzpień, na którym osadzone jest koło sterowe – wygiął się i koło obraca się teraz jak zdezelowana „ósemka” w rowerze.

Jachtem rzucało niemiłosiernie. „Lolo” przewalał się na boki w koi jęcząc z bó1u – trochę pomogły zrolowane koce ułożone wzdłuż ciała. Zaaplikowałem zastrzyk nasercowy – miewał od dawna kłopoty ze swoją „pompą” – i środki przeciwbólowe. Nic więcej nie mogłem zrobić.

Potrzebna szybko pomoc lekarska. Zerkam na mapę: najbliżej jest znany nam, malutki Camaret-sur-Mer. Po godzinie karetka zabiera „Lola” stamtąd do szpitala w Breście. Dobrze osłoniątą wodą to tylko kilka mil, lądem – znacznie dalej.

– Będziemy tam wieczorem; gdybym nie mógł cię odnaleźć, w kapitanacie dowiesz sie gdzie stoimy. Trzymaj sie stary i nie zrób nam jakiegoś numeru po drodze …

Uśmiechnął się blado. Wróciły kolory, wyglądał lepiej.

* * *

Prześwietlenie potwierdziło obawy: cztery żebra złamane. Każdy dodatkowy uraz, a nawet gwałtowniejszy ruch, może spowodować przebicie opłucnej i wewnętrzny wylew. O żeglowaniu nie ma mowy – czekają nas zatem kilkutygodniowe wczasy w Breście.

Powtarza się historia z Cuxhaven: rozpruł się worek ze sztormami – właśnie zniosło pławy oznakowania nawigacyjnego. Nawet tu, w porcie, dmucha tak tęgo, że statki zakładają dodatkowe cumy. My też.

Z łamów prasy nie schodzi wichura, którą spotkaliśmy na Biskaju: Tempete Sur la Bretagne, Drames en serie dans la Manche. Prędkość wiatru zmierzona na wysepce Batz: 147 km/godz. Dwanaście osób zginęło w morzu, zatopione statki, zniszczone dźwigi w portach, przewrócone samochody-cysterny na szosach. Nam też się oberwało, ale nie narzekajmy – mogło być gorzej.

Złamane żebra może wykurować tylko natura. Pomagają jej w tym elastyczne bandaże okręcone wokół torsu, które poprawiam od czasu do czasu.

– Wiesz, w tym zgrabnym gorseciku twój brzuch wydaje się jakby mniejszy … – próbowałem odwrócić uwagę „Lola”. Na próżno.

– Nie gadaj bzdur. Lepiej połknij te witaminy.

Równie dobrze jak kambuz była zaopatrzona apteczka, o co zadbała pani doktor – połowica „Lola”. Ten chyba przejął od niej medyczne inklinacje, bo przedobiednim rytuałem bywało zbiorowe łykanie piguł. Od kiedy znaleźliśmy się w Breście, „Lolo” uznał, że jesteśmy już w „ciepłych krajach”, gdzie łatwo o malarię, więc do piguł doszła profilaktycznie gorzka chinina. Dyskretne wpuszczenie do kieszeni wydzielonej porcji, markowanie, że ma się jej pełnę gębę i tyrn podobne machlojki „Lolo” natychmiast wychwytywał. Piguły to pół biedy – blady strach padł na wszystkich, gdy obwieścił :

– Jutro przed śniadaniem każdy dostanie zastrzyk przeciwtężcowy. Jurek, gdzie jest woda destylowana? Potrzebuję jej do wysterylizowania strzykawek.

– W jednym z dwu plastykowych pojemników obok akumulatorów.

Następnego ranka zajrzałem do kambuza: na stole, przy plastykowym pojemniku, lśniły ampułki zastrzyków, na kuchence bulgotal metalowy sterylizator ze strzykawkami.

– Chyba wystarczy, gotują się od piętnastu minut – nasz pokładowy medyk położył metalowe pudełko na talerzu i podwarzył nożem gorącą pokrywkę.

Wnętrze sterylizatora i strzykawki pokrywał czarny nalot.

– „Lolo”, przeczytałeś napis?

– Jaki znowu napis?

– Ten na pojemniku. Odwróć go, to zobaczysz.

Strzykawki nie nadawały się do użytku, ale nie ulega wątpliwości, że były absolutnie sterylne -”Lolo” wygotował je w kwasie do akumulatorów.

* * *

Żebra zrastały się szybko – „Lolo” mógł zwiedzać miasto w zalecanych przez szpital niedługich spacerach. Jednym z ciekawszych zabytkow Brestu, niegdyś warowni strzegącej bretońskiego wybrzeża, jest stary zameczek, w którym tradycyjnie ma siedzibę francuska admiralicja floty atlantyckiej.

– Co za pech! Ile razy jesteś potrzebny – nie ma ciebie.

Właśnie wyszedł przed chwilą oficer z admiralicji … – łgałem jak z nut.

– Powiedz wreszcie o co chodzi – zdenerwował się „Lolo”.

– Nie poganiaj mnie – nie wiem, jak taki oficer się nazywa. Po angielsku liason, po naszemu moze „kurtuazyjny”, a może ,,komplementacyjny,”? No taki, co to się go wysyła, aby ustalić szczegóły protokołu oficjalnej wizyty.

– Do cholery, jakiej wizyty?!

– Tej, której nie złożyłeś.

– Jeszcze chwila, a ty będziesz miał żebra połamane!

– No to nie przerywaj. Wiesz, że zgłaszając w kapitanacie przybycie „Daru” musiałem podać wszystkie jego dane – długość, typ ożaglowania, banderę, przynależność klubową, to, że jest jachtem flagowym i oczywiście nazwisko kapitana. Chodzi o wizytę u admirała, który jednoczesnie jest dowódcą twierdzy Brest. Dziś to tytuł nominalny, ale pewnych tradycji z nim związanych nadal się przestrzega – wyjaśnił mi oficer. Do nich należy obowiązek składania kurtuazyjnej wizyty admirałowi przez dowódców wszystkich jednostek flagowych, które zawijaja do portu Twierdzy Brest. Składana wizyta świadczyła dawniej o przyjaznym charakterze pobytu jednostki flagowej w Breście – dziś jest dowodem znajomości lokalnego ceremoniału morskiego. Poza tym of icer powiedział mi, juz zupełnie prywatnie, że admirał jest trochę zdziwiony twoim opieszalstwem.

„Lolo” nie czekał dłużej – ogolił się i założył granatową marynarkę.

– Czyś ty oszalal?! Chcesz pogrązyć mnie i siebie? Ratujac twoja twarz powiedziałem oficerowi, żeby przeprosił admirała: miałeś poważny wypadek, po którym jeszcze nie wydobrzałeś. Jeśli opuszczasz jacht, to tylko po to, aby pojechać do szpitala na badania.

„Lolo” zdjął marynarkę, a ja ciągnąłem bez drgnienia powieki:

– Gdyby ktoś chciał sprawdzić – wszystko sie zgadza: chodzisz przecież na kontrolne prześwietlenia. Poza tym, gdybyś teraz zjawł się w admiralicji, narobiłbyś sporo zamieszania; po pierwsze, naruszyłbyś protokół, który wymaga aby najpierw poszła tam twoja wtyczka. Ma zapytać, czy admirał zechce cię przyjąć – to taki grzecznościowy gest, choćbyś nawet prywatnie wiedział, że będziesz mile widziany. Po drugie, jeśli tak, to kiedy – dziś moze mieć kaca albo rozwolnienie. Po trzecie, czy przewidywana jest wymiana jakichś drobiazgów. Byłoby któremuś z was głupio, gdyby dostał upominek, a sam przyszedł z pustymi rękami. W razie czego – mamy dwie koje pełne cepelii. Po czwarte, największy sęk – w jakim języku ma sie toczyć rozmowa? Znasz dobrze niemiecki, admirał zapewne też, a1e może nie chciałby go używać przy okazji oficjalnych spotkań, a z francuskim lub z angielskim chyba byś sobie nie poradzil. Widzisz ile problemów? A mógłbym jeszcze kilka dorzucić.

Nie dorzuciłem – zrobiło mi sie żal „Lola”. Siedział osowiały i bezmyślnie patrzył przed siebie – zdarzało mu się to rzadko.

– Nie martw się. Na razie masz zwolnienie lekarskie, a potem coś wymyślimy.

* * *

Prace postępowały raźniej niż w Kilonii; było znacznie cieplej, a poza tym „Dar”, przysznurowany do zaprzyjaźnionego statku oceanograficznego „Jean Charcot”, miał darmowy prąd i wodę, a jego załoga – ciepłe natryski i dostęp do warsztatu. Odpadała też potrzeba uciążliwego regulowania długości cum (skoki pływu są tu duże) – martwiła się tym załoga oceanografa.

„Wczasy” spędziliśmy wcale pracowicie: kokpit osłaniały nowe fartuchy rozpięte na sztormrelingu z wyprostowanymi stójkami, koło sterowe obracało się bezbłędnie, a w schowku czekała wycięta z solidnej sklejki osłona drzwiczek do nawigacyjnej – schludnie utrzymany „Dar” był gotów do drogi. Gdyby tylko pogoda …

Prognozy na najbliższe trzy tygodnie były wyjątkowo ponure, na łódce nie było nic pilnego do roboty – zdecydowałem się na rozmowę z „Lolem”.

– Nie widziałem ojca dziesięć lat – na Małopolskiej uporczywie odmawiali mi paszportu. Teraz jest wyjątkowa okazja: mógłbym wyskoczyć do Chicago na dwanaście, może czternaście dni. Zgoda?

Spojrzał na mnie spod oka.

– Wrócisz ?

– Tak.

– No to się pakuj.

– Gdybyś zechciał wyjść „Darem” wcześniej – zadzwoń. Żeby nie obciążać kasy okrętowej, powiedz telefonistce „reverse the charges”.

c.d.n.

Antoni Jerzy Pisz

_______________________________________________________________________________________________________Antoni Jerzy Piszur. 1930, Lwów, zm. 2020, Sydney; inżynier chemik (Politechnika Szczecińska), żeglował z Ludomirem Mączką „Marią” z Peru przez Polinezję do Australii (Sydney), 1974-1976. Autor, m.in., skryptu „O astronawigacji bez kompleksów” i książki „Maria przez Pacyfik”; zainteresowania fotografią i ornitologią.