Bogdan Zahajkiewicz: Australia. „Marią” przez W i e l k ą R a f ę K o r a l o w ą. Część 2

BZah_1Następnego dnia zrobiłem „normalny” obiad: zupa z lekko stęchłym chlebem i kasza jaglana z żołądkami w paprykowym sosie. Nawet mi to smakowało. Ludek czuł po obiedzie niedosyt i musiałem do obiadu dodać końcówkę chleba z dżemem truskawkowym. Dżemu mieliśmy nieskończenie wiele, więc wpadłem na pomysł zamulania kapitana różnymi zestawami naleśnikowymi. Jedynym minusem koncepcji, była konieczność długiego pobytu w cuchnącym olejem kambuzie. Kapitanowi wrócił humor, a z nim słaba forma w szachach. Wygrałem wyraźnie 5:1 i mogłem uciec przed Ludkiem na dziób. Ludek z kolei uciekł przede mną pod pokład i za chwilę usłyszałem stałe wywołanie: „ Sierra Papa number one, Charlie Victor Oskar Micky Mouse – how do you copy me?”. Dziś plotkował z Jeffem, Johnem i Jurkiem Prociukiem. Wieczorem, przy korzystnym wietrze, zdecydowaliśmy się płynąć do Mooloolaba położonego 40Mm na północ od Brisbane. Ludek złapał w eterze Leona, lokalnego radioamatora, który zgłosił się z gotowością poznania nas i pomocy, w miarę jego możliwości. W porcie planujemy pozostać koło tygodnia. Chcemy pomalować nadbudówkę, maszty, gretingi oraz przeszyć wytarte żagle, a także sprawdzić regler. Prąd wzdłuż brzegu musi być silny, bo chyba nas przez noc cofnęło. Od rana dmucha korzystna czwórka, a Maria nadgania nocne straty. W szachach Ludek lepszy, ale zgłosił przedwcześnie głód. Na obiad idę dziś za ciosem: będzie ryż w koncentracie pomidorowym i ozorki z podejrzanie nadętej puszki. Przykrej niespodzianki dało się uniknąć, a smakowało wybornie. Niedługo trzeba będzie wziąć się za „wonderful mackerel” i indonezyjskie rybki w bloku. Kaszę manną będę musiał sam jeść, bo Ludek niedawno jadł ją przez prawie pół roku bez przerwy i zdążył ją sobie zniesmaczyć. Podobno na południowym Tasmanie chodzą sztormy 8-9° B i właśnie stamtąd przychodzi nocny rozkołys, przy minimalnym wietrze. Barometr spada w dół, ale nie bardzo jemu wierzymy. Płyniemy teraz ciaśniej przy lądzie, by, w razie czego, mieć czas na schronienie przed burzą. Szyjemy foka i kliwra, a Maria idzie sama na samosterze. Wino spijaliśmy sprawiedliwie, czyli fifty-fifty i zawsze takie posiedzenie kończyła gitara. Kapitan prosił ciągle o swoje ulubione melodie, ale nie umiał ich zagwizdać, a co dopiero zaśpiewać. Grałem więc smętne melodie, przy których nabierał ochoty do spania.

W piątek, mojemu kapitanowi przypomniała się anegdota. Otóż, angielska Admiralicja, chcąc zwalczyć przesąd „feralnego piątku”, zbudowała okręt, który nazwano Friday. Znaleziono nawet kapitana o nazwisku Friday. Wodowanie okrętu nastąpiło trzynastego w piątek. Również w piątek, trzynastego, okręt z wielką pompą wyszedł w morze i… wszelki ślad po nim zaginął! Pod wieczór jesteśmy w pozycji około stu mil przed Mooloolaba, skąd niedawno wyszła Liskiewiczowa. Podobno stała tam tanio…

Aby nam się nie nudziło, przyszła duża fala z południa i wiatr z każdej ćwiartki na zmianę. Zrzuciliśmy wszystko, co nas ładnie pchało do przodu, zostawiając tylko foka. Nie bawimy się w obiad. Dziś zapychamy się musli z dżemem, ale na szczęście, bez mleka w proszku. Też da się jeść, choć nie musi smakować. Następnego dnia, zaplanowałem makaron z czymś, ale musieliśmy wrócić do poprzedniego „menu”, bo wybuchł garnek ciśnieniowy. Pogoda i tak była skrajnie podła, więc czas poświęciłem na klar jachtu i sprawdzenie konserw. Nie dość, że ich ilość topniała, to podeszły wiek sugerował szybkie użycie. Tymczasem walczyliśmy z przelewającymi się przez rufę falami. Nawet mocno nie cierpiałem i dałem radę wykonać kilka zdjęć Marii na tle skradających się na wysokości paru pięter ścian wody. Łódka jest konstrukcyjnie bardzo dzielna, ale w efekcie „rzygliwa”, według zasady: duży jacht – małe rzyganie, mały jacht – duże rzyganie.

W moje imieniny, czyli 17 lipca, Ludek zarządza otwarcie dwukilowej puszki z prawdziwą szynką. Przyrządzam na ostro makaron, ale bez sosu indonezyjskiego. Smażę go na oleju, z dodatkiem czosnku z chili, a następnie kładę z gestem na stół. Szynka nie była zepsuta. Miało  wystarczyć do następnego dnia, ale Ludkowi smakowało tak bardzo, że musiałem ustąpić. Jeszcze jeden dzień przyszło nam walczyć z przeciwnościami pogody, ale w końcu, przy dobrym wietrze skryliśmy się za Point Cartwright i weszliśmy na silniku do portu. Przed nami płynęły delfiny, jak gdyby chciały nas pilotować, ale kapitan wybrał krótszy wariant, czego efektem było wejście na płyciznę.

Obraz1Zaryliśmy fantazyjnie nie bez przekleństw i musieliśmy poczekać do wysokiej wody. Gdy nadeszła, Maria z trzaskiem takielunku odessała się od podłoża i mogliśmy zacumować. Rozluźniony Ludek, ogolił się i poprosił, bym go ostrzygł. Nigdy nie strzygłem, ale to nie miało dla kapitana znaczenia, bo poczuł się lepiej. Gdy popłynął do klubu, wziął z sobą pastę do zębów, ale bez szczoteczki, bo jej nie miał. Cena za postój tygodniowy wynosiła dziesięć dolarów, co ucieszyło go niezmiernie. Przed wizytą Leona, robimy klar portowy jachtu. O dziwo, w zęzie nie było ani kropli wody!

Obraz2W Mooloolaba czekał na nas Leon.

Rano wsiadamy w dinghy i szturmujemy łazienki. Siedziałem pod prysznicem dobre pół godziny. Z nudów, paznokciami zbierałem z dłoni rozmiękły w morskiej wodzie naskórek. Gdy wróciłem na jacht, skóra wyschła, a dłonie zaczęły piec. Skąd miałem wiedzieć, że to tak działa?! Teraz musiałem pogodzić się z bólem przez kilka dni. Przed południem, wizytujemy Leona z żoną i dwójką małych dzieci. Dzieci zaglądnęły w każdy kąt łódki, ale były grzeczne. Leon ma własną plantację, na której uprawia truskawki oraz warzywa. Zaopatrzył nas w zielony zestaw na kilka dni. Jego żona pochodzi z królestwa Tonga, ale nie ma zamiaru tam wrócić. Oboje zaprosili nas na przejażdżkę swoim mercedesem po okolicy. W Caloundra, zjedliśmy obiad i zrobiliśmy szybkie zakupy w sklepie. Przed następnym etapem rejsu, zaopatrzymy się w prowiant na miejscu, w Mooloolaba, gdzie zauważyliśmy dużą hurtownię z cenami o 50% niższymi, niż w sklepach detalicznych. Ceny w tym regionie są wyższe niż  w Sydney, ale to przecież mekka turystów – Sunshine Coast, dziś trzystutysięczne miasto, którego jedną z dzielnic jest Mooloolaba. W latach 70-tych poprzedniego wieku, miasto dopiero rozwijało się, choć było już jednym z ważniejszych centrów turystycznych Australii. Na czas wycieczki zostałem oddelegowany do opieki nad dziećmi, a Ludek z rodzicami, plotkowali o warunkach życia w różnych krajach. Leon, był w stu procentach przekonany o najlepszym możliwym wyborze, jaki w życiu dokonał i nie chciałby za żadne skarby zmienić miejsca zamieszkania. Powodzi mu się dobrze. Ma stałych odbiorców towaru i nic nie wskazuje na jakiś gospodarczy kryzys. Na podwieczorek, usiedliśmy w lokalu regionalnego centrum turystycznego. Ludek raczył się winem, a pozostali – lodami i owocami podanymi w ananasie. Na niebie nie było ani jednej chmurki. A może i ja bym kupił sobie w przyszłości  jacht? Trzeba mieć marzenia, aby choć część z nich mogła się spełniać.

W drodze powrotnej do Mooloolaba, zostawiamy u mechanika zepsuty regler do naprawy. Wieczorem porządkuję notatki i biorę się za pisanie listów. Kapitan sprawdza drugi regler, lecz chyba nie będzie działał. Zostawiamy robotę na jutro, a sami idziemy na miasto. Pięknie tu jest, tylko trzeba mieć pieniążki. Rano wpłacamy w recepcji klubu 20 dolarów za dwa tygodnie postoju. Będzie czas na drobne remonty, malowanie i lenistwo na plaży. Osobiście, wolę dzikie i niezamieszkałe tereny, choć trochę cywilizacji nie zaszkodzi. W drodze na jacht, kupuję dwa jabłka „Granny Smith”, po 10 centów za każde. Niby to niezbyt wygórowana cena, ale po przylocie do Sydney, zostało mi w portfelu koło 30 dolarów… Planowałem, przy najbliższej okazji, dorobić do wspólnej kasy, ale to gdzieś na trasie. Na razie, pracodawcą jest Maria i trzeba ją zadowolić. Przemalowuję maszty na ciemniejszy kolor, który lepiej pasuje do mahoniowego kadłuba. Nie odpuściłem sobie roboty przez cały dzień, ale też są i efekty. Ludek popłynął bączkiem „po chałupach”. Przy okazji, przyniósł z miasta jabłka!

Teraz mogę pracować do woli. Od dziecka uwielbiałem jabłka i nie wyobrażam sobie, że mogło by ich nie być. Podobno, są jednymi z najwartościowszych spośród wszystkich owoców. Z nadmiaru szczęścia, obciąłem włosy na krótko, co spotkało się z akceptacją kapitana. Stwierdził przy tym, że powoli zaczynam nabierać cech ludzkich. Posiłki są teraz prostsze, bo Leon codziennie podrzuca nam masę warzyw. Chcieliśmy uczcić szynką dzień 22 lipca, ale z niczym dobrym nie chciał nam się skojarzyć. Odłożyliśmy przysmak do uprzywilejowanej szafki, na gorsze czasy. Przyszła pora na szycie żagli. Podła to robota, ale ktoś musi się tym zająć. Kapitan woli prace „techniczne”, czyli rozmowy z sąsiadami, plotki o żeglarzach, itd. W sobotę, kończę malowanie i szycie grota. Młody sąsiad podrzucił mi piwo na jacht, bo nie mógł wytrzymać widoku pracującego bez przerwy żeglarza. Pogadaliśmy o tym, co byłem w stanie zrozumieć. Na szczęście, mój wybawca musiał wracać na jacht. Podziękowałem i obiecałem sobie intensyfikację nauki języka. Swoją drogą, trzeba gadać, choćby źle, ale codziennie. Australijczycy są cierpliwi i wyrozumiali.

W Harbour Master`s Office czekają na mnie trzy listy: od „Johnego Tomali”, Staszka Pawlika i Bożenki Skowrońskiej, którą poznałem w Strzesze Akademickiej. Była tam z fajnym ojcem, który teraz niespodziewanie zmarł na atak serca. Przykro, ale to część życia. Wieczorem, jeszcze raz połykam treść korespondencji. Nie myślałem, że to taka frajda dostawać listy od przyjaciół! Po pomalowaniu jachtu i porządnym klarze, Maria wygląda pięknie. Co chwilę ktoś się jej przypatruje, a gdy tylko zapyta o coś Ludka, ten promienieje z radości i wciąga się w długą rozmowę. Zwykle, oznacza to koniec roboty – Ludka, oczywiście. Planowaną listę prac, zakończy szycie genuy i zwiększenie powierzchni samosteru, bo w czasie żeglugi często nie umiał utrzymać łódki na kursie. Na zakończenie prac przy Marii, przygotowałem dobry obiadek: makaron na ostro z ozorkami w keczupie, marchewka z groszkiem, kompot i wino. Jedliśmy łapczywie i w skupieniu. Słychać było tylko sapanie i mlaskanie Ludka i moje chyba też… Na koniec posiłku, Ludek pogłaskał się po brzuchu i stwierdził:

– Takiego bólu brzucha, to bym sobie życzył codziennie…

Wieczorem, siadamy do map i opracowujemy plan żeglugowy do Cooktown. Trasa liczy sobie ponad tysiąc mil morskich i pewno trzeba będzie pozmieniać to i owo w trakcie żeglugi. Uwidim.

Nie bardzo mamy czas na szachy, toteż zawieszamy rozgrywki ligowe do wyjścia w morze. W poniedziałek roboczy, Ludek jedzie do Brisbane przedłużyć kartę celną, a ja z workiem na plecach, idę szukać tanich jabłek. Znalazłem jabłka po dwa centy za sztukę! Teraz mamy ich cały worek. Na jachcie chwytam się szycia mocno porozdzieranej genuy, ale przerwałem pracę, bo musiałem przygotować obiad. Ludek wrócił średnio zadowolony, bo naprawa reglera kosztowała 67 dolarów. Sama wycieczka była ciekawa, ale miasto trochę za hałaśliwe. Po małym remoncie jachtu, czujemy się trochę pewniej. Przy odwróconym rogaliku księżyca, chwytam za gitarę i rzępolę turystyczne hity. Kolor księżyca, po zachodzie słońca zmienia się od czerwonego, przez pomarańczowy, aż do fioletowego. To trzeba widzieć…

Któregoś dnia dowiadujemy się z radia, że Liskiewiczową zabrał helikopter z kotwicowiska  w Portland Roads do szpitala w Cairns. Jacht został zabezpieczony, a lekarze podejrzewają atak wyrostka robaczkowego. Znowu otrzymuję w HMO listy. To nagroda dla mnie, za skrupulatne podejście do korespondencji. Napisał Jasiu May-Majewski, który odbywał służbę wojskową i przygotowywał się do obrony pracy magisterskiej. To z nim, stawiałem pierwsze kroki w żeglarstwie, a teraz on żałuje, że nie jest ze mną na Marii. Zdarza się, że czasami w żeglarstwie uczeń wyprzedza Mistrza, ale fajnie byłoby płynąć razem. Pod nieobecność Ludka, wpadł Leon z żoną, dziećmi i podarkami dla nas. Przewiozłem ich na Marię i poczęstowałem herbatą. Bardzo im smakowała, zresztą nie tylko im, bo to była najlepszego gatunku herbata „Pickwick”, z zapasów okrętu wojennego, stojącego w Sydney. Podarowałem swoim gościom jedną puszkę i odwiozłem na ląd. Zostawili nam świeże pieczywo, kalafiory, dynie, pomidory, choco, truskawki i książki dla Ludka. Podziękowałem szczerze za opiekę. Umówiliśmy się na ich wizytę w piątek rano. Resztę dnia świadomie przeleniuchowaliśmy. Lenistwo nadrobiłem następnego dnia. Szycie genuy dobiegało końca, malowanie steru też. Zamontowaliśmy samoster, a ja nabrałem brązowego koloru skóry. Skórę na dłoniach mam wciąż popękaną, ale nie czuję już piekącego bólu. Kolejna nauczka.  Przy montowaniu samosteru, dostałem rumplem w głowę, ale go nie uszkodziłem… Trochę za dużo mamy na pokładzie różnych „przydatnych” części takielunku i co jakiś czas potykamy się o nie. Na Marii obowiązuje zasada: „lepiej nosić niż się prosić”. Dobrze, że zrobiłem porządek w narzędziowni.

W piątek, ukończyłem szycie, a właściwie całkowite przeszycie genuy. Z Leonem i jego rodzinką pojechaliśmy do Maroochydoore, gdzie w hurtowni zaopatrzyliśmy się w cebulę, czosnek, jabłka, płatki owsiane i inne drobiazgi. Wszystko, oczywiście, za najmniejsze pieniądze, ale za to dużo. Dopychamy bączka warzywami Leona i wracamy na jacht. Jeszcze tego samego dnia, dostajemy dodatkowy regler i paczkę z Sydney od Jany i Jeffa. W paczce był list i dwie białe koszulki z napisem „Maria”. Wreszcie odkryliśmy przyczynę awarii reglera: to nie była jego wina, tylko przewody się stopiły i robiły zwarcie na kontrolnej lampce. Teraz mamy „z głowy” 67 dolców i trzy dobre reglery! Na to konto, zżeramy za moją namową, po dwa jabłka. W niedzielę nie pracujemy, więc robię tylko pranie ciuchów, a po południu Leon funduje nam pożegnalny objazd regionu. Przy pożegnaniu, dzieci chciały płynąć na jacht i pobawić się ze mną, ale nie starczyło czasu. Musieliśmy chyłkiem zniknąć.

Zbliża się koniec naszego pobytu, a tu przez dwa tygodnie, ani chmurki na gołym niebie. Oby tak chciało być do Cooktown. W dzień wyjścia w morze, robimy pożegnalną kąpiel, żegnamy się w kapitanacie portu i wreszcie, nie bez problemów, oddajemy cumy. Przy silnym prądzie odpływowym samoster gnie się na zablokowanej cumie rufowej, a po jej zwolnieniu znów siadamy na piachu! Cholera… Ta nasza Volvo Penta chyba nie ma 15 koni, bo przy prądzie łódka jest bezbronna. W trakcie oczekiwania na zejście jachtu z łachy, dostajemy wiadomość, że przyszedł list. Zdążyłem go jeszcze na czas odebrać i wrócić na jacht. Wieczorem, jesteśmy już na pełnym morzu. Wpuściłem na chwilę Ludka do kuchni i już odebrało mi apetyt. Całą zupę „czokoladową” zostawiłem Ludkowi. Z gotowaniem będzie spokój przez dwa dni. W eterze, gęsto od znajomych. John Mattesitch wciąż nas śledzi i pyta o zdrowie. Na powierzchni morza ukazały się kolonie meduz i rekiny. Czyżby szykowała się jakaś uczta morska?  Zmieniłem metodę uczenia się języka angielskiego: przeszedłem na wzory zdań, a oprócz tego uczę się słówek. Mam nadzieję, że to nie jest jakiś zły znak, ale  zaczynam rozmawiać z sobą po angielsku. Dobrze, że Ludek jest głuchy. Mamy teraz dwa dni korzystnych wiatrów. Mijamy piaszczystą wyspę Fraser w asyście rozbrykanego stada delfinów. Przewodnik żeglarski po rafie informuje, że wyspa swoją nazwę zawdzięcza pani Fraser, która wraz z innymi rozbitkami z tonącego statku, została w tym miejscu wyłowiona przez krajowców. Tylko ona przeżyła, reszta poszła do gara. Zanim ją odzyskali biali, musiała bawić miejscowych. W późniejszych latach, nastąpiła dziejowa zmiana i biali zaczęli wrzucać lokalnych do garnka. Tak to trwa do naszych czasów, a efektem jest topniejąca liczba rdzennej ludności. Ich populację szacuje się na 150 000 osób.

Partia szachów na moją niekorzyść, a na otarcie łez, Ludek otwiera wino. Obiad robię na czerwono, bo boję się, że popsuje się mięso. Keczup też zachował jedynie kolor. Notujemy poważne osiągi jak na Marię: jesteśmy już blisko latarniowca Break Sea, przed którym ostrzegał nas komandor Francky. Przy korzystnym kursie, zrywa się nagle z nieba ulewa z wyładowaniami i silnymi szkwałami. Tracimy światła Break Sea z oczu, pojawia się mgła. Nie ma mowy o namiarach, płyniemy bezpiecznym kursem kompasowym, ale raczej „na czuja”. A wszystko na mojej wachcie! Rankiem, pogoda bez zmian. Wiatr wieje ze wszystkich kierunków. Trudno. Zrzucamy żagle i na silniku płyniemy na szerszą wodę, choć to w przeciwnym kierunku. A to nam komandor przepowiedział… Suszymy ciuchy po nocnej ulewie i czekamy na polepszenie pogody. Wieczorem otrzymuję od kapitana ofertę: za każde zidentyfikowane światło latarni – nagroda w postaci największego jabłka. Koło północy namierzam naszego latarniowca, ale skąd on się tu wziął?! I znów, na mojej wachcie, burza ze szkwałami do rana.

Południowa część Wielkiej Rafy Koralowejhttps://pl.wikipedia.org/wiki/Wielka_Rafa_Koralowa#/media/Plik:Map_of_The_Great_Barrier_Reef_Region,_World_Heritage_Area_and_Marine_Park,_2014.tif.

Ładnie nas żegna Morze Tasmana… Rano stawiamy foka i bezana, i jakoś tam płyniemy. Na wszelki wypadek, włażę na maszt, by wypatrzeć ewentualną rafę. Na horyzoncie znów dostrzegam Break Sea, co oznacza, że zniósł nas prąd. Teraz już kładziemy łódkę na kursie do pierwszej wyspy Wielkiej Rafy, Lady Elliot. Dostajemy wiatr z baksztagu i uciekamy od latarniowca co wiatru w żaglach. Chyba jesteśmy już na Morzu Koralowym. Za kilka godzin mijamy wspomnianą wyspę, na której na stałe żyje tylko latarnik z rodziną. Latarnia jest jedną z najstarszych w Australii i funkcjonuje od 1866 roku.

Na obiad, odgrzewamy przedwczorajszy grysik z sałatką rybną i dojrzałym avocado. Nastroje mamy wyborne, bo wokół rozciąga się bajeczna panorama. Jest wyraźnie cieplej i równo wieje, jak to w passacie. Przez noc nic się nie zmienia, nie chce się spać. Ludek zdradza mi, że na takie żeglowanie czekał. Rano rzucamy kotwicę obok wyspy Lady Musgrave. Danforth „chwyta” piach i mocno trzyma. Otwieramy wino i wznosimy toast za tych, co na morzu…

W lagunie stoją cztery jachty, na brzegu płonie ognisko. Po grysikowym śniadaniu, Ludek przechodzi do wypisanych na kartce robót, a ja biorę się za obiad. W południe biorę bączka i płynę na wyspę. Na brzegu dwaj chłopcy pomagają mi wciągnąć głębiej na piach „Stynkę”. Jeden z nich, studiuje w tutejszym AWF-ie. Pogadaliśmy trochę i pożegnaliśmy się, bo oni już opuszczali wyspę. W gąszczu drzew jest gorąco, zaczyna się tropik. Wyspa jest niewielka, więc ją szybko obszedłem dookoła. Na plaży znalazłem dość ładne muszle. Woda jest  przeźroczysta. Czystszej chyba już nie ma. Wieczorem zjedliśmy naleśniki z dżemem i szybko zasnęliśmy przy dźwiękach fletu, płynących z innego jachtu. Trzymamy jednak, na wszelki wypadek, wachtę kotwiczną. O świcie, budzi nas krzyk ptactwa od strony wyspy. Dosypiamy, a potem leniuchujemy. Każdy zajmuje się sobą, nie trzeba słów. Nie płyniemy na wyspę, a wieczorem podnosimy kotwicę i płyniemy w stronę North West Island. Przez noc pokonujemy 40 Mm, a resztę w dzień. Wyciągamy z łódki prędkość 6 knotów. Nad ranem stajemy w dryfie, aby za dnia pokonać wąskie przejście obok wyspy Heron. Przechodzimy przez nie komfortowo. Za dwie godziny podchodzimy do szerokiej wyspy i płynąc wzdłuż niej, szukamy starej szopy, gdzie naprzeciw Alan Lucas w przewodniku „Cruising the Coral Coast”, radzi rzucić kotwicę. Faktycznie, kotwicowisko jest wyborne. Obok, stoją rybacy na krewetkowcu. Wyspa jest jeszcze bardziej zielona, niż Lady Musgrave. Pogoda jest nadal bajeczna, co przekłada się na srogi rewanż w szachach. Teraz ja wyszedłem na prowadzenie. Mimo porażki, kapitan robi zaskakująco dobry obiad. Kotwica mocno trzyma na piasku, a woda jest tak klarowna, że na głębokości ośmiu metrów widać ją wciąż wyraźnie. Nockę spędzimy na pokładzie, bo jest ciepło. Ptactwo głośno hałasowało, a nad ranem, w ogóle nie dało się przez nie spać. Ludek musiał odespać, a ja skoczyłem z rekonesansem na brzeg. Wyskoczyłem ze „Stynki” by ją podholować, a tu się okazało, że jest głęboko na dwa metry. Szybko opanowałem sytuację i wyciągnąłem bączka na brzeg, pamiętając o przypływie. Dużo tu w wodzie barwnych koralowców. Szkoda, że nie mam aparatu do robienia zdjęć pod wodą. Przy samym brzegu, na płytkiej wodzie hasają małe rekinki, więc może lepiej będzie uważać? Podchodzę za chwilę do szopy i zaglądam do środka. W oczy rzuca mi się napis z muszli: „Don`t worry, be happy”. Jest to tak proste i oczywiste, że nie da się przetłumaczyć na język ojczysty. W pierwszym pomieszczeniu szopy, odnajduję wyeksponowaną na stole księgę pamiątkową, niby-umywalkę i kącik do kuchcenia ze sztućcami, konserwami, dżemami, cukrem, przyprawami, mlekiem w proszku, rybami, itd.. Obok wisiała informacja o treści: „Korzystaj, bo to wszystko jest dla ciebie, ale jeśli ci czegoś zbywa, zostaw następnym”. Robi wrażenie. W drugiej „izbie” jest pryczka z kocami, czasopisma i lampa naftowa  przeznaczona dla rybaków i myśliwych. Całe obejście jest zadbane i widać tu dużą kulturę żeglarską. Czemu ta Wielka Rafa jest na drugim końcu świata? Prawdopodobnie będę ją widział tylko raz jedyny w życiu, właśnie teraz. Jak to zapamiętać, jak zapisać…

Idę jeszcze wzdłuż brzegu i odnajduję tabliczkę z napisem: „grave” (grób). W otoczonym starymi deseczkami grobie, spoczywa trzyletnia córka przebywającego na wyspie w 1898 roku kapitana Sundvalla, która miała umrzeć „w strasznych konwulsjach”. Kopczyk usypany był z muszli. Postałem nad grobem chwilę w zadumie nad losem gatunku ludzkiego. Ktoś mądry powiedział, że rodzimy się i umieramy walcząc o przetrwanie, ale jedno jest pewne, że każdy sprawiedliwie, musi mieć swój kopczyk. Wchodzę jeszcze do zielonego lasu, w którym odbywa się nieskończony krzyk ptactwa. Jest to rzeczywiście krzyk, bo ptaki w Australii nie śpiewają! Czuję się pod czapą zieleni, jak w biblijnym raju, chociaż lekko stęchły zapach zdechłych ptaków mąci to wrażenie. Po dwóch godzinach penetracji wyspy, wracam na Marię z głową pełną wrażeń. Na pytanie jak było, odpowiadam: „ idź sam zobaczyć”.

Przegląd puszek wywołuje panikę. Jedna z dwu dużych szynek spuchła i jest nie do uratowania. Jutro trzeba otworzyć ostatnią! Ponieważ w ostatnich dniach słabo spałem, kładę się do łóżka już o ósmej wieczór, a wstaję dopiero o siódmej rano. Ludek spał na pokładzie i ani razu nie włączył radiostacji. Śniadanie było luksusowe, z musu. Dokonuję przeładunku jedzenia według pilności użycia. Jest tego dużo, ale sort pozostawia wiele do życzenia. Chyba trzeba będzie przeprosić się z najstarszymi kartonami wędzonej ryby. Pomyśleć, że dookoła nas tyle tego pływa w morzu. Próbowaliśmy łowić, lecz bez powodzenia. Chyba obaj nie nadajemy się do wędkowania. Studiuję książkę do nauki języka angielskiego, ale jej objętość może odebrać najlepsze chęci. Powoli sam dostrzegam postępy, a to już coś. Po południu płyniemy na brzeg, jesteśmy na wyspie sami. Zostawiliśmy wpis w księdze wizyt: „Jesteśmy szczęśliwi, że możemy tu być i choć jesteśmy dziś sami na wyspie, możemy porozmawiać z pozostawionymi przez innych wędrowców symbolami. Wierzymy, że kiedyś cały świat będzie taką wielką NW Island”.

Dziś ja miałem wachtę kotwiczną na pokładzie. Piękniej  chyba nie można spać…

Po śniadaniu, wybieramy wersję towarzyską: zabieramy z sobą do „Stynki” książki, szachy i sprzęt do nurkowania. Na brzegu, zażywają lenistwa młode rodzinki z pobliskiego Gladstone. Popływaliśmy nago i pobuszowaliśmy w zieleni. Nie zabraliśmy z sobą gumowej ochrony nóg i trzeba było w efekcie wykonać drobną operację usuwania ostrych kawałków koralowca. Dziś dokończyliśmy makaron na szynce, do którego odważyłem się otworzyć spuchnięte ogórki kiszone. Co w nich było złe – wyleciało, a resztę, po przedłużonej analizie, wspólnie zaakceptowaliśmy. Smakowało jak nowe. Po południu nadal się uczę, ale nie jest to na postoju dobre wyjście, bo Ludek nie bardzo wie, czym się zająć. Najczęściej przynosi wtedy bardzo mocną herbatę (teatea) i szachy. Nie umiem w takiej sytuacji odmówić i czas przecieka przez palce. Mamma mia, nie ma tu na nic dostatecznie dużo czasu!

Prognoza pogody wskazuje na północny wiatr, aż trudno w strefie passatu w to uwierzyć. Na wszelki wypadek, luzujemy łańcuch i cumę. W nocy dmuchało i owszem, ale ze stałego kierunku. Decydujemy się na wieczorne wypłynięcie w kierunku Pearl Bay, powyżej miasteczka Yeppoon, na stałym lądzie. Ma tam być wyborne kotwicowisko, otoczone wysokimi wzniesieniami. Po szybkim śniadaniu, ze strachu przed spuchnięciem, otwieram puszkę z kiełbasą bosmańską. Będzie z niej obiad na dwa dni, pod warunkiem, że połowę dzisiejszej porcji schowam gdzieś przed Ludkiem, bo na zmianę wachty może już jej nie być, a wtedy trzeba by było zastosować wersję „na dopych”, czyli papkę z mleka w proszku + dżem + cukier. Ostatnio, Ludek nie był jej fanem, ale apetyt każe mu zawsze jeść do końca to, co podadzą, a najlepiej, w smacznym zestawie.

Przed zmierzchem podnosimy kotwicę i wio! Musimy iść na silniku, bo morze jest płaskie, jak stół. Gdy zrywa się gwałtowny wiatr, stawiamy genuę i foka „na motyla”. Nad ranem rozkołys staje się nie do wytrzymania i dmucha dobra „szóstka”, choć niebo jest zupełnie bez chmur, a widoczność doskonała. Zrzucamy genuę, po niej foka i włączamy silnik, bo fala  rośnie, a przed nami wąskie przejście między nieprzyjemnymi rafami. Osłonięci cyplem, wpływamy do Zatoki Perłowej, gdzie na kotwicowisku stoją wygodnie liczne jachty.

Szczyty wokół zatoki, wznoszą się na wysokość do 700 metrów. W głowie rodzę plan całodniowej wycieczki w góry, ale najpierw będę musiał sprawdzić możliwości sforsowania buszu. Na kotwicowisku stoi dziewięć jachtów. Płynąc ostrożnie między nimi, pozdrawiamy się podniesionymi rękoma. Trochę z boku, rzucamy kotwicę na siedmiu metrach i czekamy, aż złapie piaszczyste dno. Trzyma wspaniale. Robimy porządny klar, bo w tym towarzystwie, bez wizyt na pewno się nie obejdzie. Jest pogodnie, ale zimno jak na strefę zwrotnikową, która przebiega mniej więcej od Yeppoon w kierunku północy. Musimy przeprosić się z …kufajkami! Po obiadokolacji, której kapitan nie spodziewał się tak szybko (dobrze, że schowałem przed nim wczorajszą kiełbasę bosmańską, no i że jej nie znalazł…), uzupełniamy zapiski, gramy w szachy i uciekamy przed chłodem do koji. Rankiem wciąż jest zimno, ale udaje się pomalować samoster tuż przed wizytą sąsiada ze stalowego slupa. Pływa z rodziną, ale musi już wracać do Melbourne, gdzie czeka praca. Obiecał Ludkowi pomoc w naprawie agregatu. Pod wieczór, nadpływają betonowym slupem Jolly Swagman nasi znajomi z Sydney, Tony i Gwen Warhurst`owie. W Cairns skończą połowę trasy z dwumiesięcznego urlopu, a potem wracają do Sydney. Wizyta na ich jachcie, upływa pod znakiem obżarstwa łakociami i opilstwa dobrym winem. Wedle powiedzenia: „tylko świnia i gość, nigdy nie mają dość”, żegnamy gospodarzy, a po drodze na jacht, zahaczamy o ląd. Ślicznie tu, zwłaszcza przy zachodzie słońca, na tle gór.

Obraz7Muszę to wszystko zapamiętać, bo po ewentualnym powrocie do kraju, będę musiał wiernie oddać atmosferę Wielkiej Rafy. Boję się, że podoba mi się to wszystko, bo jestem młody i pierwszy raz w takich okolicznościach, ale co ja pocznę z moją niepoprawną duszą romantyka? Ludek ciągle stara się, abym schodził z chmurek na ziemię, ale sam się zachwyca obrazkami przyrody – tyle, że milczy i zamyka się w sobie.

Jak na razie, każde nowe kotwicowisko różni się od poprzednich. Krajobraz dookoła, trochę wymazuje z mojej pamięci obrazki z Papua New Guinea, które prezentował w Gliwicach Dworczyk. Ciekawe, jak wyglądają tamte krajobrazy. Pewno też zachwycające, choć inne.

Na jachcie zastanawiam się, co wziąć z sobą na jutrzejszą wycieczkę w góry. Ostatecznie, wezmę żarcie, aparat fotograficzny, latarkę, ciepłe rzeczy, duży nóż, krem przeciwsłoneczny i rakietnicę, na wszelki wypadek. Przegrana partia szachów, dobrze wróży wyprawie. Stado jachtów powiększyło się do kilkunastu jednostek. To już małe miasteczko. Zrobiło się w nocy cieplej, ale za to spadł deszcz. Na radio, łapiemy „Wolną Europę”, która nadaje wspominki wydarzeń czerwcowych i bieżące informacje o rozwoju wojny wietnamsko-kambodżańskiej.

Rano o 07:00, budzę Ludka, wskakuję w ciuchy i ładujemy się do bączka. Właśnie wtedy lunęła na nas ściana deszczu. Gdy dotarliśmy na brzeg, zauważyłem brak torby wojskowej. Znów w strugach deszczu, kurs na Marię i jeszcze raz na brzeg. Starczyło, by się obudzić. Ludek powrócił na łódkę, a ja ruszyłem w drogę. Idąc wzdłuż plaży, nazbierałem kilka ładnych muszli, ale pereł w Zatoce Perłowej, nie było. Po przejściu kilku piaszczystych odcinków plaży, przedzielonych skalnymi przeszkodami, wyrosła przede mną ściana gęstych zarośli. Ruszyłem zdecydowanie w górę, ale uszedłem, co najwyżej 200 metrów. Naprzeciw mnie, wyrosły ostre gałęzie, piaszczyste podłoże, gęste chaszcze i wysoka trawa. Na niewielki szczyt, który miał być tylko rozgrzewką, wdrapałem się po godzinie. Powitał mnie tam jakiś wąż. Szybko obliczyłem potrzebny mi na realizację celu, czas i wyszło, że za około cztery dni mógłbym go osiągnąć. Niepysznie zawracam w kierunku plaży i wcale nie było łatwiej, niż pod górę. Porażka, ale miałem też i farta: w oddali, dostrzegłem palmy orzecha kokosowego.

Zmiana celu dobrze zrobiła, bo gdy doszedłem do palm, znalazłem masę gotowych do spożycia, opadłych owoców. Czas do powrotu wypełniłem ich obieraniem, co takie łatwe wcale nie było. Obrane orzechy upchałem w zakamarkach koszuli i kurtki. Około 17:00 zameldowałem się przy kotwicowisku. Od strony palm kokosowych, podpływa motorówka z resztą obranych przeze mnie wcześniej owoców. Proszę chłopaków o podzielenie ich między chętnymi załogami. Zapotrzebowanie było duże, nic nie zostało. Przypłynął po mnie ogolony Ludek. Na jachcie czeka zupa ogórkowa, bo tak ją nazwał. Smak miała zbliżony  bardziej do kompotu niż do zupy, ale zjadło się. Musiałem dorobić jakieś drugie danie, którego smaku wolałbym nie opisywać. To nie był mój firmowy posiłek, ale szybko zniknął.

Obraz3Pearl Bay spośród eukaliptusów.

W nocy, miałem długie spanie, a śniłem, że latam nad jakimś wulkanem tylko siłą kończyn. Było to na tyle absurdalne, że po przebudzeniu musiałem sprawdzić, czy to był tylko sen. Zawiesiłem na jakiś czas loty, bo po śniadaniu składa nam wizytę pięcioosobowa rodzinka z Yeppoon. Zanim Ludek przywiózł drugą turę, musiałem zagadywać mamę, ale albo była za ładna, albo postępy w nauce były nie takie, jak należało oczekiwać. Chyba jednak, stawiam na ten pierwszy warunek. Pani pocieszyła mnie i twierdziła, że wszystko zrozumiała, ale do dalszego przebiegu rozmowy, wysłałem kapitana. Ten rozpędził się w opowieściach na tyle, że trzeba było zaproponować naszą niezawodną Pickwick Tea. Maria gościom bardzo się podobała: włazili w każdy kąt, słychać było „wow!” i inne ozdobniki mowy. Młodzież pytała mnie, jak się w Polsce żyje, ile trwają wakacje, do jakich krajów wyjeżdża się na wakacje. Na ostatnią kwestię, odpowiedziałem „nigdzie”, co musiałem długo tłumaczyć. Tym bardziej się dziwili mojej obecności, na takim rejsie w Australii. Krótko wyjaśniłem, że takich szczęściarzy jak ja, jest może kilku w kraju, a rachunek za moje wakacje mogę po powrocie spłacać przez wiele lat. Spytali więc, kiedy muszę wracać. I tu zastanowiłem się, po czym powiedziałem prawdę, która właśnie do mnie dotarła:

– Dopóki jestem w wolnym kraju, to decyzja taka będzie należeć tylko do mnie!

Mama, wykonała na to gest poparcia z kciukiem w górę. Zaprosili nas do Yeppoon, gdzie pragnęli nas ugościć, ale nie możemy skorzystać. Żegnamy się w dobrych nastrojach i urządzamy sjestę poobiednią. Dziś rozmawiało mi się płynniej. Być może, najkorzystniej byłoby konwersować z rówieśnikami, ale ci muszą do szkoły. Tutaj nie ma tak długich i nieprzerwanych wakacji, są podzielone na kilka okresów. Po sjeście, dobieram się z użyciem młotka i noża do orzechów. Ludek nie może na nie patrzeć, bo na Polinezji przejadł się i teraz jest na odwyku. Wybieram owoce z zielonym kiełkiem, co zwiastuje miękką masę w środku i mleczko kokosowe o mdłym smaku – ni to mydła, ni to słodkiego mleka. Ludek wybiera się na ostrygi, a ja czytam książkę, bo w nogach czuję wczorajszy spacer. Jedyna korzyść z nieudanej wyprawy, to zrozumienie pojęcia „buszowanie”. Ludek okrzyczał powrót na jacht, więc popłynąłem po niego. Ostrygi znalazł małe i były bez smaku. Teraz przyjdzie kolej na łapanie krabów i szukanie pereł. Z pewnością znów nam się nie poszczęści. Zwracam podstępnie Ludkowi uwagę, że jabłka tracą świeżość, a z nią witaminy. Dostaję natychmiast dwa, poza kolejnością. Kiwałem głową na potwierdzenie mojej tezy, ale tak naprawdę, to nic ze smaku nie utraciły. Szkoda, że powoli się kończą! Wieczorem wącham dokładniej kiełbasę z puszki, bo czuję zmieniony posmak. Chwilę powalczyłem z sobą, po czym wrzuciłem ją na olej. Mimo przedłużonego smażenia z dodatkiem cebuli i czosnku, posmak pozostał. Posiłek przełknęliśmy, ale trzeba było wypić po kilka kubków herbaty. Przed spaniem, Ludek sprawdził, czy mnie coś nie boli, na przykład żołądek. Czuliśmy się podobnie, ale doczekaliśmy ranka bez emocji. W ten sposób, skończyły się delikatesy na jachcie. Pozostała druga liga pożywienia, to znaczy kaszanki i pasztety, które ustawiały się w kolejce do wybuchu. Po nich, przyjdzie czas smuty, a z nią naleśniki i smażone na głębokim oleju rybki. Cebuli i czosnku wciąż nie brakowało, a dżemów też był nadmiar. Głód nie groził. Pod wieczór odważyłem się wykąpać na brzegu w słodkiej wodzie. Przed snem pokibicowałem Ludkowi w rozmowach z Jeffem, Leonem i Johnem. Co byśmy robili bez radiostacji? Przy okazji, można poduczyć się języka.

Kolejny dzień na Pearl Bay, schodzi mi na dłubaniu orzechów i uzupełnianiu zapasów słodkiej wody ze źródełka na brzegu. Przy tej okazji, wdrapałem się, nie bez trudu, na górujące nad zatoczką wzgórze. Widok stamtąd był śliczny. W trakcie pstrykania zdjęć, złamała się gałąź drzewa, o którą się oparłem. Noga szybko spuchła, a dodatkowo, pocięły mnie komary. Coś mnie ten busz nie lubi. Po zejściu z góry, pomyślałem o ostrygach, ale skoro Ludek twierdzi, że nie są smaczne, to tak na pewno musi być. Leniuchuję na plaży aż do wysokiej wody, czyli do zachodu słońca. Gra barw powala z nóg. Chciałoby się zostać, ale jutro płyniemy dalej. Sąsiedzi też odpływają. Podczas wieczornego spotkania na jachcie Bluebird, umawiamy się wszyscy na regaty do wyspy Middle Percy. Gospodarze pływają z szóstką dzieci: trójką dziewcząt oraz trójką chłopców. Na ich jachcie i poza nim, rodzice jedynie monitorują zachowanie dzieci, które jest nienaganne. Najstarszy chłopak, za wszystko odpowiada: opiekuje się dziewczynkami, pomaga młodszemu rodzeństwu wsiadać i wysiadać z jachtu lub bączka, manewruje, wiosłuje, itd.. Dziewczynki piszczą i śmieją się przy byle okazji i są jakby pod ochroną. Ciekawe, czy tak jest, na co dzień. Widać było, że rodzice są dumni z wychowania potomstwa. Tata i połowa dzieci byli piegowaci, a druga część familii wyróżniała się ciemnym typem urody, po mamie. Wspaniała rodzinka!

Rano nasmażyłem dwa wielkie gary naleśników z podwójnym dżemem, które powinny załatwić gotowanie na dwa dni. Upchnąłem naleśniki w trzech największych garach i dumny z siebie, otarłem pot z czoła. Naleśników o podwójnym rozmiarze było 32 sztuki. Kąpały się w dżemie wiśniowym i truskawkowym, kusząc oczy moje i Ludka. Szybka degustacja przed wypłynięciem, nie zaspokoiła apetytów.

Wykąpałem się w źródełku na brzegu, a nawet uczesałem się, pierwszy raz od dłuższego czasu. Pożegnaliśmy pełną od weekendowych turystów, bialutką plażę i podnieśliśmy kotwicę. Mocno pracowała, oblepiona była błotem.

Obraz4Bye, bye Pearl Bay.

Wybieramy trochę okrężną trasę, bo rejon pełen jest skałek i raf, a „regaty” wszystkie załogi traktowały z przymrużeniem oka. Na Wielkiej Rafie, podstawowym kanonem żeglowania jest bezpieczeństwo. Warunki na i pod wodą, zmieniają się przy intensywnym cyklu rozwojowym koralowców bardzo szybko. Niektóre informacje z map mogą być niedokładne, dlatego przy newralgicznych przejściach, często wspinam się na maszt, skąd wszystko świetnie widać.

O świcie, dostrzegamy na kursie naszą Middle Percy. Teraz przechodzimy na spokojny kurs pilotowy. „Mańka” sama utrzymuje kurs, można podrzemać. Po drodze, mija nas ściana deszczu, ale nas nie dosięga. Przeszła dosłownie w odległości najwyżej stu metrów – jak w kinie. Oprócz deszczu, minęły nas dwa zaprzyjaźnione jachty. Nasza porażka była także zwycięstwem, bo kotwicowisko okazało się być nie gorsze, niż to na Pearl Bay.

Ta wyspa ma jeszcze inny charakter: jest górzysta, ma wciśniętą w ląd zatokę, w której kołyszą się na wietrze wysokie palmy, a w odnodze zatoki, mniejsza zatoczka wcina się dalej w głąb wyspy, tworząc małą lagunę, otoczoną lasem mangrowym. Stoi tam jakaś stara łódź drewniana, w stanie wskazującym na ciężkie przejścia na morzu. Wpłynęliśmy tam z Ludkiem na rekonesans i po cichutku wiosłowaliśmy, aby nie płoszyć licznych kolibrów. Z gąszcza mangrowców, rozległ się niespodziewanie dźwięk fletu. Ciarki przeszły po ciele, bo nastrój był czarowny. Grał James z poznanego na Pearl Bay jachtu, Shangri-la. Przypłynęli przed nami w grupie z Bluebird`em, Jolly Swagmanem i Wakonugi. Znów jesteśmy w komplecie. Wieczorem, wrzask chmar ptaków zagłusza wszelkie inne odgłosy. Komary tną dość intensywnie, ale nie robi to na Ludku wrażenia. On już przeżył malarię w Afryce, gdzie w błotach musiał wypełniać zadania badań geologicznych dla celów poszukiwania minerałów oraz budowy hydroelektrowni. Ponieważ bananów miał tam pod dostatkiem, żył tanio i zaoszczędził na tyle pieniędzy, aby zakupić od Mańkowskiego wymarzony jacht. Była nim Maria, która teraz bujała się leciutko na falkach kotwicowiska. Po Zambii, Ludkowi pozostał, jako jedno ze wspomnień, wstręt do smaku bananów.

Z historii wyspy wiadomo, że już w 1820 roku była zamieszkała przez białych ludzi. W 1830 roku, tubylcy zabili trzech białych. Dopiero w 1860 roku, już bez przeszkód ze strony tubylców, osiedlił się tu jeden z mieszkańców pobliskiego Mackay, który w 1880 roku postawił do dziś służącą, latarnię morską. Założył farmę i handlował bydłem. W 1926 roku, wyspę wykupił przedostatni jej właściciel. Obecny właściciel, a właściwie dzierżawca, umieścił na plaży tabliczkę z życzeniami miłego pobytu na wyspie i zaproszeniem do swej posiadłości na szczycie wyspy. Andrew Martin sugeruje, by cieszyć się chwilą i nie spieszyć się donikąd. O.K., dostosujemy się! Przy plaży znajduje się prysznic, zasilany grawitacyjnie z dużej beczki oraz podobna do tej z NW Island, szopka z mnóstwem drewnianych tabliczek z wyrytymi nazwami jachtów. Obok prysznica wisi napis-sugestia: „Oszczędzaj wodę, nie unikaj kąpieli z psem, przyjacielem, żoną…”. Zatoka bogata jest w ryby. Piegowaty Peter Davies powalczył na naszych oczach z kilkukilogramową rybą, aż pękła mu wędka. Ryba mimo to nie straciła, a za chwilę wszyscy ją jedliśmy przy ognisku. Skoczyłem na jacht po wino i gitarę. Pośpiewaliśmy znane piosenki, a o 19:00, małe „Pieguski” ładnie podziękowały i pod dowództwem najstarszego brata, karnie odeszły do bączka. Młody żeglarz, Kelvin z Shangri-la, urodził się dokładnie tak jak ja, 2 lipca 1950 roku. Co za zbieg okoliczności! Gasząc ognisko, umawiamy się na wspólne odwiedziny u gospodarza wyspy.  Po wczesnym śniadaniu, przedstawiciele załóg kotwiczących jachtów, zbierają się na plaży. Jednogłośną decyzją, dowództwo przejmuje Gwen. W gorącym słońcu, idziemy dobre pół godziny pod górę, potem mijamy zagajniki z rojem kolorowych motyli, a na koniec znikamy w gęstym lesie. Słońce tu nie dochodzi, jest przyjemnie. Z drzew zwisają liany, a między nimi przemykają spłoszone dzikie kozy. Po wyjściu z tej oazy zieleni, ukazuje się nam rozległa panorama Morza Koralowego, z licznymi rafami i wyspami. Najbliższe nas, to South Percy oraz Marble Island, które z góry wyglądają jak lane kluski na talerzu z płaskiego morza. Jeszcze tylko przejście przez wysokie trawy i stajemy przed napisem: „Welcome one & all”. Na drodze do drewnianego domu na palach, stanęło stadko bydła i nie zamierzało się ruszyć z miejsca. Prześliznęliśmy się obok i stanęliśmy przed gankiem, na którym rozwieszone były mokre ciuchy. Przywołanie gospodarza nie dawało efektu, więc poszliśmy w kierunku ogrodu warzywnego, skąd wyskoczyły do nas trzy przyjaźnie szczekające psy myśliwskie, które najwyraźniej chciały nas zaprowadzić do swego pana. Rzeczywiście, w ogródku otoczonym bajecznie kolorowymi krzewami i stertą owoców leżących na ziemi, podniósł się z pochylonej nad grządką pozycji postawny, pięknie zbudowany mężczyzna. Właśnie okopywał rośliny, ale nasza obecność zmusiła go do przerwy w pracy. Mógł mieć koło czterdziestki, co zgadłem po budowie ciała, ale mogłem się mylić. Po powitaniu i towarzyszącym mu ceremoniom grzecznościowym, gospodarz zaprosił nas na lunch. Dajemy się namówić. Gospodarz kieruje przygotowaniami do posiłku. Jim zbiera pomidory, marchew, sałatę, paprykę, seler, sałatę i co tylko znajdzie w ogródku. Kevin wysłany został na drzewo po pomarańcze, a Ludek ze mną – też na drzewo, ale cytrynowe. Za chwilę, Ludek spadł z drzewa z przekleństwem na ustach, ale cytryn nie upuścił. Andy wspomniał coś o zielonych mrówkach, które lubią włazić do liści cytrynowca, a ich ukłucia bywają bolesne. Objuczeni owocami i warzywami, wchodzimy z psami, kurami i chaotycznie latającymi ptakami, do zapuszczonego domu. Pod sufitem, kolibry zrobiły sobie gniazdo, a ogromny piec, stojący pośrodku kuchni, zapchany jest popiołem. Z chłopakami czyścimy piec i trochę z grubsza, sprzątamy pokoje. Co w nich nie ma! Są lampy naftowe, książki o uprawianiu i pielęgnacji warzyw ogrodowych, w sypialni kolejne gniazdo kolibra, a w living-room`ie gniazdo jaskółek, pod którym odchody sformowały spory kopczyk; obok stoją plecione fotele, archaiczny piecyk, duży dzban wina własnego wyrobu i jakieś narzędzia-wynalazki gospodarza. Drewniane schody wejściowe proszą się o remont, bo podejrzanie skrzypią i uginają się pod wchodzącymi. Bałaganik jest słodki, ale taki dość logiczny – jak u londonowskich traperów. Gwen dokonuje cudów przy sporządzeniu multi-sałatki i tylko Ludkowi pozwala pokosztować. W zamian za ten przywilej, słyszy szczery jęk zachwytu, ale na więcej głodomór nie może teraz liczyć. Przyrządzamy we dwójkę napój z cytryn i pomarańczy z dodatkiem wanilii, a chłopcy przygotowują przystawki. Po 45 minutach, wjeżdża na stół wielowarzywna sałatka, chleb, masło, upieczone mięso kozie, alkoholizowany napój orzeźwiający, połówki papai, kompot ananasowy z własnych zapasów i kilka rodzajów win. W trakcie miłej konwersacji, Ludek nagle wyprzedził plan gospodarza i po wstępnym toaście rzucił hasło: „kto pierwszy, ten lepszy”, a następnie przeszedł do czynu. Pozostali szybko dołączyli, bo głośny mlask Ludka nie wróżył niczego dobrego. Po bardzo sutym i wykwintnym posiłku, usiedliśmy wszyscy na werandzie i każdy coś o sobie opowiedział. Andy i Ludek mieli tak bogate życiorysy, że opowieści przeciągnęły się do obiadu. Z opowiadań wynikało, że Andy mieszka w zbudowanym w 1923 roku domu od szesnastu lat. Wyspę kupił od rządu Australii za sumę 15 000 funtów w 1964 roku, co w tamtych czasach było ogromną sumą. Żyje tu sam. Rodzinę zostawił w Anglii w skomplikowanych okolicznościach, o których nie chciał mówić. Ukończył już 50 lat, w co trudno uwierzyć. Samotność jest dla niego czymś, o czym zawsze marzył. W ogródku uprawia różne warzywa potrzebne do przeżycia, a utrzymuje się ze sprzedaży skór dzikich kóz, których na wyspie jest mnóstwo. W warsztacie leżało gotowych do sprzedaży około 150 wyprawionych skór. Reszta leżakowała posolona na stołach i czekała na swoją kolej. Oprócz obsługi gospodarstwa, obowiązki obejmowały opiekę nad kilkoma sztukami bydła, owcami i dwoma kangurami „Wallaby”. Intensywny tryb życia, pozwolił Andy`emu zachować imponującą sylwetkę, na której nie wisiał ani jeden gram zbędnego tłuszczu. Ukradkiem, zrobiłem mu, gdy był rozebrany w ogródku, kilka zdjęć. Będzie, co w Polsce pokazywać.

Na koniec wizyty, Andy zaprosił nas do udziału w planowanym przez siebie następnego dnia, polowaniu na dzikie kozy. Do worków wrzucił nam warzywa i owoce dla pozostałych załóg na kotwicowisku. Zapraszamy go z rewizytą na „beach party”, które urządzamy siłą wszystkich załóg.

                                             Obraz5  Andy zaprosił nas na polowanie. Mistrz wytropił dzikie kozy. Potem je w 5 minut oporządził, a po polowaniu zarządził kozią ucztę – Boże, jak Ludek mlaskał!

Obraz6                                                                  A na kolację były papaje…

Andy odprowadził nas do krańca ogrodu i pożegnał, życząc miłego pobytu. Tu, na wyspie, jest często odwiedzany przez żeglarzy, więc nie ma czasu na nudę. Ostatnio gościł 20-osobową grupę i nikt nie odszedł głodny od stołu. Przyznał, że takich jak my, Polaków, do tej pory nie miał okazji poznać. Kontakt ze światem utrzymuje przez pocztową korespondencję, która przychodzi na pobliską latarnię, co 2-3 tygodnie. Czasami przeżywa ataki cyklonów. Parę lat wstecz, kotwiczący na 260 metrach łańcucha dwudziestotysięcznik został sponiewierany i prawie wyrzucony na brzeg przez cyklon, wiejący z prędkością ponad stu knotów!

Dziś mija czwarta rocznica wypłynięcia Marii z kraju, co obliguje nas do przygotowania ogniska, jakiegoś posiłku i oprawy muzycznej. Po powrocie od Andy Martina, szybko biorę się do smażenia naleśników. Trzeba je ładnie poukładać na tacach, ozdobić żagielkami z papieru i w odpowiednim czasie, posmarować dżemem. Dobrze by było, aby nam nie wypadły w czasie transportu na brzeg. Do naleśników zabierzemy butelki wina i herbatę. To jest nasza top-oferta, bo rybek z Marii nie ośmieliłbym się serwować. Biorę jeszcze prysznic na plaży, ale rezygnuję z czesania włosów, bo na głowie urosło mi „kuku”, nie do opanowania. Po kąpieli zabieramy gitarę i przygotowane żarcie na „Stynkę”, a po chwili cumujemy przy brzegu. Robi się ciemno, ognisko płonie, ludzie są już na miejscu. Za chwilę nadchodzi Andy, w asyście zwierząt. Przy ogólnym aplauzie, wznosimy toast za gospodarza wyspy, po czym intonujemy hymn Australii. Jim też umie grać na gitarze, więc nie muszę samotnie zabawiać towarzystwa. Naleśniki robią furorę i znikają w mig, chociaż na głowę przypadły cztery sztuki. Niektórzy zamawiają u nas dżem. Dostaną. Każdy jacht coś serwuje przy ognisku. Andy zamyślił się i po chwili zniknął ze swoim towarzystwem w ciemnościach. Peter zdążył złowić nowe ryby. Smakują wybornie, a z winem jeszcze bardziej. Warhurst`y przygotowały sałatkę warzywną i ziemniaki z ogniska. Co za szalony dzień! Późnym wieczorem, wraca Andy z kompotami ananasowymi dla wszystkich załóg. Żegnamy się do następnego dnia i powoli rozchodzimy się po jachtach. Jak ten dzień wiernie opisać?

Rano Ludek wstał razem z ptakami. Przygotował włoskie „carcano” z kilkoma paczkami nabojów, schował w plecaku latarkę i z nadziejami na wielkie strzelanie, zasiadł do śniadania. Nie było syte, bo Andy mówił coś o kolacji po polowaniu. Za kilka minut, wszyscy chętni na polowanie zebrali się na plaży. Forsownym marszem na skróty, udaliśmy się do Andy`ego. Dzień był upalny, prawie bezwietrzny. Niestety, mój aparat nawala i muszę wziąć starego „Zenita”. Samo dojście na miejsce zbiórki, ograniczyło trochę zapał naszych kolegów. Dla nich przygoda jest piękna, ale zbyt forsowna, bo są urzędnikami nie przyzwyczajonymi do wysiłku fizycznego. Spoceni, dostajemy od Andy`ego worki z narzędziami na plecy, jakieś skrawki materiału i od razu przyjmujemy jego tempo marszowe. Na skraju lasku, Andrew proponuje Ludkowi próbę strzelecką. Na drzewie naciął korę i kazał strzelać do celu z odległości około trzydziestu kroków. Mój Przyjaciel poprawił na nosie okulary na sznurku, oparł karabin o pień, wycelował i … huknął! To nie był strzał, bo ukazał się przy wystrzale ogień, dym i przerażający odgłos. Odrzut też był ciut za gwałtowny, ale Ludek spokojnie zarepetował broń i powtórzył z równym skutkiem, strzał. Było blisko celu, ale Andy już na to nie zwracał uwagi. Wziął broń do ręki, oglądnął ją i zaproponował Ludkowi: – Słuchaj, Ludomir: zostaw tu broń, będzie ci lżej i nie bój się, bo tutaj nikt nie kradnie…  Ludka, jakby ktoś uderzył obuchem siekiery. Był pewien własnych możliwości bojowych i nie dopuszczał wykluczenia, a tu taki afront! Mimo to, pogodził się z losem, ale stracił nagle humor i zapał. Przez pół godziny śledziliśmy dzikie kozy, podchodząc je pod wiatr. Jim, Kevin i ich rówieśnicy, w pewnym momencie wysiedli. Ogłosili przerwę, ale ja i Ludek twardo kontynuowaliśmy marsz. W pewnym momencie, Andy podniósł karabin do góry i poprosił o przycupnięcie. Za chwilę, padł strzał. Koza aż podskoczyła, ale padła nieżywa. Po niej, Andy postąpił dokładnie tak samo z innymi sztukami. Strzelał w marszu z wolnej ręki na odległość ponad 50 metrów i za każdym razem trafiał w to samo miejsce, pod pyskiem. Żadne zwierzę nie męczyło się. Ludek był w szoku i ciągle powtarzał: „czegoś takiego nigdy jeszcze nie widziałem, a widziałem dużo”. Przestał się złościć na Andy`ego, a gdy zobaczył jak w kwadrans oprawia zwierzę, zaniemówił. Skórę ściągał z kóz w parę minut, a żadna nie była uszkodzona. Przy okazji wyjaśniał kolejność czynności i umiał jeszcze nakarmić psy mniej wartościowym mięsem. Dla naszych potrzeb, zabraliśmy tylko najlepsze partie mięsa i skóry. Polowanie było skończone, bo na każdego myśliwego przypadła zaplanowana przez gospodarza, porcja mięsa. Po drodze do domu, zgarnęliśmy śpiących w cieniu drzew  „niedzielnych” myśliwych. Ludek wciąż kiwał z niedowierzaniem głową i chyba przyznawał Andy`emu rację, odnośnie pozostawienia swojej broni w lasku. Oczywiście, zabraliśmy ją z sobą i wróciliśmy do domu. Tu, zarządzono godzinną sjestę przy orzeźwiających napojach. Potem, wspólnymi siłami przyrządziliśmy mięsną ucztę, której nie było końca. Późnym wieczorem, wyściskaliśmy się serdecznie z Andym i życzyliśmy sobie powodzenia.

Do południa dnia następnego, robię przepierkę ciuchów, a potem zażywam kąpieli pod plażowym prysznicem. Ludek popadł w lekkie kompleksy i zrobił na brzegu próbę strzelecką. Wypadła lepiej niż dzień wcześniej, ale Andy podniósł poprzeczkę strasznie wysoko. Póki mamy jeszcze mięso, trzeba szaleć przy posiłkach. Dziś jemy makaron z mięsem w bukiecie warzyw Andy`ego. Odchodzimy z kotwicowiska na silniku.

                                                                                                                                 Bogdan Zahajkiewicz

___________________________________________________________________________________________________Bogdan Zahajkiewicz – ur. 1950 r. w Wałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach, później nauczyciel akademicki w Zakładzie Turystyki i Rekreacji; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia); w 1981roku żeglował na „Polce” z Rudą Krautschneiderem; autostopowe i rowerowe podróże po Australii,  Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, krajach nadbałtyckich.