Archiwum kategorii: Artykuły

(zs): NORTHWEST PASSAGE – wyprawa jachtem „Vagabond’eux” z zachodu na wschód, 1984-1988.

Maria wpłynęła do Rio; do Rio de Janeiro. Wreszcie będzie czas na uroki lądowego życia, na bogate życie towarzyskie, na chłonięcie mozaiki kolorów, zapachów, wrażeń, na dalsze plany żeglarskie. Zatoka Guanabara, Corcovado z posągiem Chrystusa, Góra Cukru, bajecznie kolorowe plaże Copacabana i  inne atrakcje turystyczne, nowo poznani ludzie, spotkania, rozmowy. Jeden z poznanych, przebywający „na kontrakcie” Zbyszek Siniecki i jego żona Inga niezwykle serdecznie opiekują się Marią i jej załogą (Ludomir Mączka, Wojciech Jacobson, Marek Kowalski). Gdy wypłyną z Rio będą z nimi w kontakcie; wysyłają im przychodzącą do Rio na adres Marii korespondencję. Z Rio żeglarze płyną do Vitorii, potem do Salvadoru (Baia de Todos os Santos). I właśnie w Salvadorze dostają wiadomość od Sinieckiego, że szuka z nimi kontaktu Janusz Kurbiel, prosi o telefon. Znają go jeszcze z kraju, ze Szczecina, z klubu żeglarskiego; mieszka we Francji, żegluje, najczęściej na daleką Północ. Wojtek dzwoni do Paryża, do Janusza; rozmowa krótka – połączenie telefoniczne drogo kosztuje – więc umawiają się, że Janusz napisze list do Cayenne (ich kolejnego portu); list z pewną propozycją dla nich. Maria żegluje dalej; wpływa do Cayenne w Gujanie Francuskiej, gdzie na poczcie odbierają listy, dużo listów, a wśród nich ten jeden, jak się okaże bardzo ważny, z Paryża od Janusza. W mesie Marii czytają na głos, tak żeby do wszystkich dotarło – Kurbiel pisze o rejsie arktycznym na Northwest Passage, jego jachtem, z nimi w załodze. Kolejne telefony do Paryża i umawiają się na spotkanie, na rozmowy o szczegółach arktycznego rejsu. Wkrótce do Cayenne przylatuje Janusz z żoną Joelle; przywożą dużo prezentów dla Marii – radionamiernik, echosondę, samoster na rumpel – tak jakby chcieli jej wynagrodzić, może przeprosić, że odciągają Ludka od niej…  Na kotwicowisku, na Marii, omawiają szczegóły: najpierw przeprowadzenie jego jachtu Vagabond II (piętnastometrowy stalowy kadłub, powierzchnia ożaglowania 120m2) z Francji do Kanady, na zachodnie wybrzeże. Na zapoznanie się z jachtem, omówienie dalszych szczegółów r1a. na paryskim brukuejsu umawiają się w Paryżu, na dwudziestego piątego maja (1984r.) – w tym dniu będzie otwarcie wystawy pt. „Retour du Pôle” („Powrót z bieguna”) o niezwykłym rejsie jachtem a potem wyprawie zorganizowanej przez Janusza Kurbiela saniami motorowymi – 2000 km do bieguna magnetycznego; w Paryżu, na nabrzeżu Sekwany stoi jacht, vis a vis wieży Eiffla – „łatwo znajdziecie”.                                                                                                                 Fot. W. Jacobson

Maria kolejny raz  – już czwarty – przepływa Atlantyk; po 65 dniach cumują w Brest. Do Paryża na spotkanie z Kurbielem pociągiem jadą Wojtek i Ludek, Marek Kowalski zostaje na Marii, dla niego rejs kończy się definitywnie – wyjedzie z Francji do krewnych w Niemczech. Omawiają szczegóły – Janusz przedstawia plan całej wyprawy: rejs Francja – Kanada to początek, prolog, celem jest wyprawa z zachodu na wschód Przejściem Północno-Zachodnim (Northwest Passage). Jeszcze Marię przeprowadzić z Brest do Le Havre, wystawić na ląd, na keję, zabezpieczyć na postój – roczny, wg planów wyprawowych Janusza. Włączają się w przygotowania jachtu, wyprawy; do załogi – na zaproszenie Kurbiela – dołącza córka Wojtka, Magda, studentka architektury.

13 października 1984, start z Le Havre (Wojtek Jacobson jako kapitan, Ludek Mączka, Magda Jacobson); postój techniczny w Brest, potem dwukrotnie będą wychodzić w morze i wracać – kłopoty z silnikiem – by ostatecznie 1-go listopada wypłynąć z Europy. Atlantyk – Gran Canaria – Antyle – Wenezuela – Kanał Panamski – zachodnie wybrzeże Meksyku i USA – Vancouver (Canada, B.C.); jest 30.04.1985r. Za rufą Vagabond II pozostało 12520 mil morskich, osiemnaście portów i kotwicowisk w których się zatrzymywali.

W kraju pogrążonym w siermiężnych warunkach gospodarczych, w napiętych relacjach społecznych, przy ograniczeniach swobodnej aktywności, również żeglarskiej ich rejs do Vancouver budzi zaciekawienie, uznanie dla żeglarskiej dobrej roboty; rejs uzyskuje prestiżową, I nagrodę i „Srebrny Sekstant” w konkursie Rejs Roku 1985.

 

Do Arktyki – sezon 1.

4 czerwca 1985 roku wypływają dalej na Północ Kanady; przed nimi wyprawa na Northwest Passage. W załodze Vagabond II jest właściciel jachtu i organizator wyprawy Janusz Kurbiel jako kapitan, jego żona Joelle, Wojtek Jacobson i Ludek Mączka. Akweny Kolumbii Brytyjskiej – Pacyfik – Dutch Harbor (Aleuty) – Morze Beringa – Nome (Alaska) – kotwicowisko w Clarence Bay (tuż przed Cieśniną Beringa).

„…Krajobraz był już subarktyczny, brak lasów, niska roślinność, tundra pokryta kwiatami. Wokół na brzegach rozłożone były namioty obozów letnich Inuitów i rozciągnięte sieci do połowu ryb. Na sąsiednich wzgórzach, koło osady Teller, lądował w roku 1926 Roald  Amundsen po przelocie sterowcem Norge nad biegunem północnym…”     

                                                                              (ze wspomnień Wojciecha Jacobsona)

18 lipca 1985 roku, Cieśnina Beringa, przekraczają koło podbiegunowe (krąg polarny).

„…przy słonecznej pogodzie, wpłynęliśmy między dwie wyspy leżące pośrodkuCieśniny Beringa –  Małą i Dużą Diomede, przez Rosjan zwaną Ostrowem Ratmanowa. Jednym rzutem oka mogliśmy ogarnąć dwa widoczne w oddali kontynenty i dwa regiony – Amerykę i Azję, Alaskę i Syberię , dwa państwa – USA i ZSRR,  dwa oceany – Spokojny i Arktyczny, dwa morza – Beringa i Czukockie,  i … dwa dni – dziś i jutro! Tak – środkiem cieśniny biegnie bowiem linia zmiany daty!…”

                                                                             (ze wspomnień Wojciecha Jacobsona)

Na Morzu Czukockim pojawiają się pierwsze pola kry lodowej; na razie jest to luźny pak lodowy, jeszcze niegroźny dla żeglugi dopóki nie zgęstnieje i nie unieruchomi jachtu. Wzdłuż północnego wybrzeża Alaski ciągną się płycizny, skały podwodne, podwodne pingo – wypiętrzone formy geomorfologiczne. Na szczęście kadłub Vagabond’eux jest przystosowany do żeglugi po płytkich wodach. Ma to jeszcze i tę zaletę, że spychane wiatrem dolądowym większe kry lodowe osiadają „zaczepiając” o dno, pozostawiając przybrzeżne płycizny możliwymi do żeglugi, ale dla jachtu o małym zanurzeniu, takiego jak ich Vagabond’eux.

10 sierpnia 1985 roku, kotwicowisko koło dużej osady Inuitów i portu arktycznego Tuktoyaktuk (ujście rzeki Mackenzie). Z powodu znacznego zalodzenia dalsza żegluga staje się zbyt niebezpieczna, a nawet wręcz niemożliwa (podejmują jeszcze próby żeglugi wśród gęstniejących pól lodowych, ale bezskutecznie) .

2a.Vagabond II_NW Passage 1985

 

3a. J309_b

 

 

  Fot. J. Kurbiel

Trzeciego września Vagabond’eux zostaje wyciągnięty spychaczem Inuitów na ląd (ma płaskie dno, podnoszony miecz, jest do takich manewrów przystosowany). Arktyczna zima nadchodzi szybkimi krokami; Kurbielowie wracają do Francji; Ludek z Wojtkiem zabezpieczają jacht na zimę, przenoszą wyposażenie do użyczonych, ogrzewanych pomieszczeń działających tam firm naftowych.

23 września odlatują: najpierw do Inuvik – to jeszcze Arktyka – i po kilku dniach (po prawie tygodniu kwerendy naukowej w Arctic Research Centre) lotem z przesiadką w Edmonton do Londynu, Paryża (we Francji zdążą jeszcze pojechać do St. Nazaire na próby żeglowania katamaranem ojca francuskiej sławy żeglarskiej Marca Pajota) i do Polski – Wojtek (do pracy na uczelni), bo Ludek zostaje we Francji do czerwca następnego roku (w styczniu następnego roku Ludek z Januszem Kurbielem pojawią się na krótko w Polsce).

Bilans sezonu w Arktyce to: 4100 mil morskich i 25 portów i kotwicowisk.

 

Arktyka – sezon 2.

 W połowie czerwca 1986 roku Wojtek i Ludek przylatują do Tuktoyaktuk; przygotowują jacht do dalszej żeglugi. Z początkiem lipca pojawiają się Kurbielowie i wraz z nimi kanadyjski filmowiec Jerome del Santo.

27.07.1986 opuszczają Tuktoyaktuk; Zatoka Amundsena – Zatoka Koronacyjna – Zatoka Królowej Maud – Gjoa Haven (Wyspa Króla Williama). Żegluga trudna, częściowo w lodach, tworzące się zatory lodowe ograniczają możliwości płynięcia w pożądanym kierunku, zamykają wolną od lodu drogę wodną; sytuacja staje się coraz trudniej przewidywalna, niebezpieczna, z trudem osiągają zatokę przy osadzie Gjoa Haven.

4a. 0007bis09.1986Jest już koniec września i uświadamiają sobie, że jest to koniec możliwości żeglugowych w tym sezonie – bariera lodowa zamyka dalszą drogę. Zresztą, sama osada swoją nazwą jakby chciała zatrzymać i przypomnieć, że byli tu więksi od nich i też ulegli arktycznej zimie: Amundsen na swoim statku Gjöa zimował tu, w tym miejscu – wówczas jeszcze nie osadzie – przez dwa sezony i nadał mu obecną nazwę.                    Fot. J. Kurbiel

Nie było rady, z pomocą miejscowych Inuitów, na specjalnie przygotowanych w tym celu saniach, podczepiając Vagabond’eux do buldożera wyciągnęli jacht na brzeg. I był to ostatni moment – w nocy przy mrozie minus 15˚C zatoka zamarzła; arktyczna zima rozpoczęła się na dobre.

Kurbielowie odlatują do Montrealu; Wojtek leci do Polski przez Yellowknife (nad Wielkim Jeziorem Niewolniczym), Edmonton, Toronto, Londyn, Paryż, a Ludek, po krótkim pobycie w Yellowknife (szuka pracy), jako autostopowicz zabiera się dużym truckiem do Edmonton (tu też, bezskutecznie, szuka pracy), potem autobusem za ostatnie pieniądze dociera do Vancouver i do Victorii, gdzie zatrzymuje się u poznanego w Ar5a. North Starktyce w Tuktoyaktuk skipera jachtu Belvedere Svena Johanssona. Na jego trzymasztowej, rejowej fregacie North Star of Herschel Island, przebudowanej z inuickiego arktycznego kutra, Ludek znajduje opiekę i lokum na okres zimy; podejmuje różne prace dorywcze. Wiosną następnego roku, jeszcze przed powrotem do Arktyki, na zaproszenie szczecińskiego kolegi żeglarza, Ludek pojedzie do San Diego, u którego                                                                                                                        Fot.  W. Jacobson                                                                         znajdzie dach nad głową, wikt i zarobek przy pracach budowlanych, i co równie ważne – nagrzeje się ciepłymi promieniami słońca południowej Kaliforni.

Sezon nawigacyjny 1986 roku w eksploracji Arktyki zamykają bilansem przebytych 1850 mil i odwiedzanych 21 kotwicowisk i portów.

 

Arktyka – sezon 3.

1.07.1987 Wojtek z Ludkiem pojawiają się w Gjoa Haven. W drugiej połowie sierpnia 6a. Vagabond'eux w lodach_1987_ fot.J.Kurbiel correctedprzylatują Janusz i Joelle Kurbielowie, kilka dni później Jerome del Santo; wodują jacht i 25 sierpnia podejmują próbę żeglugi, choć sytuacja lodowa wokół nie nastraja optymistycznie.

Po kluczeniu w polach lodowych, widząc zatory lodowe w cieśninach i po przeżeglowaniu trzystu mil (postoje w 4 miejscach) Arktyka zatrzymuje ich na kolejną zimę.

7a. wyciaganie w Gjoa Haven corrected

 

 

                                               Fot. Jerome del Santo

Wracają do Gjoa Haven i jak przed rokiem wyciągają jacht na brzeg.

Rekonesans lotniczy dokonany dzięki zaprzyjaźnionym pilotom nad pobliskimi akwenami po widnokrąg pokrytymi lodem, bez śladu wolnej od lodu, żeglownej wody tylko utwierdził ich w słuszności podjętej decyzji.                                                                                      Fot. W. Jacobson

Bilans żeglugi to zaledwie trzysta mil, ale postęp w pokonywaniu Northwest Passage – zero; pozostali w tym samym miejscu co w poprzednim sezonie.

Na szczęście w bilansie wyprawy nie tylko liczą się przebyte mile; jest coś znacznie cenniejszego w wyprawie, coś co jest ważniejsze od „zaliczania” kolejnych mil, portów, kotwicowisk. I właśnie ten sezon, „dzięki” nie do pokonania trudnościom nawigacyjnym, pozwolił im nawiązać bliższe kontakty z lokalną społecznością osady Inuitów: tradycyjne zabawy, tańce, igrzyska sportowe, wizyty w domach mieszkańców wioski, i rewizyty Inuitów na stojącym na brzegu jachcie, a nawet pomoc w pochówku zmarłych. Utrwaliły się nazwiska: Eddie Kikoak, Georg Porter i ich rodziny, mały Allan; i właśnie Allan, prawie dwadzieścia lat później w 2006 roku witając załogę Starego i Nektona wyciągnie z kieszeni pomiętą, ale cenną dla niego małą karteczkę z pieczątką jachtu Vagabond II i zapisanymi poniżej nazwiskami „Wojtek Jacobson, Ludek Mączka”. „Jak byłem młodym chłopcem, to tu byli Polacy. Dali mi karteczkę z nazwiskami i powiedzieli, że tu kiedyś przypłyną ich przyjaciele”  – opowiadał żeglarzom ze Starego zadowolony i dumny Allan. Po rejsie Starego Wojtek Wejer z Kanady odszukał w Gjoa Haven Inuitę z tą osobliwą karteczką, korespondował z nim i okazało się, że w rzeczywistości nazywa się William Aglukkag.

 

Arktyka – sezon 4.

 15.08.1988, po miesięcznych przygotowaniach jachtu, wyruszyli z Gjoa Haven – Ludek i Wojtek, bo Kurbielowie w tym czasie podjęli próbę żeglugi od strony wschodniej Przejścia Północno-Zachodniego ich nowym jachtem, również przystosowanym do żeglugi polarnej Vagabond III,  z nadzieją pomyślnego kontynuowania żeglugi przez Northwest Passage.

Tym razem sytuacja lodowa w Arktyce sprzyjała im. Lody cofnęły się na północ, otworzyła się wolna woda i 25 sierpnia przepłynęli Cieśninę Bellota przedostając się na atlantycką stronę działu wodnego.8a. Vagabond 2 i 3 spotkanie w NW Passage

W Zatoce Prince Regent Inlet spotykają się z Kurbielami na Vagabond III (jacht na cześć sponsora nazywa się Tupperware)i dalej żeglują przez Cieśninę Lancaster, Admiralty Inlet do osady Inuitów Arctic Bay, Cieśnin Baffina, Davisa i portów Grenlandii.

                                                                                                     Fot. J. Kurbiel                                                              Radość z przebycia całego Northwest Passage i to jako pierwszy polski jacht, pierwszy jacht żaglowy płynący z zachodu na wschód, a 38. jednostka, wg statystyki kanadyjskiego Coast Guard, która przepłynęła całą trasę Przejścia Północno-Zachodniego.

9a. Trasa wyprawy przez NWP 1985-1988

Rys. St. Matusiewicz    

Po czteroletnich trudach żeglugi polarnej pozostawała tylko (!) żegluga jachtem z powrotem, z Grenlandii do Francji. Dziewiętnastego września odpływają; Wojtek i Ludek. Znany im już Atlantyk pokazuje swój pazur; oddech Arktyki jakby chciał ich jeszcze dosięgnąć, choć z każdym stopniem szerokości temperatury rosną.

Tropikalny sztorm Helene o sile huraganu dosięga Vagabond’eux. Wysokie fale, huraganowy wiatr kładą jacht na burcie z masztem pod wodą.  Relacja Ludka jest dramatyczna, budzi przerażenie i grozę, a przecież trudno posądzać wytrawnego wilka morskiego o nadmierne ekscytowanie sensacją:                                                                                                                      „Piekło trwało trzy dni. Nieśliśmy zaledwie płachetek grota, a i tak trzy razy  maszt poszedł pod wodę. Najgorsza była pierwsza wywrotka. Byliśmy szczelnie zamknięci pod pokładem, mimo to do kabiny zaczęła wlewać się woda. Aha, to tak wygląda koniec żeglarskiej zabawy!” – pomyślałem i zrobiło mi się jakoś nieswojo. Gdybym powiedział, że się wtedy nie bałem, to bym skłamał. Jacht jednak powoli podniósł się i choć na maszcie nie było ani anteny radarowej, ani żadnego z innych urządzeń tam zainstalowanych, wiedziałem, że przetrwaliśmy…”.

Duże zniszczenia, stracone urządzenia elektroniczne, radary, anteny masztowe, kompas; nie działa radio; na szczęście maszt stoi. Do Brestu docierają 16 października w gęstej mgle; wyczerpani, poobijani, z licznymi uszkodzeniami na jachcie, ale szczęśliwi.

Na Ludka, na nabrzeżu w Le Havre, czeka – niczym wierna narzeczona – Maria

(zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Tekst powstał przy życzliwej, merytorycznej pomocy Wojciecha Jacobsona.

 

 

Maciej Krzeptowski: W 80 lat dookoła świata – wystawa fotograficzna.

Kopia mk 001Większość prezentowanych zdjęć robionych była z myślą, by za wszelką cenę zatrzymać dla siebie spotkanych ludzi, miejsca i sytuacje. Jest tam przede wszystkim zdziwienie, że tak wygląda Atlantyk, przylądek Horn, pingwin, pani Latimer, szczyt Dhaulagiri…! Za to brak w nich zupełnie zamysłu i przekonania, że kiedyś mogłyby posłużyć do przygotowania wystawy. Wyraziste, czasami trudne wyprawy w góry, rejsy na jachtach i statkach rybackich dostarczyły mi niezapomnianych przeżyć, nic dziwnego, że właśnie tam fotografowąłem najczęściej…

                                                                                                                  Maciej Krzeptowski

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

1. Tatry

W miejscu, gdzie się urodziłem, góry całkowicie zasłaniają widoki. Grań Tatr Wysokich z Polany Rusinowej.

 

SONY DSC

 

 

 

Nad brzegiem Bałtyku po raz pierwszy przekonałem się, co znaczy odległy horyzont. Niechorze, poranny powrót łodzi z pławnicowych połowów śledzi.

 

SONY DSC

Niemcy. Łodzie rybackie Zeesbooty przeżywają dzisiaj swoją drugą młodość. W regatach rozgrywanych na wodach Saaler Bodden uczestniczą co roku żeglarze z rotariańskiej Floty Pomerania.

9.Porto

Portugalia. Łodzie używane do transportu beczek z winem, zakotwiczone w Porto na rzece Douro.

SONY DSC Wenecja. Gondole na Canal Grande widziane z mostu Rialto.

SONY DSC

 

 

Spitsbergen. „Stary” przy czole lodowca podczas pobierania prób dla Instytutu Oceanologii PAN w Sopocie.

27.Madera.Maki

Madera. Wybrzeże Półwyspu Świętego Wawrzyńca. W kolistych sadzach, zakotwiczonych w osłoniętej zatoczce, hodowane są ryby.

30.Fernando de Noronha

 

 

 

„Maria” w drugim rejsie dookoła świata kotwiczyła na Fernando de Noronha.

 

34.Lew.

Młody król zwierząt (Panthera leo).

36.Latimeria nr 1

 

Pierwszy okaz latimerii złowiony przez rybaków w 1938 roku. Aleksandra Kropiwnicka-Hall oprowadza nas po East London Museum.

 

37.P.Dobrej Nadziei Przylądek Dobrej Nadziei widziany z pokładu „Marii”.

40.Georgia Płd.

„Tazar” zawinął do dawnej faktorii wielorybniczej w Grytviken na Georgii Południowej. Jako pierwszy grań tę pokonał Ernest Shackleton w maju 1916 roku, po zatonięciu statku „Endurance”.

42.Ludek szyje

Z Ludomirem Mączką płynąłem na „Marii” w jego drugim rejsie dookoła świata. W drodze do Cieśniny Magellana kilka sztaksli zostało mocno nadwątlonych. Ludek naprawia porwany róg szotowy kliwra.

49.Bracia Wybrzeża.0 

Zafarrancho. Spotkanie z chilijskimi Braćmi Wybrzeża.

52.Torres 

 

 

Wieże Torres del Paine. Wspinacze tygodniami czekają w pobliskim obozowisku na okno pogodowe, które pozwoliłoby im podjąć próbę wejścia na szczyt.

58.Tonga.Stroje

 

 

 

Tonga. Nukualofa. Niedzielnie wystrojona rodzina udaje się do kościoła.

63.Matuki 

Wyspa Południowa. Dolina Matukituki. Po niedawnym deszczu, tylko dzięki kijkom udało mi się pokonać wyjątkowo strome zejście z grani.

70.Zapasy żywności.0

Przygotowywanie prowiantu na dalszą część rejsu. Mistrzostwem jest usunięcie włóknistej skorupy kokosa trzema celnymi uderzeniami w ostrze kotwicy pługowej.

~~~~~~~~~~~~~~~~

Wybrane zdjęcia można otrzymać w zamian za darowiznę na rzecz Rotary Clubu Szczecin.

Grzegorz Węgrzyn: Przerwany rejs. „Regina R” w Simon’s Town (RPA).

Żeglarstwo przy dużej sile przyciągania do zmierzenia się z pokusą horyzontu ciągle niesie z sobą element ryzyka, niepewności osiągnięcia zamierzonego celu. Dalekie rejsy oceaniczne, a już z pewnością samotne, są dla wielu wyzwaniem, któremu trudno się oprzeć; swoistym celem życiowym  na drodze żeglarskich dokonań. I choć otwierające się za widnokręgiem bogactwo i inność świata oszałamia, wciąga to zwykłe, życiowe kłopoty i problemy nie znikają, a wręcz przeciwnie kumulując się, prawie niezauważenie potrafią przybierać coraz większe rozmiary, by w niespodziewanym momencie brutalnie przerwać cienką linię zamierzonego kursu…                                           (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Grzegorz Węgrzyn: Relacje z przerwanego rejsu – Republika Południowej Afryki.

 Regina R w Simon’s Town (RPA) .

Grzegorz WęgrzynPrzypłynąłem do portu Marynarki Wojennej w Simon’s Town (Simonstad, Republika Południowej Afryki). Jest to małe miasteczko w stylu wiktoriańskim, leżące nad całkiem sporą zatoką, a bezpośrednio sąsiadujące przez górę z Cape Town (Kapsztad). Obrazowo wygląda to tak, że jest to najbardziej wysunięte miasteczko na południe w Afryce. Z tego miejsca idzie się, lub jedzie na Good Hope (Przylądek Dobrej Nadziei).

Jeszcze dobrze się nie wyspałem, a już zaczęli przychodzić goście, wszyscy na galowo, w czapkach z „naleśnikami” na głowie. Miałem zaszczyt uścisnąć prawicę komendanta portu, komendanta szkoły i ich adiutantów. Po chwili przypłynęła motorówka robiąca za holownik i Regina R, razem ze mną została odholowana do pobliskiej mariny. A w marinie już wszyscy wiedzieli, że jestem żeglarzem z Polski i że płynę samotnie dookoła świata. Jak to się mówi, wiadomości szybko się rozchodzą. Jeszcze dobrze cum nie obłożyłem, a już „komitet powitalny” zaprosił mnie na wieczornego grilla i przekazał wiadomość o poinformowaniu Polonii o moim przybyciu. Nie było to trudne, gdyż Holender Arnold w tej marinie trzyma swój jacht, a który ma żonę Polkę Jadwigę Głowacką. Dalej poszło jak po sznurku. Jednocześnie poznałem sir Spili, menadżera mariny, który po zapoznanie się ze stanem technicznym jachtu, umówił służby celne, emigracyjne i kwarantannę na przyjazd tutaj, do mnie. Gdyby nie jego dobra wola, musiałbym płynąć do Cape Town, czyli opłynąć przylądek; jest to około 80 Mm.

Tego samego dnia, wczesnym wieczorem rozpoczął się grill i trwał do drugiej na d ranem. Byli na nim żeglarze z różnych stron: Amerykanie z Alaski, Kanadyjczycy z Vancouver, Niemcy, Szwed, Francuzi, Holender. Polacy jeszcze nie dotarli. Na drugi dzień, bladym świtem około dziewiątej rano poszedłem do kościoła, gdzie wspólnie z miejscową wspólnotą podziękowałem Panu Bogu za szczęśliwe dotarcie do portu. Gdy wróciłem na przystań już czekał na mnie Arnold z wiadomościami od Jadzi. Jadzia od pierwszego dnia wzięła się za metodyczne działania. Umówiła lekarza, umówiła Krysię Żyluk przewodniczącą Polonii, umówiła Dziunię Tanewską, która roztoczyła nade mną opiekę duchową. Po chwili przybyła Basia Lasek, dentystka i szczecinianie Jola i Rysiek Nardy. Nie sposób wymienić wszystkich i opisać wszystkie działania na rzecz remontu Reginy R. Ale nie można wspomnieć o uroczystości Flagi Polskiej, która odbyła się po Mszy Świętej pierwszego maja, tylko dlatego, że wypadało to w niedzielę. Cały program i organizacyjnie przygotowała Krysia – przewodnicząca Polonii. Podczas tego spotkania podziękowałem wszystkim zebranym za okazaną mi pomoc i zaprosiłem wszystkich na jacht w dniu 3.maja, Święto Konstytucji. Uroczystość odbyła się w pełnej gali, w towarzystwie żeglarzy innych nacji, a co dla niektórych było dziwne, Amerykanin z Alaski doskonale wiedział co to jest za uroczystość.

Spotkania towarzyskie odbywały się przeważnie wieczorami, już po pracy, gdy każdy miał chwilę wolną, ale ja całymi dniami musiałem pracować przy jachcie. W tych pracach pomagała mi cała grupa przyjaciół: Andrzej Żyluk jeździł ze mną po całym mieście w sprawie lin stalowych, Rysiek Nardy załatwiał gaz, Krzysiek Tanewski prowiant, „lokalsi”, których imion nie pamiętam, pomagali na przystani. Arnold ze swoim kumplem Holendrem sprawy spawalnicze, Basia Laska przegląd i naprawa uzębienia, Jola Nardy i Jadzia Głowacka obiady po całodziennej pracy, Conni i Kristyn (Kanadyjka i Niemka) czuwały nade mną w trakcie pracy, przynosząc przekąski i napoje. Nie jestem w stanie zmieścić w jednym artykule wszystkich dobroci, jakie doznałem.

 Któregoś dnia, przy porannej kawie z Arnoldem i uzgadnianiu zakresu zajęć na dziś Regina R na slipie w Simons Town w towarzystwie Ryśka Nardyprzychodzi sir Spili i proponuje wyciągnięcie jachtu na slip, pod warunkiem, że wszystkie prace w części podwodnej wykonam w przeciągu tygodnia. Kto by z takiej propozycji nie skorzystał?

Taka wspaniała atmosfera towarzyszyła mi podczas postoju w Simon’s Town. Gdy już byłem obrobiony z technicznymi rzeczami, poprosiłem Krzyśka Tanewskiego o zorganizowanie spotkanie z przedstawicielem powojennej emigracji i udało się.

 

Spotkałem siSpotkanie z Panem Witoldemę z panem Witoldem Jarmołowiczem, kadetem gen. Andersa. Cały dzień opowiadał mi o swoich przeżyciach, ale najciekawszą opowieścią była opowieść o ostatniej wizytacji wojsk polskich przez gen. Sikorskiego. Potem już tylko łzy, łamiący się głos i cisza. W ostatni dzień pobytu w Cape Town, pan Witold przyjechał do mnie na jacht, posiedzieliśmy chwilkę; herbata, wymiana książkowych prezentów. Nie zapomniane chwile spędzone z żywą historią Polski.

Następną ciekawą opowieścią o losach Polski i Polaków opowiedział mi Kuba Miszewski, syn lotnika z dywizjonu 302. Kuba urodził się już tutaj w RPA, jak całe jego rodzeństwo i jak opowiadał języka uczyli się słuchając wieczornych opowieści mamy, a później czytając książki. Jego tato, po kampanii wrześniowej dostał się do Francji, a później do Anglii. Po zakończonej wojnie Miszewski senior skończył studia architektury w Liverpoolu, po czym na zaproszenie swojego kolegi z RPA wyemigrował do Johannesburga i rozpoczął pracę w zawodzie. Po krótkim czasie założył swój zespół (co było na ówczesne czasy, dla cudzoziemca ewenementem). Był bardzo cenionym architektem, czego wyrazem było to, że uczestniczył w zespole budującym słynną operę Kapsztadzką.

W takiej historycznej atmosferze mijały mi ostatnie dni postoju w Simon’s Town. Gdy już wszystko po stronie technicznej było gotowe, wyruszyłem do Cape Town aby zrobić odprawę i z czystym kontem wypłynąć dalej. Tym razem przylądek Good Hope (Przylądek Dobrej Nadziei), był dla mnie bardzo łaskawy. Płynąłem jak po gładziutkim jeziorze.

Pożegnanie w międzynarowym towarzystwiePo uzupełnieniu pieczątek i innych dokumentów w kilku urzędach, wyruszyłem w kierunku Australii. Było to 17 maja 2016r.,o godz.0000, razem z odpływem wypłynąłem z waterfront, żegnając przyjaznych mi ludzi i kraj.   Zadałem sobie tylko jedno pytanie, co mi zafunduje Ocean Indyjski, po tym jak mi pokazał swoją siłę, gdy wpłynąłem na niego po raz pierwszy. Jest druga połowa maja, za chwilę zacznie się zima. Miałem ułożoną trasę na podstawie Routering Chart (specjalne mapy na których zamieszczone są statystyczne dane co do wiatrów, temperatury, ciśnienia, itd.), wybrałem szerokości po których chciałem płynąć, gdzie statystycznie było najmniej sztormów, ale czy to mi się uda?

Na odpowiedz nie musiałem czekać długo, po tygodniu dość spokojnej żeglugi przyszła pierwsza 7-8˚B. Powiało około dwunastu godzin i zeszło do 3-4˚. I tak było niemal przez cały Ocean Indyjski. W sumie miałem taką pogodę przez 16-cie tygodni. Do tego niska temperatura i mokre ciuchy przez cały czas, przypominały mi, że płynę po Indyjskim w zimie. O tym też zaczynały przypominać mi żagle, które robiły się coraz bardziej „rzadkie”, zaczęły się rozłazić na brytach(szwach) i na likach (krawędziach). Na szczęście miałem kilka żagli zapasowych, więc jak jeden szedł do szycia, to drugiego stawiałem i płynąłem dalej. Było tak do momentu, aż pewnej nocy zostałem zaskoczony podczas snu i podstawowy komplet żagli został całkowicie podarty. Już nie było co szyć, zacząłem płynąć na rezerwowych (dużo mniejszych) żaglach, co odbiło się na prędkości i dryfie. Do tego wszystkiego zaczęły pękać liny takielunku te, których nie wymieniłem w Simon’s Town. Żeby wymienić popękane liny musiałem czekać aż się ocean na tyle uspokoi, że będę mógł wejść na top, a i tak siedząc na topie bujałem się po kilka metrów, jak wahadło w zegarze. Do wchodzenia na maszt służyły mi feet strepy, które wciągałem w likszparę w maszcie i tak jak po schodkach szedłem na top. Poobijany przy tym niemożliwie z duszą na ramieniu naprawiałem co trzeba i z powrotem. Droga powrotna na deck zawsze jest gorsza od wchodzenia. Zmęczenie materiału zaczęło dotykać wszystkiego i mnie też.

Sto dwadzieścia mil morskich od brzegów Australii silnik przestał działać, jedyne źródło zasilania akumulatorów, a więc i całej nawigacji. Jednak nie to było najważniejsze, wpływałem na bardzo silne prądy wzdłuż brzegów Australii, nie mając dobrych żagli i silnika zacząłem się zastanawiać jak wpłynąć do Perth. Jedynym rozwiązaniem było czekać na sprzyjające wiatry, które mnie wepchną do portu. I tak też zrobiłem, trwało to prawie tydzień jak pływałem do przodu i do tyłu, aż w końcu byłem w takiej odległości, że podjąłem ryzyko wpłynięcia na małym foku do mariny we Fremantle. Było to 18.09.2016r. Tutaj przez najbliższy miesiąc, przy pomocy australijskiej braci żeglarskiej i Polonii naprawiałem Reginę R. Jak to się wszystko odbywało opowiem w następnym odcinku.

Kpt. G.W.

P.S. Chciałem jeszcze wrócić na chwilkę w okolice przylądków Dobrej Nadziei i Igielnego.  Jest Przylądek Dobrej Nadzieito miejsce gdzie jest duży ruch statków. W tym miejscu jest jakby mijanka, tych co wracają z Oceanu Indyjskiego płynąc na Atlantyk i tych którzy wchodzą na Ocean Indyjski z Oceanu Atlantyckiego. Trzeba tutaj zachować szczególną ostrożność. Z kilkoma to się mijałem na „grubość lakieru”. Chociaż to wszystko było pod kontrolą, to jednak niepotrzebny stres osłabiał organizm. Takich statków jak tam, nie widziałem jeszcze nigdzie. Ogromne, ogromne kontenerowce, które jakby zaprzeczały prawom fizyki; jak to może pływać, jak to się utrzymuje na wodzie?

Grzegorz Węgrzyn

________________________________________________________________________________________________________

Grzegorz Węgrzyn – ur. 1952r. w Zwierzyńcu n/Wieprzem; żeglarstwo morskie uprawia od 1976 r. w szczecińskich klubach: HOM, LOK, Stal Stocznia; w 1983 i 1984r żegluje w załodze s/y „Karfi” pod kpt. Zbigniewem Rogowskim w Morskich Żeglarskich Mistrzostwach Polski (Mistrzostwo Polski); żeglował na Bałtyku, Morzu Północnym, Adriatyku, Morzu Czarnym; brał udział w wyprawie „Islandia 2009” na s/y „Stary”(kpt. M. Krzeptowski) w 50. rocznicę rejsu s/y „Witeż II”, w wyprawie J. Kurbiela na Grenlandię (2010) i na Svalbard (z kpt. K. Różańskim) w 2011r; w czerwcu 2015r. na jachcie „Regina R” wypłynął w rejs, z pierwotnym zamiarem samotnego, non-stop opłynięcia Ziemi, z którego to zamiaru żeglarz wycofał się na Atlantyku, a rejs przerwany został 15.04.2017r na Pacyfiku z powodu awarii steru i utraty jachtu.

___________________________________________

Jacht Regina R:

Runda na starcie

– konstrukcja            typ „Skorpion II”

– rok produkcji         1980

– stocznia                  Hamburg

– stalowy slup, S      49m2

– długość  LOA        10,65 m

– szerokość   B           3,30 m

– silnik                       Bukh MDV24  24 kW

 

(-): Richard Konkolski

RICHARD KONKOLSKI PO 36 LATACH W SZCZECINIE-page-001

Richard Konkolski

Chicago_jubileusz JCYC_1989 Honorowi czlonkowie JCYC od lewej H.Jaskula, R.Konkolski, L.Maczka

Fotografie z jubileuszu Joseph Conrad Yacht Club w Chicago (XX lecie, 1989r.) z archiwum L. Mączki.

_______________________________________

O Richardzie Konkolskim w książce Krystyny Pohl „Żeglarze”, Wydawnictwo Zapol, Szczecin 2013, str. 94

„RICHARD KONKOLSKI: urodzony: 6.07.1943 r., Bohumin, Czechy. Mistrz budowlany, projektant, filmowiec,  producent filmowy. Żegluje od 16. roku życia. Od 1963 r. uprawiał żeglarstwo w Szczecinie, jachtowy kpt. od roku 1970. Trzy razy samotnie opłynął świat. Pobił 12  żeglarskich rekordów świata. Cztery razy zdobył tytuł Żeglarza Roku, w trzech państwach. Autor wielu filmów telewizyjnych i kilkunastu książek poświęconych żeglarstwu. …Od najmłodszych lat interesował się żeglarstwem. Najpierw pływał po jeziorach i rzekach, a potem przyjechał do Polski, do Szczecina, aby być bliżej morza i uprawiać żeglarstwo morskie. Od 1964 r. przez sześć lat pływał na polskich jachtach, prowadził  rejsy po Bałtyku jako kapitan, brał udział w regatach. Nauczył się polskiego. „…Czechosłowak, ale Polak z powołania, jako że w Pradze morza nie mają. Twardy Richard. Wielki żeglarz z tych największych…” – tak o Konkolskim napisał w „Alfabecie Urbańczyka” Andrzej Urbańczyk, żeglarz o światowej sławie.

Konkolski postanowił wystartować w 1972 r. w transatlantyckich regatach samotnych żeglarzy OSTAR 72. Sam, rok wcześniej, wybudował jacht „Nike”. Pierwotny projekt Zbigniewa Milewskiego,  musiał całkowicie zmienić, bo według regulaminu regat, jacht był za krótki o półtora metra. W tamtym roku, w tych regatach startowała też trójka Polaków: Teresa Remiszewska (została pierwszą Polką, która samotnie przepłynęła Atlantyk), Krzysztof Baranowski i Zbigniew Puchalski.

Konkolski już na początku wyścigu ma kłopoty. „Nike” wywraca się, łamie się maszt. Żeglarz wraca do Plymouth w Anglii. Po remoncie ponownie startuje. Dociera na metę. Zaraz po regatach samotników zaczyna wymarzony, pierwszy samotny rejs dookoła świata. Kończy go w roku 1975.

Po powrocie, w Polsce zgotowano Ryszardowi entuzjastyczne powitanie – wspomina  żeglarz, Jerzy Radomski. – Witano go jak bohatera. Uhonorowano nagrodą Rejs Roku 1975. Nasz górniczy Yacht Club Delfin w Jastrzębiu Zdroju zaprosił Ryszarda na spotkanie ze śląskimi żeglarzami.  Miałem wielką satysfakcję, bo wręczałem mu piękny  puchar wykonany z węgla. Po latach, w 1994 roku  spotkaliśmy się w USA. On tam mieszka, a ja do Baltimore przypłynąłem swoim jachtem „Czarny Diament”.  Nie mogliśmy się nagadać.

W 1976 r. Konkolski startuje w kolejnych transatlantyckich regatach samotników. Osiąga miejsce drugie. W Szczecińskiej Stoczni Jachtowej, w 1979 r. buduje jacht „Nike II”.  Staruje na nim w regatach OSTAR 80,  zdobywa miejsce czwarte. W czasie stanu wojennego w Polsce, z żoną i synem wypływa na jachcie do USA. Prosi o azyl i osiedla się w Newport.  W latach 1982-83 bierze udział  w regatach samotników dookoła świata (BOC Challenge). Wygrywa dwa etapy, zajmuje trzecie miejsce i bije pięć światowych rekordów. W trzy lata później startuje w kolejnych regatach dookoła świata BOC Challenge 1986-87. Plasuje się na piątym miejscu. Należy do grona nielicznych żeglarzy, którzy trzykrotnie, samotnie opłynęli świat.

Trzy państwa czterokrotnie przyznały Konkolskiemu tytuł Żeglarza Roku. Polska w roku 1975, Czechosłowacja w latach: 1975 i 1976, RFN (Niemcy Zachodnie) w 1983 r.  W 1987 r. otrzymał wyróżnienie od prezydenta USA Ronalda Regana. W roku 1999 dziennikarze uznali  go za sportowca stulecia.

Od paru lat mniej żegluje. Jego pasją stało się pisanie książek (założył własne wydawnictwo), produkowanie filmów dla telewizji, przygotowywanie audycji radiowych. Ich wspólnym tematem jest żeglarstwo…”

________________________

WNIOSEK o przyznanie Międzynarodowej Nagrody “Conrady – Indywidualności Morskie” za rok 2012

R I C H A R D OW I        K O N K O L S K I E M U

Urodził się w Bohuminie na Morawach. W  młodzieńczych latach uprawiał wiele dziedzin sportowych. Najbardziej polubił żeglarstwo. . Pod koniec lat sześćdziesiątych zdobywa uprawnienia żeglarskie w Polsce. Powoli zaczynają się spełniać jego marzenia. Następny etap to budowa jachtu. Szybko zostaje serdecznie przyjęty  przez  polskie środowisko żeglarskie. Z każdym rokiem przybywa mu więcej przyjaciół.  Po rejsie dookoła świata jest bardzo popularny wśród polskich  żeglarzy.

Los sprawił, że w 1969 roku wspólnie odbywamy rejs krajowy na jachcie “Chrobry”.  W tym rejsie uczestniczy również Mirka.- małżonka Ryszarda. Ryszard zwierza się o swoich ambitnych planach. Właśnie na tym rejsie nawiązuje się przyjaźń która trwa do dziś. Okazuje się, że mieszkamy bardzo blisko siebie. Dzieli nas tylko granica.  Miesiąc później odwiedzam Państwa Konkolskich w Bohuminie.  Pamiętam doskonale pokój Ryszarda. Na ścianach wiszą mapy, plany jachtu. To tutaj każdą wolną chwilę po pracy spędza przyszły wielki żeglarz czeski. Jacht “Nike” został zaprojektowany przez Zbigniewa  Milewskiego. Według regulaminu  regat OSTAR 72 jacht był za krótki o półtora metra. Ryszard nie miał wyjścia i musiał przeprojektować cały jacht.

W pierwsze próbne rejsy “Nike” wypływa na Bałtyk w 1971 roku. Rok później Start w regatach OSTAR 72.  Złamany maszt zmusił samotnika do powrotu do Plymouth.  Po naprawie “Twardy Ryszard” wyrusza ponownie. Mimo awarii Nike kończy swój rejs na 7 pozycji w swojej klasie.

Po zakończonych regatach wyrusza w swój wymarzony wokółziemski rejs. Trasa rejsu Bermudy, Kanał Panamski, wyspy Południowego Pacyfiku, Australia Cieśnina Torresa, Ocean Indyjski, Południowa Afryka, i powrót do Europy. Rejs skończył w 1975 roku.  W Polsce zgotowano Ryszardowi entuzjastyczne przyjęcie. Witano go jak bohatera. Zostaje uhonorowany nagrodą Rejs Roku.

Po rejsie Górniczy Yacht  Club “Delfin” w Jastrzębiu Zdroju zaprasza wielkiego żeglarza na spotkanie ze śląskimi żeglarzami. Miałem wielką satysfakcję. że po tym wielkim Rejsie wręczyłem Ryszardowi piękny puchar wykonany z węgla, przez artystę z Kopalni “Moszczenica” W spotkaniu brali udział nasi znakomici żeglarze Henryk Jaskuła i Mieczysław Miler.

Ryszard nie spoczywa na laurach startuje ponownie w  regatach OSTAR. Zajmuje drugie miejsce w klasie.

Nad Ryszardem zbierają się czarne chmury. Jego popularność  w kraju jest solą w oku dla działaczy. W Czechosłowacji zaczyna się nagonka. Wszystkie sukcesy Wielkiego Żeglarza  działacze żeglarscy z Pragi, starają się zniweczyć. Do nich nie dociera, że historii nie da się oszukać. On jest pierwszym czeskim żeglarzem, który opłynął świat. O tych działaczach nikt już nie pamięta, a Ryszard przeszedł do historii.

Ale nie na darmo zwą go “Twardy Ryszard”.  Mimo niesamowitych trudności realizuje następny plan. W stoczni jachtowej w Szczecinie buduje Nike II.  Jeszcze jeden start w regatach OSTAR w 1980 roku.

Ale intryga trwa dalej . Centrum żeglarskie w Pradze  odmawia Ryszardowi na jakiekolwiek pływania morskie. Tego Ryszard ma dosyć.  Zabrał żonę i syna i podczas stanu wojennego w Polsce wypłynął jachtem w morze.  W  Newport poprosił o azyl polityczny.  Wkrótce  wystartował w regatach BOC Challenge. Ale to jeszcze za mało rok 1986 to kolejny start w BOC Challenge.

Jest jednym z pierwszych żeglarzy w historii którzy trzykrotnie opłynęli samotnie świat.

W 1994 roku “Czarny Diament” zawitał do USA. Zaraz po przypłynięciu do Balitmore zostaję zaproszony do Mistic na Polonijny Zlot Żaglowców.  Niesamowita historia, bardzo wzruszające spotkanie  po latach  z Ryśkiem. Nie mogliśmy się nagadać. Ryszard zaprasza mnie do Newport.

Dwa miesiące później “Czarny Diament” kotwiczy dokładnie w tym miejscu gdzie przez kilka lat stała “Nike  II” . Przez dwa tygodnie wraz z moim czworonożnym załogantem Bosmanem spędzamy bardzo mile czas.  Mirka dba o nasze podniebienia. Wieczorami w salonie które przypomina muzeum żeglarstwa wspominamy nasze dawne czasy.  Ryszard z Mirką opowiadają o sukcesach ale też o ciężkich chwilach jakie wspólnie przeżyli. Rozglądam się po salonie. Jego trofea świadczą, o wspaniałych osiągnięciach żeglarskich.  Zdjęcie z Prezydentem USA – Reganem. A tak przydało by się zdjęcie z prezydentem Czech.  Księgozbiór zawiera kilka tysięcy woluminów, głównie  poświęconych morzu i żeglarstwu. Dom państwa Konkolskich jest otwarty dla wszystkich żeglarzy.

Ryszard nie zrywa kontaktu z morzem. W jego piwnicy pokazuje mi swoje studio telewizyjne. Bardzo aktywnie włączył się w rynek mediowy.  Produkuje filmy, tworzy multimedialne programy. Pisze książki.  Gdy wygospodaruje sobie wolny czas wybiera się na wyprawy.

Po dwóch tygodniach, czas na pożegnanie, Czarny wraca do Baltimore. Jeszcze raz spotykamy się w USA.  Konkolscy przyjeżdżają do Baltimore aby pożegnać się gdy wypływam do Europy.

Czasy się zmieniają. Dawni zawistni działacze w Pradze odeszli na emeryturę. Po wielu latach, Ryszard został zaproszony do Czach i oficjalnie  przeproszony.

19.01.2011 spotykamy się w moim mieszkaniu w Jastrzębiu Zdroju. Ryszard  ostatnio promował w Republice Czeskiej swoje książki. Spod jego pióra wyszło już kilkanaście książek. Relacje z ostatniej wyprawy opisał w Dzienniku z Alaski  ( Aljassky denik ) Ten dziennik Ryszard zadedykował swojej wspaniałej Mirce.

Jerzy Radomski

PRZERWANY REJS

Żeglarstwo przy dużej sile przyciągania do zmierzenia się z pokusą horyzontu ciągle niesie z sobą element ryzyka, niepewności osiągnięcia zamierzonego celu. Dalekie rejsy oceaniczne, a już z pewnością samotne, są dla wielu wyzwaniem, któremu trudno się oprzeć; swoistym celem życiowym na drodze żeglarskich dokonań. I choć otwierające się za widnokręgiem bogactwo i inność świata oszałamia, wciąga to zwykłe, życiowe kłopoty i problemy nie znikają, a wręcz przeciwnie kumulując się, prawie niezauważenie potrafią przybierać coraz większe rozmiary, by w niespodziewanym momencie brutalnie przerwać cienką linię zamierzonego kursu…                                                                                                                                                                      (zs)

_______________________________________________________________________________________________________

Grzegorz Węgrzyn: Relacje z przerwanego rejsu – Cabo Verde

87 dni na kotwicy w Prai, na wyspie Santiago w archipelagu Cabo Verde.

Po stu dniach żeglugi rzuciłem kotwicę w zatoce Tomeresa na wyspie Santiago w archipelagu Cabo Verde,po polsku mówiąc, na Wyspach Zielonego Przylądka. Jest to 023,30 W i 14,54N/023,30st.dł.zachodniej i 14,54 st. szer.półn./.Nie byłem jedynym żeglarzem w tej zatoce,były dwa jachty francuskie,niemiecki,angielski,amerykański,hiszpański. Jednym słowem bardzo międzynarodowe towarzystwo. Po dwóch dniach postoju zaczęły przypływać jachty polskie.

Na początek przypłynął Polski Hak z Gdańska (szkuner) z „Admirałem” (komandor Klubu żeglarskiego) na pokładzie, potem Zjawa IV z załogą z całej Polski, potem przypłynął Wassyl z

1a. Zjawa IV w Prai2a. Wassyl w Prai

załogą  szczecińską, a następnie jachty z polskimi załogami, lecz pod innymi banderami. Przez trzy miesiące  stania w Prai wyliczyłem, że jesteśmy – liczebnie – trzecią nacją żeglarską po Francuzach i Anglikach. Bardzo mnie to cieszyło, tym bardziej, że wszyscy chcieli mnie gościć i pomagać w naprawach. Moje założenie po awarii jachtu przy równiku, że powinienem płynąć na Cabo Verde, a nie do Monrovii, okazało się słuszne. Wyspy Zielonego Przylądka, to niby jest Afryka, ale nie jest. Muszę powiedzieć, że tak długi postój w Prai był wymuszony czekaniem na paczkę z częściami zamiennymi do Reginy R, bo gdy już wszystko w Polsce było spakowane i wysłane, to w żaden sposób nie mogło do mnie trafić. Latało pomiędzy Casablanką a Dakarem przez miesiąc, co wstrzymywało mi remont. Dopiero po trzech interwencjach Kamila (kolega w Polsce wspomagający mnie w rejsie) firma kurierska zareagowała i paczka się znalazła.

Sprawy techniczne są bardzo ważne, ale ja chciałem trochę poopowiadać o przygodach, jakie mnie tam spotkały od strony „lokalsów” i żeglarzy. Proszę sobie wyobrazić, że już pierwszego dnia

3a. Na tarasie u Umberta4a. Moi znajomi 1

miałem wizytę dwóch Panów, którzy oferowali mi swoją pomoc przy czyszczeniu dna ze skorupiaków. I nie czekając na moją zgodę zaczęli czyścić swoimi narzędziami kilkucentymetrowe skorupiaki i różne inne wodorosty. Po oczyszczeniu jednej strony wyciągnęli z łódki 30-sto centyme5a. W przyportowej stołówcetrowego tuńczyka i zaczęli przyprawiać do jedzenia. Wyglądało to bardzo gościnnie do czasu, dopóki jeden z nich nie zaczął mi otwierać szafki i jaskółki wyciągając jedzenie. Po czym sobie zażyczyli zapłatę za czyszczenie dna w formie żywności. Tego też dnia nasza znajomość się skończyła.

 

Do przyjemniejszych historii należy wizyta „Żaka”, francuskiego żeglarza, który pewnego wieczoru przypłynął do mnie, żeby napić się wódki, bo jak twierdził, nie ma takiego Polaka, który nie pije. Zawiódł się srogo, chociaż od razu wytłumaczył skąd to jego przekonanie. Opowiedział anegdotę z czasów napoleońskich, która mówi o tym, że jeżeli Napoleon chciał się napić wódki, to szedł tylko do Polaków. Jego wygląd i „koleżanka” Rosjanka przekonały mnie o tym, że coś na ten temat wie.

6a. Zaprzyjazniona załoga kutra

Całkiem innym towarzystwem byli koledzy z kutra, którzy zajmowali się robotą i alkoholu wcale nie przyjmowali. Z nimi to właśnie łapałem ryby i żyłem na dobrej stopie koleżeńskiej. Wśród nich był ojciec z synem i  Japończyk, który specjalizował się w połowach tuńczyka.

 

 

Bardzo mile wspominam czas spędzony wśród załóg polskich. Miałem takie szczęście, że nie wszyscy byli od razu, więc wizyty rozłożyły się jakby po kolei i nie miałem kłopotu, gdzie do kogo dzisiejszego wieczoru płynąć. Czy to załoga Zjawy IV z „Kauchazem”, czy to Polski Hak z „Admirałem”, czy to z załogą Wassyla, wszędzie byłem mile przyjmowany i co chcę podkreślić hojnie częstowany.

Do opowieści z pobytu na Cabo Verde trzeba koniecznie dodać ryzyko jakie tam istnieje. Złodziejstwo i nocne napady są na porządku dziennym. Widziałem akcję policyjną, jak z amerykańskiego filmu gangsterskiego. Policja strzela na ulicy do uciekającego przestępcy a ludzie się gapią, nic sobie nie robiąc. Dlatego też nikt na noc nie opuszcza jachtu, co wcale nie przeszkadza, że bogate jachty są rabowane właśnie w nocy. Ja miałem tylko jedną próbę włamania na jacht, na szczęście byli to początkujący rabusie i dałem sobie z nimi radę.

Grzegorz Węgrzyn

____________________________________

Runda na starcie

Dane jachtu Regina R:

– konstrukcja            typ „Skorpion II”

– rok produkcji         1980

– stocznia                  Hamburg

– stalowy slup, S      49m2

– długość  LOA        10,65 m

– szerokość   B           3,30 m

– silnik                       Bukh MDV24  24 kW

_____________________________________________________________________________________________________

Grzegorz Węgrzyn – ur. 1952r. w Zwierzyńcu n/Wieprzem; żeglarstwo morskie uprawia od 1976 r. w szczecińskich klubach: HOM, LOK, Stal Stocznia; w 1983 i 1984r żegluje w załodze s/y „Karfi” pod kpt. Zbigniewem Rogowskim w Morskich Żeglarskich Mistrzostwach Polski (Mistrzostwo Polski); żeglował na Bałtyku, Morzu Północnym, Adriatyku, Morzu Czarnym; brał udział w wyprawie „Islandia 2009” na s/y „Stary”(kpt. M. Krzeptowski) w 50. rocznicę rejsu s/y „Witeż II”, w wyprawie J. Kurbiela na Grenlandię (2010) i na Svalbard (z kpt. K. Różańskim) w 2011r; w czerwcu 2015r. na jachcie „Regina R” wypłynął w rejs, z pierwotnym zamiarem samotnego, non-stop opłynięcia Ziemi, z którego to zamiaru żeglarz wycofał się na Atlantyku, a rejs przerwany został 15.04.2017r na Pacyfiku z powodu awarii steru i utraty jachtu.

Michał Jósewicz: Zapomniany rejs.

Rejs jachtem Śmiały na Wyspy Kanaryjskie: 10.05. – 18.07.1973

Jak zrodził się pomysł – nie pamiętam. Przedtem było kilka rejsów m.in. na Wyspy Kanaryjskie, które nie zrealizowały planu, np. Polonia

W tym samym roku 1973 równolegle planowany rejs na Jurandzie też nie dotarł do Wysp Kanaryjskich. Spotkaliśmy go w Plymouth. Podobny rejs klubowy na Gryficie  w 1976 roku dotarł do celu.

Całą wiosnę 1973 roku pracowaliśmy przy remoncie jachtu: przygotowanie go do sezonu (bez kapitana i bosmana). Zrobiono m.in. nowe kosze: dziób, rufa, założono agregat prądotwórczy benzynowy, położono nowy senteks (?) na pokład (zaprawa betonowa pomalowana chlorokauczukiem), remont i malowanie wnętrza (na zewnątrz – burty i dno?). Jacht stał na przystani w Golęcinie.

Remont i sprawy papierkowe nieco się przeciągnęły – jak zwykle. Pracowałem w tym czasie w VII L.O. Dostałem urlop na dwa miesiące: maj i czerwiec. Były to najdłuższe moje wakacje – łącznie cztery miesiące.

W Kanale Kilońskim dostaliśmy od polskich rybaków zamrożoną „kostkę”  –  30 kg ryby. Przez cały czas rejsu przez Kanał smażyliśmy te rybki.

Po Kanale – pierwszy port to angielskie Plymouth. Na jacht przyszedł Polonus z Polonii Angielskiej. Potem gościliśmy jego rodzinę na jachcie i byliśmy zaproszeni do jego domu.

Następny port to Las Palmas na Gran Canaria. Staliśmy tam kilka dni – krótko przy nabrzeżu (kilka godzin) a potem na kotwicowisku. Wizyta konsula, wycieczka autokarowa, spacery. Kolacja załogi w restauracji. Następny port Arrecife na wyspie Lanzarote. Krótki postój. Z Piotrem jeździliśmy 2,5h samochodem po wyspie. – zaproszeni przez kierowcę – gratis.

W drodze do domu – przy wietrze ok. 5-6o B w nocy przy zmianie wachty o 2400 pękł maszt po tym jak puściły zaciski aluminiowe uszu przy dwóch wantach kolumnowych LB. Maszt pękł – „rozczapierzył się” pod pokładem. Całe szczęście, że równocześnie ze „strzałem” want puścił fał grota. Żagiel spadł i nie obciążał uszkodzonego masztu.

W Casablance prowizorycznie naprawiono maszt, wzmocniono wanty. Zgłoszono awarię do ubezpieczyciela. Do końca rejsu płynęliśmy na zmniejszonym ożaglowaniu – co oczywiście odbijało się na szybkości.

Jedzenie było wyśmienite. Każdego dnia o godz. 1700 był „fajfoklok” – kawa , herbata, „petitberry” (połowa opakowania) z dżemem. Ostatnie dni rejsu wyżywienie nieco się pogorszyło – rejs wydłużył się o ponad tydzień.

Przykładowy jadłospis w dn. 2 VI:

Śniadanie; zupa mleczna z ryżem, jajecznica na boczku, herbata, chleb, dżem.

Obiad: zupa jagodowa z makaronem, ziemniaki, sztuka mięsa z sosem, groszek z marchewką, budyń z sokiem.

Przez część Zatoki Biskajskiej holował nas żaglowiec El Pirata –  Anglik z Wyspy Guernsey. Zawinęliśmy do portu St. Peter Port na Wyspie Guernsey. Kapitan z El Pirata mówił (spotkaliśmy go w mieście), że była wiadomość w miejscowej gazecie o naszym rejsie.

W sobotę siódmego lipca zacumowaliśmy w Cherbourgu przy nabrzeżu przy którym już stał Queen Elizabeth II. Rewelacja. Z portu w morze wychodziliśmy ok. 2300.

Kanał Kiloński przechodziliśmy w sobotę 14 VII. W śluzie Brunsbüttel cumował polski statek od którego dostaliśmy 40 l ropy.

Zakończenie rejsu: 18.07.1973 na przystani na Golęcinie (Szczecin).

Wachty (nie pamiętam, czy I, II, czy III)

  • Hanka Demczuk, Piotr Hodyński, Krzysztof Onyszkiewicz (bosman)
  • Marita Gerlach, Kasia Łączyńska, Tadeusz Dyrla
  • Michał Jósewicz, Danka Dzikowska, Andrzej Głowacki.

Awarie:

– agregat prądotwórczy – brak ładowania akumulatorów, brak świateł; działała (na szczęście) bateria rozruchowa i silnik

– pęknięcie masztu, zerwanie want

– pęknięcie ściągacza sztagu – „latający” sztag podziurawił kliwra (15 dziur)

– porwana genua na salingu

– awaria pompy kingstonu

itd.

Michał Jósewicz

____________________________________

F O T O:

SLAJD 018 Śmiały  SLAJD 020 Kasia Łączyńska

Z011 Od lewej: Piotr Hodyński, kpt. Zbigniew Boliński, Krzysztof Onyszkiewicz, Andrzej Głowacki.

Z016 Kpt. Zbigniew Boliński 

007 Marita Gerlach

016 Danka Dzikowska

032 Wieloryb

120

Z019 Zapłata za hol.

126 Queen Elizabeth II

131  Śmiały

Slady Piotra H.026

____________________________________________________________________________

Casablanka – arabskie klimaty

073

087    088

090

091 092

094 SLAJD 026

Foto: Piotr Hodyński, Michał Jósewicz

(zs): Było lato 1977 roku…

Było lato 1977 roku; chłodne lato, w dalekiej, owianej arktycznym powietrzem Islandii. Przy kei w Seydisfjordur, w przemysłowym krajobrazie magazynów handlowych stał mały, jakby opuszczony, skromnie wyglądający jacht z powiewającą na rufie, nigdy nie widzianą tu banderą.

Mała Vela pod czechosłowacką banderą, bo ona była tym jachtem, zwróciła uwagę dwóch młodych, dwudziestoparoletnich Anglików, którzy właśnie w Seydisfjordur kończyli niebywałe przedsięwzięcie, wymagające trudu i odwagi – podobnie jak islandzki rejs od także młodej jak Anglicy załogi Veli – pierwsze opłynięcie Islandii kajakiem.

vela_cover-page-001

 

Spotkanie żeglarzy i kajakarzy do jakiego wówczas doszło i krótkie, wspólne chwile w zimnej, dalekiej Islandii odżyły po czterdziestu latach we wspomnieniach uczestników tamtych wypraw.

 

 

Polka, Małgorzata Krautschneider, uczestniczka rejsu Velą, tak oto opisuje w wydanej w 2017 roku swojej książce The Vela tamto spotkanie:

(…)  But one day we had an occasion to swap that for English pudnfosterding! Ruda met two Englishmen who had circumnavigated Iceland in kayaks. In their kayaks, Nigel Foster and Geoff Hunter had paddled for almost ten weeks and completed 1500 miles. It had never been attempted before. Full of admiration for their feat, Ruda invited them for dinner. I was looking forward to trying the traditional English food which I only knew about from literature.

 

                                                                                                              Nigel Foster and Geoff Hunter in Iceland

Our chef’s “putty” was ready and Ruda found an old stock Czech liqueur, Becherovka. I liked these men. Blond, blue-eyed, Nigel was my age and Geoff was more mature, with a nice smile. They were very friendly companions. We talked about ours adventures long into night meanwhile praising each other’s dishes. The English pudding was awful but I pretended that I liked it. Our guests looked at me with undisguised admiration. My femininity was flattered, I felt like a queen. (…)

okładka

 

Pomimo upływu lat islandzkie spotkanie również żywe jest także w pamięci brytyjskich kajakarzy. Nigel Foster pisze książkę o opłynięciu kajakiem Islandii, w której tak oto wspomina wspólne chwile z załogą Veli w Seydisfjordur:                                                                                                                                                        (…) Across the fjord, a small sailing yacht rested forlorn against a quay by some derelict warehouses. It looked so out of place we walked around the end of the fjord, and through the town to investigate and found the Czech man Ruda (Rudolf), skipper of the boat, with an attractive Polish girl, Malgorzata and Pavel, another Czech man. They had installed themselves in a deserted building, making it their makeshift home. Malgorzata had swollen feet and ankles, possibly from the inactivity and the cold aboard the 21-foot yacht, and they were concerned about her health. Ruda said they had sailed from the Baltic across to Scotland and then from Shetland and Faeroe to Iceland. All this was in that tiny sail boat. I was impressed.

I liked them. They seemed kindred spirits, willing to get out and explore using what they had available. Ruda talked about playwrights, who had to be careful not to be too political with plays or the would get into trouble with the authorities. Czechoslovakia was not the place to speak without caution.

For this trip Ruda had printed “postcards” he would roll into an empty bottle, stopper upVela 18 and drop into the water, each a “message in a bottle.” Who knows where they might drift and who might find them. Each postcard showed a map outline of Iceland with the sea to the south dominated by a huge sea monster, a whale, swallowing a sailing ship. Also printed on it were the words “Posted on Board s/y Vela.” Vela (whale) was the name of his yacht. At the other corner of the card was a stylized image of a yacht with the words “SEA MAIL”. Ruda took an uncut sheet of two printed cards, stamped it with his two different rubber VELA yacht stamps, and then all three of them signed. “And year next?” He asked along the bottom.

“Yes,” I asked when he had finished and handed it to me, “So what about next year? Do you have plans?” Ruda had dreams. He planned to build a sailboat with a steel hull to explore the arctic, maybe Spitsbergen. After the Arctic, maybe he would go to Antarctica. “Perhaps you would like to come?” He asked. (…)

Upływające lata wypełnione były kontynuowaniem i rozwijaniem, i to z dużymi sukcesami, pasji: kajakowych w przypadku Fostera i Huntera oraz żeglarskich w przypadku Rudy i Małgosi Krautschneiderów, których islandzki rejs na długi czas połączył więzami małżeńskimi.

Po latach życiowe drogi zawiodły Autorkę książki The Vela do Ameryki, do Nowego Jorku i tam przez przypadek  nawiązała kontakt z Nigelem Fosterem, który jak się okazało również zamieszkał w USA, tyle że, po drugiej stronie kontynentu, na zachodnim wybrzeżu.

Więcej o Nigelu Fosterze i jego kajakowych dokonaniach na: https://en.wikipedia.org/wiki/Nigel_Foster_(kayaker)

(zs)

Kazimierz Robak: Ilja Riepin – „Burłacy na Wołdze”.

Ilja Riepin pracował nad obrazem „Burłacy na Wołdze” blisko trzy lata. Ukończył go w roku 1873 i dzięki niemu natychmiast zyskał sławę. Wśród określeń, jakimi obdarzała go krytyka, było m.in. „mistrz dokumentacji nierówności społecznych”.

01_Ilia_Efimovich_Repin_1844-1930_Burlaki_na_Volge_1870-1873_sm-1024x474Ilja Jefimowicz Riepin / Илья Ефимович Репин (1844-1930). Burłacy na Wołdze
(Бурлаки на Волге; 1870-1873; olej na pł.; 131,5 x 281 cm; Państwowe Muzeum Rosyjskie, Petersburg)

Do dziś jest to jeden z najlepiej rozpoznawalnych przykładów malar­stwa realistycznego na świecie. Dzięki niemu Riepin stał się jednym z czoło­wych przedstawicieli nowe­go ruchu w realistycznym malarstwie rosyjskim, którzy nazwali się Pieredwiżnicy [Передвиж­ники, ‘wędrujący’, ‘przemieszczający się’] – Towarzystwo Objazdowych Wystaw Artystycznych. Jednym z założeń artystycznych powstałej w 1870 roku w Peters­burgu grupy było przedstawianie ciężkiej doli ludu i zacofanie Rosji.

Na płótnie Riepina jedenastu ludzi holuje w górę rzeki duży statek handlowy. Grupa ta, w której wszyscy wykonują ciężką pracę, jest jednak tylko z pozoru jednorodna.

Analiza detali utrwalonych przez Riepina, która znajduje się poniżej, została oparta na artykule z rosyjskiego portalu Fishki, zamieszczonym przez osobę podpisującą się „Button”, ale też znacznie rozwinięta na podstawie innych źródeł.

Na wstępie – żeby nie było żadnych niejasności, ponieważ rzeczownik „burłak” jest dziś słowem rzadkim – definicja słownikowa.
W Słowniku Języka Polskiego (1958) redagowanym przez Witolda Doroszewskiego pierwszym jego znaczeniem jest „robotnik rosyjski holujący na linie statki w górę rzeki”.

02_BURLAK_SJP_Doroszewski

Wikipedia rozszerza ten opis: „robotnik transportu rzecznego w Rosji, pracujący przy wiosłach lub holowaniu statków na linie. Burłacy, znani od XVI wieku, utrzymali się do początku XX stulecia. Rekrutowali się z wiejskiego proletariatu, włóczęgów i polskich zesłańców”.

Przedstawiona na obrazie grupa nie ma żadnego nadzorcy. Wszyscy wydają się dobrze znać swoje obowiązki, a przy takim układzie wystarczy jeden lider, by mechanizm działał prawidłowo. Społeczność burłacka była – jak każda grupa zawodowa – wewnętrznie zróżnicowana i miała ściśle określoną hierarchię, niedostrzegalną dla niewtajemniczonych. Riepin wiele tygodni, szkicował i zgłębiał szczegóły życia burłaków – na jego obrazie ważny jest każdy detal.

03_Ilia_Efimovich_Repin_1844-1930_Burlaki_na_Volge_1870-1873_01-17-1024x474

  1. Ścieżka holownicza lub ścieżka flisacka (бечевник)04_Repin-Ilya-Burlacy-na-Woldze_01_sm

Był to wydeptany, ciągnący się wzdłuż rzeki przybrzeżny pas, po którym chodzili burłacy. Paweł I Romanow, car Rosji w latach 1796-1801, zakazał stawiania tam płotów czy budynków, tym samym tworząc niespodziewane ograniczenia. Car zakazał ruszać – i tak miało być, więc  z drogi burłaków nikt nie usuwał krzaków, kamieni ani bagnisk. Odcinek burłackiej ścieżki namalowany przez Riepina wydaje się mocno wyidealizowany.

?????????????????????????????????????????????????????????????????????

?????????????????????????????????????????????????????????????????????

?????????????????????????????????????????????????????????????????????

?????????????????????????????????????????????????????????????????????Rosyjskie pocztówki z początku XX w. z serii „Nadwołżańskie krajobrazy”. Druk (prawd.): Scherer, Nabholz & Co. (Шереръ, Набгольцъ и Ко.) Moskwa, 1902-1903.

Przy takim ukształtowaniu brzegu, jak na pocztówkach, burłacy płynęli barką pod prąd podciągając się na kotwicach (patrz pkt 13).

W Europie Zachodniej, gdzie – do upowszechnienia silników parowych w wieku XIX – statki w górę rzek też ciągnęli ludzie, ścieżki holownicze były niwelowane, wyrówny­wane i najczęściej utwardzane.

2. „Szyszka” – brygadzista burłaków (шишка)09_Repin-Ilya-Burlacy-na-Woldze_02_det2

Brygadzistą czyli „szyszką”[1] zostawał człowiek doświadczony, a do tego zwinny, silny, który – koniecznie – musiał znać wiele pieśni i piosenek.

10_1870_Репин_12_Kanin11_1870__________________sm-197x300Ilja Jefimowicz Riepin (1844-1930). Głowa Kanina i Pop Aloszka
(Голова Канина; Алёшка поп; 1870; szkic na papierze; zbiory Rosyjskiej Biblioteki Narodowej, Petersburg)

Brygadzista „cumował się”, czyli mocował swoją szleję[2], jako pierwszy i nadawał rytm ruchom całej grupy.
Burłacy szli synchronicznie, zaczynając od prawej nogi. Jeśli ktoś pomylił krok, ludzie zderzali się ze sobą – wtedy „szyszka” podawał komendy „Siano! – Słoma!”, przywracając rytmiczny krok w nogę. Aby utrzymać rytm na wąskich ścieżkach nad klifami, brygadzista musiał wykazywać się nie lada doświadczeniem, sprytem i mądrością.

Komenda „Siano! – Słoma!” pochodziła z musztry wojskowej: nierozgarniętym rekrutom, którzy nie tylko nie rozróżniali, ale nawet nie znali słów „lewo” i „prawo”, przywiązywano do prawej ręki wiązkę siana, a do lewej – słomy. To potrafił odróżnić każdy.

W grupie namalowanej przez Riepina, „szyszką” był były pop i były regent cerkiewny – Aleksiej Kanin. Malarz utrwalił imiona kilku postaci w autobiografii i na niektórych szkicach. O Kaninie pisał tak:

Była w jego twarzy szczególna niezależność człowieka, który stoi niepomiernie wyżej niż inni wokół niego. Myślałem o Helladzie – gdy utraciła ona swą polityczną niezależność, patryc­ju­sze rzymscy kupowali na targu niewolników uczonych-filozofów na pedagogów dla swych dzieci. Myślałem o filozofie, wychowanym na Platonie, Arystotelesie, Sokratesie, Pita­gorasie, wpędzonym z innymi do jakiegoś lochu czy pieczary, razem ze schwy­ta­nymi przestęp­cami, który czekał, aż wreszcie i jego – sześćdziesięcioletniego starca – ktoś kupi. Wyobrażam sobie, ile musiał przecierpieć, ile grubiańskich drwin znieść od tłuszczy, która mściła się na nim za to, że kiedyś wejdzie na pokoje patrycjuszy, w białej todze, bez łach­ma­nów pełnych robactwa.

I Kanin, ze szmatą na głowie, z łatami które naszywał własnymi rękami i które znów się prze­cie­rały, był człowiekiem, do którego czuło się ogromny szacunek, podobnym do świątob­liwego mistrza.

Wspominałem Kanina wiele lat później, gdy w zgrzebnej, przepoconej do cna koszuli  szedł przede mną za pługiem i koniem wzdłuż bruzdy  Lew Tołstoj. […] I z tego nędznego odzienia, groźnie, z głęboką powagą  świeciły spod gęstych brwi i niepodzielnie władały wszystkimi wokół oczy geniusza nie tylko sztuki ale i życia.[3]

12_1870_______7_Kanin_sm-180x300Ilja Jefimowicz Riepin (1844-1930). Kanin.
(Канин; 1870; szkic na papierze; zbiory Rosyjskiej Biblioteki Narodowej, Petersburg) 

3. Pomocnicy brygadzisty (подшишельные)13_Repin-Ilya-Burlacy-na-Woldze_03_det3_sm

Główni pomocnicy „szyszki” idą po jego prawej i lewej stronie. Na lewo od Kanina idzie Ilka-marynarz (Илька-моряк) – o nim też wiemy z zapisów Riepina na szkicach. Był on starostą grupy: kupował prowiant i wypłacał należne wynagrodzenie. Za czasów Riepina było to 30 kopiejek dziennie. W Moskwie tyle kosztował przejazd dorożką przez całe miasto, od ulicy Znamienka do Lefortowa, ok. 15-17 kilometrów.

14_Repin-Ilya-Burlacy-na-Woldze_03_det_02-768x522Z lewej: Ilja Jefimowicz Riepin (1844-1930). Głowa burłaka (Голова бурлака; 1870; szkic na papierze; zbiory Rosyjskiej Biblioteki Narodowej, Petersburg) (Бурлаки, тянущие лямку; 1870; szkic na papierze; zbiory Rosyjskiej Biblioteki Narodowej, Petersburg)

???????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????????  

4. Zadłużeni (kабальные)16_Repin-Ilya-Burlacy-na-Woldze_04_2d

 

 

 

 

 

 

 

Byli oni w stanie wydać cały zarobek już na początku drogi. Zadłużeni u reszty grupy (кабальный  to dosłownie ‘poddany’), pracowali za jedze­nie i niespecjalnie przykładali się do roboty. Widać to doskonale na przykładzie człowieka z fajką: idzie wyprostowany, wkładając w ciąg­nięcie tylko tyle siły, ile trzeba, by szleja nie spadła mu z ramion.

5. Parzygnat i wychodkowy starosta (кашевар, сокольный староста).
Rosyjski rzeczownik „кашевар”, który po polsku można oddać jako „kaszowar” pochodzi od warzenia kaszy. „Sokół”, albo „sokółka” [сокол, сокольня] to dawna nazwa statkowej latryny umiesz­czanej jako przybudówka na jednej z burt i wystającej – ze zrozumiałych względów – nad wodę.

17_Repin-Ilya-Burlacy-na-Woldze_05

Odpowiedzialnym za warzenie kaszy dla burłaków był najmłodszy z nich. Na obrazie jest to wiejski chłopak Łarka, który w zespole nie miał lekko – doświadczał na sobie czym jest „fala” (w woj­sku taki nazywany jest „kot”).

Uważając swoje obowiązki za bardziej niż wystarczające i mając ich szczerze dość, czasami demon­stra­cyjnie – jak widać – odmawiał ciągnięcia szlei.

18_Repin-Ilya-Burlacy-na-Woldze_05_det_01-768x505Z lewej: Ilja Jefimowicz Riepin (1844-1930). Łarka (Ларька; 1870; szkic na papierze; zbiory Rosyjskiej Biblioteki Narodowej, Petersburg)  

6. Partacze, chałturnicy (халтурщики)

19_Repin-Ilya-Burlacy-na-Woldze_06_3

W każdej grupie zawsze znajdą sie cwaniacy i niefrasobliwi, którzy – jeśli tylko trafia się okazja – zrzucają swoją część ciężaru na barki innych. Takim chałturnikiem na obrazie jest człowiek z kapciu­chem, czyli woreczkiem na tytoń.

7. Nadzorcy (надзирателя)

20_Repin-Ilya-Burlacy-na-Woldze_07_3

Najbardziej sumienni burłacy szli z tyłu, popędzając partaczy-chałturników.

8. Rutyniarz (косный, косной)

21_Repin-Ilya-Burlacy-na-Woldze_08_2

Rutyniarzem nazywano burłaka, który zamykał pochód. Czuwał on, aby szleje i lina holownicza nie zahaczały o kamie­nie  lub przybrzeżne krzaki. Rutyniarz zazwyczaj patrzył pod nogi i szedł osobno, aby mieć możliwość marszu we własnym rytmie. W razie potrzeby wspinał się na drzewa (na przykład po to, by zobaczyć, jaką wybrać drogę), a na statku wchodził na maszt. Na rutyniarzy wybierano osoby doświadczone, ale nieko­niecznie najsilniejsze.

9. Barka rzeczna (расшива[4])

22_Repin-Ilya-Burlacy-na-Woldze_09_2_sm

Na takich płaskodennych barkach wożono w górę Wołgi eltońską sól[5], ryby z Morza Kaspijskiego, foczy tłuszcz, żelazo z Uralu i produkty z Persji: bawełnę, jedwab, ryż, suszone owoce.

Liczba wynajmowanych burłaków zależała od tonażu załadowanego statku: średnio liczono 250 pudów[6] (4095 kg) na człowieka. Jednostka, którą ciągnęło w górę rzeki jedenastu burłaków, mogła ważyć nawet ok. 45 ton.

Kłopot mamy ze spolszczeniem nazwy. Wydaje się, że odpowiednikiem takiej barki w żegludze wiślanej była szkuta. Jednak płaski dziób nasuwa skojarzenie z galarem (ten jednak był wiosłowy i – na ogół – nie miał masztu) lub berlinką, której płaskodziobowa wersja zwana była „kogut”.
Wciąż jednak nie możemy dojść, jak by na polski przekładała się słowiańska nazwa łodzi расшива [rassziwa], pochodząca od czasownika расшивать [rassziwat’] ‘haftować’. Łódź rzeczywiście zdobiona jest pięknie (patrz pkt 15), ale stworzenie nazwy przy użyciu tego akurat wyrazu nawet przy moim poczuciu humoru nie wchodzi w grę. A „wyszywanka” to też jakoś wciąż nie to. Jakieś podpowiedzi?

10. Bandera (флаг)

23_Repin-Ilya-Burlacy-na-Woldze_10_2

Podniesiona do góry nogami bandera może świadczyć o niedbalstwie i o tym, że do sekwencji pasów po prostu nie przywiązywano wagi.

Część krytyków zauważa jednak, że odwrócona bandera w tradycyjnej sygna­li­zacji morskiej oznacza „statek w niebezpieczeństwie” i że przy interpretacji obrazu może to mieć znaczenie metaforyczne.

Są opinie, że odwrócona bandera znaczy, iż barka może siedzieć na mieliźnie, a holujący próbują ją ściąg­nąć. Uważam to jednak za tezę naciąganą: wtedy burłacy prawdopodobnie posługiwaliby się techniką pod­cią­gania na kotwicach (patrz pkt. 13); a jeśli próbowaliby pochylić kadłub na lewą burtę, wtedy kąt między liną holowni­czą a diametralną barki byłby pełniejszy.

11. Pilot (лоцман)

12. Starszy nad burłakami (водолив)

24_Repin-Ilya-Burlacy-na-Woldze_11-12_5-768x452

W hierarchii burłackiej wspólnoty były to osoby stojące najwyżej.

Pilot (trzyma ster) faktycznie dowodzi statkiem. Zarabia więcej niż wszyscy pozostali razem wzięci, wydaje rozkazy burłakom, wykonuje manewry sterem i takielunkiem, decyduje o długości liny holowniczej wydanej z pokładu.

Na obrazie Riepina pilot zapiera się ciągnąc ster – barka musi zmienić kurs, by ominąć mieliznę.

Starszy nad burłakami[7] był w hierarchii burłackiej wspólnoty osobą stojącą najwyżej. To on zawierał umowę o transport z właścicielem ładunku oraz z  armatorem barki, którego zastępował na łodzi i dzia­łał w jego imieniu. Dbał o finanse grupy, ale i odpowiadał materialnie za towary podczas zała­dunku i wyładunku. Według umowy nie miał prawa opuszczać żaglowca w czasie rejsu – pilnował bowiem bezpieczeństwa towarów, m. in. również tego, by nie zamokły. Musiał więc dbać o szczelność kadłuba, dlatego niezbędna mu była znajo­mość prac remontowych: na holowanej jednostce pełnił funkcje bosmana i cieśli.

13. Lina holownicza (бечева)

25_Repin-Ilya-Burlacy-na-Woldze_13_2

Lina holownicza miała średnicę ok. 7,5 cm, długość – ok. 200 metrów. Pilot wydawał taką jej długość, by barka mogła płynąć na odpowiedniej głębokości, zaś kąt między liną a kursem pozwalał na najbardziej efektywne wykorzystanie siły burłaków.

Do liny tej doczepione są szleje burłaków. Kiedy barkę ciągnięto wzdłuż stromego stoku, przy samym brzegu, lina była rozciągnięta na długość około 30 metrów. Na obrazie pilot ją poluzował i łódź oddala się od brzegu. Za chwilę hol znów naciągnie się jak struna – burłacy będą musieli stanąć, przezwy­cię­żyć inercję statku, a potem ciągnąć ze wszystkich sił.

W tym momencie „szyszka” zaintonuje pieśń:

I poszli, a pociągnęli,                  Вот пошли да повели,
Prawą-lewą dali krok.                 Правой-левой заступили.
Hej raz, jeszcze raz,                   Ой раз, еще раз,
Jeszcze razik, jeszcze raz…      Еще разик, еще раз…

Śpiewać tak będzie, póki grupa nie podchwyci rytmu i nie ruszy równo do przodu.

Był to jeden ze sposobów holowania barki pod prąd. Drugim było podciąganie się na kotwicach, wy­wo­żonych szalupą, a częściej tratwą, przed dziób i wybieranie (na pokładzie) przymocowanych do nich lin – 4-5 razy dłuższych i 1,5 raza grubszych.

?????????????????????????????????????????????????????????????????????

Rosyjska pocztówka z początku XX w. przedstawiająca życie na Wołdze. Na tratwie dobrze widoczna kotwica.
Druk (prawd.): Scherer, Nabholz & Co. (Шереръ, Набгольцъ и Ко.); Moskwa, 1905.

Tę pracę też wykonywali burłacy.

27______________-_______-__-_____Rosyjska pocztówka z początku XX w. przedstawiająca życie na Wołdze.[8] Wybieranie cum  Druk (prawd.): Scherer, Nabholz & Co. (Шереръ, Набгольцъ и Ко.); Moskwa, 1905.

Jedno ze źródeł[9] podaje, że trasę z Astrachania do Niżnego Nowogrodu (2172 km[10]) załadowana barka pokonywała w 2,5 – 3 miesiące. Dawałoby to ok. 24 kilometrów na dobę. Inne źródła mówią, że bur­ła­cy dziennie pokonywali średnio od 10 do 13 kilometrów na dobę. Rozbieżności w zapisach są więc ogromne.

28_MAP_Astrakhan_N_Novgorod_7_sm-768x477   

14. Żagiel (парус)

29_Repin-Ilya-Burlacy-na-Woldze_14-768x154

Żagiel podnoszony był przy pomyślnym wietrze, wtedy barkę – nawet jeśli płynęła powoli pod prąd – holować było łatwiej i lżej. Teraz wiatr jest przeciwny, żagiel jest zwinięty, a burłakom jest o wiele trudniej: nie ma mowy o długich krokach, muszą iść noga za nogą.

15. Rzeźba na barce (резьба на расшиве)

30_Repin-Ilya-Burlacy-na-Woldze_15

Od XVI wieku przyjął się zwyczaj dekorowania wołżańskich barek wymyślnymi rzeźbami. Uważano, że pomagają statkom w walce z prądem. Najlepsi w kraju cieśle-artyści zajmowali się właśnie żaglow­cami rzecznymi.

Kiedy w latach 70. XIX wieku parowce zaczęły wypierać drewniane barki, mistrzowie statkowej rzeźby rozproszyli się w poszukiwaniu zarobku. Wtedy w architekturze wiejskiej Rosji Środkowej nastąpiła 30-letnia epoka wspaniałych, rzeźbionych obramowań drzwi i okien. Później rzeźby te, wymagające wysokich kwalifikacji, ustąpiły miejsca wzorom prymitywnym, piłowanym według szablonu.

16. Barka płynąca kontrkursem

31_Repin-Ilya-Burlacy-na-Woldze_16

Po lewej stronie obrazu widoczna jest barka płynąca z prądem i pomagająca sobie żaglem, który może mieć powierzchnię nawet 100 metrów kwadratowych.

Z prądem i z wiatrem, na niektórych odcinkach rzeki, barka mogła podczas doby przepłynąć do 200 kilometrów.

17. Parowiec

Centralne miejsce obrazu zajmuje grupa ciężko pracujących ludzi. Barka jest za nimi – sprowadzona raczej do roli dopełnienia, odgrywa w całości kompozycji mniejszą rolę.

Detale z lewej i prawej strony tworzą ramy kompozycyjne w continuum czasowym.
Rzecz dzieje się w drugiej połowie XIX stulecia, wieku pary i przemysłu.
Z lewej strony jest barka żaglowa – taka jest rzeczywistość.
Z prawej strony obrazu, w dalekim planie, widać płynący parowiec.

 32_Repin-Ilya-Burlacy-na-Woldze_17

Jest on zapowiedzią, że maszyny zastąpią człowieka w najcięższych pracach, więc burłacy – i żagle – za jakiś czas znikną.
Kiedy? Daleki plan i ledwie widoczny zarys statku o napędzie mechanicznym nie daje zbyt optymistycznej odpowiedzi.

33_Riepin_Autoportret_1878Ilja Jefimowicz Riepin (1844-1930). Autoportret.
(Автопортрет; 1878; tusz na papierze; Państwowa Galeria Tretiakowska, Moskwa)

 

Tłumaczenie tekstów rosyjskich: Martyna Szoja

Rozszerzenie i opracowanie całości: Kazimierz Robak

________________________________________________________________________

[1]  Porównaj jedno z polskich znaczeń wyrazu „szyszka” lub znaczenie zgrubienia „szycha”: ‚ktoś zajmujący wysokie stano­wis­ko, dygnitarz, figura, gruba ryba’. [SJP Dor.]

[2] Szleja – rzemień służący do ciągnięcia, wiezienia czegoś, szelka. Również: rodzaj uprzęży szorowej, parciane lub rze­mien­ne pasy z postron­kami, zakładane koniowi na kark i pierś. [SJP Dor.]
Szor (w l. mn. szory) – rodzaj uprzęży, szeroki pas skórzany (albo parciany), zakładany na pierś konia wraz z pomoc­ni­czy­mi rzemieniami. [SJP Dor.]

[3] Репин, Илья. Далёкое близкое (Автобиография). Ed. elektroniczna oparta na wydaniu: Moskwa : Isskustvo, 1953.

[4] Płaskodenne barki rzeczne typu расшива używane były w XVIII i XIX wieku na Wołdze, Morzu Kaspijskim i Maryjskim systemie wodnym łączącym Wołgę z Bałtykiem i Morzem Białym. Miały długość od 32 do 53 m, szerokość 6-12 m, maszty wysokości 25-32 m, a burty wysokie na 3,2 – 3,6 m.

[5] Sól pozyskiwana ze słonego jeziora Elton, leżącego w Rosji, na Nizinie Nadkaspijskiej, niedaleko Wołgogradu, w pobliżu granicy z Kazachstanem; powierzchnia: 152 km2, głębokość nie przekracza 1,5 m; średnie zasolenie 279‰.  Dla porów­na­nia: średnie zasolenie Bałtyku to ok. 7‰, a Morza Martwego – 260‰.

[6] 1 pud = 16,38 kg

[7] Rosyjski termin водолив [wodoliw, ‘lejący wodę’] miał kilka znaczeń; obok ‘starszego nad burłakami’ były też: ‘starszy cieśla’, ‘pompiarz’ (obsługujący pompy zęzowe i pokładowe), ‘starszy bosman’.  Jego synonimy to: водолей [wodolej], водолейщик [wodolejszczik] i бусадник [busadnik], od archaicznego żeńskiego rzeczownika буса [busa], oznaczającego łódkę; czyli ‘łodziowy’.

[8] https://www.yaplakal.com/forum2/topic1489625.html

[9] С.А. Волохов, ИПФ РАН, г. Нижний Новгород. < http://igor-grek.ucoz.ru/publ/transport/burlaki/9-1-0-787 >

[10] Odległość drogowa między Niżnym Nowogrodem a Astrachaniem (przez Kazań, Samarę, Saratów  i Wołgograd) to ok. 1990 km.

_____________________________________________________________________________________________________

Kazimierz Robakpolonista, historyk, dziennikarz, żeglarz, obecnie wykładowca akademicki w USA; organizator i uczestnik pierwszej Szkoły pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego 1983-1984 na „Pogorii” (kierownik sekretariatu i nauczyciel); dyrektor i nauczyciel SzPŻ KB na „Pogorii” 2013, 2015 i 2016; redaktor i współwłaściciel www.zeglujmyrazem.com i www.periplus.pl; autor książek „Pogorią na koniec świata”, „Szkoła” i „Gibraltar: Cieśnina-Skała-Państwo”.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Tekst publikowany pierwotnie w portalu Periplus.pl
http://periplus.pl/archiwa/2592

 

(zs): Lac Léman, Conrad i …

Tego dnia, 8. maja 1895 roku, niebo od rana było pochmurne i nie zachęcało do beztroskiego spędzania czasu na jeziorze. Panna Emilie wstała wczesnym rankiem i była pełna obaw co do powodzenia propozycji przedstawionej im poprzedniego dnia przy kolacji przez przystojnego angielskiego marynarza; przystojnego, ale i doskonale konwersującego w języku francuskim.

Ona, jej mama – Madame Marie Briquel i panna Simon, w towarzystwie zapraszającego je poznanego zaledwie kilka dni wcześniej owego „angielskiego marynarza”, miały cały dzień spędzić pływając po jeziorze; po wielkim Jeziorze Lemańskim, którego wody przyciągają wzrok intensywnym odcieniem błękitu.

Madame Briquel z córką i guwernantką przebywały już drugi tydzień w pensjonacie „La Roseraie” – dużym czterokondygnacyjnym domu w ogrodzie nad rzeką Arve w miejscowości Champel-les-Bains koło Genewy (zaledwie pół godziny drogi od centrum Genewy). One również, tak jak „angielski marynarz”, przyjechały do tej miejscowości znanej i chętnie odwiedzanej dla popularnych wówczas zabiegów wodoleczniczych (hydroterapie), które to zabiegi (zaaplikowane dwa razy dziennie dla „angielskiego marynarza”) wraz z górskim powietrzem miały korzystnie wpływać na układ krążenia, układ nerwowy i ogólne samopoczucie.

1

2

 

I właśnie przypadek zrządził, że „..do ich stołu przydzielono marynarza angielskiego, który nazywa się Conrad” zapisała w swoim dzienniku Emilie i jak to przypadek – potrafi wszystko w życiu odmienić, wprowadzić na nowe tory wydawałoby się ustabilizowaną i przewidywalną  egzystencję, a marynarskie życie – pełne niepewności, rozterek przeplatanych przygnębieniem, zwątpieniem w siebie, ba nawet depresją – ożywić, nadać mu sens.

                                                                                                                                         Joseph Conrad (1857-1924)

3

 

Towarzystwo, a szczególnie panna Emilie i Conrad, szybko znalazło wzajemne porozumienie, nić sympatii. Wspólna wieczorna gra w krokieta (croquet) w pięknym ogrodzie pensjonatu „La Roseraie”, rozwijała świeżo nawiązaną znajomość. Dla Conrada była to miła okazja „poruszania” się w kulturze francuskiej, w kontakcie z kulturalną francuską rodziną z wyższych sfer.

Josephe Emilie Barbe Briquel (1875-1961)

4

 

 

Znajomość w Champel na tyle pochłaniała „angielskiego marynarza”, że w krótkim liście do bliskiej mu (również z powiązań rodzinnych) belgijskiej pisarki – zamożnej, światowej damy Marguerite Poradowskiej, którą „opuścił” nie tak dawno, bo przed kilku tygodniami – przepraszał za tak krótki list, tłumacząc się „…ale wiesz, że to nie znaczy, że Cię nie lubię”.

                                                                                                                                              Marguerite Poradowska (1848-1937)

Może marynarskie umiejętności przewidywania pogody („niebo od rana było pochmurne”), a może uskrzydlająca nadzieja na wspólną wyprawę na Lac Léman kazały Conradowi czynić stosowne przygotowania. Z samego rana udał się do pobliskiej Genewy do „łódkarzy”, jak powiedziała zaniepokojona nie najlepszą pogodą Emilie, by wypożyczyć motorówkę parową.

Szczęśliwie niebo się przejaśniło; obawy o deszcz rozwiały się, gorące słońce nie dokuczało a wiatru nie było za wiele. Conrad wrócił do pensjonatu powozem (landem), którym całe towarzystwo zabierając wikt i składany leżak dla Madame Briquel udało się  nad Jezioro Lemańskie, gdzie zastali zamówioną „ładna motorówkę parową” z dwoma ludźmi, mechanikiem i kierowcą (chauffer).

Po około pięciokilometrowej żegludze zrobili postój na kotwicy w trzcinach koło La Belotta, niewielkiej miejscowości letniskowej z małą plażą, gdzie w miłym nastroju zjedli obiad, a potem Madame Briquel odpoczywała w składanym leżaku na pobliskiej plaży; towarzyszyła jej panna Simon, gdy tymczasem Conrad z Emilie wrócił na motorówkę parową i tłumaczył zachwyconej dziewczynie, jak się steruje. Jest kapitanem, gentlemanem angielskim, płynnie rozmawia po francusku i jest w towarzystwie młodej, inteligentnej panny z wyższych sfer; cóż więcej trzeba dla kurującego skołatane nerwy przystojnego mężczyzny bez zobowiązań.

5

Kolejny cel wyprawy to położone na drugim, północnym brzegu Jeziora Lemańskiego Versoix, odległe o cztery kilometry. Potem płyną do położonego na południowym brzegu Aquirre (Anières) i jeszcze dalej do Coppet, „przemierzając jezioro we wszystkich kierunkach, goniąc małe żaglówki” – jak zanotowała w swoim dzienniku Emilie. Gwoli ścisłości to zaledwie „Petit Lac”, ale dla młodej panny zauroczonej „angielskim marynarzem” to nieistotny szczegół.

W całej wyprawie według oceny Conrada przepłynęli około 40 kilometrów. Zainteresowanie Emilie motorówką było duże, nauka sterowania, której udzielił Conrad też przyniosła błyskawiczne postępy i to takie, że Conrad – chyba za aprobatą chauffera?! – pozwolił jej sterować wracając do przystani i przybijając do pomostu! Zapewne stał tuż obok Emilie gotów w każdej chwili z ochotą przyjść z pomocą w zapanowaniu nad motorówką.

Błyskawicznie rozwijająca się znajomość i niewątpliwie wzajemna sympatia, wspólne zainteresowania, inspirujące rozmowy skłoniły Conrada do zwierzenia się młodszej o prawie 18 lat Emilie: „… byłoby to uroczo, mieć mały domek nad brzegiem jeziora i własną łódkę, żeby spędzać całe dni na włóczęgach”. Zachwycona Emilie wczuwa się w nastrój Conrada, a nawet posuwa się dalej w swoich marzeniach: „we dwoje – to byłoby szczęście, odciąć się od świata razem z tym, kogo się kocha, być huśtaną na falach przez długie godziny. Myślę, że nigdy by się to nie znudziło”.

Czyżby przykład dużej zdolności „instruktorskiej” Conrada, albo jeszcze trudniejszej do rozbudzenia wspólnej pasji do zainteresowań, odczuć?, a może chwilowe zauroczenie, no i pewność siebie podparta niedawnym ukazaniem się w druku jego pierwszej książki Almayer’s Folly.

6

 

Książki, której egzemplarz autorski z dedykacją ledwo przed miesiącem podarował poznanej w listopadzie 1894 roku młodej Jessie George; młodszej od niego o 15 lat maszynistce (typewriter) z londyńskiego City.

 

 

Jessie Emmeline George (1873-1936)

 

Również w tym samym czasie (ba, dedykacja jest z tą sama datą – 2.04.1895!) kolejny egzemplarz autorski: Almayer’s Folly podarował Margeurite Poradowskiej – „Ma chère Tante”, jak tytułował ją w ponad stu listach wysłanych w ciągu pięciu lat znajomości!

7

Zażyłość z „wujenką” była na tyle „bliska”, że nawet wuj Tadeusz Bobrowski z dalekiej Kazimierówki, już w 1891 roku widząc „co jest na rzeczy”, musiał ostrzegać zadurzonego siostrzeńca: „…Wy oboje tego nie widzicie, że tylko flirtujecie ze sobą od śmierci tego biednego Olesia (Aleksander Poradowski – zmarły w 1890 roku mąż Marguerite Poradowskiej) – a jako stary wróbel obojgu przyjazny, radziłbym wam zaniechać tej gry, która niczym mądrym nie skończy się. Babka poddeptana, i jeżeli konwolować to chyba z Bulsem (Charles Buls – brukselski adorator M. Poradowskiej)… Dajcie spokój tej rozrywce i rozejdźcie się na sucho…”.

 Tymczasem w Champel-les-Bains kolejny egzemplarz Almayer’s Folly z dedykacją autora trafił w ręce Emilie: „Pannie Emilie Briquel, której uroczy talent muzyczny i zawsze radosna obecność rozjaśniały mu nudę pobytu w Champel, książkę tę ofiarowuje jej niespokojnie wdzięczny i powolny sługa – Autor”.

 Wracając do miłej przejażdżki motorówką parową po Lac Léman, wczesnym popołudniem owej środy 8. maja 1895 roku, o godzinie czwartej po południu, wrócili pełni wrażeń do pensjonatu „La Roseraie”. Kolejne dni są dalszym rozwojem zacieśniania się przyjaźni, wzajemnego oczarowania: wspólne posiłki, potem Emilie gra na pianinie albo na skrzypcach (Emilie notuje w swoim dzienniku; „..((Conrad) lubi zwłaszcza Les Pheniciennes Masseneta, Chanson Napolitaine Saint-Saënsa, Serenadę Schuberta i muzykę Chopina”); Conrad towarzyszy jej z zainteresowaniem, podarowuje nuty do Carmen. Rozmowy o literaturze („lubi, – pisze panna Emilie,- tak jak i ja, Pierre Lotiego, poezje Victora Hugo, poradził mi, żebym przeczytała Daudeta Fromont jedne et Eisler ainé i Nabob), przypadkowe spotkania w bibliotece, w tramwaju, potem wspólne powroty do hotelu i również wspólne, zaplanowane wyjścia do miasta; długie rozmowy, spacery, gra w domino, krokiet; angielski kapitan-pisarz uczy ją gry w bilard.

Conrad nie zapomina o „wujence”. Pisze listy, obiecuje odwiedzić ją w Paryżu i w trakcie szwajcarskiej hydroterapii odwiedza ją dwukrotnie „całując w oba policzki”. Z końcem maja kończy kurację wodoleczniczą i wyjeżdża z Champel zostawiając Emilie, która pełna żalu, a może i zawiedzionych nadziei zapisuje, że „jest bardzo smutna… Uświadamiam sobie, że tracę prawdziwego przyjaciela, tak dobrego, jakiego już nie znajdę”.

Panna Emilie Briquel po otrzymaniu książki z dedykacją, przez kolejne dni doskonali swój angielski i tłumaczy Almayer’s Folly (w lipcu, po zaledwie dwóch miesiącach książka jest już przetłumaczona!).

Na początku czerwca Conrad pisze do „chère Tante” list i jest to ostatni znany list do „wujenki”; po nim w tak nad wyraz ciepłej, poufałej korespondencji następuje pięcioletnia luka; ale nie przerwa, bo wymiana listów była. Czyżby Poradowska zniszczyła korespondencję? Dlaczego?, bo coraz gorętsza znajomość rozwijała się w stronę, którą dostrzegł wuj Bobrowski?; a może dowiedziała się o Emilie?…

Korespondencja „brodatego marynarza-literata” z Emilie ożywiała się i to tak intensywnie, że panna zanotowała w swoim dzienniku: „…poznałam w tym roku w Champel p. Conrada, dużo i często o nim mówię, pisuję do niego i zdaje mi się, że go bardzo lubię (…) śnię o małym spokojnym gniazdeczku, schowanym przed światem, szczęściu we dwoje…”. Wbrew pozorom, które można by wysnuć z tak egzaltowanych zapisków, Panna Emilie – jak zauważa Zdzisław Najder – wyrosła  na żywą i energiczną osobę – jeszcze w wieku osiemdziesięciu lat jeździła po rodzinnym Lunéville na rowerze!

W połowie 1895 roku Conrad nawiązuje kolejną znajomość: z siedemnastoletnią panną Idą Knight, która „przypadła mu do serca”. Conrad poznał ją w domu pani Borroughs, matki kapitana Arthura Borroughsa, z którym – jako młodym praktykantem – zetknął się na kliprze Tilkhurst w 1886 roku. Sprawa skomplikowała się przez siostrę pani Borroughs, pannę Annette – zakochała się w Conradzie i otwarcie konkurowała z Idą.

Tych romansowych rozterek i „możliwości” było chyba za wiele (tym bardziej, że według biografa „Conrad był wobec kobiet w ogóle nieśmiały”) i Conrad zapewne z radością i ulgą skorzystał z zaproszenia dawnego przyjaciela G.F.W. Hope’a na rejs żeglarski kutrem Ildegonde na przełomie lipca i sierpnia. Świeże morskie powietrze Kanału La Manche i Morza Północnego, praca przy żaglach, linach szybko wywiałyby z głowy i z serca rozterki i niezdecydowane pomysły miłosne, flirty.

Po powrocie z rejsu Conrad jednak nadal koresponduje z panną Emilie, jednocześnie z „drogą cioteczką” Poradowską wiąże nadzieje na wspólne pisanie powieści. Święta Bożego Narodzenia 1895 roku spędza w Paryżu, zapewne widuje się z „wujenką”, ale tuż przed Nowym Rokiem wraca do Londynu.

W początku lutego 1896 roku dowiaduje się o zaręczynach Emilie z dr Edmondem  Lalitte. W tym samym czasie – czy wskutek wiadomości o zaręczynach Emilie? – Conrad proponuje Jessie małżeństwo; ślub – choćby za tydzień, dwa! Ostatecznie termin zostaje uzgodniony – za sześć tygodni. Spośród trzech, a może czterech romansów w ciągu roku, ten jeden – choć nic nie wskazuje by było to silne uczucie – dojrzał i zmierzał do ołtarza.

Spotkanie z Emilie to rozdział zamknięty, z Marguerite Poradowską spotka się dopiero za pięć lat, ale będzie to już inna rzeczywistość – domowe pielesze, żona, syn Borys.

Gwałtowny czas rozterek serca z okresu maj 1895 – marzec 1896 dobiegł końca. Ślub i w dzień po ślubie wyjazd na „miesiąc miodowy” do Bretanii, na Île-Grande, który to „miesiąc” trwał do połowy września (Jessie opowiadała „o długim miesiącu  miodowym na kutrze żeglującym przy brzegach Bretanii”; była to łódź żaglowa La Pervenche wynajmowana od kapitana Le Bras’a). Podczas miodowych miesięcy w Bretanii Conrad kończy nowelę Idioci – o żonie, która broniąc się przed stosunkiem z mężem, zabija go nożyczkami!

„A woda, jak dawniej czysta, stoi wielka i przejrzysta” i odbija w błękitnym lustrze dalekie, zaśnieżone szczyty Alp, pobliskie winnice, pola uprawne, miasta i wsie; obmywa mury Château de Chillon, rozsławionego przez Lorda Byrona w „The Prisoner of Chillon”.

To właśnie do zamku Chillon z nieodległego Vevey (w Vevey przebywał i zmarł Henryk Sienkiewicz) wybrali się parostatkiem łamiąca konwenanse swojego środowiska podrastająca Daisy i zakochany w niej dojrzały, prawie trzydziestoletni Frederick Wintebourne z opowiadania Henry Jamesa.

Z Genewy parostatkiem Winterlied wyruszył w rejs po Lac Léman Juliusz Słowacki i tu napisał wiersz „Rozłączenie”.

Do Genewy przyjechał „własną karetą zaprzężoną w dwa potężne rumaki, z opiekunem Jakubowskim, kamerdynerem Lintnerem i zasobną kiesą” młody, siedemnastoletni hrabia Zygmunt Krasiński, a Adam Mickiewicz tu tworzył liryki lozańskie (obaj poeci pływali łódka po Jeziorze Lemańskim, razem wyruszyli w Alpy na wysokogórską wędrówkę).

8          M. William Turner, Lake Geneva and Mount Blanc   (1802-1805; akwarela i tusz; 73,3 x 113,3 cm; Yale Center for British Art)   http://collections.britishart.yale.edu/vufind/Record/1669781

Joseph Conrad czterokrotnie był nad Lac Léman i zawsze zatrzymywał się  w hotelu-pensjonacie „La Roseraie” w Champel-les-Bains. Sprowadzały go tam przede wszystkim problemy zdrowotne – podagra, rozstrój nerwowy; prawie zawsze o podłożu psychosomatycznym. Tamtej wiosny 1895 roku nasilenie emocjonalnych stanów było szczególnie duże, a nałożyły się jeszcze rozterki sercowe, niezdecydowane uczucia miłosne do młodych (nawet jednej nastoletniej!) panien i dojrzałej, doświadczonej życiowo, pięknej kobiety, i wydaje się, że Lac Léman również na Conrada, wchodzącego w wiek średni miało – podobnie jak na innych poetów, prozaików, artystów – siłę „twórczego” oddziaływania.

(zs), luty 2018

____________________________________________________

Tekst w pierwotnej wersji pod tytułem „Conrad w Szwajcarii” opublikowany 6. marca 2018 w: Polska Canada Magazyn Twórczy                       http://www.polskacanada.com/zenon-szostak-conrad-w-szwajcarii/
i na stronie Facebook           https://pl-pl.facebook.com/polskacanada/ 

Marek Słodownik: Laudacja – Henryk Widera

P1740574

NAGRODA SPECJALNA KOLOSÓW ZA ROK 2017
dla
kpt. HENRYKA WIDERY

w dowód uznania niezwykłej postawy, imponującej wytrwałości oraz konsekwencji w realizowaniu życiowej pasji dla człowieka niezwykłego, którego niezależność, umiłowanie wolności oraz odwaga życia w zgodzie z samym sobą budzą głęboki podziw i stanowią wzór do naśladowania.

 

Szanowny Panie Prezydencie,

Szanowni członkowie Kapituły,

Szanowni gości i wspaniała publiczności,

kapitan Henryk Widera to postać doceniona praz Kapitułę i uhonorowana Nagrodą Specjalną, ale o tym, że jest to człowiek wyjątkowy, wie chyba każdy żeglarz. Za sobą nie ma wielkich rejsów oceanicznych, słynnych przylądków czy rekordów żeglarskich. Bo nie o rekordy i wyczyny chodzi mu w żeglarstwie. O rejsach marzył od dziecka, a żeglarstwo utożsamiał z wolnością i swobodą. Dzieciństwo spędzone na Śląsku, później praca w Zielonej Górze nie zabiły młodzieńczych marzeń i tęsknot. Cały czas tkwiła w panu Henryku myśl o żeglowaniu. Od dziecka uczył się grać na skrzypcach, nakłaniany do tego przez ojca-samouka. Pan Henryk odebrał solidne wykształcenie muzyczne, a kiedy mógł decydować o własnym losie samodzielnie, wybrał na miejsce zamieszkania Szczecin. „Bo tu wokoło tyle wody”, zwykł mawiać.

Z pasji do muzyki i miłości do żeglarstwa pan Henryk wybrnął w sposób koncertowy. Kiedy zakończył pracę zawodową jako koncertmistrz i pedagog, za odkładane przez lata pieniądze kupił niewielki jacht, który nazwał „Piano”. Żeglował na nim niebanalnie, nie po Zalewie Szczecińskim czy Jeziorze Dąbie, ale niemal od razu popłynął do Kopenhagi, a następnie do Francji. Podczas rejsu łączenie miłości do muzyki i żeglarstwa zaowocowało graniem na ulicy w celach zarobkowych. Pan Henryk jest wirtuozem skrzypiec, nic zatem dziwnego, że w ulicznym muzykowaniu odnosił niemałe sukcesy. Dzięki hojności słuchaczy mógł kontynuować żeglowanie i tak jedna pasja skutecznie przez lata wspierała tę drugą. Miał zbyt mały jacht, kupił więc nieco większy, nazwany „Gawot”. Żeglował po Morzu Śródziemnym łącząc pobyty w portach z graniem muzyki poważnej na ulicach i skwerach tamtejszych kurortów. Kiedy postanowił opłynąć całą Europę, dotarł przez Bosfor do Rosji, tam jednak musiał wyprawę przerwać. Nie ze względu na trudności nawigacyjne czy pogodowe. To rosyjscy urzędnicy zahamowali rejs. Wrócił do Polski samochodem, ale z ukochanym „Gawotem”. Uznał, że pętla nie jest domknięta, ponownie pojechał do Rosji. Zgodę na kontynuowanie żeglugi dostał od samego Putina, ale dla lokalnych urzędników było to wciąż za mało. Pan Henryk więcej zrobić nie mógł. Potrafi walczyć ze sztormami i falami, z biurokracją – nie. Wrócił do Polski morzem przez Finlandię i nawet dziwił się, że w macierzystym klubie po zakończeniu rejsu fetowany był jak bohater.

Za swoje dokonania został dwukrotnie wyróżniony podczas Kolosów w kategorii „Żeglarstwo”: za rok 2004, gdy samotnie dopłynął „Gawotem” na Wyspy Kanaryjskie, oraz cztery lata później za wspomniany już przerwany rejs wokół Europy. Na Kolosach 2008 otrzymał również Nagrodę Dziennikarzy.

Jesienią 2017 roku, podczas kolejnego rejsu po Morzu Śródziemnym, jego ukochany „Gawot” uległ wypadkowi i rozbił się na skałach u wybrzeży Prowansji. Żeglarz wyszedł z wypadku bez szwanku, ale „Gawot” wydobyty z morza i odholowany do portu, już nie. Dla pana Henryka ta strata była ogromnym ciosem, ale szybko się po nim otrząsnął i zabrał za budowę nowej jednostki – tym razem katamarana. Bo choć w tym roku kończy 88 lat, nie zamierza odchodzić na drugą emeryturę i wciąż pozostaje czynnym żeglarzem.

W trakcie swoich podróży nigdy nie rozstaje się ze skrzypcami. Wspaniała osobowość, niezrównany gawędziarz, ujmujący, ciepły oraz po ludzku dobry i mądry człowiek, a przy tym żywa legenda Kolosów: Henryk Widera, prawdziwy Henryk Żeglarz.

_______________________________

Laudacja wygłoszona przez Marka Słodownika z okazji przyznania Henrykowi Widerze Nagrody Specjalnej Kolosów za rok 2017; Gdynia, 11.03.2018r.

P1740561  P1740352

Fot. M. Słodownik