Archiwum kategorii: Artykuły

Bogdan Zahajkiewicz: Australia. „Marią” przez W i e l k ą R a f ę K o r a l o w ą. Część 2

BZah_1Następnego dnia zrobiłem „normalny” obiad: zupa z lekko stęchłym chlebem i kasza jaglana z żołądkami w paprykowym sosie. Nawet mi to smakowało. Ludek czuł po obiedzie niedosyt i musiałem do obiadu dodać końcówkę chleba z dżemem truskawkowym. Dżemu mieliśmy nieskończenie wiele, więc wpadłem na pomysł zamulania kapitana różnymi zestawami naleśnikowymi. Jedynym minusem koncepcji, była konieczność długiego pobytu w cuchnącym olejem kambuzie. Kapitanowi wrócił humor, a z nim słaba forma w szachach. Wygrałem wyraźnie 5:1 i mogłem uciec przed Ludkiem na dziób. Ludek z kolei uciekł przede mną pod pokład i za chwilę usłyszałem stałe wywołanie: „ Sierra Papa number one, Charlie Victor Oskar Micky Mouse – how do you copy me?”. Dziś plotkował z Jeffem, Johnem i Jurkiem Prociukiem. Wieczorem, przy korzystnym wietrze, zdecydowaliśmy się płynąć do Mooloolaba położonego 40Mm na północ od Brisbane. Ludek złapał w eterze Leona, lokalnego radioamatora, który zgłosił się z gotowością poznania nas i pomocy, w miarę jego możliwości. W porcie planujemy pozostać koło tygodnia. Chcemy pomalować nadbudówkę, maszty, gretingi oraz przeszyć wytarte żagle, a także sprawdzić regler. Prąd wzdłuż brzegu musi być silny, bo chyba nas przez noc cofnęło. Od rana dmucha korzystna czwórka, a Maria nadgania nocne straty. W szachach Ludek lepszy, ale zgłosił przedwcześnie głód. Na obiad idę dziś za ciosem: będzie ryż w koncentracie pomidorowym i ozorki z podejrzanie nadętej puszki. Przykrej niespodzianki dało się uniknąć, a smakowało wybornie. Niedługo trzeba będzie wziąć się za „wonderful mackerel” i indonezyjskie rybki w bloku. Kaszę manną będę musiał sam jeść, bo Ludek niedawno jadł ją przez prawie pół roku bez przerwy i zdążył ją sobie zniesmaczyć. Podobno na południowym Tasmanie chodzą sztormy 8-9° B i właśnie stamtąd przychodzi nocny rozkołys, przy minimalnym wietrze. Barometr spada w dół, ale nie bardzo jemu wierzymy. Płyniemy teraz ciaśniej przy lądzie, by, w razie czego, mieć czas na schronienie przed burzą. Szyjemy foka i kliwra, a Maria idzie sama na samosterze. Wino spijaliśmy sprawiedliwie, czyli fifty-fifty i zawsze takie posiedzenie kończyła gitara. Kapitan prosił ciągle o swoje ulubione melodie, ale nie umiał ich zagwizdać, a co dopiero zaśpiewać. Grałem więc smętne melodie, przy których nabierał ochoty do spania.

W piątek, mojemu kapitanowi przypomniała się anegdota. Otóż, angielska Admiralicja, chcąc zwalczyć przesąd „feralnego piątku”, zbudowała okręt, który nazwano Friday. Znaleziono nawet kapitana o nazwisku Friday. Wodowanie okrętu nastąpiło trzynastego w piątek. Również w piątek, trzynastego, okręt z wielką pompą wyszedł w morze i… wszelki ślad po nim zaginął! Pod wieczór jesteśmy w pozycji około stu mil przed Mooloolaba, skąd niedawno wyszła Liskiewiczowa. Podobno stała tam tanio…

Aby nam się nie nudziło, przyszła duża fala z południa i wiatr z każdej ćwiartki na zmianę. Zrzuciliśmy wszystko, co nas ładnie pchało do przodu, zostawiając tylko foka. Nie bawimy się w obiad. Dziś zapychamy się musli z dżemem, ale na szczęście, bez mleka w proszku. Też da się jeść, choć nie musi smakować. Następnego dnia, zaplanowałem makaron z czymś, ale musieliśmy wrócić do poprzedniego „menu”, bo wybuchł garnek ciśnieniowy. Pogoda i tak była skrajnie podła, więc czas poświęciłem na klar jachtu i sprawdzenie konserw. Nie dość, że ich ilość topniała, to podeszły wiek sugerował szybkie użycie. Tymczasem walczyliśmy z przelewającymi się przez rufę falami. Nawet mocno nie cierpiałem i dałem radę wykonać kilka zdjęć Marii na tle skradających się na wysokości paru pięter ścian wody. Łódka jest konstrukcyjnie bardzo dzielna, ale w efekcie „rzygliwa”, według zasady: duży jacht – małe rzyganie, mały jacht – duże rzyganie.

W moje imieniny, czyli 17 lipca, Ludek zarządza otwarcie dwukilowej puszki z prawdziwą szynką. Przyrządzam na ostro makaron, ale bez sosu indonezyjskiego. Smażę go na oleju, z dodatkiem czosnku z chili, a następnie kładę z gestem na stół. Szynka nie była zepsuta. Miało  wystarczyć do następnego dnia, ale Ludkowi smakowało tak bardzo, że musiałem ustąpić. Jeszcze jeden dzień przyszło nam walczyć z przeciwnościami pogody, ale w końcu, przy dobrym wietrze skryliśmy się za Point Cartwright i weszliśmy na silniku do portu. Przed nami płynęły delfiny, jak gdyby chciały nas pilotować, ale kapitan wybrał krótszy wariant, czego efektem było wejście na płyciznę.

Obraz1Zaryliśmy fantazyjnie nie bez przekleństw i musieliśmy poczekać do wysokiej wody. Gdy nadeszła, Maria z trzaskiem takielunku odessała się od podłoża i mogliśmy zacumować. Rozluźniony Ludek, ogolił się i poprosił, bym go ostrzygł. Nigdy nie strzygłem, ale to nie miało dla kapitana znaczenia, bo poczuł się lepiej. Gdy popłynął do klubu, wziął z sobą pastę do zębów, ale bez szczoteczki, bo jej nie miał. Cena za postój tygodniowy wynosiła dziesięć dolarów, co ucieszyło go niezmiernie. Przed wizytą Leona, robimy klar portowy jachtu. O dziwo, w zęzie nie było ani kropli wody!

Obraz2W Mooloolaba czekał na nas Leon.

Rano wsiadamy w dinghy i szturmujemy łazienki. Siedziałem pod prysznicem dobre pół godziny. Z nudów, paznokciami zbierałem z dłoni rozmiękły w morskiej wodzie naskórek. Gdy wróciłem na jacht, skóra wyschła, a dłonie zaczęły piec. Skąd miałem wiedzieć, że to tak działa?! Teraz musiałem pogodzić się z bólem przez kilka dni. Przed południem, wizytujemy Leona z żoną i dwójką małych dzieci. Dzieci zaglądnęły w każdy kąt łódki, ale były grzeczne. Leon ma własną plantację, na której uprawia truskawki oraz warzywa. Zaopatrzył nas w zielony zestaw na kilka dni. Jego żona pochodzi z królestwa Tonga, ale nie ma zamiaru tam wrócić. Oboje zaprosili nas na przejażdżkę swoim mercedesem po okolicy. W Caloundra, zjedliśmy obiad i zrobiliśmy szybkie zakupy w sklepie. Przed następnym etapem rejsu, zaopatrzymy się w prowiant na miejscu, w Mooloolaba, gdzie zauważyliśmy dużą hurtownię z cenami o 50% niższymi, niż w sklepach detalicznych. Ceny w tym regionie są wyższe niż  w Sydney, ale to przecież mekka turystów – Sunshine Coast, dziś trzystutysięczne miasto, którego jedną z dzielnic jest Mooloolaba. W latach 70-tych poprzedniego wieku, miasto dopiero rozwijało się, choć było już jednym z ważniejszych centrów turystycznych Australii. Na czas wycieczki zostałem oddelegowany do opieki nad dziećmi, a Ludek z rodzicami, plotkowali o warunkach życia w różnych krajach. Leon, był w stu procentach przekonany o najlepszym możliwym wyborze, jaki w życiu dokonał i nie chciałby za żadne skarby zmienić miejsca zamieszkania. Powodzi mu się dobrze. Ma stałych odbiorców towaru i nic nie wskazuje na jakiś gospodarczy kryzys. Na podwieczorek, usiedliśmy w lokalu regionalnego centrum turystycznego. Ludek raczył się winem, a pozostali – lodami i owocami podanymi w ananasie. Na niebie nie było ani jednej chmurki. A może i ja bym kupił sobie w przyszłości  jacht? Trzeba mieć marzenia, aby choć część z nich mogła się spełniać.

W drodze powrotnej do Mooloolaba, zostawiamy u mechanika zepsuty regler do naprawy. Wieczorem porządkuję notatki i biorę się za pisanie listów. Kapitan sprawdza drugi regler, lecz chyba nie będzie działał. Zostawiamy robotę na jutro, a sami idziemy na miasto. Pięknie tu jest, tylko trzeba mieć pieniążki. Rano wpłacamy w recepcji klubu 20 dolarów za dwa tygodnie postoju. Będzie czas na drobne remonty, malowanie i lenistwo na plaży. Osobiście, wolę dzikie i niezamieszkałe tereny, choć trochę cywilizacji nie zaszkodzi. W drodze na jacht, kupuję dwa jabłka „Granny Smith”, po 10 centów za każde. Niby to niezbyt wygórowana cena, ale po przylocie do Sydney, zostało mi w portfelu koło 30 dolarów… Planowałem, przy najbliższej okazji, dorobić do wspólnej kasy, ale to gdzieś na trasie. Na razie, pracodawcą jest Maria i trzeba ją zadowolić. Przemalowuję maszty na ciemniejszy kolor, który lepiej pasuje do mahoniowego kadłuba. Nie odpuściłem sobie roboty przez cały dzień, ale też są i efekty. Ludek popłynął bączkiem „po chałupach”. Przy okazji, przyniósł z miasta jabłka!

Teraz mogę pracować do woli. Od dziecka uwielbiałem jabłka i nie wyobrażam sobie, że mogło by ich nie być. Podobno, są jednymi z najwartościowszych spośród wszystkich owoców. Z nadmiaru szczęścia, obciąłem włosy na krótko, co spotkało się z akceptacją kapitana. Stwierdził przy tym, że powoli zaczynam nabierać cech ludzkich. Posiłki są teraz prostsze, bo Leon codziennie podrzuca nam masę warzyw. Chcieliśmy uczcić szynką dzień 22 lipca, ale z niczym dobrym nie chciał nam się skojarzyć. Odłożyliśmy przysmak do uprzywilejowanej szafki, na gorsze czasy. Przyszła pora na szycie żagli. Podła to robota, ale ktoś musi się tym zająć. Kapitan woli prace „techniczne”, czyli rozmowy z sąsiadami, plotki o żeglarzach, itd. W sobotę, kończę malowanie i szycie grota. Młody sąsiad podrzucił mi piwo na jacht, bo nie mógł wytrzymać widoku pracującego bez przerwy żeglarza. Pogadaliśmy o tym, co byłem w stanie zrozumieć. Na szczęście, mój wybawca musiał wracać na jacht. Podziękowałem i obiecałem sobie intensyfikację nauki języka. Swoją drogą, trzeba gadać, choćby źle, ale codziennie. Australijczycy są cierpliwi i wyrozumiali.

W Harbour Master`s Office czekają na mnie trzy listy: od „Johnego Tomali”, Staszka Pawlika i Bożenki Skowrońskiej, którą poznałem w Strzesze Akademickiej. Była tam z fajnym ojcem, który teraz niespodziewanie zmarł na atak serca. Przykro, ale to część życia. Wieczorem, jeszcze raz połykam treść korespondencji. Nie myślałem, że to taka frajda dostawać listy od przyjaciół! Po pomalowaniu jachtu i porządnym klarze, Maria wygląda pięknie. Co chwilę ktoś się jej przypatruje, a gdy tylko zapyta o coś Ludka, ten promienieje z radości i wciąga się w długą rozmowę. Zwykle, oznacza to koniec roboty – Ludka, oczywiście. Planowaną listę prac, zakończy szycie genuy i zwiększenie powierzchni samosteru, bo w czasie żeglugi często nie umiał utrzymać łódki na kursie. Na zakończenie prac przy Marii, przygotowałem dobry obiadek: makaron na ostro z ozorkami w keczupie, marchewka z groszkiem, kompot i wino. Jedliśmy łapczywie i w skupieniu. Słychać było tylko sapanie i mlaskanie Ludka i moje chyba też… Na koniec posiłku, Ludek pogłaskał się po brzuchu i stwierdził:

– Takiego bólu brzucha, to bym sobie życzył codziennie…

Wieczorem, siadamy do map i opracowujemy plan żeglugowy do Cooktown. Trasa liczy sobie ponad tysiąc mil morskich i pewno trzeba będzie pozmieniać to i owo w trakcie żeglugi. Uwidim.

Nie bardzo mamy czas na szachy, toteż zawieszamy rozgrywki ligowe do wyjścia w morze. W poniedziałek roboczy, Ludek jedzie do Brisbane przedłużyć kartę celną, a ja z workiem na plecach, idę szukać tanich jabłek. Znalazłem jabłka po dwa centy za sztukę! Teraz mamy ich cały worek. Na jachcie chwytam się szycia mocno porozdzieranej genuy, ale przerwałem pracę, bo musiałem przygotować obiad. Ludek wrócił średnio zadowolony, bo naprawa reglera kosztowała 67 dolarów. Sama wycieczka była ciekawa, ale miasto trochę za hałaśliwe. Po małym remoncie jachtu, czujemy się trochę pewniej. Przy odwróconym rogaliku księżyca, chwytam za gitarę i rzępolę turystyczne hity. Kolor księżyca, po zachodzie słońca zmienia się od czerwonego, przez pomarańczowy, aż do fioletowego. To trzeba widzieć…

Któregoś dnia dowiadujemy się z radia, że Liskiewiczową zabrał helikopter z kotwicowiska  w Portland Roads do szpitala w Cairns. Jacht został zabezpieczony, a lekarze podejrzewają atak wyrostka robaczkowego. Znowu otrzymuję w HMO listy. To nagroda dla mnie, za skrupulatne podejście do korespondencji. Napisał Jasiu May-Majewski, który odbywał służbę wojskową i przygotowywał się do obrony pracy magisterskiej. To z nim, stawiałem pierwsze kroki w żeglarstwie, a teraz on żałuje, że nie jest ze mną na Marii. Zdarza się, że czasami w żeglarstwie uczeń wyprzedza Mistrza, ale fajnie byłoby płynąć razem. Pod nieobecność Ludka, wpadł Leon z żoną, dziećmi i podarkami dla nas. Przewiozłem ich na Marię i poczęstowałem herbatą. Bardzo im smakowała, zresztą nie tylko im, bo to była najlepszego gatunku herbata „Pickwick”, z zapasów okrętu wojennego, stojącego w Sydney. Podarowałem swoim gościom jedną puszkę i odwiozłem na ląd. Zostawili nam świeże pieczywo, kalafiory, dynie, pomidory, choco, truskawki i książki dla Ludka. Podziękowałem szczerze za opiekę. Umówiliśmy się na ich wizytę w piątek rano. Resztę dnia świadomie przeleniuchowaliśmy. Lenistwo nadrobiłem następnego dnia. Szycie genuy dobiegało końca, malowanie steru też. Zamontowaliśmy samoster, a ja nabrałem brązowego koloru skóry. Skórę na dłoniach mam wciąż popękaną, ale nie czuję już piekącego bólu. Kolejna nauczka.  Przy montowaniu samosteru, dostałem rumplem w głowę, ale go nie uszkodziłem… Trochę za dużo mamy na pokładzie różnych „przydatnych” części takielunku i co jakiś czas potykamy się o nie. Na Marii obowiązuje zasada: „lepiej nosić niż się prosić”. Dobrze, że zrobiłem porządek w narzędziowni.

W piątek, ukończyłem szycie, a właściwie całkowite przeszycie genuy. Z Leonem i jego rodzinką pojechaliśmy do Maroochydoore, gdzie w hurtowni zaopatrzyliśmy się w cebulę, czosnek, jabłka, płatki owsiane i inne drobiazgi. Wszystko, oczywiście, za najmniejsze pieniądze, ale za to dużo. Dopychamy bączka warzywami Leona i wracamy na jacht. Jeszcze tego samego dnia, dostajemy dodatkowy regler i paczkę z Sydney od Jany i Jeffa. W paczce był list i dwie białe koszulki z napisem „Maria”. Wreszcie odkryliśmy przyczynę awarii reglera: to nie była jego wina, tylko przewody się stopiły i robiły zwarcie na kontrolnej lampce. Teraz mamy „z głowy” 67 dolców i trzy dobre reglery! Na to konto, zżeramy za moją namową, po dwa jabłka. W niedzielę nie pracujemy, więc robię tylko pranie ciuchów, a po południu Leon funduje nam pożegnalny objazd regionu. Przy pożegnaniu, dzieci chciały płynąć na jacht i pobawić się ze mną, ale nie starczyło czasu. Musieliśmy chyłkiem zniknąć.

Zbliża się koniec naszego pobytu, a tu przez dwa tygodnie, ani chmurki na gołym niebie. Oby tak chciało być do Cooktown. W dzień wyjścia w morze, robimy pożegnalną kąpiel, żegnamy się w kapitanacie portu i wreszcie, nie bez problemów, oddajemy cumy. Przy silnym prądzie odpływowym samoster gnie się na zablokowanej cumie rufowej, a po jej zwolnieniu znów siadamy na piachu! Cholera… Ta nasza Volvo Penta chyba nie ma 15 koni, bo przy prądzie łódka jest bezbronna. W trakcie oczekiwania na zejście jachtu z łachy, dostajemy wiadomość, że przyszedł list. Zdążyłem go jeszcze na czas odebrać i wrócić na jacht. Wieczorem, jesteśmy już na pełnym morzu. Wpuściłem na chwilę Ludka do kuchni i już odebrało mi apetyt. Całą zupę „czokoladową” zostawiłem Ludkowi. Z gotowaniem będzie spokój przez dwa dni. W eterze, gęsto od znajomych. John Mattesitch wciąż nas śledzi i pyta o zdrowie. Na powierzchni morza ukazały się kolonie meduz i rekiny. Czyżby szykowała się jakaś uczta morska?  Zmieniłem metodę uczenia się języka angielskiego: przeszedłem na wzory zdań, a oprócz tego uczę się słówek. Mam nadzieję, że to nie jest jakiś zły znak, ale  zaczynam rozmawiać z sobą po angielsku. Dobrze, że Ludek jest głuchy. Mamy teraz dwa dni korzystnych wiatrów. Mijamy piaszczystą wyspę Fraser w asyście rozbrykanego stada delfinów. Przewodnik żeglarski po rafie informuje, że wyspa swoją nazwę zawdzięcza pani Fraser, która wraz z innymi rozbitkami z tonącego statku, została w tym miejscu wyłowiona przez krajowców. Tylko ona przeżyła, reszta poszła do gara. Zanim ją odzyskali biali, musiała bawić miejscowych. W późniejszych latach, nastąpiła dziejowa zmiana i biali zaczęli wrzucać lokalnych do garnka. Tak to trwa do naszych czasów, a efektem jest topniejąca liczba rdzennej ludności. Ich populację szacuje się na 150 000 osób.

Partia szachów na moją niekorzyść, a na otarcie łez, Ludek otwiera wino. Obiad robię na czerwono, bo boję się, że popsuje się mięso. Keczup też zachował jedynie kolor. Notujemy poważne osiągi jak na Marię: jesteśmy już blisko latarniowca Break Sea, przed którym ostrzegał nas komandor Francky. Przy korzystnym kursie, zrywa się nagle z nieba ulewa z wyładowaniami i silnymi szkwałami. Tracimy światła Break Sea z oczu, pojawia się mgła. Nie ma mowy o namiarach, płyniemy bezpiecznym kursem kompasowym, ale raczej „na czuja”. A wszystko na mojej wachcie! Rankiem, pogoda bez zmian. Wiatr wieje ze wszystkich kierunków. Trudno. Zrzucamy żagle i na silniku płyniemy na szerszą wodę, choć to w przeciwnym kierunku. A to nam komandor przepowiedział… Suszymy ciuchy po nocnej ulewie i czekamy na polepszenie pogody. Wieczorem otrzymuję od kapitana ofertę: za każde zidentyfikowane światło latarni – nagroda w postaci największego jabłka. Koło północy namierzam naszego latarniowca, ale skąd on się tu wziął?! I znów, na mojej wachcie, burza ze szkwałami do rana.

Południowa część Wielkiej Rafy Koralowejhttps://pl.wikipedia.org/wiki/Wielka_Rafa_Koralowa#/media/Plik:Map_of_The_Great_Barrier_Reef_Region,_World_Heritage_Area_and_Marine_Park,_2014.tif.

Ładnie nas żegna Morze Tasmana… Rano stawiamy foka i bezana, i jakoś tam płyniemy. Na wszelki wypadek, włażę na maszt, by wypatrzeć ewentualną rafę. Na horyzoncie znów dostrzegam Break Sea, co oznacza, że zniósł nas prąd. Teraz już kładziemy łódkę na kursie do pierwszej wyspy Wielkiej Rafy, Lady Elliot. Dostajemy wiatr z baksztagu i uciekamy od latarniowca co wiatru w żaglach. Chyba jesteśmy już na Morzu Koralowym. Za kilka godzin mijamy wspomnianą wyspę, na której na stałe żyje tylko latarnik z rodziną. Latarnia jest jedną z najstarszych w Australii i funkcjonuje od 1866 roku.

Na obiad, odgrzewamy przedwczorajszy grysik z sałatką rybną i dojrzałym avocado. Nastroje mamy wyborne, bo wokół rozciąga się bajeczna panorama. Jest wyraźnie cieplej i równo wieje, jak to w passacie. Przez noc nic się nie zmienia, nie chce się spać. Ludek zdradza mi, że na takie żeglowanie czekał. Rano rzucamy kotwicę obok wyspy Lady Musgrave. Danforth „chwyta” piach i mocno trzyma. Otwieramy wino i wznosimy toast za tych, co na morzu…

W lagunie stoją cztery jachty, na brzegu płonie ognisko. Po grysikowym śniadaniu, Ludek przechodzi do wypisanych na kartce robót, a ja biorę się za obiad. W południe biorę bączka i płynę na wyspę. Na brzegu dwaj chłopcy pomagają mi wciągnąć głębiej na piach „Stynkę”. Jeden z nich, studiuje w tutejszym AWF-ie. Pogadaliśmy trochę i pożegnaliśmy się, bo oni już opuszczali wyspę. W gąszczu drzew jest gorąco, zaczyna się tropik. Wyspa jest niewielka, więc ją szybko obszedłem dookoła. Na plaży znalazłem dość ładne muszle. Woda jest  przeźroczysta. Czystszej chyba już nie ma. Wieczorem zjedliśmy naleśniki z dżemem i szybko zasnęliśmy przy dźwiękach fletu, płynących z innego jachtu. Trzymamy jednak, na wszelki wypadek, wachtę kotwiczną. O świcie, budzi nas krzyk ptactwa od strony wyspy. Dosypiamy, a potem leniuchujemy. Każdy zajmuje się sobą, nie trzeba słów. Nie płyniemy na wyspę, a wieczorem podnosimy kotwicę i płyniemy w stronę North West Island. Przez noc pokonujemy 40 Mm, a resztę w dzień. Wyciągamy z łódki prędkość 6 knotów. Nad ranem stajemy w dryfie, aby za dnia pokonać wąskie przejście obok wyspy Heron. Przechodzimy przez nie komfortowo. Za dwie godziny podchodzimy do szerokiej wyspy i płynąc wzdłuż niej, szukamy starej szopy, gdzie naprzeciw Alan Lucas w przewodniku „Cruising the Coral Coast”, radzi rzucić kotwicę. Faktycznie, kotwicowisko jest wyborne. Obok, stoją rybacy na krewetkowcu. Wyspa jest jeszcze bardziej zielona, niż Lady Musgrave. Pogoda jest nadal bajeczna, co przekłada się na srogi rewanż w szachach. Teraz ja wyszedłem na prowadzenie. Mimo porażki, kapitan robi zaskakująco dobry obiad. Kotwica mocno trzyma na piasku, a woda jest tak klarowna, że na głębokości ośmiu metrów widać ją wciąż wyraźnie. Nockę spędzimy na pokładzie, bo jest ciepło. Ptactwo głośno hałasowało, a nad ranem, w ogóle nie dało się przez nie spać. Ludek musiał odespać, a ja skoczyłem z rekonesansem na brzeg. Wyskoczyłem ze „Stynki” by ją podholować, a tu się okazało, że jest głęboko na dwa metry. Szybko opanowałem sytuację i wyciągnąłem bączka na brzeg, pamiętając o przypływie. Dużo tu w wodzie barwnych koralowców. Szkoda, że nie mam aparatu do robienia zdjęć pod wodą. Przy samym brzegu, na płytkiej wodzie hasają małe rekinki, więc może lepiej będzie uważać? Podchodzę za chwilę do szopy i zaglądam do środka. W oczy rzuca mi się napis z muszli: „Don`t worry, be happy”. Jest to tak proste i oczywiste, że nie da się przetłumaczyć na język ojczysty. W pierwszym pomieszczeniu szopy, odnajduję wyeksponowaną na stole księgę pamiątkową, niby-umywalkę i kącik do kuchcenia ze sztućcami, konserwami, dżemami, cukrem, przyprawami, mlekiem w proszku, rybami, itd.. Obok wisiała informacja o treści: „Korzystaj, bo to wszystko jest dla ciebie, ale jeśli ci czegoś zbywa, zostaw następnym”. Robi wrażenie. W drugiej „izbie” jest pryczka z kocami, czasopisma i lampa naftowa  przeznaczona dla rybaków i myśliwych. Całe obejście jest zadbane i widać tu dużą kulturę żeglarską. Czemu ta Wielka Rafa jest na drugim końcu świata? Prawdopodobnie będę ją widział tylko raz jedyny w życiu, właśnie teraz. Jak to zapamiętać, jak zapisać…

Idę jeszcze wzdłuż brzegu i odnajduję tabliczkę z napisem: „grave” (grób). W otoczonym starymi deseczkami grobie, spoczywa trzyletnia córka przebywającego na wyspie w 1898 roku kapitana Sundvalla, która miała umrzeć „w strasznych konwulsjach”. Kopczyk usypany był z muszli. Postałem nad grobem chwilę w zadumie nad losem gatunku ludzkiego. Ktoś mądry powiedział, że rodzimy się i umieramy walcząc o przetrwanie, ale jedno jest pewne, że każdy sprawiedliwie, musi mieć swój kopczyk. Wchodzę jeszcze do zielonego lasu, w którym odbywa się nieskończony krzyk ptactwa. Jest to rzeczywiście krzyk, bo ptaki w Australii nie śpiewają! Czuję się pod czapą zieleni, jak w biblijnym raju, chociaż lekko stęchły zapach zdechłych ptaków mąci to wrażenie. Po dwóch godzinach penetracji wyspy, wracam na Marię z głową pełną wrażeń. Na pytanie jak było, odpowiadam: „ idź sam zobaczyć”.

Przegląd puszek wywołuje panikę. Jedna z dwu dużych szynek spuchła i jest nie do uratowania. Jutro trzeba otworzyć ostatnią! Ponieważ w ostatnich dniach słabo spałem, kładę się do łóżka już o ósmej wieczór, a wstaję dopiero o siódmej rano. Ludek spał na pokładzie i ani razu nie włączył radiostacji. Śniadanie było luksusowe, z musu. Dokonuję przeładunku jedzenia według pilności użycia. Jest tego dużo, ale sort pozostawia wiele do życzenia. Chyba trzeba będzie przeprosić się z najstarszymi kartonami wędzonej ryby. Pomyśleć, że dookoła nas tyle tego pływa w morzu. Próbowaliśmy łowić, lecz bez powodzenia. Chyba obaj nie nadajemy się do wędkowania. Studiuję książkę do nauki języka angielskiego, ale jej objętość może odebrać najlepsze chęci. Powoli sam dostrzegam postępy, a to już coś. Po południu płyniemy na brzeg, jesteśmy na wyspie sami. Zostawiliśmy wpis w księdze wizyt: „Jesteśmy szczęśliwi, że możemy tu być i choć jesteśmy dziś sami na wyspie, możemy porozmawiać z pozostawionymi przez innych wędrowców symbolami. Wierzymy, że kiedyś cały świat będzie taką wielką NW Island”.

Dziś ja miałem wachtę kotwiczną na pokładzie. Piękniej  chyba nie można spać…

Po śniadaniu, wybieramy wersję towarzyską: zabieramy z sobą do „Stynki” książki, szachy i sprzęt do nurkowania. Na brzegu, zażywają lenistwa młode rodzinki z pobliskiego Gladstone. Popływaliśmy nago i pobuszowaliśmy w zieleni. Nie zabraliśmy z sobą gumowej ochrony nóg i trzeba było w efekcie wykonać drobną operację usuwania ostrych kawałków koralowca. Dziś dokończyliśmy makaron na szynce, do którego odważyłem się otworzyć spuchnięte ogórki kiszone. Co w nich było złe – wyleciało, a resztę, po przedłużonej analizie, wspólnie zaakceptowaliśmy. Smakowało jak nowe. Po południu nadal się uczę, ale nie jest to na postoju dobre wyjście, bo Ludek nie bardzo wie, czym się zająć. Najczęściej przynosi wtedy bardzo mocną herbatę (teatea) i szachy. Nie umiem w takiej sytuacji odmówić i czas przecieka przez palce. Mamma mia, nie ma tu na nic dostatecznie dużo czasu!

Prognoza pogody wskazuje na północny wiatr, aż trudno w strefie passatu w to uwierzyć. Na wszelki wypadek, luzujemy łańcuch i cumę. W nocy dmuchało i owszem, ale ze stałego kierunku. Decydujemy się na wieczorne wypłynięcie w kierunku Pearl Bay, powyżej miasteczka Yeppoon, na stałym lądzie. Ma tam być wyborne kotwicowisko, otoczone wysokimi wzniesieniami. Po szybkim śniadaniu, ze strachu przed spuchnięciem, otwieram puszkę z kiełbasą bosmańską. Będzie z niej obiad na dwa dni, pod warunkiem, że połowę dzisiejszej porcji schowam gdzieś przed Ludkiem, bo na zmianę wachty może już jej nie być, a wtedy trzeba by było zastosować wersję „na dopych”, czyli papkę z mleka w proszku + dżem + cukier. Ostatnio, Ludek nie był jej fanem, ale apetyt każe mu zawsze jeść do końca to, co podadzą, a najlepiej, w smacznym zestawie.

Przed zmierzchem podnosimy kotwicę i wio! Musimy iść na silniku, bo morze jest płaskie, jak stół. Gdy zrywa się gwałtowny wiatr, stawiamy genuę i foka „na motyla”. Nad ranem rozkołys staje się nie do wytrzymania i dmucha dobra „szóstka”, choć niebo jest zupełnie bez chmur, a widoczność doskonała. Zrzucamy genuę, po niej foka i włączamy silnik, bo fala  rośnie, a przed nami wąskie przejście między nieprzyjemnymi rafami. Osłonięci cyplem, wpływamy do Zatoki Perłowej, gdzie na kotwicowisku stoją wygodnie liczne jachty.

Szczyty wokół zatoki, wznoszą się na wysokość do 700 metrów. W głowie rodzę plan całodniowej wycieczki w góry, ale najpierw będę musiał sprawdzić możliwości sforsowania buszu. Na kotwicowisku stoi dziewięć jachtów. Płynąc ostrożnie między nimi, pozdrawiamy się podniesionymi rękoma. Trochę z boku, rzucamy kotwicę na siedmiu metrach i czekamy, aż złapie piaszczyste dno. Trzyma wspaniale. Robimy porządny klar, bo w tym towarzystwie, bez wizyt na pewno się nie obejdzie. Jest pogodnie, ale zimno jak na strefę zwrotnikową, która przebiega mniej więcej od Yeppoon w kierunku północy. Musimy przeprosić się z …kufajkami! Po obiadokolacji, której kapitan nie spodziewał się tak szybko (dobrze, że schowałem przed nim wczorajszą kiełbasę bosmańską, no i że jej nie znalazł…), uzupełniamy zapiski, gramy w szachy i uciekamy przed chłodem do koji. Rankiem wciąż jest zimno, ale udaje się pomalować samoster tuż przed wizytą sąsiada ze stalowego slupa. Pływa z rodziną, ale musi już wracać do Melbourne, gdzie czeka praca. Obiecał Ludkowi pomoc w naprawie agregatu. Pod wieczór, nadpływają betonowym slupem Jolly Swagman nasi znajomi z Sydney, Tony i Gwen Warhurst`owie. W Cairns skończą połowę trasy z dwumiesięcznego urlopu, a potem wracają do Sydney. Wizyta na ich jachcie, upływa pod znakiem obżarstwa łakociami i opilstwa dobrym winem. Wedle powiedzenia: „tylko świnia i gość, nigdy nie mają dość”, żegnamy gospodarzy, a po drodze na jacht, zahaczamy o ląd. Ślicznie tu, zwłaszcza przy zachodzie słońca, na tle gór.

Obraz7Muszę to wszystko zapamiętać, bo po ewentualnym powrocie do kraju, będę musiał wiernie oddać atmosferę Wielkiej Rafy. Boję się, że podoba mi się to wszystko, bo jestem młody i pierwszy raz w takich okolicznościach, ale co ja pocznę z moją niepoprawną duszą romantyka? Ludek ciągle stara się, abym schodził z chmurek na ziemię, ale sam się zachwyca obrazkami przyrody – tyle, że milczy i zamyka się w sobie.

Jak na razie, każde nowe kotwicowisko różni się od poprzednich. Krajobraz dookoła, trochę wymazuje z mojej pamięci obrazki z Papua New Guinea, które prezentował w Gliwicach Dworczyk. Ciekawe, jak wyglądają tamte krajobrazy. Pewno też zachwycające, choć inne.

Na jachcie zastanawiam się, co wziąć z sobą na jutrzejszą wycieczkę w góry. Ostatecznie, wezmę żarcie, aparat fotograficzny, latarkę, ciepłe rzeczy, duży nóż, krem przeciwsłoneczny i rakietnicę, na wszelki wypadek. Przegrana partia szachów, dobrze wróży wyprawie. Stado jachtów powiększyło się do kilkunastu jednostek. To już małe miasteczko. Zrobiło się w nocy cieplej, ale za to spadł deszcz. Na radio, łapiemy „Wolną Europę”, która nadaje wspominki wydarzeń czerwcowych i bieżące informacje o rozwoju wojny wietnamsko-kambodżańskiej.

Rano o 07:00, budzę Ludka, wskakuję w ciuchy i ładujemy się do bączka. Właśnie wtedy lunęła na nas ściana deszczu. Gdy dotarliśmy na brzeg, zauważyłem brak torby wojskowej. Znów w strugach deszczu, kurs na Marię i jeszcze raz na brzeg. Starczyło, by się obudzić. Ludek powrócił na łódkę, a ja ruszyłem w drogę. Idąc wzdłuż plaży, nazbierałem kilka ładnych muszli, ale pereł w Zatoce Perłowej, nie było. Po przejściu kilku piaszczystych odcinków plaży, przedzielonych skalnymi przeszkodami, wyrosła przede mną ściana gęstych zarośli. Ruszyłem zdecydowanie w górę, ale uszedłem, co najwyżej 200 metrów. Naprzeciw mnie, wyrosły ostre gałęzie, piaszczyste podłoże, gęste chaszcze i wysoka trawa. Na niewielki szczyt, który miał być tylko rozgrzewką, wdrapałem się po godzinie. Powitał mnie tam jakiś wąż. Szybko obliczyłem potrzebny mi na realizację celu, czas i wyszło, że za około cztery dni mógłbym go osiągnąć. Niepysznie zawracam w kierunku plaży i wcale nie było łatwiej, niż pod górę. Porażka, ale miałem też i farta: w oddali, dostrzegłem palmy orzecha kokosowego.

Zmiana celu dobrze zrobiła, bo gdy doszedłem do palm, znalazłem masę gotowych do spożycia, opadłych owoców. Czas do powrotu wypełniłem ich obieraniem, co takie łatwe wcale nie było. Obrane orzechy upchałem w zakamarkach koszuli i kurtki. Około 17:00 zameldowałem się przy kotwicowisku. Od strony palm kokosowych, podpływa motorówka z resztą obranych przeze mnie wcześniej owoców. Proszę chłopaków o podzielenie ich między chętnymi załogami. Zapotrzebowanie było duże, nic nie zostało. Przypłynął po mnie ogolony Ludek. Na jachcie czeka zupa ogórkowa, bo tak ją nazwał. Smak miała zbliżony  bardziej do kompotu niż do zupy, ale zjadło się. Musiałem dorobić jakieś drugie danie, którego smaku wolałbym nie opisywać. To nie był mój firmowy posiłek, ale szybko zniknął.

Obraz3Pearl Bay spośród eukaliptusów.

W nocy, miałem długie spanie, a śniłem, że latam nad jakimś wulkanem tylko siłą kończyn. Było to na tyle absurdalne, że po przebudzeniu musiałem sprawdzić, czy to był tylko sen. Zawiesiłem na jakiś czas loty, bo po śniadaniu składa nam wizytę pięcioosobowa rodzinka z Yeppoon. Zanim Ludek przywiózł drugą turę, musiałem zagadywać mamę, ale albo była za ładna, albo postępy w nauce były nie takie, jak należało oczekiwać. Chyba jednak, stawiam na ten pierwszy warunek. Pani pocieszyła mnie i twierdziła, że wszystko zrozumiała, ale do dalszego przebiegu rozmowy, wysłałem kapitana. Ten rozpędził się w opowieściach na tyle, że trzeba było zaproponować naszą niezawodną Pickwick Tea. Maria gościom bardzo się podobała: włazili w każdy kąt, słychać było „wow!” i inne ozdobniki mowy. Młodzież pytała mnie, jak się w Polsce żyje, ile trwają wakacje, do jakich krajów wyjeżdża się na wakacje. Na ostatnią kwestię, odpowiedziałem „nigdzie”, co musiałem długo tłumaczyć. Tym bardziej się dziwili mojej obecności, na takim rejsie w Australii. Krótko wyjaśniłem, że takich szczęściarzy jak ja, jest może kilku w kraju, a rachunek za moje wakacje mogę po powrocie spłacać przez wiele lat. Spytali więc, kiedy muszę wracać. I tu zastanowiłem się, po czym powiedziałem prawdę, która właśnie do mnie dotarła:

– Dopóki jestem w wolnym kraju, to decyzja taka będzie należeć tylko do mnie!

Mama, wykonała na to gest poparcia z kciukiem w górę. Zaprosili nas do Yeppoon, gdzie pragnęli nas ugościć, ale nie możemy skorzystać. Żegnamy się w dobrych nastrojach i urządzamy sjestę poobiednią. Dziś rozmawiało mi się płynniej. Być może, najkorzystniej byłoby konwersować z rówieśnikami, ale ci muszą do szkoły. Tutaj nie ma tak długich i nieprzerwanych wakacji, są podzielone na kilka okresów. Po sjeście, dobieram się z użyciem młotka i noża do orzechów. Ludek nie może na nie patrzeć, bo na Polinezji przejadł się i teraz jest na odwyku. Wybieram owoce z zielonym kiełkiem, co zwiastuje miękką masę w środku i mleczko kokosowe o mdłym smaku – ni to mydła, ni to słodkiego mleka. Ludek wybiera się na ostrygi, a ja czytam książkę, bo w nogach czuję wczorajszy spacer. Jedyna korzyść z nieudanej wyprawy, to zrozumienie pojęcia „buszowanie”. Ludek okrzyczał powrót na jacht, więc popłynąłem po niego. Ostrygi znalazł małe i były bez smaku. Teraz przyjdzie kolej na łapanie krabów i szukanie pereł. Z pewnością znów nam się nie poszczęści. Zwracam podstępnie Ludkowi uwagę, że jabłka tracą świeżość, a z nią witaminy. Dostaję natychmiast dwa, poza kolejnością. Kiwałem głową na potwierdzenie mojej tezy, ale tak naprawdę, to nic ze smaku nie utraciły. Szkoda, że powoli się kończą! Wieczorem wącham dokładniej kiełbasę z puszki, bo czuję zmieniony posmak. Chwilę powalczyłem z sobą, po czym wrzuciłem ją na olej. Mimo przedłużonego smażenia z dodatkiem cebuli i czosnku, posmak pozostał. Posiłek przełknęliśmy, ale trzeba było wypić po kilka kubków herbaty. Przed spaniem, Ludek sprawdził, czy mnie coś nie boli, na przykład żołądek. Czuliśmy się podobnie, ale doczekaliśmy ranka bez emocji. W ten sposób, skończyły się delikatesy na jachcie. Pozostała druga liga pożywienia, to znaczy kaszanki i pasztety, które ustawiały się w kolejce do wybuchu. Po nich, przyjdzie czas smuty, a z nią naleśniki i smażone na głębokim oleju rybki. Cebuli i czosnku wciąż nie brakowało, a dżemów też był nadmiar. Głód nie groził. Pod wieczór odważyłem się wykąpać na brzegu w słodkiej wodzie. Przed snem pokibicowałem Ludkowi w rozmowach z Jeffem, Leonem i Johnem. Co byśmy robili bez radiostacji? Przy okazji, można poduczyć się języka.

Kolejny dzień na Pearl Bay, schodzi mi na dłubaniu orzechów i uzupełnianiu zapasów słodkiej wody ze źródełka na brzegu. Przy tej okazji, wdrapałem się, nie bez trudu, na górujące nad zatoczką wzgórze. Widok stamtąd był śliczny. W trakcie pstrykania zdjęć, złamała się gałąź drzewa, o którą się oparłem. Noga szybko spuchła, a dodatkowo, pocięły mnie komary. Coś mnie ten busz nie lubi. Po zejściu z góry, pomyślałem o ostrygach, ale skoro Ludek twierdzi, że nie są smaczne, to tak na pewno musi być. Leniuchuję na plaży aż do wysokiej wody, czyli do zachodu słońca. Gra barw powala z nóg. Chciałoby się zostać, ale jutro płyniemy dalej. Sąsiedzi też odpływają. Podczas wieczornego spotkania na jachcie Bluebird, umawiamy się wszyscy na regaty do wyspy Middle Percy. Gospodarze pływają z szóstką dzieci: trójką dziewcząt oraz trójką chłopców. Na ich jachcie i poza nim, rodzice jedynie monitorują zachowanie dzieci, które jest nienaganne. Najstarszy chłopak, za wszystko odpowiada: opiekuje się dziewczynkami, pomaga młodszemu rodzeństwu wsiadać i wysiadać z jachtu lub bączka, manewruje, wiosłuje, itd.. Dziewczynki piszczą i śmieją się przy byle okazji i są jakby pod ochroną. Ciekawe, czy tak jest, na co dzień. Widać było, że rodzice są dumni z wychowania potomstwa. Tata i połowa dzieci byli piegowaci, a druga część familii wyróżniała się ciemnym typem urody, po mamie. Wspaniała rodzinka!

Rano nasmażyłem dwa wielkie gary naleśników z podwójnym dżemem, które powinny załatwić gotowanie na dwa dni. Upchnąłem naleśniki w trzech największych garach i dumny z siebie, otarłem pot z czoła. Naleśników o podwójnym rozmiarze było 32 sztuki. Kąpały się w dżemie wiśniowym i truskawkowym, kusząc oczy moje i Ludka. Szybka degustacja przed wypłynięciem, nie zaspokoiła apetytów.

Wykąpałem się w źródełku na brzegu, a nawet uczesałem się, pierwszy raz od dłuższego czasu. Pożegnaliśmy pełną od weekendowych turystów, bialutką plażę i podnieśliśmy kotwicę. Mocno pracowała, oblepiona była błotem.

Obraz4Bye, bye Pearl Bay.

Wybieramy trochę okrężną trasę, bo rejon pełen jest skałek i raf, a „regaty” wszystkie załogi traktowały z przymrużeniem oka. Na Wielkiej Rafie, podstawowym kanonem żeglowania jest bezpieczeństwo. Warunki na i pod wodą, zmieniają się przy intensywnym cyklu rozwojowym koralowców bardzo szybko. Niektóre informacje z map mogą być niedokładne, dlatego przy newralgicznych przejściach, często wspinam się na maszt, skąd wszystko świetnie widać.

O świcie, dostrzegamy na kursie naszą Middle Percy. Teraz przechodzimy na spokojny kurs pilotowy. „Mańka” sama utrzymuje kurs, można podrzemać. Po drodze, mija nas ściana deszczu, ale nas nie dosięga. Przeszła dosłownie w odległości najwyżej stu metrów – jak w kinie. Oprócz deszczu, minęły nas dwa zaprzyjaźnione jachty. Nasza porażka była także zwycięstwem, bo kotwicowisko okazało się być nie gorsze, niż to na Pearl Bay.

Ta wyspa ma jeszcze inny charakter: jest górzysta, ma wciśniętą w ląd zatokę, w której kołyszą się na wietrze wysokie palmy, a w odnodze zatoki, mniejsza zatoczka wcina się dalej w głąb wyspy, tworząc małą lagunę, otoczoną lasem mangrowym. Stoi tam jakaś stara łódź drewniana, w stanie wskazującym na ciężkie przejścia na morzu. Wpłynęliśmy tam z Ludkiem na rekonesans i po cichutku wiosłowaliśmy, aby nie płoszyć licznych kolibrów. Z gąszcza mangrowców, rozległ się niespodziewanie dźwięk fletu. Ciarki przeszły po ciele, bo nastrój był czarowny. Grał James z poznanego na Pearl Bay jachtu, Shangri-la. Przypłynęli przed nami w grupie z Bluebird`em, Jolly Swagmanem i Wakonugi. Znów jesteśmy w komplecie. Wieczorem, wrzask chmar ptaków zagłusza wszelkie inne odgłosy. Komary tną dość intensywnie, ale nie robi to na Ludku wrażenia. On już przeżył malarię w Afryce, gdzie w błotach musiał wypełniać zadania badań geologicznych dla celów poszukiwania minerałów oraz budowy hydroelektrowni. Ponieważ bananów miał tam pod dostatkiem, żył tanio i zaoszczędził na tyle pieniędzy, aby zakupić od Mańkowskiego wymarzony jacht. Była nim Maria, która teraz bujała się leciutko na falkach kotwicowiska. Po Zambii, Ludkowi pozostał, jako jedno ze wspomnień, wstręt do smaku bananów.

Z historii wyspy wiadomo, że już w 1820 roku była zamieszkała przez białych ludzi. W 1830 roku, tubylcy zabili trzech białych. Dopiero w 1860 roku, już bez przeszkód ze strony tubylców, osiedlił się tu jeden z mieszkańców pobliskiego Mackay, który w 1880 roku postawił do dziś służącą, latarnię morską. Założył farmę i handlował bydłem. W 1926 roku, wyspę wykupił przedostatni jej właściciel. Obecny właściciel, a właściwie dzierżawca, umieścił na plaży tabliczkę z życzeniami miłego pobytu na wyspie i zaproszeniem do swej posiadłości na szczycie wyspy. Andrew Martin sugeruje, by cieszyć się chwilą i nie spieszyć się donikąd. O.K., dostosujemy się! Przy plaży znajduje się prysznic, zasilany grawitacyjnie z dużej beczki oraz podobna do tej z NW Island, szopka z mnóstwem drewnianych tabliczek z wyrytymi nazwami jachtów. Obok prysznica wisi napis-sugestia: „Oszczędzaj wodę, nie unikaj kąpieli z psem, przyjacielem, żoną…”. Zatoka bogata jest w ryby. Piegowaty Peter Davies powalczył na naszych oczach z kilkukilogramową rybą, aż pękła mu wędka. Ryba mimo to nie straciła, a za chwilę wszyscy ją jedliśmy przy ognisku. Skoczyłem na jacht po wino i gitarę. Pośpiewaliśmy znane piosenki, a o 19:00, małe „Pieguski” ładnie podziękowały i pod dowództwem najstarszego brata, karnie odeszły do bączka. Młody żeglarz, Kelvin z Shangri-la, urodził się dokładnie tak jak ja, 2 lipca 1950 roku. Co za zbieg okoliczności! Gasząc ognisko, umawiamy się na wspólne odwiedziny u gospodarza wyspy.  Po wczesnym śniadaniu, przedstawiciele załóg kotwiczących jachtów, zbierają się na plaży. Jednogłośną decyzją, dowództwo przejmuje Gwen. W gorącym słońcu, idziemy dobre pół godziny pod górę, potem mijamy zagajniki z rojem kolorowych motyli, a na koniec znikamy w gęstym lesie. Słońce tu nie dochodzi, jest przyjemnie. Z drzew zwisają liany, a między nimi przemykają spłoszone dzikie kozy. Po wyjściu z tej oazy zieleni, ukazuje się nam rozległa panorama Morza Koralowego, z licznymi rafami i wyspami. Najbliższe nas, to South Percy oraz Marble Island, które z góry wyglądają jak lane kluski na talerzu z płaskiego morza. Jeszcze tylko przejście przez wysokie trawy i stajemy przed napisem: „Welcome one & all”. Na drodze do drewnianego domu na palach, stanęło stadko bydła i nie zamierzało się ruszyć z miejsca. Prześliznęliśmy się obok i stanęliśmy przed gankiem, na którym rozwieszone były mokre ciuchy. Przywołanie gospodarza nie dawało efektu, więc poszliśmy w kierunku ogrodu warzywnego, skąd wyskoczyły do nas trzy przyjaźnie szczekające psy myśliwskie, które najwyraźniej chciały nas zaprowadzić do swego pana. Rzeczywiście, w ogródku otoczonym bajecznie kolorowymi krzewami i stertą owoców leżących na ziemi, podniósł się z pochylonej nad grządką pozycji postawny, pięknie zbudowany mężczyzna. Właśnie okopywał rośliny, ale nasza obecność zmusiła go do przerwy w pracy. Mógł mieć koło czterdziestki, co zgadłem po budowie ciała, ale mogłem się mylić. Po powitaniu i towarzyszącym mu ceremoniom grzecznościowym, gospodarz zaprosił nas na lunch. Dajemy się namówić. Gospodarz kieruje przygotowaniami do posiłku. Jim zbiera pomidory, marchew, sałatę, paprykę, seler, sałatę i co tylko znajdzie w ogródku. Kevin wysłany został na drzewo po pomarańcze, a Ludek ze mną – też na drzewo, ale cytrynowe. Za chwilę, Ludek spadł z drzewa z przekleństwem na ustach, ale cytryn nie upuścił. Andy wspomniał coś o zielonych mrówkach, które lubią włazić do liści cytrynowca, a ich ukłucia bywają bolesne. Objuczeni owocami i warzywami, wchodzimy z psami, kurami i chaotycznie latającymi ptakami, do zapuszczonego domu. Pod sufitem, kolibry zrobiły sobie gniazdo, a ogromny piec, stojący pośrodku kuchni, zapchany jest popiołem. Z chłopakami czyścimy piec i trochę z grubsza, sprzątamy pokoje. Co w nich nie ma! Są lampy naftowe, książki o uprawianiu i pielęgnacji warzyw ogrodowych, w sypialni kolejne gniazdo kolibra, a w living-room`ie gniazdo jaskółek, pod którym odchody sformowały spory kopczyk; obok stoją plecione fotele, archaiczny piecyk, duży dzban wina własnego wyrobu i jakieś narzędzia-wynalazki gospodarza. Drewniane schody wejściowe proszą się o remont, bo podejrzanie skrzypią i uginają się pod wchodzącymi. Bałaganik jest słodki, ale taki dość logiczny – jak u londonowskich traperów. Gwen dokonuje cudów przy sporządzeniu multi-sałatki i tylko Ludkowi pozwala pokosztować. W zamian za ten przywilej, słyszy szczery jęk zachwytu, ale na więcej głodomór nie może teraz liczyć. Przyrządzamy we dwójkę napój z cytryn i pomarańczy z dodatkiem wanilii, a chłopcy przygotowują przystawki. Po 45 minutach, wjeżdża na stół wielowarzywna sałatka, chleb, masło, upieczone mięso kozie, alkoholizowany napój orzeźwiający, połówki papai, kompot ananasowy z własnych zapasów i kilka rodzajów win. W trakcie miłej konwersacji, Ludek nagle wyprzedził plan gospodarza i po wstępnym toaście rzucił hasło: „kto pierwszy, ten lepszy”, a następnie przeszedł do czynu. Pozostali szybko dołączyli, bo głośny mlask Ludka nie wróżył niczego dobrego. Po bardzo sutym i wykwintnym posiłku, usiedliśmy wszyscy na werandzie i każdy coś o sobie opowiedział. Andy i Ludek mieli tak bogate życiorysy, że opowieści przeciągnęły się do obiadu. Z opowiadań wynikało, że Andy mieszka w zbudowanym w 1923 roku domu od szesnastu lat. Wyspę kupił od rządu Australii za sumę 15 000 funtów w 1964 roku, co w tamtych czasach było ogromną sumą. Żyje tu sam. Rodzinę zostawił w Anglii w skomplikowanych okolicznościach, o których nie chciał mówić. Ukończył już 50 lat, w co trudno uwierzyć. Samotność jest dla niego czymś, o czym zawsze marzył. W ogródku uprawia różne warzywa potrzebne do przeżycia, a utrzymuje się ze sprzedaży skór dzikich kóz, których na wyspie jest mnóstwo. W warsztacie leżało gotowych do sprzedaży około 150 wyprawionych skór. Reszta leżakowała posolona na stołach i czekała na swoją kolej. Oprócz obsługi gospodarstwa, obowiązki obejmowały opiekę nad kilkoma sztukami bydła, owcami i dwoma kangurami „Wallaby”. Intensywny tryb życia, pozwolił Andy`emu zachować imponującą sylwetkę, na której nie wisiał ani jeden gram zbędnego tłuszczu. Ukradkiem, zrobiłem mu, gdy był rozebrany w ogródku, kilka zdjęć. Będzie, co w Polsce pokazywać.

Na koniec wizyty, Andy zaprosił nas do udziału w planowanym przez siebie następnego dnia, polowaniu na dzikie kozy. Do worków wrzucił nam warzywa i owoce dla pozostałych załóg na kotwicowisku. Zapraszamy go z rewizytą na „beach party”, które urządzamy siłą wszystkich załóg.

                                             Obraz5  Andy zaprosił nas na polowanie. Mistrz wytropił dzikie kozy. Potem je w 5 minut oporządził, a po polowaniu zarządził kozią ucztę – Boże, jak Ludek mlaskał!

Obraz6                                                                  A na kolację były papaje…

Andy odprowadził nas do krańca ogrodu i pożegnał, życząc miłego pobytu. Tu, na wyspie, jest często odwiedzany przez żeglarzy, więc nie ma czasu na nudę. Ostatnio gościł 20-osobową grupę i nikt nie odszedł głodny od stołu. Przyznał, że takich jak my, Polaków, do tej pory nie miał okazji poznać. Kontakt ze światem utrzymuje przez pocztową korespondencję, która przychodzi na pobliską latarnię, co 2-3 tygodnie. Czasami przeżywa ataki cyklonów. Parę lat wstecz, kotwiczący na 260 metrach łańcucha dwudziestotysięcznik został sponiewierany i prawie wyrzucony na brzeg przez cyklon, wiejący z prędkością ponad stu knotów!

Dziś mija czwarta rocznica wypłynięcia Marii z kraju, co obliguje nas do przygotowania ogniska, jakiegoś posiłku i oprawy muzycznej. Po powrocie od Andy Martina, szybko biorę się do smażenia naleśników. Trzeba je ładnie poukładać na tacach, ozdobić żagielkami z papieru i w odpowiednim czasie, posmarować dżemem. Dobrze by było, aby nam nie wypadły w czasie transportu na brzeg. Do naleśników zabierzemy butelki wina i herbatę. To jest nasza top-oferta, bo rybek z Marii nie ośmieliłbym się serwować. Biorę jeszcze prysznic na plaży, ale rezygnuję z czesania włosów, bo na głowie urosło mi „kuku”, nie do opanowania. Po kąpieli zabieramy gitarę i przygotowane żarcie na „Stynkę”, a po chwili cumujemy przy brzegu. Robi się ciemno, ognisko płonie, ludzie są już na miejscu. Za chwilę nadchodzi Andy, w asyście zwierząt. Przy ogólnym aplauzie, wznosimy toast za gospodarza wyspy, po czym intonujemy hymn Australii. Jim też umie grać na gitarze, więc nie muszę samotnie zabawiać towarzystwa. Naleśniki robią furorę i znikają w mig, chociaż na głowę przypadły cztery sztuki. Niektórzy zamawiają u nas dżem. Dostaną. Każdy jacht coś serwuje przy ognisku. Andy zamyślił się i po chwili zniknął ze swoim towarzystwem w ciemnościach. Peter zdążył złowić nowe ryby. Smakują wybornie, a z winem jeszcze bardziej. Warhurst`y przygotowały sałatkę warzywną i ziemniaki z ogniska. Co za szalony dzień! Późnym wieczorem, wraca Andy z kompotami ananasowymi dla wszystkich załóg. Żegnamy się do następnego dnia i powoli rozchodzimy się po jachtach. Jak ten dzień wiernie opisać?

Rano Ludek wstał razem z ptakami. Przygotował włoskie „carcano” z kilkoma paczkami nabojów, schował w plecaku latarkę i z nadziejami na wielkie strzelanie, zasiadł do śniadania. Nie było syte, bo Andy mówił coś o kolacji po polowaniu. Za kilka minut, wszyscy chętni na polowanie zebrali się na plaży. Forsownym marszem na skróty, udaliśmy się do Andy`ego. Dzień był upalny, prawie bezwietrzny. Niestety, mój aparat nawala i muszę wziąć starego „Zenita”. Samo dojście na miejsce zbiórki, ograniczyło trochę zapał naszych kolegów. Dla nich przygoda jest piękna, ale zbyt forsowna, bo są urzędnikami nie przyzwyczajonymi do wysiłku fizycznego. Spoceni, dostajemy od Andy`ego worki z narzędziami na plecy, jakieś skrawki materiału i od razu przyjmujemy jego tempo marszowe. Na skraju lasku, Andrew proponuje Ludkowi próbę strzelecką. Na drzewie naciął korę i kazał strzelać do celu z odległości około trzydziestu kroków. Mój Przyjaciel poprawił na nosie okulary na sznurku, oparł karabin o pień, wycelował i … huknął! To nie był strzał, bo ukazał się przy wystrzale ogień, dym i przerażający odgłos. Odrzut też był ciut za gwałtowny, ale Ludek spokojnie zarepetował broń i powtórzył z równym skutkiem, strzał. Było blisko celu, ale Andy już na to nie zwracał uwagi. Wziął broń do ręki, oglądnął ją i zaproponował Ludkowi: – Słuchaj, Ludomir: zostaw tu broń, będzie ci lżej i nie bój się, bo tutaj nikt nie kradnie…  Ludka, jakby ktoś uderzył obuchem siekiery. Był pewien własnych możliwości bojowych i nie dopuszczał wykluczenia, a tu taki afront! Mimo to, pogodził się z losem, ale stracił nagle humor i zapał. Przez pół godziny śledziliśmy dzikie kozy, podchodząc je pod wiatr. Jim, Kevin i ich rówieśnicy, w pewnym momencie wysiedli. Ogłosili przerwę, ale ja i Ludek twardo kontynuowaliśmy marsz. W pewnym momencie, Andy podniósł karabin do góry i poprosił o przycupnięcie. Za chwilę, padł strzał. Koza aż podskoczyła, ale padła nieżywa. Po niej, Andy postąpił dokładnie tak samo z innymi sztukami. Strzelał w marszu z wolnej ręki na odległość ponad 50 metrów i za każdym razem trafiał w to samo miejsce, pod pyskiem. Żadne zwierzę nie męczyło się. Ludek był w szoku i ciągle powtarzał: „czegoś takiego nigdy jeszcze nie widziałem, a widziałem dużo”. Przestał się złościć na Andy`ego, a gdy zobaczył jak w kwadrans oprawia zwierzę, zaniemówił. Skórę ściągał z kóz w parę minut, a żadna nie była uszkodzona. Przy okazji wyjaśniał kolejność czynności i umiał jeszcze nakarmić psy mniej wartościowym mięsem. Dla naszych potrzeb, zabraliśmy tylko najlepsze partie mięsa i skóry. Polowanie było skończone, bo na każdego myśliwego przypadła zaplanowana przez gospodarza, porcja mięsa. Po drodze do domu, zgarnęliśmy śpiących w cieniu drzew  „niedzielnych” myśliwych. Ludek wciąż kiwał z niedowierzaniem głową i chyba przyznawał Andy`emu rację, odnośnie pozostawienia swojej broni w lasku. Oczywiście, zabraliśmy ją z sobą i wróciliśmy do domu. Tu, zarządzono godzinną sjestę przy orzeźwiających napojach. Potem, wspólnymi siłami przyrządziliśmy mięsną ucztę, której nie było końca. Późnym wieczorem, wyściskaliśmy się serdecznie z Andym i życzyliśmy sobie powodzenia.

Do południa dnia następnego, robię przepierkę ciuchów, a potem zażywam kąpieli pod plażowym prysznicem. Ludek popadł w lekkie kompleksy i zrobił na brzegu próbę strzelecką. Wypadła lepiej niż dzień wcześniej, ale Andy podniósł poprzeczkę strasznie wysoko. Póki mamy jeszcze mięso, trzeba szaleć przy posiłkach. Dziś jemy makaron z mięsem w bukiecie warzyw Andy`ego. Odchodzimy z kotwicowiska na silniku.

                                                                                                                                 Bogdan Zahajkiewicz

___________________________________________________________________________________________________Bogdan Zahajkiewicz – ur. 1950 r. w Wałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach, później nauczyciel akademicki w Zakładzie Turystyki i Rekreacji; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia); w 1981roku żeglował na „Polce” z Rudą Krautschneiderem; autostopowe i rowerowe podróże po Australii,  Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, krajach nadbałtyckich.

Doubravka Krautschneider: „CzechMate” – skok na wiosłach przez Ocean

Z powodu sytuacji epidemicznej w Nowym Jorku, wywiad z Milanem Svetlikem przeprowadziłam korespondencyjnie. Do zaplanowanego startu Milana, w debiutanckiej wyprawie wioślarskiej przez Atlantyk pozostawał wtedy jeszcze tydzień.
Z powodu niekorzystnej pogody termin startu wciąż się przesuwał. Milan wypłynął we wtorek 26 maja 2020, ale w sobotę, 30 maja 2020 tuż po północy, musiał rejs przerwać (szczegóły niżej).
Wszystko można śledzić na stronie internetowej <www.milanrows.com> lub w mediach społecznościowych.

Milan Svetlik przyjechał do Stanów Zjednoczonych z Czech. Zanim zakotwiczył na stałe w „Wielkim Jabłku” mieszkał w Kalifornii i Luizjanie. Milan ma na swojej łodzi flagę czeską oraz amerykańską. Jego marzeniem jest zostać pierwszym Czechem, który pokona Atlantyk tylko dzięki sile swoich mięśni i wioseł. Jest to jego „American Dream”.

Kiedy zajrzałam na twojego bloga, zauważyłam, że prowadziłeś ciekawe życie. Na stronie internetowej przedstawiony jest projekt rejsu oceanicznego kajakiem, trasą z Nowego Jorku w USA do Isles of Scilly w Wielkiej Brytanii. Umieszczone są tam różne cytaty motywacyjne. Jesteś amatorem różnych sportów wodnych, lubisz podróże i przygodę. Jak byś się sam scharakteryzował?
Zanim odpowiem na pierwsze pytanie, chciałbym podkreślić, że nie popłynę kajakiem, ale łodzią wiosłową, posiadającą dwa wiosła uchwycone w zamkach wiosłowych. Od kajaku różni się też tym, że ma małe siedzenie, które się porusza.
Kiedy byłem dzieckiem, uprawiałem amatorsko rozmaite sporty, ale nigdy profesjonalnie. Przede wszystkim dlatego, że w wieku 22 lat opuściłem moją ojczyznę, Republikę Czeską, a na emigracji musiałem się głównie skupić na przetrwaniu i utrzymaniu się w nowym kraju. Pracowałem na budowie. Najdłużej, bo od szesnastego roku życia, zajmuję się podnoszeniem ciężarów i ćwiczę na siłowni. Nawet po ciężkiej fizycznej pracy znajduję czas na te zajęcia. Brałem też udział w maratonie, ale nie uważam się za długodystansowca. Bieganie to dla mnie nowy świat do odkrycia. Lubię podróżować, kocham historię i poznawanie rozmaitych kultur, dlatego co roku staram się odwiedzić jakiś nowy kraj.
Do Stanów Zjednoczonych przyjechałem w 2006 roku. W Nowym Jorku jestem już dwanaście lat. Wcześniej mieszkałem w Kalifornii i w Luizjanie, gdzie pracowałem na platformach wiertniczych jako nurek głębinowy. Jestem człowiekiem przygody, kocham przyrodę i nieustannie poszukuję odpowiedzi na pytania o granice własnej wytrzymałości, o samym sobie, o życiu. Moja ciekawość świata doprowadziła mnie aż do tego momentu. Oczekuję wiele nowego…

Zbliża się data rozpoczęcia wyprawy, nasz wywiad odbywa się więc pod presją czasu. Jakie masz zmartwienia i czym się teraz zajmujesz?
Ogólnie: przygotowaniem łodzi. Największy problem mam z instalacją odsalarki wody morskiej. Uzupełniam zapasy żywności i robię drobne zmiany na łodzi, żebym się tam czuł jak najbardziej komfortowo. Montuję dodatkowe uchwyty i schowki, żeby rzeczy nie latały w kabinie. Testuję radio i nawigację. Czekam na kilka zamówionych części. Zaglądam także do mediów społecznościowych, żeby podzielić się swoimi przeżyciami z przygotowań, czasami wrzucam jakieś video na kanał YouTube.

Skąd wziął się pomysł na realizację takiego właśnie projektu? Dlaczego wybrałeś akurat tak trudną trasę?
Na pomysł wpadłem oglądając na YouTubie wywiad z Danem Bilzerianem w programie Larry’ego Kinga. Dan – spytany, co by jeszcze chciał w życiu osiągnąć – powiedział „przewiosłować Atlantyk”. Pięknie to opisał. Wydawało mi się to nierealne. Zacząłem robić rozeznanie i złapałem bakcyla! Już wiedziałem, że to jest ten rodzaj przygody, w której mogę się sprawdzić, przecież nie tylko milioner żyjący w luksusie może mieć takie marzenia. Odkryłem, że i ja mogę spróbować być w czymś pierwszy.

Polska pisarka Olga Tokarczuk twierdzi, że najciekawsze rzeczy dzieją się właśnie na granicy. Pochodzisz z Nachoda, który jest połączony przejściem granicznym z polskim miastem Kudowa-Zdrój. Jak odbierałeś – jako dziecko lub w dorosłym wieku – obecność sąsiadów? Podróżowałeś kiedyś po Polsce?
To ciekawe pytanie. Chyba będziesz zaskoczona. Pomimo że wyrastałem na pograniczu z Polską, to tylko okazjonalnie z rodzicami jeździłem do Kudowy-Zdroju na zakupy lub po wodę mineralną z sanatorium i Polski nie zwiedziłem. Uwielbiałem spędzać czas na łonie natury w przygranicznych lasach. Szczególnie interesowały mnie pobliskie bunkry i twierdze z lat 1936-1938, które nasza czeska armia zbudowała do obrony przed nazistowskimi Niemcami. To mnie zawsze intrygowało, mam na ten temat dużo książek i zdjęć. W Polsce najdalej byłem na targach w Poznaniu. Chciałbym wybrać się do Krakowa i do Wieliczki, bo dużo słyszałem o tych miejscach.

Od wielu miesięcy szykujesz się na transatlantycką, samotną podróż. Czy kiedyś wcześniej odbyłeś jakiś dłuższy rejs łodzią wiosłową lub kajakiem? Pamiętasz swoje początki związane z tym sportem lub sposobem podróżowania?
Pamiętam bardzo dobrze, ponieważ zacząłem wiosłować dopiero wiosną ubiegłego roku :). Niczego podobnego wcześniej nie próbowałem.

Czy ktoś wspiera wyprawę moralnie, merytorycznie, finansowo lub logistycznie? Miałeś jakiegoś podróżnika jako inspirację?
Wszystko planuję i opłacam od początku sam. Uważam, że tak jest najlepiej. Największym wsparciem jest moja rodzina, czyli moja dziewczyna i rodzice. W Stanach jesteśmy przyzwyczajeni wszystko robić sami i polegać tylko na sobie. Oczywiście koszty są olbrzymie, ale nie udało mi się znaleźć sponsorów. Ponadto, poprzez moją stronę internetową, staram się zdobyć fundusze dla fundacji Challenged Athletes, aby pomóc dzieciom i sportowcom niepełnosprawnym. Podziwiam znanego alpinistę Reinholda Messnera. Od małego czytałem o nim i jego wyczynach, był moim dziecięcym idolem i pozostał nim do dziś.

Rozmawialiśmy o tobie, teraz chciałabym się dowiedzieć nieco więcej o łodzi wiosłowej, która zabierze cię przez ocean. Jaką ma nazwę, markę i wyposażenie?
Moja łódka została zbudowana w Anglii przez firmę Rannoch Adventure. Kupiłem ją używaną od Bryce’a Carlsona, który dwa lata temu przepłynął na niej Atlantyk z Kanady do Anglii, trasą o 1200 mil morskich krótszą, niż ta, którą ja popłynę. Łódź nazwałem „CzechMate”, żeby podkreślić czeskie pochodzenie, a jednocześnie chodzi o grę słów.
Wyposażenie będę miał standardowe. Baterie ładowane przez panele słoneczne zasilają przede wszystkim elektronikę nawigacyjną, radio i w nim wejścia USB na ładowanie aparatu fotograficznego i telefonu satelitarnego. Mam jeszcze mały filtr do produkcji słodkiej wody ze słonej, który ładuje się silnikiem elektrycznym. Kabina jest ciasna, ale można się w niej dobrze wyspać i przeczekać burze za wodoszczelnymi drzwiami. Przy wywrotce, która może mi się wydarzyć, łódź jest w stanie powrócić z powrotem do właściwej pozycji.

Jakie są twoje plany po zakończeniu podróży, przewidzianej na cztery miesiące?
Jeżeli uda mi się przewiosłować i osiągnąć wytyczony cel, chciałbym łódź przewieźć do Czech. Chętnie bym opublikował film dokumentujący całą podróż. Może napiszę książkę, żeby się podzielić swoimi wrażeniami i przeżyciami. Chciałbym zainspirować tych, którzy pragną spróbować zrealizować coś wyjątkowego. To by mi sprawiło dużą przyjemność.

Na co się w najbliższym czasie cieszysz najbardziej?
Na moment, aż będę miał wszystkie przygotowania za sobą i będę mógł szczęśliwie i bez kłopotów wypłynąć.

Dziękuję za wywiad, dużo szczęścia w zamierzonej podróży!

P. S.
Milan wypłynął z mariny North Cove przy World Trade Center we wtorek, 26 maja 2020 o jedenastej miejscowego czasu. W niezwykle pustej marinie zaczęli się gromadzić znajomi i przyjaciele Milana, niektórzy przybyli nawet z innych stanów USA. Z powodu obowiązującego dystansu nie można było zbliżyć się do Milana ani do łodzi. W jego bliskości poruszał się tylko jeden profesjonalny fotograf, kapitan stojącej obok motorówki straży przybrzeżnej oraz dziewczyna Milana, która pełniła funkcję łącznika między ludźmi na kei i Milanem. Ktoś mu przyniósł pocztówkę, żeby wysłał po dopłynięciu do celu, kilku dziennikarzy wciskało swoje wizytówki i dopytywało o szczegóły rejsu. Znacznie więcej mediów wartowało przed bramą pobliskiego Wall Street, które właśnie otwierało się po dłuższej przerwie. Chmury i mgła schowały szczyty wieżowców. Milan był skupiony i pełen respektu. Bardzo się cieszył z kontaktu z widownią, choć było mu zimno w szortach i koszulce ze swoim logo. Były osoby z czeską flagą i czapkami z czeskim godłem, kilka rodzin z dziećmi i wszyscy robili zdjęcia i żartowali krzycząc do Milana: „Nie zapomnij! Zachowaj sześć stóp dystansu!”, „Weź coś do czytania, bo się zanudzisz na śmierć!”, „Znam lepszy sposób na odchudzanie…”
Nagle Milan spojrzał na zegarek, ubrał się w kurtkę, podziękował swojej dziewczynie za pomoc w przygotowaniu wyprawy i pomachał wesoło na pożegnanie.
Kiedy wypłynął z mariny w kierunku Statuy Wolności, mgła się rozpłynęła i pojawiło przyjazne słońce. Przez lornetkę można było go jeszcze obserwować, zanim biała CzechMate wtopiła się w horyzont.
Z ostatniej chwili (30 maja 2020, po północy):
Milan wysztrandował na Long Beach Boardwalk, w linii prostej ok. 40 kilometrów od miejsca startu. Pisze, że ma awarię steru i musi naprawić. Potem chce kontynuować wyprawę.
To tak jak Olek Doba. Trudno wypłynąć z NYC.

Oto, co Milan pisze na FB:
Around 20 minutes after midnight I was washed due to strong South Winds and current on the shore of Long Beach New York. If I knew the weather was going to be like this today, I wouldn’t have attempted to row, but wasn’t really notified about its severity and before I knew it, even on the anchor I was getting slowly pushed towards the beach, without any ability for me to avoid it.
Great experience.
Was able to save the boat, so now I’ll just load it back on trailer. Need to buy new rudder and have it shipped from UK asap, will be only waiting really then I can repeat again.
I will do this and make it happen asap, I don’t see reason not to.
This was great experience including 360° capsize with me while outside, you don’t get to do that while training at home.
Love you guys, thank you and wish me luck. Sorry for little delay this time.

Doubravka Krautschneider

(Tekst pierwotnie ukazał się na stronie periplus.pl z korektą redaktora tego portalu)

___________________________________________________________________________________________________Doubravka Krautschneider – jest teatrologiem z wykształcenia i zamiłowania. Obecnie przebywa w USA gdzie zajmuje się animacją kultury, prowadzi warsztaty teatralne, pisze recenzje do portalu www.scena.cz i do polskich mediów. Śpiewa w polonijnym chórze. Córka Małgorzaty i Rudy Krautschneiderów.

_____________________________________________________

F O T O

2020-05-26_DSC05232_fot_Mariusz_Bryszkiewicz_sm  2020-05-26_DSC05252_fot_Mariusz_Bryszkiewicz_sm  2020-05-26_DSC05256_fot_Mariusz_Bryszkiewicz_sm  2020-05-26_DSC05265_fot_Mariusz_Bryszkiewicz_sm  2020-05-26_DSC05267_fot_Mariusz_Bryszkiewicz_sm  2020-05-26_DSC05270_fot_Mariusz_Bryszkiewicz_sm

Fot. Mariusz Bryszkiewicz

Bogdan Zahajkiewicz: Australia. „Marią” przez W i e l k ą R a f ę K o r a l o w ą . Część 1

NBZah_1a obozie w schronisku „Pod Łabskim Szczytem” była ze mną Gośka Skoczeń, córka znanego żeglarza i współautora podręcznika do astronawigacji. Któregoś wieczoru zdradziłem jej moje marzenia o jakiejś żeglarskiej wyprawie dookoła świata, aby przeżyć coś innego niż do tej pory. Wciąż miałem w głowie plany eksploracji Nowej Gwinei oraz londonowskie opisy ekstremalnych przygód „Na szlaku”. Gośka zasugerowała, że powinienem podjąć konkretne kroki w kierunku realizacji marzeń. Po kilku dniach, zakomunikowała mi, że akurat pływa swoim prywatnym jachtem w okolicach Australii Ludek Mączka, znany ekscentryczny żeglarz ze Szczecina. Podobno czekał tam na wymianę załogi, ale jego kolega klubowy, Jurek Boehm, nie dostał zgody na wyjazd, a drugi kolega – urlopu. Dostałem numer telefonu do Wojtka Jacobsona, który koordynował w kraju sprawy rejsu s/y Marią dookoła świata. Gdy do niego zadzwoniłem, spytał, co umiem i jakie znam obce języki. Nic nie obiecał…

7 maja 1977 roku, wziąłem udział w krakowskich Juwenaliach, które odbywały się pod hasłem protestu przeciw represjom po wydarzeniach z czerwca 1976 roku. Opozycja organizowała Komitety Pomocy (później KOR), w których studenci zbierali środki finansowe na pomoc dla wyrzuconych z pracy robotników. W radio „Wolna Europa” odczytywano codziennie odezwy dysydentów (m.in: Wujca, Lipskiego, Kuronia, Michnika). Na Juwenaliach, dziewczyny z Uniwersytetu Jagiellońskiego ubrane na czarno stawały w rynku na drewnianych skrzynkach i czytały oświadczenia opozycjonistów. Dookoła rynku stały podejrzane samochody dostawcze z dziwnymi ludźmi w środku. ESBecy robili zdjęcia protestującym, a ci eSBekom. Nikt w miasteczku akademickim nie grał na gitarze, obowiązywał bojkot Juwenaliów. Kilka dni wcześniej zabito Staszka Pyjasa, którego martwego znaleziono 7 czerwca na ul. Szewskiej. Postanowiono, że w „Czarnym Pochodzie” na koniec Juwenaliów, milczeniem uczcimy śmierć kolegi (…)

Wtedy nie wierzyłem w wyjazd do Australii, a tymczasem po kilku dniach Wojtek Jacobson zadzwonił z wiadomością, że otrzymał od Ludka Mączki telegram z Australii o treści: „Czekam na Bogdana 20 czerwca w Sydney”.

Był koniec maja … Zaczął się wyścig z czasem, bo formalności wymagały, w normalnej procedurze, minimum miesiąca, nie licząc spraw wizowych (…)

Przelot do Sydney był komfortowy. Spałem, jadłem i piłem do syta. Przed Sydney rzucało samolotem, bo przechodziła nad miastem burza. Wylądowaliśmy bezpiecznie, a sama odprawa paszportowo-celna odbyła się ekspresowo. Temperatura powietrza nie kładła na kolana, ale w górach osiągała tego dnia wartość minus 10 stopni Celsjusza!

Worek bosmański położyłem na ławce i podszedłem do budki telefonicznej. Wyciągnąłem notatnik z adresami i zacząłem wydzwaniać. W weekend wszyscy tutaj wypoczywali!

Miałem adres konsulatu PRL, ale konsul nie odpowiadał. Po jakimś czasie udało mi się dodzwonić do pani Tomaszewskiej, która objaśniła mi jak dojechać do mariny w Rushcutter Bay, gdzie cumuje Maria z Ludkiem. Gdy oglądnąłem się na bagaż, nie było już notatnika! Ktoś zwinął go i to była nauczka. Dobrze, że nie utraciłem worka. Od tamtej chwili, użyteczne adresy zapisywałem w kilku notatnikach. Złapałem odpowiedni autobus i stanąłem z workiem bosmańskim blisko kierowcy. Dał mi znać, kiedy wysiąść przy marinie.

Czułem lekkie emocje, bo zacumowane wzdłuż pomostu jachty wyglądały luksusowo. Marii nie musiałem długo szukać. Wśród wypieszczonych jednostek, rzucała się w oczy mahoniowa łódka z wiszącymi na wantach, suszącymi się ciuchami. Polska banderka upewniła mnie, że to musi być Maria. Podszedłem, zapukałem i nic. Pamiętając, że Ludek słabo słyszy, puknąłem dużo mocniej, a potem jeszcze raz powtórzyłem. Trudno, musiałem wejść na pokład bez zaproszenia. Podszedłem do zejściówki. W mesie coś się poruszyło i to był mój Ludek. Krzyknąłem: „Ahoj! Listonosz z Polski!”. Ludek na to: – A, to dobrze się składa, bo właśnie mamy robótkę po załogantach, którzy zarzygali łódkę i uciekli…

Gdy zawinąłem rękawy, Ludek stwierdził, że robota nie zając, poczeka, choć to na jachcie nie najlepszy zwyczaj. Przedstawiłem się i spytałem, czy jest gotów zaryzykować pływanie ze mną. Spojrzał na mnie krytycznie i zauważył, patrząc na moją czuprynę, że wożenie dużej ilości włosów jest na morzu nieekonomiczne. Zaraz też spytał, czy jestem głodny i nie czekając na odpowiedź, wyciągnął białą cebulę, główkę czosnku i otwarł puszkę z jakąś rybą. Czułem, że właśnie będę przechodził wstępny test przydatności, bo Ludek znany był ze słabości do obu tych warzyw. Zjadłem ze smakiem, choć jedzenie nie wyglądało zachęcająco. Czosnek raczej połknąłem i dobrze zrobiłem, bo na koniec posiłku rozgryzłem jeden ząbek i łzy stanęły mi w oczach. Różne rzeczy się jadło na studiach, ale takie zestawy nie były modne. W sumie, cebula była chyba najlepsza. Ludek mlaskał jak mały dzidziuś i to był znak, że mu smakuje. Podziękowałem i powiedziałem, że dobre. Ludek rozluźnił się, a gdy się dowiedział, że moja rodzina ma swe korzenie na Ukrainie, podsumował wrażenia:

– Widać, żeś niezepsuty, bo inni załoganci ciągle marudzili względem żarcia, a jeszcze na dodatek kazali mi myć zęby po posiłkach. Wprawdzie dostałem od ruskich ze statku handlowego dwa kartony pasty do zębów, ale nie znam odpowiedniego przepisu na zupę…

Zaraz też przydzielił mi koję i stwierdził, że na jachcie muszę sam sobie radzić, byle łódki nie uszkodzić, bo to jest cały jego majątek, a czasem robi za dom, mamę, tatę i dzieci razem.         Pocztę kapitan łyknął łapczywie. Potem wypytywał o Wojtka, Ewę, przyjaciół i sytuację polityczną w kraju. Miałem co opowiadać, bo byłem świeżo po wydarzeniach w Krakowie. Od razu podzielił się wiedzą i stosunkiem do socjalizmu. W tym temacie byliśmy absolutnie zgodni. Jeszcze raz przyjrzał mi się ukradkiem i stwierdził, że możemy płynąć, choć jestem wąsaty i kudłaty.

Po herbatce dokończyliśmy klar łódki, choć nie obyło się bez kontuzji. Czyszcząc zęzę, zahaczyłem paluchami o rozbite szkło i to był sygnał do końca zajęć w tym dniu. Wkrótce przyjechali goście: Jurek Pisz i Kaziu Jasica. Obaj byli załogantami jachtu w ostatnim przede mną etapie. Ludek poszedł z praniem do znajomej, a chłopcy zabrali mnie do kręgielni na piwo. Granie nie szło mi najlepiej. Chłopaki słuchali z przejęciem moich opowieści o realu w Polsce. Jurek i Kazio postanowili zostać w Australii, bo powrót do smutnej polskiej rzeczywistości uznali za najgorszy z wyborów, jakie jeszcze mieli. Na razie, liczyli na kontakty i szansę na pracę. Opisali mi Ludka, jego przywary, „humorki”, etc.. Wiedziałem, że na Marii każdy żeglarz nie umiał powstrzymać się od chęci wejścia w rolę kapitana. Uznałem to za specyficzną cechę zaawansowanego żeglarstwa. Żeglarskie ambicje Ludka zamykały się na ponoszeniu jak najniższych kosztów rejsu i małych strat w sprzęcie. Załoganci przeżywali przygodę życia i wracali do „normalności”, a on musiał dostosowywać się do coraz to innych osobowości. Drobne różnice zdań wkalkulowywał w cenę przygody, ale nie mogły one wpływać na kluczowe decyzje, które musiał sam podejmować. Jak sobie i innym tłumaczył, każdą decyzję i manewr na morzu można wykonać na wiele sposobów. Liczył się efekt, a on chciał na swej Marii pozostawać niezależny od kogokolwiek.

Na jacht dotarłem późnym wieczorem. Kapitana jeszcze nie było. Spałem jak zabity po wypitym z chłopakami winie i nawet nie wiem, kiedy Ludek wrócił. Rano zrobiliśmy dalszy klar. Przy jachcie zatrzymywali się ciekawscy spacerowicze, głównie żeglarze i sympatycy żeglarstwa. Ludek zapraszał ich na pokład i udzielał informacji, ciesząc się zainteresowaniem swoją łódką.  Obok nas cumowały w Rushcutter Bay inne, piękniejsze łódki. Niedaleko od nas stał żaglowiec Solo, o którym czytałem w kraju. Starsze małżeństwo pływało nim dookoła świata i pewno na nim umrze, bo taki model Szczęścia wybrali.

Maria i tak była najchętniej odwiedzana w tej dość ekskluzywnej marinie, bo wyglądała na taką, która gwarantuje przygodę bez względu na zasobność kieszeni właściciela. Ludzie czuli, że ta łódka przeżyła już prawdziwą, morską przygodę.

B.Zahajkiewicz 1977Na pokładzie Marii na przystani Cruising Yacht Club of Australia w Rushcutters Bay, Sydney, drugiego lipca 1977 roku; od lewej: Kazimierz Jasica, Jerzy Pisz, Bogdan Zahajkiewicz, Ludomir Mączka. Fot. z arch B. Zahajkiewicza

Niektóre luksusowe jachty przez większą część roku, po prostu, stały. Czasem właściciele wpadali „pomieszkać” lub popłynąć na zatokę ze znajomymi i to im wystarczało. Jachty były zewnętrzną ilustracją ich statusu społecznego, czymś, co nobilitowało, a niekoniecznie wyrażało rzeczywiste potrzeby. Żeglarze, którzy decydowali się na wielomiesięczne lub wieloletnie eskapady twierdzili, że łódka to taka skarbonka bez dna, która stojąc w porcie pożera wszelkie oszczędności, lecz gdy zwiążesz z nią całe życie, pozostaje wierna do końca bez względu na to, ile pieniędzy zgromadziłeś na koncie bankowym. Któregoś dnia Ludek powiedział mi, że jest dobrowolnym niewolnikiem Marii tylko dlatego, że jest to rodzaj obopólnej niewoli.

Około godziny siedemnastej zakończyliśmy prace przy łódce. Ludek wyglądał na zadowolonego z siebie i ze mnie, więc zadecydował o odwiedzinach u Małgosi De Castillo, znajomej z Peru. Musiał odebrać pranie, więc wizyta miała jakieś uzasadnienie.

Małgosia poczęstowała nas smacznym posiłkiem i dobrym winem. Oczywiście, znaleźliśmy wspólnych znajomych z Polski i pogadaliśmy o kuchni.

Następnego dnia wzięliśmy się do solidnej pracy przy łódce. Ludek przydzielił mi wstępnie obowiązki: kambuz, żagle, klar łódki i organizację zajęć kulturalno-oświatowych, jako że rano otrzymałem od Jurka Pisza gitarę. Zrobiłem porządną inwentaryzację wyposażenia. Większość zapasów stanowiła oliwa, cebula, czosnek i dżem. Z puszek rybnych było kilka sortów, jednak najwięcej miejsca zajmowały puszki „wonderful makerel”. Ludek radził, by postępować z nimi ostrożnie, bo gdy je wcześniej kupował po okazyjnej cenie, to już wtedy przekroczyły o kilka lat datę przydatności do spożycia. Nie szło mu o to, by ich nie jeść, lecz o możliwość wybuchu podczas otwierania. Aby to zademonstrować, otwarł dwie puchy na śniadanie i zmieszał z czosnkiem i cebulą dodając różne przyprawy, spośród których chili było najłagodniejsze. Z talerza rozniósł się zapach ciemnego sosu indonezyjskiego o smaku psującym całą potrawę. Zjadłem bez słowa i to znów spodobało się Ludkowi. Mimo to, a może właśnie dlatego, zdecydowałem, że nie dopuszczę go do kambuza. W tym przypadku, Wojtek Jacobson miał absolutną rację.

Były jeszcze pod pokładem w kingstonie, pełniącym funkcję spiżarni, kartony z wędzonymi rybkami indonezyjskimi, które miały wielkie oczy, zaś same były bardzo małe. Może nie cuchnęły, ale były zbite w jednolitą masę. Obiecałem sobie natychmiast, że skosztuję je tylko w skrajnej biedzie. W osobnym schowku stały dumnie polskie szynki „Krakus”, których otwarcie Ludek przewidywał przy największych uroczystościach lub wizytach ważnych osób.  Niezły bałaganik zastałem w sekcji narzędziowej, ale było w niej mniej więcej wszystko, co się mogło przydać a nawet więcej, bo Ludek, co zobaczył bezpańskie na lądzie, wrzucał do skrzynek z przegrodami „może się przydać”.

Po późnym śniadaniu, wpadł z wizytą poznany w Sydney, ożeniony z Polką Janą, żeglarz. Jeff był na etapie wykańczania budowanego przez siebie jachtu. W ramach przerwy w pracy wpadł do nas, by pokazać nam jacht znajomego, Anaconda II. Był to regatowy, ponad  dwudziestotrzymetrowy jacht z najnowocześniejszym wyposażeniem. Miał globalny system radionawigacji „Omega”, który umożliwiał ustalenie pozycji z dokładnością do 1 mili morskiej. Był elementem systemu wojskowego NASA, dostępnym powszechnie do użytku, a bazującym na odbiorze sygnałów radiowych z ośmiu nadajników naziemnych, których maszty miały wysokość ponad czterysta metrów. Jacht uzyskiwał na regatach średnią prędkość 25 węzłów, a miewał  dobowe osiągi na poziomie trzystu mil. O dziwo, nie miał na wyposażeniu radaru. Obsługa jachtu wymagała co najmniej czterech żeglarzy, optymalnie zaś – siedmiu. Portem macierzystym żaglowca było Adelaide. Właśnie przygotowywał się do jakichś ważnych regat organizowanych przez Cruising Yacht Club of Australia, współorganizatora słynnych regat: Sydney – Hobart. Wizytę na jachcie zakończyliśmy pyszną kawą z ciastkami.

Tego dnia nie było wypoczynku. Wpadł bardzo rozgadany Bohdan Ułaszyn i zabrał nas do Klubu Polskiego, który powoli wypełniał się rodakami różnej urody: byli „pawie” z nieograniczonymi możliwościami załatwienia każdej sprawy, „kombatanci” walki o prawdziwą Polskę, zwykli pijaczkowie i „widzowie”, którzy byli świadkami niesamowitych zdarzeń z udziałem znanych Polaków. Nikt z nich nie stronił od napojów wyskokowych. Wkrótce zrobił się duży harmider. Jakiś członek zarządu Klubu zaproponował Ludkowi przedłużenie pobytu w Sydney celem podreperowania kasy jachtu. Jedni poparli apel, a inni nie słyszeli lub nie chcieli słyszeć odezwy. Bohdan zaproponował podwiezienie nas do Jurka Prociuka, znajomego Ludka, byłego Harcmistrza Polski z Wrocławia. Zabrał się z nami jakiś młody kozak z Gdańska. Na pierwszym czerwonym świetle wylądowaliśmy na zderzaku auta jakiegoś Araba. Nasze auto trochę pogięło, a tamten nie zanotował szkody. Gdy Arab dzwonił z budki telefonicznej na policję, ruszyliśmy z piskiem opon. U Prociuków zameldowaliśmy się bez dalszych przygód. Były dyskusje polityczne, plotki. Wkrótce goście odjechali zostawiając nas u gospodarzy. Jurek bardzo przeżywał rozstanie z krajem, choć nie żałował decyzji, bo władza ludowa dała im mocno w kość. Teraz mieszkają w ładnym domu, ale droga do uzyskania niezależności ekonomicznej w Australii, wiodła przez wyrzeczenia i ciężką pracę. Na początku, Jurek pracował przy zbiorze trzciny cukrowej. Potem budował drogi i linie kolejowe. Podobny los spotkał w tym kraju większość Polaków i to bez względu na ich status wykształcenia, czy też umiejętności zawodowe. Tutaj każdy Polak zaczynał od zera, o ile nie zgodził się po II wojnie światowej przyjąć obywatelstwa brytyjskiego.             Kierując się dumą, większa część rodaków zdecydowała się na emigrację do Australii, Nowej Zelandii i innych dostępnych kierunków.

Przed „dobranocką” zagrałem w piłkę nożną z czwórką dzieci Prociuków, którzy po meczu  udali się grzecznie do łóżek. Wszyscy Prociukowie uwielbiają narciarstwo, ale tydzień pobytu w australijskim ośrodku kosztuje ponad 400 dolarów. Często wybierali Nową Zelandię, gdzie śnieg jest gatunkowo lepszy, a pobyt wraz z podróżą bywa tańszy niż na miejscu. Przed spaniem, dostałem od Jurka broszurę kolportowaną szeroko w USA, dotyczącą stosunku Polaków do Żydów. Były w niej tzw. „Polish Jokes”, które zawierały kawały o Polakach na wyjątkowo żenującym poziomie. Nie doczytałem do końca tej lektury, bo szkoda było na to czasu. Rano zostaliśmy sami w domu i gościliśmy się, zgodnie z instrukcją gospodyni.

Potem przyjechał Jurek i podrzucił nas do przystanku autobusowego. Zapowiedział wspólny wyjazd do Woolongong, gdzie Ludek miał wielu znajomych, m.in. Johna Mattesitch`a. W centrum miasta kupiłem struny do gitary, bo te od Jurka już nie brzmiały z powodu starości.

Na jachcie dokończyłem przeglądu prowiantu na pierwszy etap rejsu, pomogłem Ludkowi doprowadzić do porządku akumulatory i zamontować pompę zęzową. Ciuchy jeszcze nie wyschły. Wieczorem znów jesteśmy u Małgosi i znów pijemy wino. Ludek rozwiązał język opowieściami o Mongolii, Zambii i Peru. Gdyby zechciał pisać, książki o jego przygodach zrobiłyby na polskim rynku wydawniczym furorę. Może to prawda, że zawsze znajdą się wybitniejsi autorzy opowiadań formatu Londona czy Conrada, ale jeden argument Ludomira dotarł do mnie. Twierdził, że przyjemniej jest wracać do wspomnień i je na nowo przeżywać, niż zapisać je dla innych, którym może brakować tła i atmosfery przeżyć.

Ciuchy na jachcie w końcu wyschły i znalazły sobie miejsce w mesie nad górną koją, zabezpieczone przed wypadnięciem siatką wykonaną jeszcze przez Kazika Jasicę. Ludek chwalił Kazia za różne patenty na jachcie i żeglarską smykałkę. Zdradził, że napisał wiele miłosnych listów do jego nowo poznanej przyjaciółki, w jego własnym imieniu. Podobno, w rewanżu za tę przysługę ostrzygła Ludkowi włosy, co nie było trudne, bo wyglądały zawsze tak samo. Kaziu mówił, że zawsze bolały go ręce podczas konwersacji z Sherin, bo jego angielski był na poziomie „yes – no”. Ludek przepowiadał Kazikowi karierę w każdym zawodzie, który podejmie. Znowu wpadł Jeff. Zaproponował nam oglądnięcie postępów prac na własnym jachcie. Planuje z żoną wypłynąć w swój rejs gdzieś za dwa lata. Pracuje, jako kamerzysta w miejscowej telewizji, a Jana jest bibliotekarką, dorabiającą do wypłaty sprzątaniem biur. Wszystkie zarobki obojga, pochłania jacht. Ludek poznał tą miłą parę rok wcześniej, gdy wypływał z Sydney do Nowej Zelandii. Dostał wtedy za darmo od Jeffa mapy tamtych rejonów. Młodzi mieszkają dla oszczędności na jachcie, który ma nazywać się „Jana”, oczywiście. Przygotowanie projektu jachtu zabrało Jeffowi dwa lata, a sprawdzenie u fachowca – trzy dni. Na przystani obok Jeffa budują się też inne jachty innych marzycieli. Niektóre nigdy nie wypłyną, ale bez marzeń trudno jest żyć szczęśliwie. Mnie też do Australii przywiodły marzenia…

Wieczorem Jeff podrzuca nas autem do państwa Tomaszewskich, od których po przylocie do Sydney uzyskałem informacje o Ludku i Marii. Pan Edward i jego żona przyjęli nas wymyślonym na poczekaniu smacznym posiłkiem, po którym musiałem podzielić się drobiazgowo informacjami o kraju. Państwo Tomaszewscy byli działaczami politycznymi i zasiadali we władzach organizacji polonijnej. Mieli wspaniałą biblioteczkę z aktualnymi kwartalnikami „Zeszytów Historycznych”, wydanych przez paryską „Kulturę”. Oboje byli uczestnikami Powstania Wielkopolskiego. Pani Nela była absolwentką przedwojennego Studium Wychowania Fizycznego w Poznaniu, a mąż prawnikiem. Codziennie uprawiali gimnastykę, a pan Edward bez względu na pogodę kąpał się dodatkowo w morzu. Oboje przekroczyli już siedemdziesiąt lat, a historia ich pobytu w Australii była typowa dla wielu innych polskich emigrantów. Mieszkali sami w dość dużym domu z pięknym widokiem na zatokę Hunters Bay.

Państwa Tomaszewskich interesowało wszystko: wydarzenia w Krakowie, tło ekonomiczne i polityczne zajść, charakter oporu społeczeństwa, sytuacja gospodarcza, etc. Ludek dorwał z półki „Raport Gehlena” i wtopił się w jego treść. Ja odpowiadałem na pytania gospodarzy. W pewnym momencie, pan Edward powiedział do żony: – Popatrz Nelu, ten młody człowiek myśli tak samo jak my! Czy to nie jest budujące?

Wydawało mi się w tym momencie, że dla nich największą przygodą życiową była idea wolnej Polski, jaką kiedyś musieli opuścić, a do której nie mogli już wrócić. Takiego patriotyzmu nie byłem w stanie rozumieć, bo cóż ja, u licha, w moim życiu straciłem? Właśnie dostawałem darmową lekcję patriotyzmu w niezwykłym wydaniu, a czułem się jak darmozjad. Rozpoczynałem przygodę, a oni cieszyli się ze mną… Czy mi się to należało?

Późnym wieczorem Ludek powspominał z Tomaszewskim wspólnego znajomego, Wiktora Ostrowskiego – wspinacza, fotografa i geologa, autora książki „Wyżej od kondorów”. To on nauczył Ludka pić yerba mate, której mieliśmy na łódce kilka toreb, a która mogłaby smakować, gdyby była świeża.

Zgodnie z umową, rano wpadł po nas Prociuk, z którym pojechaliśmy do Wollongong. Jurek tak dobrał trasę, aby nam jak najwięcej pokazać. Ludek znał już te tereny, bo rok wcześniej odbył z Jurkiem dłuższą wycieczkę w Góry Błękitne i na Górę Kościuszki.

U państwa Booth, pani Jasia przyrządziła warzywno-owocową kolację, a mąż Jasiu poczęstował piwem własnej produkcji. I znów przeżyliśmy „nocne Polaków rozmowy”. Spanie przygotowane mieliśmy w „karawanie”, czyli mieszkalnej przyczepie na kółkach.

Nazajutrz odwiedziliśmy Johna Mattesitch`a, radioamatora i Obywatela Świata. To on właśnie pomógł mi w uzyskaniu australijskiej wizy. Co ten człowiek nie robił w życiu! Jako żołnierz Legii Cudzoziemskiej, bywał na samotnych patrolach w Algierii, walczył w wojnie domowej w Hiszpanii (1936 r.), był emisariuszem w czasie II wojny światowej, itd. Biegle posługiwał się ośmioma językami obcymi, w tym arabskim. Rozmowa trwała długo i widać było, że będzie trudno się pożegnać. Obserwowałem ukradkiem dwie niezwykłe postacie: Ludka i Johna, których łączyło coś trudnego do zdefiniowania. Po dłuższym milczeniu, padli sobie w ramiona i życzyli jeden drugiemu szczęścia na resztę życia. Czasem warto jest przeżyć pewne chwile tylko raz, bo zostają na dłużej.

Pożegnaliśmy się, także z życzliwymi dla Ludka celnikami i kupiliśmy na przystani świeże ryby. Jasia obiecała wpaść do Sydney w dniu naszego wypłynięcia.

W międzyczasie, podjechaliśmy do skautowskiego ośrodka Mt. Keira, którego szef pływał wcześniej z Ludkiem. David Walsh pływał przed II wojną światową na Zjawie III, z kapitanem Wagnerem. Wybuch wojny zamknął jachtowi szansę powrotu do Polski. Został przejęty przez władze emigracyjne, a Wagner nie ufając nowej władzy, został na Zachodzie. Walsh zbudował ośrodek skautowski Mount Keira, któremu szefował przez lata. Tu urodziło mu się pięcioro dzieci, ale niezwykłe chwile spędzone na Zjawie III pozostawiły marzenie dotarcia jachtem do Polski. I właśnie rok wcześniej, podczas postoju Marii w Wollongong David zaprosił Ludka do swojego ośrodka. Po głowie chodziło mu zrealizowanie marzenia popłynięcia do Polski, może nawet na Marii?

PF1000005Na pokładzie Marii, Wollongong, 1980 r; od lewej John Booth, Ludomir Mączka (przysłonięty przez J. Booth’a), Jerzy Pisz, David Walsh (w zejściówce), Waltraud Witte-Pośpiech, Jerzy Boehm, Janina Booth. Fot. T. Pośpiech

W 1976 roku Ludek, David i Kaziu Jasica popłynęli Marią do Nowej Zelandii. Był to rejs sztormowy i David dostał trochę w kość. Największą jednak trudność napotkał w Ludkowej kuchni, w której wybór dań opierał się na czosnku, cebuli, mleku w proszku, ostrych przyprawach, grochu, kaszkach, dżemie i cukrze. W trakcie wspominek o tym rejsie, David śmiał się z Ludkowego „menu”. Na ścianie salonu ośrodka wisiały pamiątki z rejsu na Zjawie III: listy do i od Wagnera, mapa Polski… David rozmarzył się mówiąc głośno o popłynięciu do Polski, być może, z Ludkiem na pokładzie Marii.

Ustaliliśmy już ostateczną datę wypłynięcia z Sydney. Będzie to dzień moich urodzin, czyli drugiego lipca. W środę 29 czerwca, zagląda na jacht słynna postać, komandor Francky.

Był dwukrotnie dowódcą Błyskawicy, w czasie wojny pływał w konwojach ochraniających statki angielskie przed Niemcami. Po wojnie nie odważył się wrócić do Polski, a ponieważ nie zgodził się na zmianę obywatelstwa, Anglicy pożegnali się z nim na dobre. Wylądował w Nowej Zelandii, gdzie przez 16 lat pracował fizycznie, bo nie miał licencji na prowadzenie statków. Gdy ją wreszcie otrzymał, zaczął pływać we flocie statków handlowych. Poradził nam, czego w żegludze jachtem unikać, ostrzegł przed latarniowcem Break Sea  na wejściu na Morze Koralowe i życzył szczęścia. Po kolacji podwiózł nas do państwa Tomaszewskich, gdzie po długich dyskusjach o Polsce, przenocowaliśmy. Było ciekawie.

W czwartek przyszedł czas na pożegnanie z Małgosią, a w piątek przedłużyliśmy ważność Ludkowej wizy na pobyt jachtem w Australii. Okazało się, że nie trzeba posiadać zezwolenia na broń, której na Marii było kilka sztuk, byle tylko nie wynosić jej na ląd. W biurze Cruising Yacht Club czekała na Ludka dość niemiła niespodzianka: od Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz uzyskał informację, że postój jachtem kosztuje 13 dolarów tygodniowo, a tu czekał rachunek na  pięć (5!) dolarów dziennie! Winą za tą sytuację, Ludek obarczył własną głupotę, bo mógł przecież sprawdzić cennik. Humor poprawiła mu wizyta u Jeffa. Okazją do niej były moje urodziny, na które Jana przygotowała smaczny tort. Dodałem do tego wino i zrobiło się żeglarsko.

Obiecaliśmy sobie kontakt radiowy, bowiem obaj żeglarze posiadali licencję radiooperatora i odpowiedni sprzęt na jachtach. W sobotę robimy końcowy klar jachtu i odbieramy szereg wizyt. Najpierw gościmy czeskie małżeństwo z trójką małych dzieci, a po nich Jurka Prociuka, który zostawia nam na drogę whisky i butlę wina. Potem zagląda Szwed, który płynął Marią odcinek rejsu, a wczesnym wieczorem komandor Francky zabiera nas do swojego domu. Przy wieczornej kolacji mam okazję poznać część prawdziwej historii Polski. Żona komandora była rdzenną Wilnianką, a jej rodzinne związki z Polską były ścisłe. Choć atmosfera kolacji była wspaniała, wszyscy wyrażali niepokój o przyszłe losy kraju, ale nie było w tym stanowisku niczego agresywnego, wręcz obawa i niepokój z nutką optymizmu. Gospodarze byli już wiekowi, ale humoru i ciepła można im było pozazdrościć!

Nie sądziłem, że będzie mi dane dotknąć w taki sposób i tak daleko od kraju, części jego historii. Jeszcze nie odpłynęliśmy, a już było czegoś żal.

 

 M a r i ą  przez  W i e l k ą   R a f ę   A u s t r a l i j s k ą

W dniu wyjścia z Sydney, zaliczamy od rana pielgrzymki znajomych i kibiców Ludka wyprawy. Najwcześniej przybyli Booth`-owie z prowiantem dla nas, na co najmniej tydzień żeglugi: były kurczaki smażone, klopsiki, piwo, wódka, ciasto i kiełbasa czosnkowa własnej roboty. Kapitan rozwiesił wianuszki kiełbasy na pręcie w kambuzie, bo twierdził, że tam będzie do nich najlepszy dostęp. To był przysmak Ludka, który nie ukrywał zadowolenia. Wychyliliśmy wiele toastów, które trzeba było przerywać, gdy przybywali następni goście z praktycznymi podarunkami: byli państwo Tomaszewscy, Kuczyńscy, Jeff z Janą, Jurek Pisz z Kaziem Jasicą i wielu innych przyjaciół rejsu. Aparaty fotograficzne pstrykały zdjęcia, a na koniec zrobiliśmy fotkę z Kapitanem i jego dwiema zmianami załóg. Około godziny 14:00 oddajemy cumy i żegnani życzeniami szczęścia, oddalamy się na silniku.

Gdy goście opuszczali keję, niespodziewanie osiedliśmy na płyciźnie. Walczyliśmy o zejście z niej, ale pomogła dopiero pomoc innego jachtu. Potraktowaliśmy to zdarzenie, jako „miłego złe początki” i ostrzeżenie przed brakiem koncentracji.

Wypłynęliśmy! Jak będzie? Czy dam radę? Co z chorobą morską?  Pytania cisnęły się na usta, ale kluczową pozostawała kwestia zgodnego współżycia na małej przestrzeni dwóch zupełnie różnych osobowości i charakterów. Wiedziałem, że aby coś w tej przygodzie zyskać, będę musiał z siebie o wiele więcej dać. A cóż ja w końcu takiego miałem Ludkowi do zaoferowania? Niewiele, poza chęciami i gotowością do unikania wszystkiego, co nas może w rejsie podzielić, bo to ja ingerowałem w świat Ludka, a nie odwrotnie. Jak na razie, mogłem go tylko podziwiać, bo nie usłyszałem z jego ust ani jednego złego słowa przeciwko komukolwiek, o kim mógłby mówić źle. Bardzo chciałem nauczyć się tej cechy. Oczywiście, mlaskanie przy posiłkach, chodzenie nago po pokładzie, czy inne zachowania, nie zawsze mieściły się w ogólnych normach zachowań, ale wkrótce przywykłem i potraktowałem je, jako obowiązujące. Przyjęliśmy w czasie żeglugi rytm wacht czterogodzinnych, co nie męczyło i dawało szansę na wypoczynek.

U główek portu zgasiliśmy silnik i postawiliśmy żagle. Wiatr wieje z północy, jest słaby i niekorzystny. Z południa Morza Tasmana dociera do nas martwa fala posztormowa. Na razie nie rzygam, ale komfortu nie ma. Ludek pożera kiełbasę i idzie spać. Nad ranem rozkołys wywołał u mnie oczekiwaną reakcję. Zapłaciłem haracz, ale bez tragedii. Jako rekompensatę, mogłem przyjąć rozpogodzenie nieba i wielką tarczę księżyca w pełni. Mam na sobie kufajkę i w ogóle nie chce mi się spać. Pod koniec wachty, Neptun upomniał się o daninę i to już nie było przyjemne. Mimo to, zalegam w koji i śpię do dziesiątej. Na zmianę wachty czeka na stoliku śniadanko: klopsik Jasi i wymiękłe pomidory z cebulą, oliwą i przyprawami Ludka. Wiedziałem od Wojtka, że bez względu na chorobę muszę jeść, więc zjadłem wszystko. Zaraz też, wszystko a nawet więcej, oddałem morzu. Walka ze słabością trwała dwie godziny. Ludek w tym samym czasie wchłonął bez jakichkolwiek emocji żołądkowych kawał ciasta i kolejny wianek kiełbasy. Beknął, poszedł za potrzebą na zawietrzną i wyciągnął szachy. Wygrałem 4:1 i poczułem się lepiej. Wypiłem kompot i znów na darmo. Utracie treści żołądka zaczął towarzyszyć odpływ sił i chęci do życia, których kapitanowi nie brakowało. Pocieszał mnie i twierdził, że to typowa reakcja zdrowego organizmu i po czasie minie. Zazdrościłem mu tych wycieczek z papierem toaletowym w ręku i wyobrażałem sobie, jak wygłodniały, dorwę się do wianuszków kiełbasy i innych łakoci. Starałem się nie schodzić pod pokład i wykonywać normalnie prace. Po zjedzeniu bigosu narobiłem sobie niezłego bigosu z żołądkiem i na jakiś czas musiałem odłożyć posiłki. Ludek straszył, że żarcie od sydneyskich przyjaciół może się zepsuć i zmuszony będzie je zjeść sam. W dwa dni połowa kiełbasy zniknęła z wianków, po cieście nie było śladu, a ostatnie klopsiki właśnie znikały.  Z powodu prądu wstecznego, niewiele upłynęliśmy do przodu, ale za to Ludek pouczył mnie astronawigacji. Poćwiczyłem grę na gitarze i to się kapitanowi spodobało. Szczególnie piękne były wschody i zachody słońca, którym zrobiłem wiele zdjęć. Następnego dnia o świcie nalałem sobie kompotu, powoli wypiłem i …nic! Na wszelki wypadek, wstrzymałem się jeszcze od stałych posiłków. Dmuchnęło z południa i Maria pognała baksztagiem z prędkością sześciu węzłów. Nastrój zmienił się nie do poznania, a samotna żegluga na nocnych wachtach pozwoliła mi uporządkować myśli. Dużo z Ludkiem rozmawialiśmy: opowiadał o Mongolii, Ukrainie, Zambii, kolegach z kraju, poznanych na trasie żeglarzach. Dużo i stale czytał, a szczególnie interesowały go kulisy wojen i wydarzeń historycznych. Na łódce mieliśmy prawdziwy arsenał broni. Były rewolwery, włoski karabin „Carcano M1938”, przerobiony przez polskiego rusznikarza z Woolongong, rakietnice, itd.. Naboi starczyłoby na małą wojenkę z piratami. Na dalekiej północy Australii sugerowano, by dla uniknięcia kłopotów strzelać ostrzegawczo do wszelkich zbliżających się jednostek.

O jakieś dwa tygodnie czasu przed nami, płynęła samotnie dookoła świata Krystyna Liskiewicz, której radzono, by przy zbliżaniu się jachtów puszczała na cały głos magnetofon  z rozmowami i żeby unikała wszelkich wizyt na morzu.

Choroba morska wracała mi w nieco łagodniejszej formie. Ludek nie wstrzymywał tempa opróżniania misek ze starzejącymi się gotowymi posiłkami. Spróbowałem uratować ostatni wianuszek kiełbasy, który zabrałem z sobą na nocną wachtę. Wbiłem w kiełbasę zęby, ale jeść nie odważyłem się. Telepało łódką na boki, choć barometr pokazywał korzystną tendencję. Szkwały 7-8 B zmusiły nas do pozostawienia jedynie foka. Na Ludka wachcie nie ma szans pospać, bo co chwilę wywołuje na radio krótkofalowców. Rozmawiał z Jeffem, Mattesitch`em i innymi – zwykłe plotki, ale też i użyteczne dla nas informacje o warunkach żeglugowych. Musiałem skonstruować wkładki do uszu, co pomogło spać. Podczas lepszej pogody wyłazimy na pokład, robimy gorącą herbatę i gramy w szachy. Wynik rywalizacji oscyluje w granicach remisu. W czasie nocnych wacht można wtopić wzrok w błyskający ślad kilwateru i pomyśleć o wszystkim i niczym. Odkrywam w sobie ducha samotnika, czuję się z sobą dobrze. Nie myślę o tym, co czeka mnie w najbliższej przyszłości. To przygoda, której trzeba się nauczyć. Uczę się więc tolerancji względem Ludka i  swoich słabości.  Można by pomyśleć, że na wodzie nic się nie dzieje. Nieprawda! Wydaje mi się, że pływanie w dwójkę jest trudniejsze niż solo, bo wbrew pozorom, nie mamy dla siebie zbyt wiele czasu. Ciągle jest coś do zrobienia, a ruchliwy akwen zmusza do koncentracji za sterem. Z sobą rozmawiamy głównie podczas zmian wachty.

Po tygodniu żeglugi, postanowiłem uratować ostatni kawałek kiełbasy. W nocy, mimo rozkołysu zjadłem ją ze smakiem i poprawiłem kaszą. Gdy Ludek wstał na poranną wachtę, odruchowo skierował się w stronę, gdzie wisiała kiełbasa, a gdy dostrzegł nową sytuację, sięgnął po garnek z kaszą i tu też się rozczarował… Pogratulował mi apetytu i zaproponował przygotowanie śniadania. Podałem końcówkę sernika Jasi i do tego cebulę z czosnkiem. Zjedliśmy z apetytem, choć dziś takiego zestawu nie wziąłbym do ust. Powróciło szczęście.

Z namiarów wynika, że powinniśmy być już koło miejscowości Ballina, ale każdy pomiar przy rozkołysanym morzu pokazuje co innego. Decydujemy się nie wchodzić do tego portu, bo fala jest wysoka. Powtarzamy pomiary i wychodzi na to, że jesteśmy kilkadziesiąt mil bliżej. W szachy dostaję baty, ale nie mam już żołądkowych sensacji. Zasugerowałem Ludkowi, by wysłać w następnej poczcie podziękowania dla ludzi, którzy nas wsparli różnymi drobiazgami, ale stwierdził, że jest wrogiem takich gestów, bo „Jeśli ktoś daje, to ma taką potrzebę. Ja też czasem coś daję, choć niewiele mam i wtedy nie oczekuję wdzięczności. Kto wie, czy to czasem nie darczyńca powinien dziękować za możliwość obdarowywania innych nadmiarem swojego szczęścia?”. Wypowiedź brzmiała dość szokująco, ale dużo w niej było prawdy. Przecież w Kazaniu na Górze, Pan Jezus powiedział: „Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa”. Chodzi tu o zasadę, aby obdarowany nie został przy tym akcie upokarzany. To pewnie dlatego, nie tylko bogactwo jest warunkiem szczęścia. Na razie, walczę z natłokiem niepoukładanych myśli. Znowu morze gniewa się na nas, zsyłając szkwał po szkwale. Jak mawiał Komandor Francky: „Licho na Morzu Tasmana nie śpi!”. W południe podpłynął do nas na bliską odległość ruski handlowiec Komsomolec. Olbrzymia góra pordzewiałej stali pozdrowiła nas, na co Ludek szybko wyciągnął naszą nieco sfatygowaną banderę i dał sygnał rożkiem. Było machanie rękoma i szybko zapomnieliśmy, że to bratnia jednostka. Na morzu braterstwo nie jest obowiązkowe, choć mój kapitan dostał od władz w Polsce wykaz portów, do których nie należy wpływać. Wkrótce postawiliśmy wszystkie żagle. „Mańka” ruszyła z impetem, co pozwaliło pokonać spory odcinek morza. Pod wieczór siadł wiatr i od razu użyliśmy silnika. Niestety, Ludek zapomniał wyłączyć przełącznika baterii kwasowych i spalił regler. W powietrze pofrunęły wszystkie dziewczęta lekkiej proweniencji, a i innym zawodom też się co nieco dostało. Rano próbujemy zamontować nowy regler, ale i ten nie działa. Kapitan natychmiast przywołał do pomocy nowe oddziały dziewcząt. Pozostała tylko korba, którą ja miałem kręcić. Po paru obrotach silnik nie zaskoczył, a ja z osłabienia straciłem przytomność. Zakręciło mi się w głowie i padłem na podłogę. Ludek tam sobie krzyczał, a ja tu sobie spałem.  Gdy doszedłem do siebie, stawiał właśnie na herbatkę. Po chwili, silnik zaskoczył i można było zarządzić partyjkę szachów. W nocy nastała kompletna flauta z przejmującą ciszą. Jacht stał w pozycji przyspawanej do morza, a z przodu, z tyłu i boków mijały nas morskie jednostki z zielonymi, czerwonymi i białymi światłami pozycyjnymi. Widoczność była tej nocy absolutna, można było niemal dotykać gwiazd. Gitara poszła w ruch. Ludek poprosił o „Sorrento”, które próbował zanucić, lecz nie potrafił. Ja z kolei, nie umiałem grać. Skipper wysiusiał się i poszedł spać, a ja zostałem w świecie bajki. Gdy nad ranem nieśmiało poprosiłem Bozię o wiatr, zerwało się najpierw 4 B, a potem 6-7 B. Przy jednym ze szkwałów przeleciał mi grot, a róg fałowy kliwra puścił wraz z szeklami. Będzie, co szyć w porcie. Na zmianę wachty Ludek osobiście przygotowuje posiłek dnia, czyli wrzuca do dużego gara wszystkie zaczynające się psuć resztki kiełbasy wygrzebane spomiędzy garnków, resztki warzyw, cebulę, czosnek, sos sojowy w piekielnym kolorze, suchą fasolę i cały zapas „choco” (po polsku: kolczoch). Danie nazwaliśmy zupą „czokoladową”. Była to ostra bryja, która po dłuższym smażeniu mogła być podana na każdym europejskim stole, choć niekoniecznie restauracyjnym. Moją część jadłem krótko i do końca, bo Ludek wyprzedzał mnie o jakieś dwie łyżki. Całodzienna potrawa okazała się być tylko śniadaniem. Na obiad i kolację zaserwowałem mleko w proszku z dżemem i cukrem, a na kolację – samo mleko z dżemem. Był to rodzaj rewanżu za „obiad” Ludka z poprzedniego dnia, bo podał na stół „wonderful makerel” z cebulą i czosnkiem do ręki. Skipper nie był moim daniem zachwycony, ale zjadł wszystko i jeszcze oblizał miseczkę. W nagrodę za dzień intensywnych zajęć, nocą rzucało nami na wszystkie strony i trzeba było sobie przypomnieć o chorobie morskiej. Na Ludka ona nie działała, chociaż w czasie niepogody bywał bardziej osowiały i obojętny na wszystko dookoła. U mnie reakcja miała skutki wegetatywne, a u niego, raczej psychiczne. Po zliczeniu pozycji okazało się, że od wczoraj pokonaliśmy niewielki dystans, a do Brisbane zostało sporo drogi.

Cdn.                                                                                                                 Bogdan Zahajkiewicz

____________________________________________________________________________________________________________  Bogdan Zahajkiewicz – ur. 1950 r. w Wałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia).

 

 

(zs): Oceaniczne wędrowne ptaki.

„Maria” w wokółziemskiej żegludze, po przepłynięciu Atlantyku, z Cape Town w RPA i dalej przez Wyspę Św. Heleny, zacumowała w Club Nacional de Regatas w Montevideo (Urugwaj, 30 grudnia 1982 r.). Tutaj Ludomir Mączka spotkał – i poznał – czechosłowackiego żeglarza Rudę Krautschneidera z jego stalowym jachtem „Polka”, będącego w drodze na wody południowe – antarktyczne.

W połowie czerwca 1983 roku do Montevideo, na „Marię” przyleciała nowa załoga z Polski: Wojtek Jacobson i Marek Kowalski.

Po przygotowaniach jachtu i drobnych naprawach wypłynęli do Rio de Janeiro, a stamtąd pożeglowali do Vitória. I właśnie tam, w Vitória, w październiku 1983 roku, do burty „Marii”, stojącej na kotwicy w Iate Clube do Espirito Santo, przybił niewielki bączek z trzema żeglarzami z pobliskiego francuskiego jachtu.

F1000009 Vitoria 1983r  „…załoga bączka  z jachtu „E Capoe” z  „Popofem”-Dumarskim przypłynęła do „Marii”. Oprócz Dumarskiego
była tam ładna dziewczyna, Francuzka o imieniu Maria Francoise i mężczyzna Henri.  „Popof”
powoływał się na jacht „Vagant”, spotkany w maju 1983 w Urca, Brasil…”.  E-mail od W. Jacobsona, fot. W. Jacobson.

Jeden z przybyłych żeglarzy, niemłody już, wysoki mężczyzna, przyjaźnie uśmiechając się, podał Ludkowi kartkę z wypisanymi dwoma słowami: „LUDEK / yacht MARIA”.

Tak rozpoczęła się wieloletnia znajomość z Francisem Dumarskim, zwanym w środowisku żeglarskim „Popof”, który piętnaście lat wcześniej na Tahiti w Papeete spotkał i zaprzyjaźnił się z Leonidem Teligą. Jacht Dumarskiego „Te Reva” stał wówczas obok jachtu „Opty” Teligi. Ślad po tamtym spotkaniu sprzed lat był teraz na jachcie „Maria” – fotokopia księgi gości z „Opty”.

Jakież było zdziwienie „Popofa”, gdy żeglarze z „Marii” pokazali mu jego kurtuazyjny wpis sprzed lat do księgi gości jachtu „Opty”.

Księga gości Opty Popof Papeete 24.02.1968

                                                                                                                                                              Papeete  24 Luty1968                                                                                                                   Mój Drogi Leonidzie,

Około południa mieliśmy na pokładzie “Te Reva” wspólne drugie śniadanie wraz z Johnem Sowdenem. Zrobiłeś nam obu wielką przyjemność swoją obecnością. Przyjaciel Morza, majtek Popof mówi Tobie – „Dziękuję !”.                                                                            Któregoś dnia spotkamy się gdzieś na morzu. Gdzie? Kiedy?

               Mauruuru                                                                       F  Dumarsky                                                                                                                                                                                                                                                                     (tłum. W. Jacobson)

Ale zaskoczeni byli również żeglarze z „Marii”: co to za kartka w ręku „Popofa”?, skąd wiedział o Ludku i „Marii”?, kto dał mu taki „namiar”?

Dumarski opowiedział o spotkaniu w maju tamtego roku w Rio de Janeiro, a właściwie w Urca – nadmorskiej dzielnicy wielkiego miasta, z małżeństwem Ursel i Friedelem Klee, żeglującym po świecie jachtem „Vagant” (typ „Optima 92”, prototypowa jednostka ze stoczni Dehler). Dla Ludka wszystko było jasne: przecież małżeństwo Klee i ich „Vaganta” poznał we wrześniu 1978 roku na Cocos Islands na Oceanie Indyjskim, gdy płynął z Jerzym Boehmem z Australii do Afryki, a potem spotkali się jeszcze w Afryce, w Durbanie, w grudniu tego samego roku. Tamten pobyt wydłużył się „Marii” aż do września następnego roku; „Vagant” stał do marca; obie załogi miały czas na bliższe poznanie się, na wspólne wycieczki pożyczonym samochodem w afrykański interior. W swojej książce U. i F. Klee wspomną później:

…Ludek i Jerecz (Jureczek, Jerzy Boehm – przyp. red.) organizują stary samochód i zapraszają nas do wyjazdu do rodaków w Johannesburgu. Z przyjemnością uczestniczyliśmy…

Teraz, jesienią 1983 roku, znajomość z „Popofem” zacieśnia się. „Popof” na kotwiczącym w Vitória, niedaleko od „Marii”, francuskim jachcie „E Capoe”, jest kukiem i co rusz podrzuca załodze „Marii” przeróżne frykasy, smakołyki; zaprasza ich na wspaniałe posiłki na jachcie, na którym „kukuje”.

Któregoś dnia na kotwicowisku zawarte zostają kolejne znajomości i do Wojtka Jacobsona trafia podarowana przez żeglarzy niemieckich, Jochema Dumke i Marianne Zeller z jachtu „Rafiki”, książka napisana przez … Ursel i Friedela Klee pod tytułem „…und immer mal wieder liegt Land im Wege”.

13. Ursel & Friedel Klee   4. Ksiąga gości Maria UiF Klee 09.1978 Cocos Isls OK   5. 20200215_105955 OK

W książce, wówczas świeżo wydrukowanej w Hamburgu w 1983 roku, jako trzecie już wydanie, małżeństwo Klee opisują swoją żeglarską, wieloletnią wyprawę, w tym do miejsc w których również była „Maria”; opisy miejsc, ale także spotkań w portach świata „oceanicznych wędrownych ptaków”, jak mówi się o żeglarzach niespiesznie wędrujących po morzach i oceanach globu.

Pierwsze spotkanie z „Marią” i jej załogą, we wrześniu 1978 roku, wywarło duże wrażenie na niemieckich żeglarzach. W swojej książce opisali to, co zobaczyli, może początkowo nieufnie, ale z zaciekawieniem przyglądając się nieczęsto spotykanym żeglarzom zza żelaznej kurtyny.

…Hier aber treffen wir zwei richtige Originale. Ludomir, ein zäher, zierlicher Mann ohne Gramm Fett zeviel, ist Skipper; Jercy, “George”, segelt seit Australien mit, pflegt seinen neu erworbenen Mephisto-Bart und kümmert sich um alles Technische, denn Ludek, von Beruf Geologe, steht kompliziertem Kram als harter Naturbursche spüttisch-gleichgültig, mit Afrikanern in Sambia und anderswo…

Kilka lat wcześniej na Tahiti w Papeete, a potem na wyspach Suva, spotkali Zbigniewa Puchalskiego z Polski, samotnie żeglującego na „Mirandzie”. Tamto spotkanie nie przyniosło Ursel i Friedelowi Klee zbyt wielu ciepłych wspomnień: samotny żeglarz wolał pozostać w swoim świecie, nie wchodząc w zbyt bliską znajomość z żeglarzami niemieckimi.

Wir hatten von einer recht linientreuen Einhandseglerin gehӧrt und in Papeete und Suva bemerkt, dass der Herr Pocholsky mit seiner Mirinda offenbar auch lieber allein war…

 Tym razem lody nieufności zostały szybko roztopione w cieple towarzyskich kontaktów – być może również dlatego, że Ludek i Jurek Boehm biegle władali językiem niemieckim – tak więc Ursel i Friedel Klee mogli w dalszych zdaniach książki z satysfakcją podsumować efekt spotkania z Ludkiem Mączką i Jurkiem Boehmem:  …Wir werden richtig gute Freunde…

 Po afrykańskich spotkaniach „Maria” żegluje z powrotem do Australii – bo „Bemuś powiedział, że chciałby jeszcze raz zobaczyć Australię”, jak wspomni po latach Ludek Mączka w udzielonym „Zeszytom Żeglarskim” wywiadzie, dodając: „…poczułem wtedy zupełną wolność, że mogę płynąć gdzie chcę”.

„Vagant” płynie do Europy, po drodze zawijając jeszcze do Kapsztadu, na Wyspę Św. Heleny i na Azory. Żeglarze w ojczystym kraju załatwiają lądowe sprawy, medyczne dolegliwości, ale zew morza nie pozwala spokojnie spać w suchym, stabilnym łóżku. W jachcie wykonują konieczny remont, dokonują ulepszeń i przygotowują się do kolejnej wyprawy. Wyruszają w 1982 roku. Tym razem przez Cape Horn płyną na Pacyfik, na wyspy Oceanii, do Japonii, na Aleuty. I właśnie na wodach Alaska Gulf w ciężkich warunkach sztormowych mają wywrotkę. Jacht traci maszt, z trudem docierają do najbliższej małej wioski rybackiej, gdzie – jak piszą – spędzają wśród lokalnej społeczności osiem cudownych miesięcy, w ciągu których naprawiają sztormowe szkody: wykonują drewniany maszt ze stuletniego świerku. Po naprawach żeglują dalej, na Hawaje i z powrotem: Aleuty, Alaska, Victoria, Vancouver, gdzie spędzają zimę.

Po latach, w liście adresowanym do Ludka i „Popofa” z 1991 roku, opiszą tamten rejs informując o jeszcze jednej ciekawej znajomości, którą zawarli w Kanadzie, w Victorii:

In Victoria we met Sven who had sailed the Northwest Passage, where he met a Polish guy called “Ludek”, who had his boat “Maria” in Le Havre and somewhere on several stops during our voyage we heard that somebody had taken “Popof” from Rio to the Caribbean which was seen as a great loss for the French Yachtie Community in Rio.

 Svena Johanssona dobrze  pamięta Wojciech Jacobson, który dziś w korespondencji mailowej przybliża postać tego żeglarza:

Sven Johansson to nasz przyjaciel, którego spotykaliśmy wielokrotnie na trasie NW Passage jako sternika na  s/y „Belvedere”. U Svena na jego łódce (fregata „North Star of Herschel Island” – przyp. red.) w Victorii mieszkał Ludek.

Svena spotykałem kilkakrotnie żeglując na „Concordii”, która w Vancouver miała przez dwa lata bazę i odwiedzałem Victorię B.C, gdzie mieszkał Sven. Ostatnie moje listy nie dochodziły do Svena – wracały…                                                                                                        

Piszę ten mail by podkreślić włączenie do opowieści jeszcze jednej osoby – Svena Johanssona,  Szweda z kanadyjskim obywatelstwem i życiorysem. Został ściągnięty ze Szwecji jako ekspert hodowli reniferów w Kanadzie. Stał się bardzo popularny wśród ludzi Północy...

W kolejnych latach małżeństwo Ursel i Friedel Klee nadal żeglują, ale z upływem lat problemy medyczne nasilają się. Po ciężkiej chorobie w 1999 roku umiera Ursel. Friedel ciężko przeżywa jej odejście. Na ich jachcie – ich domu przez tyle lat – pływa odtąd samotnie, żegluje daleko…

Dwa lata później, we wrześniu 2001 roku amerykański Coast Guard u wybrzeży Oregonu dostrzega dryfujący na przybrzeżnej mieliźnie jacht typu Optima 92 niemieckiej bandery o nazwie „Vagant”. W środku jachtu znajdują jednego żeglarza – zmarł z powodu niewydolności serca.

W liście z 1991 roku do Ludka i „Popofa” Ursel i Friedel Klee pisali o spotkaniu żeglarzy polonijnych w Polsce – „World Polonia Sailing Jamboree”. Nie udało im się przypłynąć, choć bardzo chcieli spotkać ponownie Ludka i „Popofa”.

Wtedy w Polsce, tamtego lata 1991 roku, „Maria”, jej kapitan i załoga, budzili powszechne zainteresowanie. Na trasie Kołobrzeg – Trzebież w załodze płynął… „Popof”, czyli Francis Dumarski.

Po długim siedmioletnim postoju „Marii” na lądzie we Francji, w Le Havre i po remoncie, Ludek skompletował załogę i przypłynął do kraju. Jeszcze w Le Havre, podczas remontu jachtu, załodze pomagał w pracach zaprzyjaźniony z Ludkiem i „Marią” żeglarz z Kanady George Bourque i to on właśnie wtedy, w czerwcu 1991 roku, w przerwie prac przy jachcie zrobił zdjęcie siedzących w mesie „Marii” czterech, pełnych młodzieńczego życia, wilków morskich.

??????????????????????????????????????????????????????????????

Pierwszy od prawej to oczywiście Ludek Mączka, obok niego siedzi „Popof” czyli Francis Dumarski, dalej – francuski żeglarz, ich przyjaciel z Brestu i Le Havre – Jean Lossec, a na końcu –  zupełnie łysy z szerokim uśmiechem – australijski skaut David Walsh.

„A nawiasem mówiąc” – cytując za Ludkiem jego charakterystyczne powiedzenie – to właśnie David Walsh, w 1976 roku żeglował „Marią” z Ludkiem Mączką i Kazikiem Jasicą z Wollongong w Australii do Auckland w Nowej Zelandii, a jeszcze wcześniej w latach trzydziestych żeglował z Australii do Szkocji z Władysławem Wagnerem na „Zjawie III” i właśnie wtedy … ale to już inna historia.

Tekst powstał dzięki nieocenionej pomocy przyjaciela i współtowarzysza wypraw żeglarskich Ludomira Mączki, kpt. Wojciecha Jacobsona, kultywującego pamięć po „Ludojadzie”.

(zs)

Bogdan Sobiło: Post scriptum do analizy zderzenia jachtu „Kismet” z trałowcem Marynarki Wojennej na Zatoce Gdańskiej.

SONY DSC W Zeszytach Żeglarskich 26e/sierpień 2015 ukazał się mój artykuł na temat kolizji jachtu żaglowego Kismet z trałowcem Marynarki Wojennej jesienią 1968 r. W wypadku śmierć poniósł jeden z żeglarzy, a jacht doznał na tyle rozległych uszkodzeń, że został skasowany. Analiza fatalnego w skutkach zderzenia oparta była na ustaleniach procesowych i sentencji orzeczenia Izby Morskiej w Gdyni.
Ostatnio trafiłem przypadkiem na opracowanie, które uzupełnia naszą wiedzę o archiwalia Marynarki Wojennej. Dr Tomasz Neubauer z Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni opublikował książkę Wypadki morskie i ich wpływ na bezpieczeństwo pływania, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2019. Praca oparta jest przede wszystkim na dokumentach wytworzonych przez Komisję Awaryjną Marynarki Wojennej. Swoje miejsce znalazła w tej książce także interesująca nas sprawa zderzenia trałowca z Kismetem (s. 31-37).
Bezpośrednio po wypadku, który miał miejsce 23 września 1968 r. o godz. 0330, pracę podjęła grupa robocza Głównej Komisji Awaryjnej MW. Dochodzenie miało charakter bardziej drobiazgowy niż ówczesne rozprawy przed Izbą Morską. Wojskowi śledczy odkryli między innymi taką „zbrodnię” jak wpisanie jednego z żeglarzy na listę załogi pod fałszywym nazwiskiem-nie miał ze sobą książeczki żeglarskiej, a bez niej nie mógł wypłynąć. W Gdyni kapitan jachtu zaokrętowała kolejną osobę, nie dopełniając stosowanych wówczas procedur. W aktach wojskowego dochodzenia cały czas przewija się zarzut braku uprawnień do prowadzenia wachty. Ostatecznie całą winą za zderzenie obarczono załogę jachtu! Kapitan postawiono zarzut wyjścia w morze niesprawnym jachtem, naruszenie przepisów, niewłaściwą organizację pracy wacht. Zarzucono także wachcie na pokładzie jachtu brak prowadzenia obserwacji wzrokowej i przez to, zbyt późne zauważenie okrętu. Powodem niezauważenia przez ORP Tukan jachtu, miał być brak na Kismecie rufowego światła pozycyjnego. Ten zarzut został oparty na ekspertyzie Polskiego Rejestru Statków. Fakt braku światła rufowego na jachcie potwierdzili także żołnierze WOP z Helu i Gdyni. Dodatkowo stwierdzono, że „manewr ostatniej chwili” wykonany był nieprawidłowo. Według śledczych jacht powinien był skręcić w prawo (czyli odpaść), co pozwoliłoby na przejście trałowca w bezpiecznej odległości. Manewr odpadania z wybranym bezanem i grotem okazał się jednak nieskuteczny. Dowódcy ORP Tukan ani jego podwładnym nie postawiono żadnych zarzutów.
To ciekawe wojskowe dochodzenia i raport końcowy wymagają kilku słów komentarza.
Izba Morska w Gdyni prowadząc dochodzenie w tej samej sprawie w 90% winą za wypadek obarczyła ORP Tukan. Na pokładzie trałowca nie tylko nie prowadzono właściwej obserwacji wzrokowej, ale i w ogóle nie włączono radaru. Musiał nastąpić wyjątkowy zbieg okoliczności, że nikt z wachty na okręcie (dowódca, sternik, bosman, sygnalista, artylerzysta) nie zauważył jachtu, mimo dobrej widzialności. Ważnym argumentem dla komisji MW był brak na jachcie świateł nakazanych przez MPZZM. Zarzut ten oparty był na kilku przesłankach. Koronnym dowodem obciążającym żeglarzy była domniemana niesprawność światłą rufowego. Ekspertyza sporządzona przez biegłego z Polskiego Rejestru Statków zawierała konkluzję, że lampa rufowa z braku dopływu prądu do żarówki nie mogła się palić. Na podkreślenie zasługuje fakt, że badaniu poddano lampę już po wypadku, podczas którego dziób trałowca uderzył z prędkością 13 węzłów w rufową część Kismeta. Wersję o tym, że światło rufowe nie paliło się potwierdzili żołnierze WOP z Gdyni i Helu. Brak było zapisu w stosownej rubryce dziennika jachtowego o zapaleniu świateł pozycyjnych. Stawiane w każdym niemal zdaniu zarzuty naruszania procedur przez załogę jachtu wskazują raczej na odwieczną trudność zrozumienia przez wojskowych świata „cywili”. W niemałym stopniu winę za wypadek ponieśli dwaj żeglarze z wachty na jachcie. Zlekceważyli wyraźnie sformułowane polecenie kapitan, by informować ją o wszystkich zbliżających się jednostkach. Jeden z nich przypłacił to życiem, a drugi tylko cudem ocalał dzięki bohaterskiej akcji kapitan Kismeta.
Po wielu, wielu latach Izba Morska w Gdyni w 70% uznała kapitana jachtu Bieszczady za winnego zderzenia ze statkiem Lady Elena. Jak się okazało na jachcie nie były zapalone światłą burtowe.
Kiedy w XIX wieku przepisy najpierw brytyjskie, potem innych państw, a w końcu konwencje międzynarodowe nakazały na pokładzie statków pokazywanie odpowiednich świateł w nocy i w ograniczonej widoczności, marynarze „na oku” meldowali oficerowi „światła się palą”. Lampy były naftowe i często gasły. Ale współczesna technika też zawodzi. Niektóre jachty wyposażone są w instalację, która alarmuje o niepaleniu się któregoś światła, np. na skutek przepalenia żarówki. Płynąc nocą warto upewnić się co jakiś czas, czy nasze światła się palą.

Bogdan Sobiło

___________________________________________________________________________________________________

Bogdan Sobiło – ur. 1967 r. w Wolinie. Studiował historię i filologię klasyczną na  Uniwersytecie Jagiellońskim. Kapitan jachtowy. Mieszka w Krakowie.

 

Tomek M. Głowacki: Bell Rock Lighthouse

Tomasz M. GłowackiŻeglując tu i tam po różnych wodach przepływamy czasami obok budowli mających historyczny charakter, a czasami nawet będących pod ochroną UNESCO. W tym wypadku mamy do czynienia z budowlą, która jest opisywana jako jeden z siedmiu cudów świata przemysłowego.
Bell Rock Lighthouse, u wybrzeży Angus w Szkocji, jest najstarszą na świecie ocalałą morską latarnią morską. Została zbudowana w latach 1807–1810 przez Roberta Stevensona na skale Bell Rock (znanej również jako Inchcape) na Morzu Północnym. Stojąc na wysokości 35 metrów, jego światło jest widoczne z 35 mil morskich (64 km).Latarnia w czasie przyplywu
Wieżę latarni, a wiec prace murarskie wykonano w taki sposób, że od 200 lat nie wymaga ona żadnych napraw! Lampy i reflektory zostały wymienione w 1843 roku. Działanie latarni morskiej jest zautomatyzowane od 1988 roku.
Latarnia morska działała w parze ze stacją brzegową, Bell Rock Signal Tower, zbudowaną w 1813 roku na wejściu do portu Arbroath.
W grudniu 1799 roku niezwykle silny sztorm nawiedził północno-wschodnie wybrzeże Anglii i Szkocji. Zanim burza ustąpiła po trzech dniach było zatopionych około 70 statków i wielu marynarzy straciło życie.
W zatoce szkockiej rzeki Forth wiele statków znalazłoby schronienie zagrożonych tym sztormem, jednak nikt nie odważył się wejść do tej zatoki z powodu zdradzieckiej rafy o długości ćwierć mili, zwanej Bell Rock wynurzającej się z wody tylko na krótki czas w ciągu dnia. Przez większość czasu rafa Bell Rock leży niewidoczna tuż pod falami, gotowa wyrwać dno z każdego statku.
Przez wiele lat nie podjęto żadnych prób umieszczenia urządzenia ostrzegawczego na skale. Jednak pod koniec XVIII wieku powołano Zarząd Latarni Morskiej. W 1795 r. na wybrzeżu Szkocji istniało siedem dużych latarni morskich. Jednak Skała Bell, która podczas przypływu znajdowała się pod szesnastoma stopami wody (prawie 5 metrów), była uważana za zbyt trudne miejsce do zbudowania latarni morskiej.
Inżynier Robert Stephenson został zatrudniony przez zarząd do kontroli i naprawy istniejących latarni morskich i lokalizacji nowych. Zaintrygował go pomysł umieszczenia światła na Bell Rock, ale wielu członków zarządu uważało, że jest to po prostu niemożliwe i nie rozważyli jego propozycji. Katastrofalna burza w 1799 r. pokazała jednak, że wiele statków i życia ludzkiego można uratować, gdyby tylko na rafie można było zbudować światło ostrzegawcze. W październiku 1800 roku Stephenson w końcu znalazł rybaka na tyle odważnego, aby zabrać siebie i architekta Jamesa Haldane’a na skałę na kilka godzin, aby przyjrzeć się jej bliżej.
Śmiałkowie zauważyli, że ​​część odsłonięta podczas odpływu miała około 250 stóp długości (około 26m), 130 stóp szerokości (około 40 m) i składała się z piaskowca. Stephenson spodziewał się zbudować konstrukcję wspartą na filarach, ale po zbadaniu stwierdził, że nigdy nie wytrzymają one uderzeń fal sztormowych. Zamiast tego postanowił oprzeć konstrukcję wzorując się na budowli z książki inżyniera Johna Smeatona, który zaprojektował latarnię morską Eddystone niedaleko portu w Plymouth.
W swoim projekcie Smeaton zastosował sprytny schemat blokowania ciężkich bloków granitowych łączonych na jaskółczy ogon i zabezpieczonych marmurowymi kołkami, aby zapewnić, że kamienie nie będą mogły zostać rozerwane, nawet przez najsilniejsze fale. Nadał latarni morskiej kształt podobny do pnia dębu, który, jak sądził, będzie odporny na morze. Jego struktura była udana i zainspirowała Stevensona do zastosowania podobnego projektu w Bell Rock.
Problem polegał na tym, że skala Bell Rock podczas przypływu była prawie 16 stóp pod wodą i tylko cztery stopy nad falami w czasie odpływu. Oznaczało to, że nowa latarnia morska musiałaby być co najmniej 20 stóp wyższa od Eddystone, na której to konstrukcji Stephenson wzorował swój projekt i z odpowiednio większą bazą. Ta szeroka na 40 stóp podstawa oznaczała, że ​​do zbudowania wieży potrzeba ponad 2500 ton kamienia. Stephenson oszacował, że koszt będzie oszałamiający 42 000 funtów brytyjskich. Z powodu wysokich kosztów władze niechętnie jednak widziały realizację tego projektu.
Dopiero kolejny wypadek morski w 1804 roku, który pochłonął życie 491 marynarzy zaczął zmieniać nastawienie do budowy, ale nie zupełnie i nie do końca. Utrata okrętu wojennego HMS York i całej jego załogi wywołała jednak furię w parlamencie.

przekrojSchemat przedstawiający blokujące się kamienie u podstawy latarni morskiej.

Opór wobec planów Stephensona trwał nadal, ponieważ uważano, że jest za młody aby się podjąć tak trudnego projektu. W tym wypadku, Stevenson napisał list o swoim planie do Johna Renniego, jednego z najbardziej znanych inżynierów lądowych w kraju. Plany Stephensona zrobiły na inż. Renniem wrażenie. Po zaangażowaniu Renniego w ten projekt w końcu nadeszła aprobata, a Parlament uchwalił ustawodawstwo pozwalające zarządowi pożyczyć 25000 funtów na pokrycie kosztów. Rennie został głównym dowodzącym projektem, a Stephenson jego asystentem.
Pomimo tego, że Rennie i Stephenson zgodzili się, że projekt był wykonalny, było wiele niewiadomych na temat projektu. Nikt nigdy nie próbował zbudować latarni morskiej, w której baza była tak głęboko pod wodą, a lokalizacja była tak odległa od lądu. Rodziło się pytanie, gdzie pomieścić ekipę budowlaną?
Do budowy latarni morskiej wykorzystano trzy statki. Pharos (nazwany tak od latarni morskiej Pharos w starożytnej Aleksandrii) miał 67 stóp długości i miał być zacumowany około półtora mili na północny zachód od miejsca, aby działać jako tymczasowa latarnia morska podczas budowy. Smeaton (55 stóp długości) został specjalnie zbudowany dla tego projektu i służył jako pływające światło, a także jako środek do transportu gigantycznych bloków granitowych z lądu, gdzie były cięte i kształtowane na wymiary docelowe. Zdecydowano, że trzeci statek, Sir Joseph Banks, zostanie zbudowany dla załogi budowlanej. Jednak Joseph Banks był jeszcze w budowie w dniu, w którym załoga wyruszyła na miejsce 17. sierpnia 1807 r.
Tylko kilka godzin pracy można było poświecić pracom budowlanym dwa razy w ciągu doby podczas odpływu, wtedy gdy skała była odsłonięta. Załogi miały mieszkać na statkach przez miesiąc, gdy budowa była w toku, i małymi łodziami wiosłować do skały na czas pracy.

W trzecim sezonie dom nadajnika latarni został rozbudowany i niektórzy mężczyźni postanowili tam spać, zamiast wiosłować na noc do statku Sir Joseph Banks. Prawdopodobnie żałowali tej decyzji tego wieczoru, gdy nadciągnęła ciężka burza, i mężczyźni spędzili 30 godzin w wichurze, przywiązując się do niepewnie wyglądającej konstrukcji. Chociaż dom odniósł pewne szkody, zarówno on jak i ludzie przeżyli. Pomimo złej pogody tego lata pod koniec sierpnia solidna podstawa latarni morskiej została ukończona.
W ostatnim okresie budowy latarnia stała się atrakcją turystyczną. Wiele osób z zainteresowaniem oczekiwało ukończenia najwyższej latarni morskiej na świecie. W ostatnim sezonie, gdy mężczyźni przebywali w domu nadajnika, nastąpiła siedmiogodzinna burza. Robotnik Charles Henderson zaginął, a jego ciała nigdy nie odnaleziono. Prace zostały ostatecznie zakończone po zużyciu około 2500 kamieni granitowych, z których wszystkie były przewożone przez jednego konia, „Basseya”. Ostatecznie projekt przekroczył o 50 procent pierwotny szacunek 42 000 GBP.

mapa

Latarnia na skale

Bell_Rock_Lighthouse_cross_section abc

Fala

Przekroj 2

przekroj 3

Uruchomienie latarni na zawsze zakończyło zagrożenie dla żeglarzy. Czterech latarników utrzymywało światło, trzech jednocześnie na miejscu, podczas gdy czwarty odpoczywał na urlopie na lądzie. Latarnia została zautomatyzowana w 1998 roku, stoi do dziś i działa jako cud inżynierii swojego wieku.

Robert StephensonRobert Stephenson

http://www.unmuseum.org/7wonders/bellrock.htm                                                                                                                                      https://www.bbc.co.uk/history/british/empire_seapower/bell_rock_01.shtml

                                                                                                                                    Tomek M. Głowacki

___________________________________________________________________________________________________ Tomek M. Głowackiurodzony i wychowany w Polsce. Jachtowy kpt.ż.w, inż. mechanik, konstruktor jachtów, certyfikowany project manager, specjalista w zakresie jakości i ciągłego usprawniania produkcji (Lean Six Sigma Black Belt), wykładowca budowy jachtów na uniwersytecie w Auckland. Pracował przy znaczących projektach w takich krajach jak Polska (m.in. jacht „Spaniel”), Nowa Zelandia, Australia, United Arab Emirates i American Samoa. Prowadzi firmę konsultingową – projektowanie statków oraz usprawnianie stoczniowych procesów produkcyjnych. Mieszka w Nowej Zelandii.

(zs): Krótka relacja…

Krótka relacja

             ze spotkania towarzyskiego na okoliczność dziewięćdziesiątych urodzin                                 Wojtka Jacobsona spisana przez uczestnika uroczystości, tak jak widział i słyszał, a i może przetworzył nieco w swojej wyobraźni (tekst pełny w wersji oryginalnej, tak jak klawiatura przyjęła).

Czas spotkania:   8. października 2019 roku.

Miejsce spotkania;   Tawerna pod Zardzewiałą Kotwicą na terenie Camping Marina  PTTK                                          nad Jeziorem Dąbskim w Szczecinie.

Uczestnicy (w kolejności pojawiania się i ubierania w jednakowe koszulki z logo nawiązującym do logo z koszulek z dawnego rejsu amerykańskiego „Polonezem” ): gospodarze tawerny, pomysłodawca  i główny organizator imprezy z żoną i synami (jeden z nich to chrzestny Jubilata), dalsza rodzina Jubilata (wnuki, szwagier z żoną), uczestnicy rejsu „Polonezem” do USA (prawie cała załoga, ze znanym kapitanem na czele), znany żeglarz kapitan na dużych żaglowcach zbratany z żelazną szeklą i z żoną, samotna żeglarka z niedawno ukończonego rejsu non-stop dookoła świata z partnerem, znana podróżniczka i himalaistka tegoroczna zdobywczyni czwartej co do wielkości góry świata – Lhotse, znana szczecińska dziennikarka radiowa, właściciel znanego żaglowca (brygu) z wielkim muzykiem w nazwie, żona (wdowa) znanego himalaisty, znana szczecińska fotografka, nowy właściciel „Poloneza”, obecny opiekun Ludkowej „Marii”, piszący tę relację z żoną żeglarką i wreszcie przywieziony wraz z żoną, córką i zięciem – „last but not least” – w napięciu oczekiwany i w pełni zaskoczony niespodziewanymi gośćmi i sytuacją – JUBILAT.

Więc, było tak. Słowom zachwytu nie było końca. Jeden przebijał drugiego w hymnach pochwalnych na cześć Jubilata. Nastrój ogólnej szczęśliwości i dobroci, ba może nawet lekkiego wniebowzięcia, potoczył się po stole owijając wokół głowy i umysły siedzących gości.

Jubilat poczuł się wyraźnie lekko zdezorientowany – ale z mile upajającym błogostanem w duszy – a i rzeczywistość na moment gdzieś mu odpłynęła, bo rzekł:

– Już chyba umarłem. Jestem w niebie?

Siedząca przy nim Jego córka Magda odrzucając głowę do tyłu wybuchnęła głębokim śmiechem. Rozbawienie udzieliło się wszystkim gościom przy stole.

 

I wtedy z lekką nutą ironii odezwała się spokojnie siedząca, z drugiej strony Jubilata, jego małżonka:

– Może zaraz będziecie Go tutaj kanonizować? Tego jeszcze tylko brakowało – powiedziała Ewa.

Wczułem się w podniosłość chwili i widząc niezwykły, ba może nawet historyczny moment, a jednocześnie świadom pewnej, że tak powiem, wady prawnej propozycji Ewy – żony Jubilata – brak procesu beatyfikacyjnego, kanonizacyjnego, wykrzyknąłem, może trochę nieśmiało, ale jednak:

– Santo subito!!!

Kilka osób może by podchwyciło zawołanie, i tylko brak w pobliżu kościoła uniemożliwił natychmiastowe wyniesieniem Jubilata na ołtarze, co w kilku chłopa – a było nas tam trochę – jak nic zrobilibyśmy.

Na szczęście sprowadziło wszystkich na ziemię zawołanie do toastu, szklanice z winem w rękach i kolejne życzenia dwustu lat dla Jubilata czyli trawestując wypowiedź klasyka: zdrowie Jubilata, gardła nasze.

Potem był tort z czekoladowym jachtem żaglowym w środku, znowu toasty i kolejne zdjęcia z Jubilatem oraz gości z sobą.

 

 

 

 

 

 

 

I ja tam z gośćmi byłem, tort jadłem, wino piłem, a com widział i słyszał tutaj umieściłem.

  1. października, 2019 roku.      (zs)

____________________________________

Tekst pierwotnie – w nieco zmienionej formie – ukazał się na stronie fb periplus.pl

Grzegorz Węgrzyn: Przerwany rejs. „Regina R”: Pacyfik…

Żeglarstwo przy dużej sile przyciągania do zmierzenia się z pokusą horyzontu ciągle niesie z sobą element ryzyka, niepewności osiągnięcia zamierzonego celu. Dalekie rejsy oceaniczne, a już z pewnością samotne, są dla wielu wyzwaniem, któremu trudno się oprzeć; swoistym celem życiowym  na drodze żeglarskich dokonań. I choć otwierające się za widnokręgiem bogactwo i inność świata oszałamia, wciąga to zwykłe, życiowe kłopoty i problemy nie znikają, a wręcz przeciwnie kumulując się, prawie niezauważenie potrafią przybierać coraz większe rozmiary, by w niespodziewanym momencie brutalnie przerwać cienką linię zamierzonego kursu…                                                                                                                                                                           (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Regina R: Pacyfik…                      

Grzegorz WęgrzynAhoj przygodo!

Ostatnią swoją relację z rejsu zakończyłem zdaniem: ”Dalej już chyba pisać nie będę…”.

Minęło jednak trochę czasu i zdanie zmieniłem, nie ukrywam, że za namową redakcji Zeszytów Żeglarskich. Użyli argumentów, których nie sposób było nie uwzględnić. W międzyczasie został wydany protokół Państwowej Komisji Badania Wypadków Morskich, z którym w dużym stopniu się nie zgadzam. Ale jak to w życiu bywa, urzędnicy swoje, a ja swoje. Dzisiaj mam zamiar przedstawić fakty zapisane w dzienniku pokładowym. No, a teraz „do brzegu”:

Dnia 08.04.2017r. o godz.2100 idę spać, jacht płynie w samosterowności z V=3,5 kt, morze 5-6˚B, wiatr S 5, niebo X.                                                                                                                                 Godz. 2300 jacht robi zwrot, zrzuca mnie z koi. Wychodzę do kokpitu, patrzę co się dzieje.             Godz.2330 stwierdzam, że ster nie działa, F dół. Zapisuję pozycję w dzienniku pokładowym:          λ=154,13˚ W ; φ=46,24˚ N.

Podejmuję decyzję: zaczekać do rana i zobaczyć wszystko dokładniej…

Grzegorz Węgrzyn

___________________________________________________________________________________________________

Grzegorz Węgrzyn – ur. 1952r. w Zwierzyńcu n/Wieprzem; żeglarstwo morskie uprawia od 1976 r. w szczecińskich klubach: HOM, LOK, Stal Stocznia; w 1983 i 1984r żegluje w załodze s/y „Karfi” pod kpt. Zbigniewem Rogowskim w Morskich Żeglarskich Mistrzostwach Polski (Mistrzostwo Polski); żeglował na Bałtyku, Morzu Północnym, Adriatyku, Morzu Czarnym; brał udział w wyprawie „Islandia 2009” na s/y „Stary”(kpt. M. Krzeptowski) w 50. rocznicę rejsu s/y „Witeż II”, w wyprawie J. Kurbiela na Grenlandię (2010) i na Svalbard (z kpt. K. Różańskim) w 2011r; w czerwcu 2015r. na jachcie „Regina R” wypłynął w rejs, z pierwotnym zamiarem samotnego, non-stop opłynięcia Ziemi, z którego to zamiaru żeglarz wycofał się na Atlantyku, a rejs przerwany został 15.04.2017r na Pacyfiku z powodu awarii steru i utraty jachtu.

 

(zs + Tomasz (Tomek) Głowacki): Po co nam żaglowce….

Po co nam żaglowce?…

No, właśnie: „Po co..?” W dobie raczkujących lotów kosmicznych, pomysłach na lądowania, a nawet rozważanych projektach zasiedlania innych planet, eksploracji pozaziemskiej zdawałoby się, że wykorzystanie wiatru na Ziemi jako siły napędowej jednostek wodnych to pieśń przeszłości, co najwyżej rozrywka dla bogatych.

Ale mocno eksploatowana Ziemia z dziwnie zmieniającym się klimatem, z rosnącą populacją ludzi przy drastycznie zmniejszającej się bioróżnorodności (zaledwie 3% biomasy kręgowców to zwierzęta dziko żyjące, pozostałe 30% to człowiek i aż 67% to zwierzęta hodowane przez człowieka dla celów głównie konsumpcyjnych), z topniejącymi lodowcami i zalewem trudno degradowanych odpadów wymusza poszukiwania bezpieczniejszych dla środowiska metod rozwoju energetycznego, transportowego, cywilizacyjnego. 

Idea wykorzystania wiatru w komercyjnej żegludze co rusz odżywa w pomysłach projektantów okrętowych. Korzyści mogą być znaczne, zważywszy na ograniczone i coraz kosztowniejsze pozyskiwanie paliw kopalnych do napędu silników okrętowych. Problemy techniczne?…, sprawność ożaglowania?…, ależ to są tylko wyzwania dla wyobraźni i nauki, dla postępu technicznego. Tym bardziej zaprzątające niejedną głowę w różnych stronach świata.

Rozpoczynamy cykl tematyczny pod roboczym tytułem „Po co nam żaglowce?…” wierząc, że „białe żagle” nie przeszły do lamusa, że przed nami „rewolucja” techniczna, która zatrzyma degradację planety, a przynajmniej ograniczy eksploatację paliw kopalnych, zmniejszy fatalne dla środowiska skutki przemysłu petrochemicznego, przemysłu tworzyw sztucznych, że wykorzystanie wiatru w żegludze, transporcie wodnym, ale także kształtowanie lepszego zrozumienia między społecznościami, w globalnym współistnieniu i współdziałaniu, że to jest wyzwanie przyszłości, które winniśmy podjąć, bo… ono jest – to wyzwanie – a taka już jest natura człowieka, że wyzwania podejmuje, że stawia pytania i szuka odpowiedzi, odwiecznie poszukuje przyczyny…                     (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Tomasz (Tomek) M. Głowacki

8. jpeg 9. jpeg   Szesnaście (16 !!) największych statków wytwarza więcej zanieczyszczeń niż wszystkie samochody na świecie. Gdyby przemysł spedycyjny towarów był krajem, byłby szóstym (!) największym na świecie krajem zanieczyszczającym środowisko naturalne Ziemi. Zanieczyszczenia o których mowa to tlenki siarki (SOx) i tlenki azotu (NOx). Taka informacja musi rozbudzić wyobraźnię!

Czy zmiany klimatyczne są zasługą człowieka czy nie, jedno jest pewne, że to my, ludzkość zanieczyszczamy świat, wycinamy lasy, niszczymy środowisko i produkujemy tyle energii, że gdyby tę energię przedstawić w formie bomb atomowych to w każdej sekundzie cztery bomby o wartości cieplnej bomby zrzuconej na Hiroszimę, spadają na Ziemię. Albo inaczej: w każdej godzinie jedna taka bomba spada na każdy blok o powierzchni 20 km x 20 km pokrywając całą kulę ziemską. W tych dwóch dziedzinach: zanieczyszczenia i ilość wytwarzanej energii wiele dobrego można zrobić. Do takich czynów są potrzebni liderzy.

Dzisiaj Polska potrzebuje silnych, dojrzałych politycznie liderów dla przemysłu, zadań społecznych i obrony narodowej. Gdzie lepiej, jak nie na morzu, w środowisku naturalnym i wymagającym można wychowywać pokolenie, które stanie na czele ważnych przedsięwzięć politycznych, środowiskowych i społecznych?

Wychowując młodzież na morzu, można „ubić trzy kaczki jednym strzałem”:

  • Transport
  • Środowisko naturalne
  • Szkoła życia

TRANSPORT

Gdy w Rzymie brakowało żywności (było to w 56 r.p.n.e.), Pompejusz (Gnejusz Pompejusz Wielki – rzymski polityk i dowódca wojskowy) popłynął do Afryki, by przywieźć zasoby żywności. Kiedy statki były obładowane ziarnem, burza powstrzymała ich przed opuszczeniem portu. Żeglarze bali się żeglować po wzburzonych wodach. Pompejusz najpierw podniósł żagle, wyrwał kotwicę i krzyknął: „Navigare necesse est, vivere non est necesse” – „Żeglowanie jest konieczne, życie nie jest konieczne”.

1. jpeg                                                                                TRANSPORT                                                                                                                                                                                             „Navigare necesse est,…”

W naszych czasach powinniśmy krzyczeć: „Żeglowanie jest konieczne, ponieważ od tego zależy nasze życie” ponieważ kraje nawzajem uzupełniają się zasobami. Obecnie istnieje już ponad 30 firm na całym świecie, które zajmują się przewożeniem towarów, na razie na małą skalę, małymi żaglowcami, w ten sposób przyczyniając się do zmniejszenia zanieczyszczeń.

ŚRODOWISKO NATURALNE

„Natura jest niewinna, bogata – ale bezlitosna. Wykorzystujemy jej zasoby, a ona reaguje jak lustro, odzwierciedlając nasze obżarstwo i plądrowanie malejących zasobów zanieczyszczeniami, nieczystym powietrzem, toksyczną żywnością i rakotwórczymi produktami ubocznych technologii. Zmieniając nasze otoczenie, aby odpowiadało naszym krótkowzrocznym ambicjom, ryzykujemy przetrwanie ludzkości ”. – Dr Denis Waitley („Psychologia zwycięstwa”).

2. jpeg                                                                               ŚRODOWISKO NATURALNE                                                                               „Environmental Sailing Academy”

Pytanie jak wychowywać następne pokolenia aby zredukować zniszczenia i ograniczyć zaborczość.

SZKOŁA ŻYCIA

„Najsmutniejszym aspektem życia jest to, że nauka gromadzi wiedzę szybciej niż społeczeństwo gromadzi mądrość” pisał Isaac Asimov (1920-1992). Natomiast Herbert George Wells (1866–1946) tak określał panującą sytuację już w latach 40-tych poprzedniego stulecia: „Historia ludzkości staje się coraz bardziej wyścigiem pomiędzy edukacją a katastrofą”.

3. jpeg                                                                            SZKOŁA ŻYCIA                                                                                         „Przez ciężką prac, sprawność fizyczną, potęgę ducha i braterstwo”.

Oto jak absolwenci rejsów na żaglowcach (lub ich rodzice) mówią o wrażeniach i zdobytym doświadczeniu na morzu.

Przeżyłem na pokładzie wiele chwil pięknych i ciężkich. Zahartowałem się i dojrzałem. Dzięki rejsowi zobaczyłem świat i wiem, ile jest wart. Inaczej patrzę na wiele spraw.

To nie była wycieczka, lecz… klasówka z życia.

…najważniejszą korzyść, jaką wynieśliśmy z podróży, to to, że wkroczyliśmy w dorosłe życie. W czasie rejsu nikt nikogo nie prowadził za rączkę, tak jak w domu czy w szkole. We wszystkich sytuacjach sami musieliśmy sobie radzić.

Nauczyliśmy się solidnie pracować, wykonywać takie czynności, jakich nigdy nie robiliśmy. Inaczej patrzymy na mnóstwo spraw… Może inaczej myślimy. Dla nas ten rejs był szkołą życia.

Płynąc w tak długi i trudny rejs chciałem przede wszystkim sprawdzić się i udowodnić sobie, że do czegoś się nadaję. Jak dotąd byłem bez idei i wydaje mi się, że zajmowałem się bardzo przyziemnymi sprawami i rzeczami. Rejs był czymś większym. Udowodnił mi, że potrafię pracować, być samodzielnym, zdanym na własne siły.  

                                                                                                          
Poznałem wielu ciekawych ludzi. Ludzie ci przekonali mnie, że aby liczyć się w życiu i być człowiekiem wartościowym, należy posiąść jak najwięcej umiejętności (języki, itd). Poza tym udowodnili, że nie ma rzeczy niemożliwych.

Poznałem swoje prawdziwe możliwości i przekonałem się, że są o wiele większe, niż mi się wydawało. Od kolegów nauczyłem się współżycia z ludźmi.
To była „szkoła życia”, a nie „normalna” szkoła […]. To jeden z przełomowych momentów w moim życiu. Znacząco wpłynął na moje dalsze losy.

Właśnie dzięki temu rejsowi uwierzyłem, że jak się chce, to można zrobić wszystko.

…propagowana przez Pana (K. Baranowskiego – przyp. red.) od tylu lat idea nauki przez żeglowanie nie tylko nie uległa dezaktualizacji, ale w dobie internetu zyskała nowy wymiar, poprzez nawiązanie do pierwotnych, ogólnoludzkich i uniwersalnych wartości: przyjaźni, odpowiedzialności i solidarności, stając się pożądaną przez młodych ludzi alternatywą dla elektronicznego nowinkarstwa.

To tylko kilka fragmentów udostępnionych mi przez kapitana Krzysztofa Baranowskiego z rejsów na „Pogorii” i „Chopinie”. Nie da się położyć na wadze wartości zdobytych z takich rejsów, a szczególnie w porównaniu z lenistwem, brakiem tolerancji lub nałogiem do narkotyków.
W Nowej Zelandii działa od lat, bardzo prężnie, statek szkoleniowy “Spirit of New Zealand”. Wypowiedzi absolwentów tych rejsów są podobne, a badania Uniwersytetu Otago w Dunedin potwierdzają u absolwentów takich rejsów lepsze przystosowanie do życia, pewność siebie i pozytywne usposobienie. Jeżeli na populację Nowej Zelandii, która liczy niecałe 5 milionów ludności, przypada jeden żaglowiec treningowy, to Polska aby zachować podobne proporcje powinna posiadać dziesięć (10!) takich żaglowców.

Były i są w Polsce próby zebrania funduszy na tego typu statek, ale zwykle spalają na panewce. Tymczasem wystarczy zrezygnować z zakupu jednego odrzutowca F-35, którego koszty wahają się w granicach 94 – 122 milionów dolarów amerykańskich, aby za te pieniądze wybudować (w Polskich stoczniach) co najmniej pięć (5!) żaglowców i jeszcze mieć na początkową ich eksploatację. Nie mówiąc już o ubocznych skutkach, takich jak: zatrudnienie setek ludzi przy ich produkcji oraz umocnienie polskiego wizerunku w świecie żeglarskim.

Statki obecnie funkcjonujące w przewozie towarów:

4. jpeg                                                                                                                      „Tres Hombres” – brygantyna (128 GT).

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

„Nordlys” – kecz (48GT)

6. jpeg                                                                                          „Kwai” – sailing vessel (179RT).

Takie statki mogą i powinny na siebie zarabiać przewozem towarów, przewozem turystów i organizowaniem konferencji na ich pokładach. Wartości szkoleniowe są bezcenne.

Tomasz (Tomek) Głowacki ( Auckland, Nowa Zelandia)

___________________________________________________________________________________________________

Tomasz M. GłowackiTomek M. Głowackiurodzony i wychowany w Polsce. Jachtowy kpt.ż.w, inż. mechanik, konstruktor jachtów, certyfikowany project manager, specjalista w zakresie jakości i ciągłego usprawniania produkcji (Lean Six Sigma Black Belt), wykładowca budowy jachtów na uniwersytecie w Auckland. Pracował przy znaczących projektach w takich krajach jak Polska (m.in. jacht „Spaniel”), Nowa Zelandia, Australia, United Arab Emirates i American Samoa. Prowadzi firmę konsultingową – projektowanie statków oraz usprawnianie stoczniowych procesów produkcyjnych. Mieszka w Nowej Zelandii.

(zs) + Periplus/Kazimierz Robak: Jimi Hendrix a sprawa polska.

Pół wieku temu na farmie w miejscowości Woodstock…. chyba wszystkich elektryzuje ta nazwa, a to co się wtedy tam wydarzyło na lata zmieniło młodzieżową, rockową scenę muzyczną, młodzieżową subkulturę, ale, że nie było to w …Woodstock, że Jimi Hendrix i cała jego historia, legenda… Czytajcie na stronie periplus.pl

Rok 1967: Jimi Hendrix w Monterey.

►► 1. „Wild Thing” (27 czerwca 2019)

►► 2. Jimi w Londynie (4 lipca 2019)

►► 3. Instrument w drzazgi (11 lipca 2019)

►► 4. Płonąca gitara (18 lipca 2019)

►► 5. Powiększenie (25 lipca 2019)

►► 6. The Troggs (1 sierpnia 2019)

Rok 1967 i dalej: Jimi Hendrix po Monterey.

►► 7. Z górki, ale pod górę (8 sierpnia 2019)

►► 8. The Monkees (15 sierpnia 2019)

►► 9. 50 lat temu (18 sierpnia 2019)

►► 10. Zenon Szostak: Hendrix a sprawa polska (22 sierpnia 2019)

►► 11. Ta trzecia (29 sierpnia 2019)

Dzięki uprzejmości Redaktora periplus.pl  dywagacje na temat: „Jimi Hendrix – hymn amerykański – Fitzgerald – Conrad” zostały włączone w cykl artykułów Kazimierza Robaka o Jimi Hendrixie.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

(zs): Hendrix a sprawa polska.

„A nawiasem mówiąc…” – tak mawiał Ludek Mączka, po czym snuł opowieść na inny temat.

A nawiasem mówiąc…
Jimi Hendrix podczas Festiwalu Woodstock w 1969, w rockowej, energetycznej interpretacji zagrał amerykański hymn „The Star-Spangled Banner”.

01_HENDRIX_JIMI_500x660

Słowa tej pieśni – bo hymnem została później – napisał w 1814 roku Francis Scott Key.

02_Francis_Scott_Key

Jego dalekim kuzynem (?) w następnym wieku będzie pisarz, którego pełne imię i nazwisko brzmi Francis Scott Key Fitzgerald – autor m.in. powieści Wielki Gatsby, Czuła jest noc, Piękni i przeklęci. Znak zapytania jest stąd, że po angielsku ten stopień pokrewieństwa określa się: „second cousin, three times removed”, co znaczy, że dwaj panowie Francisowie mieli wspólnych pra-pra-pra-dziadków od strony brata pra-pra-babki po kądzieli, czyli ze strony matki.

A nawiasem mówiąc…

Francis Scott Key miał jedenaścioro dzieci. Były to: Elizabeth Phoebe, Maria Lloyd, Francis Scott Jr.; John Ross, Ann Arnold, Edward Lloyd, Daniel Murray, Philip Barton Jr., Ellen Lloyd, Mary Alicia Lloyd, Charles Henry.

Jeden z synów, Philip Barton Key II, waszyngtoński prokurator okręgowy, był jednocześnie jednym z największych stołecznych kobieciarzy i miał przydomek najprzystojniejszego mężczyzny w stolicy. Pośrednio dzięki temu przeszedł do historii: 27 lutego 1859 zazdrosny mąż jednej z uwiedzionych dam, krzycząc: „Key, ty draniu! Znieważyłeś mój dom, musisz umrzeć!”, zastrzelił Philipa Burtona na waszyngtońskiej ulicy.
Morderstwo, jakich wiele, nawet zważywszy to, że Key był bez broni. Mąż-morderca – prawnik, wojskowy (dosłuży się stopnia generała), notoryczny rozpustnik, dyplomata i kongresman (czyli poseł) – podczas procesu za linię obrony przyjął „okresową niepoczytalność”, która popchnęła go do zbrodni w afekcie i na tej podstawie sąd go uniewinnił. Było to pierwsze – a więc historyczne – użycie „okresowej niepoczytalności” w amerykańskim prawie.

03_Teresa_SicklesTeresa da Ponte Bagioli Sickles (1836-1867), dama uwiedziona przez Philipa Bartona Jr.
Była wnuczką Lorenza Da Ponte – librecisty Mozarta i mówiła pięcioma językami. Mąż, który uwiódł ją przed ślubem, gdy miała 15 lat, najpierw zostawił brzemienną żonę w domu i pojechał w misję dyplomatyczną do Londynu z prostytutką, którą pod fałszywym nazwiskiem (swego oponenta politycznego – prasa wychwyciła to natychmiast) przedstawił królowej Wiktorii, później – otwarcie żonę zaniedbywał na korzyść innych kobiet, następnie zastrzelił na ulicy nieuzbrojonego kochanka Teresy, wreszcie – uniewinniony za „działanie w afekcie w stanie tymczasowej niepoczytalności” – „pogodził się z żoną i jej przebaczył”, choć trzymał ją do końca życia w odosobnieniu, co ułatwiał mu towarzyski ostracyzm wobec Teresy. Część prasy nazwała morderstwo „oczyszczaniem społeczeństwa z elementów amoralnych” i „wybawieniem waszyngtońskich dam od tego łajdaka Key’a”, a opinia publiczna ze zgrozą przyjęła fakt wybaczenia wiarołomnej.
Teresa Sicles zmarła na gruźlicę, mając 31 lat.

Jednak z córek Francisa Scotta, urodzona w 1823 roku Ellen Lloyd, wyszła w 1846 roku za mąż za porucznika Simona Frasera Blunta. W małżeństwie tym urodziła się trójka dzieci: Alice Key (ur. 1847), John Young Mason (1849) i Mary Lloyd (1850).

Porucznik, a później kapitan Simon F. Blunt (1820) – nawiasem mówiąc – był ciekawą postacią. Zaciągnął się do marynarki wojennej USA i na jednym z okrętów, jako dyplomowany midszypman specjalizujący się w kartografii, uczestniczył w latach 1838-1842 w ekspedycji Wilkesa, która eksplorowała Pacyfik i „morza południowe” (dopływając do Antarktydy), kładąc podwaliny pod rozwój amerykańskiej oceanografii. Ukończył Akademię Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych w Annapolis, a następnie, w latach 1849-1850, skartował Zatokę San Francisco i część wybrzeża Kalifornii. W roku 1853 został kapitanem żagloparowca pocztowego SS Winfield Scott kursującego między San Francisco a Panama City.

04_SS Winfield Scott_Sailing_1853-11-30

Niestety: płynąc do Los Angeles, przekonany, że zna doskonale akwen, 1 grudnia 1853 wybrał trasę na skróty, niedostatecznie zmniejszył prędkość we mgle i nie uwzględnił prądu, który zniósł jego statek z kursu prosto na wyspę Middle Anacapa.

05_SS_Winfield_Scott_3_GRAY_sm
Wszystkich pasażerów (około pięciuset) ewakuowano bezpiecznie, poczta i skarbiec (sztaby złota wartości 2 miliony dolarów) – ocalały, ale jednostka była stracona.
Pięć miesięcy później, 27 kwietnia 1854, w Baltimore, gdzie musiał wyjaśniać przyczyny katastrofy, niespełna 36-letni Simon F. Blunt zmarł, osierocając trójkę dzieci i czyniąc 31-letnią Ellen Lloyd wdową.
W roku 1861 Ellen Lloyd Key Blunt wyjechała wraz z dziećmi do Paryża. Pamiętamy: jej średnim był syn, John Young Mason Blunt.
W Paryżu, po przegranej wojnie francusko-pruskiej, zaczęły się radykalizować nastroje społeczne. Po zrywie i upadku rewolucyjnej Komuny Paryskiej (1871) młody John Young Mason, mający już za sobą imponujący staż wojskowy, zaczął bywać w Marsylii i wdał się w przerzuty broni dla oddziałów hiszpańskiego pretendenta do tronów – tak: hiszpańskiego i francuskiego – którym był książę Madrytu Karol Burbon – Don Carlos, czyli: Carlos María de los Dolores Juan Isidro José Francisco Quirino Antonio Miguel Gabriel Rafael de Borbón y Austria-Este.

06_Don_Carlos_de_Borbón_smoking_sm

W brawurowych akcjach na małej „balancelle” Tremolino uczestniczył także młody, niespełna dwudziestoletni emigrant polski Konrad Korzeniowski – współwłaściciel owego stateczku!

07_Balancelle_espanole_1880_boat_planHiszpańska dwumasztowa „balancelle” z 1880 roku

„Monsieur Georges” – bo tak nazywali go marsylscy znajomi, kompani, przyjaciele – dysponował znaczną gotówką, bywał w lepszym towarzystwie, w teatrze, operze, w kawiarniach, ale i w tawernach przy bulwarach starego portu (Le Vieux Port) w starożytnym mieście Massilia, w którym aż wrzało od różnych nierzadko ciemnych spraw, afer, interesów. Do tego podkochiwał się w młodej Węgierce, Pauli Horvath, znanej jako baronowa Paula de Somoggyi (a może markiza de Trabadelo?) i przez nią został wciągnięty w owe przemytnicze działania zwolenników Don Carlosa, tzw. ruchu karlistowskiego. Taka jest wersja owych miłosnych i politycznych namiętności według Jerry Allen, amerykańskiej dziennikarki i pisarki, autorki Morskie lata Josepha Conrada i The Thunder and the Sunshine – a Biography of Joseph Conrad.

08_Allen_Jerry_Morskie_lata_Conrada

Jak to zwykle bywa w takich sprawach i emocjach – poszło o kobietę i honor, a skończyło się pojedynkiem na pistolety: Korzeniowski – pozywający vs. Blunt. Czy rzeczywiście powodem pojedynku z oficerem kawalerii kapitanem Bluntem była piękna Baskijka, doña Rita de Lastaola – „bogini karlistowska” również związana ze zwolennikami Don Carlosa?

09_Conrad_The_Arrow_of_Gold

Echa tej wersji pobrzmiewają na kartach opowieści Josepha Conrada Złota strzała. Wiemy już przecież, że występujący tam kapitan kawalerii John Young Mason Key Blunt i jego matka, Ms. Blunt to postacie rzeczywiste. Jednak szukanie szczegółów autobiograficznych w utworach pisarza zawsze jest bardzo, ale to bardzo niepewne. Zdzisław Najder nazywa Złotą strzałę krótko: „fantazja wspomnieniowa Conrada”.

Jaki by nie był powód pojedynku, wynik okazał się krwawy: obaj postrzeleni. Z tym, że o ile Blunt został trafiony w prawe ramię, to Korzeniowskiego kula trafiła w pierś i przeszła na wylot przez lewe płuco tuż koło serca. I byłby to typowy wątek na jakieś romansidło, tyle tylko, że w rzeczywistości… pojedynku nie było! Z bardzo dużym prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością!

10_Duelling_pistols_French_1860s2Para francuskich pistoletów pojedynkowych z 1880 r.

No, ale kula w piersi przyszłego pisarza utknęła – co jest pewne i bezdyskusyjne – i był to strzał samobójczy (prawie pewne)! Jedna z wersji mówi, że był to sposób na uniknięcie powołania do armii carskiej na wojnę z Turcją (Conrad formalnie był obywatelem Cesarstwa Rosyjskiego i zgodę na zrzeczenie sie tego obywatelstwa uzyskał dopiero w roku 1889, trzy lata po otrzymaniu paszportu brytyjskiego). Inna – że była to depresja. Kolejna – że samobójstwo, było przykrywką dla rany odniesionej w zakazanym wówczas pojedynku (więc jednak!). Jeszcze inna – że historia z pojedynkiem miała kamuflować samobójstwo.
Przyczyn nie dojdziemy, ale w marcu 1878 roku krótka depesza z Marsylii, od przyjaciela Konrada niejakiego Richarda Fechta:
Conrad blessé – envoyez argent – arrivez
wyrwała Tadeusza Bobrowskiego – troskliwego wuja i opiekuna młodzieńca po śmierci rodziców – z dalekiej Ukrainy. W Marsylii był już 11 marca i pierwsze, co przyszło mu zrobić „studiując najprzód sprawę całą, następnie Indywiduum”, to… uregulować długi Konrada. Pożyczka od marsylskiego bankiera – 1706 franków, opłata za wynajmowane mieszkanie dla pani Bonnard – 1000 franków, zapłata dla gospodyni pani Fagot – 233 franki, doktorowi – 100 franków, razem – 3009 franków, czyli 1228 rubli. A jeszcze musiał zwrócić zaciągniętą przez Konrada kilka dni wcześniej pożyczkę od Fechta 800 franków (Konrad pożyczkę – owe 800 franków – natychmiast przegrał w kasynie w Monte Carlo).

Pojedynku nie było, na ślad „balancelle” (a może „felukki” albo „tartany”?) Tremolino (60 RT) – pomimo intensywnych poszukiwań w różnych archiwaliach portowych, urzędowych, policyjnych – też nie natrafiono. A baronowa de Somoggyi? A markiza de Trabadelo? A doña Rita?… Czyżby „legendy marsylskie”, jak ocenia Zdzisław Najder? Hmmm…

Pozostał uroczy szkic „Tremolino” z tomu Zwierciadło morza, o którym sam Conrad mówił, że w nim „spowiada się ze swych wzruszeń”, a Tremolino pozostał mu w pamięci jako „najdzielniejszy z drobnych stateczków”, który…

         w swej krótkiej a świetnej karierze nie nauczył mnie nic, lecz dał mi wszystko. Zawdzięczam mu obudzenie miłości do morza…

11_Conrad_Tremolino_illustr_cr_sm

I pozostała opowieść Złota strzała; może i najsłabsza, jak uważa Najder, w dorobku Conrada, ale chyba jedna z dwóch (jest jeszcze Uśmiech szczęścia) wspominająca o romansowych wątkach w życiu pisarza. W przedmowie do Złotej strzały pisał, że są w niej:
[…] przeżycia związane z wtajemniczaniem się w żywioły namiętności – poprzez ogniową próbę i udrękę, którym stawianie czoła wymagało siły decyzji i wytrwania.

12_Conrad_Zlota_strzala_sm

Na tym można by zakończyć, tyle że pozostały jeszcze poważne finansowe sprawy, o których nie omieszkał wspomnieć (i zapisać na „konto” siostrzeńca) wuj Tadeusz Bobrowski. W liście do Stefana Buszczyńskiego pisze:
[…] mając owe 3000 franków na podróż przysłane, spotkał się z dawnym swoim kapitanem, Mr Duteil – który namówił go na jakąś aferę na brzegach Hiszpanii – po prostu gatunek kontrabandy. Zaangażowawszy 1000 franków zyskał z górą 400 – to im się bardzo podobało – w drugą zaangażował wszystko – wszystko też stracili.

Przy dochodach wuja Bobrowskiego w owym czasie – głównie z dzierżawy żyznych pól Kazimierówki (ukraiński czarnoziem) – o których pisze siostrzeńcowi, a które wynosiły 5000 rubli rocznie i opłaceniu należnego Imperium Carskiemu podatku 500 rubli (co? czyli 10% od przychodu???!; zaraz, zaraz: 10%!!!, a dziś… eeech); przy kursie rubla do franka francuskiego wynoszącym wówczas około 1:2,45 wysyłane pieniądze, którymi tak obficie i przez wiele lat zasilał go wuj, stanowiły jednak bardzo poważne obciążenie domowego budżetu (Bobrowski systematycznie wspierał finansowo także innych swoich krewnych).
Roczna pensja – bo tak to trzeba nazwać – wypłacana przez wuja siostrzeńcowi, wynosząca 2000 franków rocznie, podwyższona po tym marsylskim „wypadku” do 2400 franków rocznie (plus dodatkowo dosyłane pieniądze na różne „nieprzewidziane potrzeby”) pozwalała na normalne, można rzec beztroskie, życie zważywszy, że w owym czasie roczne zarobki robotnika w fabryce wynosiły 900 franków, rzemieślnik zarabiał 1800 franków, a roczna pensja porucznika francuskiej marynarki wojennej wynosiła 2000 franków. Nic więc dziwnego, że Konrad Korzeniowski, nawet jako zwykły marynarz, dysponował gotówką większą niż kapitan statku, na którym pływał.

Tak to – zaczynając od Hendrixa, przez amerykański hymn, zahaczając o Wielkiego Gatsby’ego – doszliśmy do Conrada. I kto by pomyślał, że Jimi Hendrix – hymn amerykański – Fitzgerald – Conrad mogą mieć coś wspólnego?

13_1969-08-18_Jimi_HENDRIX

14_Blunt_John_grave_1  Gdybyśmy zaś poszli dalej, na przykład śledząc dalsze losy, których doświadczał kpt. Blunt, byłoby jeszcze ciekawiej. Bo – nawiasem mówiąc – prawdziwy John Young Mason Blunt zakończył swoją karierę wojskową w mundurze oficera armii Stanów Zjednoczonych na Filipinach. Nasze koło objęłoby więc nie tylko Monterey, Woodstock i Bethel, ale i filipińską Manilę, a to już chyba byłoby nadto.
Choć nawiasem mówiąc…

15_TRIPT3_S_C_F_sm

Przypomniałem sobie o tych powiązaniach czytając ponownie artykuł Zdzisława Najdera, napisany z okazji 75. rocznicy śmierci Conrada, zatytułowany „Sienkiewicz – Conrad – Faulkner” i zaczynający się tak:
Henryk Sienkiewicz, Joseph Conrad-Korzeniowski i William Faulkner spotkali się tylko raz.
William Faulkner, odbierając w 1950 roku literacką Nagrodę Nobla przed kamerami telewizyjnymi i w obecności szwedzkiej rodziny królewskiej, wygłosił zwyczajową w takich okolicznościach mowę, w której Sienkiewicz ze swoim „ku pokrzepieniu serc”, i Conradowska Zasada Wierności… Polecam artykuł Najdera.

(zs)
sierpień 2019
Dobór ilustracji, przypisy i red.: Periplus / Kazimierz Robak