Archiwum kategorii: Artykuły

Bogdan Zahajkiewicz: Australia. „Marią” przez W i e l k ą R a f ę K o r a l o w ą. Część 4

                                       Część 4, od Cooktown do Darwin, X-XII 1977r.

BZah_1Wyjście z Cooktown było rutynowe, bez emocji. W nocy, żegluga w passacie nie stanowi problemu. Na wyspie Lizard meldujemy się tuż przed zmierzchem. Nad kotwicowiskiem góruje dość wysoki szczyt, z którego zboczy „ściekają” wąskie pasemka bujnej, zielonej roślinności, kończąc bieg na pokrytym wysokimi trawami wypłaszczeniu. W nich mają baraszkować liczne jaszczury, stąd nazwa wyspy. Przy końcu linii pasa startowego zbudowano stację naukowo-badawczą, jedną z najważniejszych na Wielkiej Rafie. Przy wyspie zanotowano obecność w wodzie, największej na Wielkiej Rafie, opisanej w fachowych czasopismach, tridachny (tridacna – rodzaj małży, przyp. red.). Po zakotwiczeniu jachtu zapadamy w szybki sen.

Od rana eksplorujemy wyspę i jej skarby. Wypoczęci i zrelaksowani, sprawdzamy trzymanie kotwicy i po szybkim śniadaniu udajemy się na brzeg. Korci wyjście na szczyt, ale na razie włóczymy się wzdłuż płaskiego brzegu. Rzeczywiście, pełno tu dużych jaszczurów, które zauważył już James Cook przepływając tędy na swoim Endavour. W rekonesansowych wyprawach na szalupach, wyszukał przejście przez barierę raf, zwane dziś Cook`s Pass. Napisał później w swoich pamiętnikach: „Prawdopodobnie wyspa jest odwiedzana przez tubylców ze stałego lądu”. Ten fakt miała później potwierdzić w tragicznych okolicznościach bohaterka tej wyspy, pani Watson. Zamieszkała na wyspie z mężem i małym dzieckiem, mając do pomocy dwóch Chińczyków. Gdy mąż wraz ze wspólnikiem popłynęli na północ łowić kraby i będące w cenie sea slags (pociski morskie o ponoć nadzwyczajnych własnościach wzmagania potencji u mężczyzn), kobieta została na wyspie.

Obraz1Sea slag – ratunek dla mężczyzn

Przez miesiąc nic się nie działo, ale któregoś wieczoru jeden ze służących wyszedł z chaty do ogrodu i przepadł bez wieści. Później, znaleziono jego warkocz na stałym lądzie, co sugerowało niechlubną śmierć w kotle. Przez jakiś czas, pozostali przy życiu biali ludzie byli pod ciągłą obserwacją tubylców, którzy w końcu wciągnęli w zasadzkę służącego. Zraniony w dwu miejscach, wierny sługa wrócił do chaty pod obstrzałem z broni palnej, prowadzonym przez bohaterską panią Watson. Zdążyli jeszcze wsadzić wrzeszczące dziecko do drewnianego korytka, którym popłynęli w morze niesieni passatem. Cała trójka, bez wyżywienia i wody, utknęła i dokonała żywota na jednej z wysepek rafy, którą nazwano od jej nazwiska (Watson Island). Dzielna kobieta, zdążyła jeszcze przed śmiercią opisać na papierowym ruloniku całą tragiczną historię. Rulonik wsadziła do blaszanej tubki. Ciała całej trójki wraz z pamiętnikiem pani Watson odnaleziono w trzy miesiące później. Przez lata, motywy ataku Aborygenów na bezbronnych ludzi były nieznane, ale w 1973 roku zagadka wyjaśniła się: kilku filmowców-dokumentalistów, odkryło na szczycie dotychczas niezauważone stanowisko kultu religijnego tubylców ze stałego lądu. Odkrywczy fakt potwierdziło Narodowe Muzeum. W takich miejscach kobiety, tym bardziej białe, nie miały prawa przebywać. Los pani Watson był z góry przesądzony. Do dziś stoi w Cooktown pomnik ku czci bohaterskiej, 21-letniej pani Watson, a w miejscowym muzeum można oglądnąć blaszane korytko, w którym bohaterowie opowieści dryfowali po morzu.

Obraz2Lizard Is. – święta wyspa tubylców

Dziś powróciliśmy do makaronu z „wonderful makerel”. Danie jak danie, tylko trzeba je dłużej obsmażać. Za to ma tę zaletę, że można pod koniec smażenia wrzucić prawie wszystko, co i tak nie jest w stanie zepsuć smaku potrawy. Najlepiej pasuje tu czosnek i cebula. Dżemu nie odważyłem się użyć, a mamy go jeszcze sporo. Pomyśleć, że dwa dni temu na łódce znajomych Ludka chrupaliśmy ciasteczka, popijając prawdziwą kawą…

W radio podano wiadomość o tajemniczym zaginięciu katamarana w północnej części  półwyspu Cape York. Tam płyną już tylko ci, którzy nie wracają do Australii. Ponieważ grasują w tych okolicach narkotykowi przemytnicy, a nawet współcześni korsarze, przy spotkaniu na morzu z innymi jednostkami lepiej jest strzelać w powietrze, czym się da i ma  na pokładzie. Ludek ma niezły arsenał pod pokładem, co nastraja bojowo, ale lepiej nie sprawdzać jego cech użytecznych. Do Cape York jest już coraz bliżej, passat staje się bardziej zdecydowany i już nie bardzo jest gdzie wchodzić do portów.

Nazajutrz wyruszam na całodzienną wyprawę z przyborami toaletowymi i aparatem fotograficznym. Na wyspie są dwa małe strumyki ze słodką wodą. Pierwszy z nich, w naszej Watson`s Bay, okazał się być pół-słonym. W wodzie po uszy przeszedłem wzdłuż jego koryta, ale w górnym biegu miał tak mętną wodę, że nie odważyłem się z niego pić. Drugiego strumyka nie znalazłem. W gorączce słońca zmuszony zostałem do zdjęcia ciuchów, ale prze- szedłem odważnie cały porośnięty trawami płaskowyż. Trawy były ostre, więc moje „podwozie” nabrało trochę kolorków. Kryjące się wśród traw węże uciekały przede mną w popłochu. Powoli zaczął mi występować na czole pot. Spod nóg wyskakiwały ogromne jaszczury i chyba mniej bały się mnie, niż ja ich. Może to była atrakcja warta zrobienia zdjęć, ale spotkanie z najstarszymi mieszkańcami wyspy nie należało w tym dniu do moich ulubionych przeżyć. James Cook musiał mieć podobne doświadczenia, choć kapitanowi Watsonowi jaszczury prawdopodobnie nie przeszkadzały. Po pokonaniu gęstwiny ostrych traw wydrapałem się na pas startowy lotniska, skąd w stałej asyście ciekawskich gadów udałem się na południowy brzeg wyspy, gdzie znalazłem śliczną zatoczkę z palmami kokosowymi. Pić chciało się mocno, więc potłukłem kilka młodych owoców. Miały mdły sok w środku. Na plaży znalazłem kilka pięknych muszli, które pasowały do mojej sporej już, kolekcji. Ludek niechętnie kibicował moim kolekcjonerskim zapędom twierdząc, że lepiej pamiętać wygląd muszli, niż je czyścić. Po takich zabiegach, wydostawał się najczęściej smród z nawet najdokładniej oczyszczonych muszli i musiałem je chować przed wzrokiem i nosem Ludka. Kapitan równie niechętnie odnosił się do traktowania jego ukochanego jachtu, jako statywu do robienia zdjęć. Otaczający go świat postrzegał, jako niekończącą się opowieść, a załoganci, jako egzotyczne obrazki warte uwiecznienia. Mając piękne i czyste egzemplarze znalezionych muszli „Mitra Mitra”, postanowiłem obejść całą wyspę dookoła. Wyspa Lizard o powierzchni tylko dziesięć tysięcy metrów kwadratowych, dała mi się wieczorem mocno we znaki, bo po drodze musiałem pokonać skalną zatoczkę, a po niej gęste krzewy, wśród których natknąłem się na świeże ślady małych stóp. Zastanawiałem się, skąd to-to przyszło i dokąd poszło. Pomyślałem o losie pani Watson. Gdyby ślady pozostawiła kobieta, to może warto by było ginąć! Zagadki nie rozwiązałem, a dalsza część wyprawy nie obfitowała w ciekawostki. Północny brzeg wyspy osiągnąłem po trzech godzinach przebijania się przez ostry busz. Robiło się późno. Zdeterminowany pragnieniem i głodem, wdrapałem się na przełaj na szczyt wyspy, gdzie wyszedłem na kopczykowany szlak wiodący w dół do naszej zatoczki. Gdy zbiegłem na dół, było już ciemno. Pozostało mi płynąć na jacht wpław, bo Ludek i tak nie usłyszałby wołania. Powalczyłem w zatoczce z dość silnym, wstecznym prądem i sam nie wiem, czy bardziej bałem się jego siły, czy też obecności rekinów. Przy łódce trzeba było długo stukać w kadłub, zanim ukazała się jego postać. Natychmiast spiłem kilka szklanek wody z sokiem. Zasnąłem nim zdążyłem sobie przygotować coś do jedzenia. Ten dzień wyczerpał limit przygód na pewien czas. Po przygodzie pozostał mi czerwony ślad opalenizny na półdupkach, chrypka od wywoływania Ludka oraz krwawe ślady na całym ciele. Rozbierałem się na słońcu, bo tak miało być wygodniej. Nie było.

Kilka następnych dni spędziliśmy na podpatrywaniu żywej rafy. Odnaleźliśmy opisywaną Tridachnę-olbrzyma, nad którą kilkakrotnie przepływaliśmy na bezdechu myśląc o tych poławiaczach pereł, którzy stracili kończyny przy nieostrożnym kontakcie z bestią. Cały podwodny świat urzekał nas nieustannie, każdego dnia. Nie było nawet czasu robić jedzenia. Świat podwodny był tak przeźroczysty i kolorowy, że najpiękniejsza tęcza na niebie musiałaby wyglądać na ubogą. Wyobrażałem sobie, że kiedyś w przyszłości, gdy będę chciał powrócić do tych widoków, nie znajdę sposobu, by odtworzyć wiernie to, co ukazywało się wtedy naszym zmysłom. Jak będę miał dzieci w przyszłości, opowiem im taką bajkę!

Oczywiście, są to cuda przyrody, ale trzeba pamiętać o zasadach: niczego, co ma czerwony lub czarny kolor albo niesamowity kształt, nie wolno dotykać. Są to pułapki, które różne gatunki zwierząt zastawiają na nieostrożnych rywali i przeciwników. Piękno sąsiaduje tu ze grozą. Szkoda, że nie mamy sprzętu do robienia zdjęć pod wodą. Czy kiedykolwiek będę umiał w przyszłości odtworzyć przeżyte emocje? A co ja tu w ogóle robię?!

Na koniec pobytu przy Lizard Island, udało mi się przekupić Ludka naleśnikami w zamian za pozostanie w tym miejscu jeszcze przez kilka dni. Dobrze się stało, bo przy bezchmurnym niebie szkwaliło dziś do 7-8°B. Kotwica trzyma dzielnie, ale wracamy do wacht kotwicznych. Prócz nurkowania, czytam teorię szachów z książki Tajemnice 64 pól. Zadanie przypomina naukę języka angielskiego. Skutki są opłakane: dostaję od Ludka rzadkie ostatnio baty, co przynajmniej kapitana wprawia w lepszy nastrój. Sam z siebie wynosi teraz po każdej wygranej partii herbatę z rumem. Przy silnym w tych dniach wietrze, trzeba po wyjściu z wody trochę pobiegać, aby nie zmarznąć.

Któregoś dnia odwiedza nas młode małżeństwo, które wpłynęło do zatoczki małym trimaranem Raili II. Przy herbacie i naleśnikach z dżemem, nawiązujemy miły kontakt. Wieczorem zaglądamy na Raili II z rewizytą. Jest to najstarszy trimaran Australii, zbudowany przez pewnego Duńczyka jeszcze w 1964 roku w Townsville.

Obraz3                                                                        Najstarszy trimaran Australii, Raili II       

Obecni właściciele jednostki pływają na niej od czterech lat. Przy musującym winie, przyjemnie oprzeć wzrok na niebieskookiej Sue. Długie włosy spięła w warkocze, a jej uśmiech był czarujący. Na wszelki wypadek sprawdzała co jakiś czas, czy się ślinimy. Hmm, przy tak przystojnym mężu jak Paul, można tylko pomarzyć i pić bez końca.

Koniec musiał jednak nadejść i nie najlepiej go pamiętam. Ludek trzymał fason do końca. Nocą chodziły silne szkwały, toteż przenieśliśmy odejście na poranek. Już w lepszej formie zerwaliśmy kotwicę i na samej genui pognaliśmy z szybkością 6 knotów. Wczesnym popołudniem stajemy przy obumarłej rafie koło wyspy Howick i rzucamy kotwicę. Trzyma nieźle, ale trzeba będzie dozorować. Ludek złapał na radio Jeffa, a ja złapałem się za szycie przecierającej się wciąż genuy. Rano uciekamy w kierunku Cape Melville, za którym, według przewodnika Lucasa, ma być dobre kotwicowisko, ale trawiaste. Będzie trzeba użyć naszej 60-kilogramowej „admirałki”, co wymaga trochę wysiłku i ostrożności. Według mapy, za cyplem leży zatopiony wrak statku. Idąc dookoła przeszkody, trzeba kluczyć między sterczącymi z wody skałkami, co przy stale rosnącym wietrze robi się nieprzyjemne. Między skałkami a wrakiem przechodzimy prawie na bezdechu. Gdy ochłonęliśmy z emocji, przy próbie postawienia bezana, zaczęło szkwaliście dmuchać ze wszystkich kierunków. Położyło nas mocno na burtę i zaczął się dziki taniec Marii. Wiatromierz pokazuje 45 knotów, czyli 9°B! Szybko stawiamy sztormowego foka, ale to nie zmienia naszej sytuacji. Dobrze, że płyniemy wzdłuż brzegu na płytkiej wodzie, bo dalej w głąb morza widać niezłe grzywacze. Skąd ta nagła zmiana przy bezchmurnym niebie?! Barometr leci na łeb i szyję. W ciągu godziny spadł o 6 milibarów. Na pełnych obrotach silnika i dzielnym foku, piłujemy niezbyt skutecznie w kierunku brzegu. Z lądu wieje jakiś dziwny spadowy wiatr, tworząc spienioną tarkę na wodzie. Daleko na zawietrznej, ciągną się po niebie wąskie pasemka cirrusówo kształcie ogromnej pajęczyny. Porozumiewamy się z Ludkiem krzykiem, bo nic nie widać i nie słychać. Co uda się podejść do brzegu, to wiatr spycha nas w morze. Trochę to beznadziejna taktyka, więc decydujemy się na kurs w linii wiatru i rzucenie „Danfortha” z dziobu. Zasugerowani przewodnikiem, jesteśmy prawie pewni, że dryfujemy, szurając kotwicą po trawie. W zasadzie nie ma gdzie uciekać, bo rafa zalega ciasno przy lądzie i trudno wierzyć, że trafiło by się fuksem w jakieś jej wąskie przejście. Decyduję się na skok  z liną asekuracyjną do wody, by sprawdzić kotwicę. I tu miła niespodzianka: dno jest muliste i ani śladu trawy! „Danforth” siedzi w mule aż po ucho na trzonie. Stoimy. Na wsiakij słuczaj, rzucamy po jakimś czasie „admirałkę”. W czasie nawałnicy przegapiliśmy prognozę pogody.

Namiary na brzeg wskazują, że nie dryfujemy. Obok nas, inny jacht walczył beznadziejnie o utrzymanie się na płytkiej wodzie, ale odrzuciło go dalej, w morze. Przez chwilę, barometr zatrzymał się na 1005 hPa, z niedawnego 1020 hPa. Wiatr zaczął siadać, ale co jakiś czas zrywał się z powrotem do ataku. Po pół godzinie barometr ruszył w górę, ale coś jakby za szybko. Nagle zrobiło się cicho i morze zaczęło się wygładzać. Znikła tarka i dostaliśmy okazję na rozglądnięcie się w sytuacji. Kotwiczymy w Bathurst Bay, naprzeciw olbrzymiego rumowiska skalnego, jak gdyby nagarniętego od strony lądu przez gigantyczny spychacz na jedną wielką kupę. Wygląda to „zimno”, ale widok jest fascynujący. Przy samym brzegu rosną rzadko porozrzucane liściaste drzewa, pomiędzy którymi pasą się dzikie konie, krowy  i owce. O mamo, ile tam łazi ton mięsa… Szybko nadchodzi noc, a z nią cisza na morzu i lądzie. Dziś nie jemy, tylko żremy. Zrobiłem makaron z grzybami. Przy partii szachów, z wypchanymi brzuchami wspominamy niedawną walkę z krótkim, ale gwałtownym sztormem. Zaliczyliśmy porywy wiatru do 62 knotów! Ludek nie pamiętał takiej wichury od lat. Wygląda na to, że najgorsze przeszło i już nie wróci. Podobno bywa tak przy przejściu z jednego układu wyżowego w drugi, gdy tworzy się lokalna depresja ciśnieniowa. W wiadomościach radiowych podano informacje o zanotowanych w naszym rejonie zaginięciach jachtów. Jeśli jakieś jachty płynęły po głębszych wodach, to szanse na przetrwanie nawałnicy miały małe.

Rano sprawdziłem kotwicę i bączkiem popłynąłem w stronę brzegu, by zaopatrzyć się w słodką wodę, do której zamierzałem się dokopać. Silny prąd zatokowy, wyrzucił na brzeg duże ilości muszli. Niektóre były wyjątkowo śliczne i z pewnością wartościowe. Wody nie znalazłem, a do dzikich koni nie odważyłem się podejść. Piasek na plaży był tak rozgrzany, że iść można było tylko w wodzie. Z nową porcją muszli wsiadam do bączka i za chwilę rozpoczyna się wczorajszy horror. Maria stoi na kotwicy gdzieś przede mną, ale wśród wodnej piany tracę ją z oczu. Szybko odmawiam „Zdrowaśki” i wiosłuję przed siebie. Oby tylko Ludek nie zamknął się pod pokładem! W pewnej chwili pęka mi jedno z wioseł i nie pozostaje nic innego, jak liczyć na szczęście. Wprawdzie nie jest tu głęboko, ale wystarczy, by po wywrotce utonąć bez śladu. Szybko ustawiam drugie wiosło w roli steru. Płynę dość prędko, ale Marii wciąż ani śladu. Gdy łeb zaczął mi w środku fiksować, nagle postawiło mnie bokiem na jakiejś przeszkodzie. Kapnąłem się, że może to być łańcuch kotwiczny i rzeczywiście, na jego końcu zamajaczyła mi sylwetka jachtu. Szybko chwyciłem za linę i już jej nie puściłem. Ledwo utrzymałem nogami Stynkę, co okupiłem starciem skóry na całej powierzchni uda. Bólu w ogóle nie czułem, ale za to darłem się, co sił w gardle. Odpowiedzi nie było, bo nie było Ludka. Ręce miałem również podrapane, ale ze strachu przybyło mi sił. Wciąż krzyczałem, wspomagając krzyk przekleństwami. Po kilku minutach wiatr nagle ucichł i zrobiło się cicho. Nad głową usłyszałem zdziwiony głos kapitana: „ Oooo, jesteś już ?”. – Jestem, k…a – odrzekłem gorzko i pozwoliłem się wyciągnąć jak worek na pokład.

Nie pamiętam, kiedy doszedłem do siebie. Zapadłem w głęboki sen, z którego Ludek wybudził mnie dopiero wieczorem. Nic nie wspomniałem o okropnej przygodzie, a on nie  wypytywał o szczegóły. Chyba zdał sobie sprawę z sytuacji, bo na stole czekał wykwintny obiad z „luksusowych” zapasów. Prognoza pogody na następny dzień przewiduje wiatr 10-15 knotów, a wieje 30 knotów. Nic niezwykłego, taki sobie zbieg okoliczności. Wiatr stopniowo zelżał, za to niebo przykryły chmury w odcieniach fioletu, różu i granatu. Do południa szyłem żagle, a potem usmażyłem trzy gary naleśników. Genua starzeje się nieodwołalnie i szyta jest prawie codziennie. Przy usypiającym gwiździe osprzętu, porządkuję wieczorem kolekcję muszli. Zaczął się weekend i w radio królują sprawozdania z gonitw konnych oraz transmisje z meczów rugby. Komunikat pogodowy raczej ogólnikowy, brak ostrzeżeń przed silnym wiatrem. Nie dowierzamy. Wiatr trzyma nas w szachu już piąty dzień. Nie umiemy sobie znaleźć miejsca na jachcie. Odsypiam zaległości, a Ludek szuka nowych kontaktów w eterze. W końcu niebo przyjęło typowy wygląd dla passatu. Weekend skończył się, a z nim niepogoda. W niedzielę wieczorem siadam na rozstresowanie do bączka i płynę w stronę brzegu. Po paru uderzeniach wioseł, kolejny raz zrywa się niespodziewanie wiatr 7-8°B. Szybko wracam, traktując sytuację jako ostrzeżenie  z Niebios. Koniec eksperymentów!

W poniedziałek, odchodzimy z zatoki na silniku. Po chwili silnik zaczyna mocno kopcić, ale chłodzenie działa. Za jakiś czas kopcenie silnika ustaje, ale coś tam mogło się w układzie chłodzenia lub wydechowym, zapchać. Trzeba będzie przeczyścić oba układy. Powraca do nas kochany passat z wiatrem 5°B. Przy wyspie Hannah meldujemy się tuż przed zmrokiem. Wyspa jest piaskowym cayem, obrośniętym mangrowcami i otoczonym wąskim pasem przybrzeżnej rafy. Na małej plaży stoi niedozorowana latarnia. Na mangrowcach odbywa się wieczorny koncert w wykonaniu biało-czarnych „gołębi Cieśniny Torresa” (Torres Strait Pigeons).

Są to jedne z najrzadszych ptaków, żyjących tylko na paru wyspach cieśniny. Tubylcy podpływają często z lądu pod wyspy i za pomocą długich kijów strącają gołębie z drzew. Ponoć są bardzo smaczne, ale pod ochroną. Tubylcy tego nie rozumieją, jeszcze są na pół-dzicy. W dzień gołębie lecą żerować na ląd, a wieczorem wracają długim pochodem na wyspy, by o zmroku oraz o świcie prezentować cudowne koncerty. Właściwie jest to niekończący się wrzask, przy którym nie sposób zasnąć. Nie spaliśmy pierwszej nocy, tylko słuchaliśmy w zachwycie. Odespaliśmy w dzień. Zdążyłem jeszcze zwiedzić wyspę, ale była dość ponura. Latarnia była już mocno zardzewiała. Kolacja dziś na słodko: mleko w proszku z brązowym cukrem, z dodatkiem dżemu i stałego zestawu warzyw, czyli czosnek+ czosnek+cebula.

Rankiem ruszamy dalej ku północy. Wleczemy się powolutku i wcale nam się nie spieszy.  Powoli kończy się Wielka Rafa, do której przyzwyczailiśmy się jak do rytmu żeglugi. Ciężko będzie się z nią żegnać, ale kiedyś musi to w końcu nastąpić, bo czekają następne etapy rejsu. Chętnie byśmy tu zamieszkali, żyli z dala od ludzi, ale byłoby to zbyt proste. Jachtów i ludzi prawie już nie spotykamy. Do Cape York zostało jakieś 200 Mm. Z pomocą silnika płyniemy na wyspę Morris, której jedyną atrakcją jest samotna palma kokosowa, kaktusy, bambusy, grób jakiegoś nurka i utworzony przez przybój śmietnik z puszkami po coca-coli. Na morzu panuje absolutna cisza i tylko przy odpływie wynurza się z wody kilkukilometrowy ciąg płytko zalegającej rafy. Widok przypomina bardziej pustynię, niż morze. Łazimy po piaskach w poszukiwaniu czegoś niezwykłego, ale poza muszlami, nie ma nic. Trwa zwykły dzień na rafie z polującymi na siebie mieszkańcami akwenu. I tak toczy się w kółko karuzela zdarzeń, dla części gatunków dość okrutna. Oglądnęliśmy fragmenty żywej rafy, ale w porównaniu do tej na Lizard Island, wydawała się być bardzo ubogą. Próbowałem się dziś uczesać, ale operacja pochłonęła kilka minut czasu oraz kilka garści włosów. Jeszcze kilka takich prób i bez trudu będę mógł chować się w piasku.

Obraz4      Obraz5                                         Na Morris Is.                                                                                    Ślady cywilizacji na Morris Is.

Ostrzygłem dziś Ludka, ale wolałbym nie podawać mu lusterka. Wystarczy, że poczuł się lepiej. Dziś zwierzył mi się, że najchętniej, to by w przyszłości chciał zostać latarnikiem albo … pastuchem! Komunikat pogody mamy na jutro korzystny. Następny etap rejsu kończy się po krótkiej i leniwej żegludze przy dużej i dzikiej wyspie Night. Gołębi Cieśniny Torresa jest tu jeszcze więcej, niż na Hannah Island. Ich wrzask jest na dłuższą metę nie do wytrzymania. Ludek usiadł po szyję w ciepłej wodzie i tak został na całą godzinę. Oby tylko kiedyś w tej pozycji nie zasnął! Próba upolowania przeze mnie kamieniem małego rekina, skończyła się dla niego wyraźną zachętą do nawiązania przyjaźni. Usilnie próbował skosztować palce moich nóg.  Widocznie nie jest tak źle z moją higieną osobistą. Na obiad zamiast pieczonych gołębi, Ludek przygotował rybki indonezyjskie z ryżem (tu słyszę podpowiedź: „… i z warzywami!”). Rzeczywiście, warzyw ci u nas pod dostatkiem!

Wieczorem, gołębie chmarami i w grupkach powracają z lądu na wyspę. Za chwilę nie widać już koron drzew, tylko wrzeszczący biały dywan. Nie da się tego słuchać, więc podnosimy kotwicę i w nocnej żegludze pokonujemy dystans do osady Portland Roads. To właśnie w tutejszej zatoczce, Krystyna Chojnowska-Liskiewicz – jak podały lokalne rozgłośnie radiowe – miała parę tygodni wcześniej atak nerek, czy coś takiego. Ewakuowano ją medycznym helikopterem, którego koszta pokrył Polak z Machans Beach, koło Cairns, pan Spychała. Po wielu latach okazało się, że był wujkiem mego przyszłego studenta i kolegi z  katowickiej AWF…  Jacht naszej żeglarki zabezpieczono na kotwicowisku do jej powrotu.

Obraz6     Portland Roads – blisko Cape York

To wszystko opowiedziała nam pani Nita Pope, mieszkająca w szklanym domu nad zatoką. Parę lat wstecz była z mężem latarnikami na Low Islet. Po przejściu na emeryturę, zbudowali w Portland Roads dom swoich marzeń, w którym mają zamiar dokonać szczęśliwego żywota. Z tarasu domu widać całą zatokę. Piękniej nie można mieszkać!

Już wieczorem po przybyciu na miejsce, odwiedzamy państwa Pope. Są ciastka, posiłek, kawa i wino. Jesteśmy w domu. Opowieści Ludka o pracy w Mongolii i Zambii wyraźnie zainteresowały gospodarzy. Za młodu, sami też włóczyli się po świecie. Pani Nita podarowała mi piękny, ilustrowany atlas muszli i pomogła skatalogować moje zbiory. Z wykształcenia była biologiem i znała się na rzeczy.

Obraz7Nita Pope zaanektowała Ludka

Samo Portland Roads położone było parę mil w głąb lądu i liczyło kilkuset mieszkańców, głównie Aborygenów i ludzi Cieśniny Torresa. Dziś żyje tam ponad sześciuset stałych  mieszkańców, którzy mają do dyspozycji szkołę, szpital z wczesną poradą medyczną, lotnisko i kilka sklepów. Lokalny język, którym w przeszłości posługiwały się różne grupy tutejszej społeczności, stopniowo uległ zapomnieniu i powoli wychodzi z użycia. W ostatniej, przed Cape York mieścinie, na stałe zatrudnionych jest około 30 kontraktowych pracowników: nauczycieli, policjantów, pielęgniarek, sklepikarzy, pracowników administracyjnych, hydraulików, etc.. W tym mini-regionie Lockhart, obowiązuje całkowita prohibicja. Handel     i wyszynk alkoholu obłożone są wysokimi karami. Tymczasem, „ życie sobie płynie jak gdyby nigdy nic, w przyrodzie nic nie ginie”. W naszej zatoczce stoi kilka domostw typu otwartego, w których mieszkają głównie emeryci. Jeden z nich zaprosił następnego dnia Ludka na krótką pogawędkę, która zgodnie z definicją trwała bardzo długo, a skończyła się po ciemku. Ludek też już słabo widział, ale był wesoły, jak nigdy. Przed snem zdążył tylko powiedzieć: „ No, ale trunki to mają tu zacne i nieoszukiwane…”.

W ciągu dnia obserwowałem z zachwytem próby upolowania przez Aborygena rekina za pomocą prymitywnego, choć pięknie rzeźbionego oszczepu. Zaprosił mnie do współpracy, ale mu zbytnio nie pomogłem. Sam też nic nie upolował, ale się tym nie przejął. Po drodze wysikał się pod siebie, coś pomamrotał i poszedł dalej do swoich zajęć. Wieczorem, podczas powrotu na Marię, z pokładu dużej łodzi wiosłowej doszły nas krzyki tubylców połączone z dramatyczną gestykulacją. Myśleliśmy, że coś się naszej łódce przydarzyło. Okazało się, że  wysiadł im silnik, a nie zabrali z sobą wioseł. Podholowaliśmy ich do brzegu, za co wsunęli nam do rąk jakiś trunek w butelce. Cuchnął normalnie, co było do przewidzenia.

Na kotwicowisku obok nas, stoi duży cementowy jacht z dwiema rodzinami i ósemką dzieci. Maluchy są bardzo żywe i jest ich wszędzie pełno. Zawojowały już pięć chat, okupują wszystkie mangowce i przesiadują u robotników budujących pomost dla małych statków handlowych, które i tak są tu rzadkością. Życie w osadzie płynie leniwie, a wszyscy znają się doskonale. Można by rzec, że jest za nudno. Z tego też powodu, zostałem zaproszony przez jednego z emerytów na kąpiel pod prysznicem i „little drinking”. Odmówiłem grzecznie kąpieli, ale drugiej oferty nie miałem siły lekceważyć. ”Little drinking” nieoczekiwanie zakończyło się jak „big drinking”. Wkrótce dołączyli ciekawscy sąsiedzi, którym musiałem opowiadać o Polsce. Opowiedzieli mi o przygodzie Chojnowskiej, która wczoraj opuściła Darwin, kierując się w stronę Afryki Południowej. Dowiedziałem się, że w Portland Roads pieniądze są potrzebne tylko wtedy, gdy wyjeżdża się na zakupy do Lockhart. Resztę potrzeb załatwia się na miejscu, według zasady: „ja mam to, ty masz tamto”. Do grona biesiadników dołączył wkrótce czerstwy, 60-letni Szwajcar, który od zawsze włóczy się po świecie w poszukiwaniu przygód. Swego czasu, dorobił się majątku w Nowej Gwinei, który lekką ręką roztrwonił przy pomocy swojej partnerki. Pozostawił sobie tylko łódź żaglową, którą rozbił na północ od Portland Roads. Obecnie, marzy o wyruszeniu w ostatnią podróż życia, po prostu przed siebie i już bez kobiety. Zajmuje się łowieniem krokodyli, choć jest inżynierem. Niestety, rozwiał w puch moje wyobrażenia o Nowej Gwinei twierdząc, że to zły i prymitywny kraj. Może tak jest gdy się tam chce żyć, ale ja planuję odwiedzić wyspę tylko w celach turystycznych. Zresztą, to melodia przyszłości i niekoniecznie do zrealizowania. Dla Szwajcara, krajem ze świetlaną przyszłością jest Brazylia. W samą porę doszedł do nas Ludek i zadbał o mój chwiejący się status. Zostałem odwieziony na Marię z zakazem jej opuszczania przed wyspaniem się. Na kolację płyniemy do państwa Pope. Podczas posiłku opowiadają, jak to się stało, że tu właśnie zbudowali dom. Po zakończeniu kontraktu latarników, prowadzili własny sklep w Port Douglas. W czasie jednej z weekendowych wycieczek, przypadkowo zahaczyli o Portland Roads i natychmiast, urzeczeni pięknem okolicy, postanowili się tu wybudować. Mieszkają z dwoma synami. Na ścianach obszernego hallu wiszą oryginalne rekwizyty tubylczej broni myśliwskiej oraz piękne kompozycje muszli. Umówiłem się z panią Pope na następny dzień, aby prowizorycznie skatalogować resztę znalezionych przeze mnie muszli. Ludka to nie rajcowało, więc wymigał się od odwiedzin potrzebą przygotowań do wyjścia z zatoki. Rano usmażyłem wielką ilość placków bez złudzeń, że coś zostanie na drogę. Ludek pałaszuje każdą ich ilość, jeśli tylko pozostają w zasięgu jego wzroku. Skończyłem szyć genuę i skoczyłem na brzeg z praniem. Przy okazji uraczyłem się kąpielą. U pani Pope siedzieliśmy nad książkami dwie godziny, co dobrze świadczyło o mojej „kolekcji”. Niektóre egzemplarze muszli oceniła, jako wartościowe. Po aromatycznej kawie, podziękowałem gospodarzom za opiekę nad nami w czasie naszego pobytu i życzyłem niekończącego się szczęścia. I oni i ja byliśmy wzruszeni tą krótką, epizodyczną przyjaźnią. Pożegnałem się też z innymi poznanymi mieszkańcami osady i za chwilę podnosiliśmy w górę kotwicę. Znowu żal odpływać, ale sezon cyklonów tuż, tuż.

Na niebie pojawiły się brzydkie chmury, wiatr siadł wyraźnie. Płyniemy pod wszystkimi żaglami przez Paluma Passage, otoczonego płytkimi rafami i płyciznami. Wiszę na salingu     i pokazuję stamtąd kierunek przeszkód. W przeźroczystej wodzie, są widoczne jak na dłoni.  Po przejściu niebezpiecznego nawigacyjnie odcinka, wypływamy na szersze wody i tam natykamy się na konwój okrętów wojennych, wspomaganych helikopterami z powietrza. Salutujemy im, a oni życzliwie odpowiadają. Jedna z mniejszych jednostek podpłynęła do nas bliżej i żołnierze pomachali rękoma. Ich obecność związana jest z aktywnością chińskich i indonezyjskich krewetkowców, które w Morzu Arafura łowią nielegalnie kraby. W tym rejonie często toczą się „wojny krewetkowe”, w wyniku których, australijska Coast Guard często rekwiruje pirackie jednostki, ale nie są one w stanie zapłacić kar. Po jakimś czasie proceder powtarza się i „wojna trwa mać”.

Po dość żmudnej żegludze, stajemy na kotwicy w Margaret Bay. Zatokę otaczają białe wydmy rozdzielone rzeką, w której mogą kąpać się krokodyle różańcowe – największe, współcześnie żyjące gady, a także największe drapieżniki rzek całego świata. Samce ważą często ponad tonę i osiągają długość ciała ponad sześciu metrów. Do tego towarzystwa dołączają rekiny, których spora liczba poluje w zatoce na makrele. Co więcej trzeba, żeby postawić człowieka na „baczność”? Niemal codziennie o tej porze roku, wielkie ławice smacznej makreli z godnym podziwu uporem, oddają się w szczęki swych oprawców.

Do położonej po drugiej stronie półwyspu, Indian Bay, wiedzie wąska perć przez bujny las drzew gumowych. Właśnie tamtędy, rankiem przedzieram się tylko po to, by uciec od monotonii życia na jachcie. Ludkowi też się to należy. W Indian Bay, w czasie II Wojny Światowej zlokalizowana była amerykańska baza wojskowa. Teraz po plaży biegają dzikie świnie i zdziczałe bydło. Palmy kokosowe obwieszone są dojrzałymi owocami, których kilka sztuk zabrałem z sobą, a kilka spałaszowałem na miejscu. Po południu wróciłem do naszej zatoki, odprowadzany przez liczne jaszczury i kilka dzików. W kraju, wkrótce rozpocznie się sezon zimowego szaleństwa, a my tutaj oddajemy się niczym skrępowanemu lenistwu na ostatnim przed Cape York kotwicowisku. Nie tylko my jesteśmy amatorami takiej formy wypoczynku. Obok nas kotwiczy na drewnianym pływadle, Harry: dziennikarz, karykaturzysta, wędkarz, wagabund. Pływa po tych wodach z dwójką pasażerów – kotem i psem, które nie potrafią bez siebie żyć. Kilka dni temu, przy silnym wietrze urwała się Harry`emu dinghy i popłynęła w siną dal. Postanowił zbić z kilku dykt nową, ale słabo mu to szło. Po drugiej stronie naszej łódki kotwiczy Victor. Pływa rybacką motorówką, jest często publikującym w wędkarskich czasopismach dziennikarzem. Wędkarstwo jest jego życiową pasją i poświęca na nią wszystkie zarobione pieniądze.

Harry waży dobrze ponad sto kilo, a Victor dobrze poniżej tej granicy. Razem wyglądają komicznie. Harry jest impulsywny i ma wybuchowy charakter. Jest żartownisiem i nie przegapia żadnej okazji, by się pośmiać – z siebie lub innych. Przed powitalną herbatką u nas, Harry udawał na swojej krypie, że żegna się z kotem i psem. Szlochając, machał do nich ręką, a te podniosły taki rwetes, że musiał wrócić i przeprosić. Potem wyrwał kotu z karku kilka kłaków sierści, które wrzucił każdemu z nas do szklanek z herbatą. Smakowało normalnie. Harry walczył na Kubie, był przez rok dziennikarzem w ZSRR. Ożenił się tam z Rosjanką, ale do szczęścia zabrakło im wspólnego języka. To wystarczyło, by się pożegnać i nie był to dla Harry`ego raj utracony.

Następnego dnia, skoczyliśmy z Harrym na brzeg po ostrygi, które powróciły do naszych łask. W drodze powrotnej podrzuciliśmy Victorowi część łupów. Smażone ostrygi były wspaniałe, ale przydałoby się jeszcze do tego mięso z dzika. Gdy nad zatoką zakłębiło się od rybitw, Harry i Victor wskoczyli na motorówkę i zabrali nas z sobą na Wielkie Polowanie. Celem był tuńczyk, jak u Hemingway`a. Atmosfera łowów też przypominała tę z książki Stary człowiek i morze. Wielki Harry stał na dziobie z rozpostartymi szeroko ramionami i wołał w kierunku morza: „no, chodź! – czekam tu na ciebie”. W wodzie coś tam się kłębiło, ale tuńczyka w tym dniu nie złowiliśmy. Podpłynęliśmy w pogoni za rybą aż pod Sunday Island. Zamiast tuńczyka, Victor wyciągnął z wody barrakudę, którą nam podarował do dania z ostrygami. Do podarunku dołączył jeszcze swoją książkę z dedykacją dla Ludka i puszkę piwa. Więcej nie miał. Harry ze swej strony, dał nam suszoną rybę, którą dostał od Chińczyków. Ci, kroją ryby w paski i moczą je przez całą noc w zaprawie z oleju sojowego z solą, octem i pieprzem. Za dnia suszą zaprawione ryby w słońcu. Obdarowani podarunkami, zapraszamy obu nowych przyjaciół na Marię. Zaserwowałem nieśmiertelne naleśniki z dżemem, aż mi się zrobiło żal Ludka, bo to jego przysmak. Potem była „pickwick tea” z rumem na pokładzie i oglądanie rozgwieżdżonego nieba.

Rano obudziłem się pocięty na całym ciele przez muchy piaskowe – drobne i czarne, latające robactwo, które zaatakowało mnie wczoraj podczas zbierania ostryg. Cena za smaczny posiłek była do zapłacenia. Ludek uniknął kary za spacer po wydmach, bo pewno „Sand flyes” znały go z Afryki. Nocą wybrał się z Harrym na ląd polować na dziki, ale wrócił z pustymi rękoma. Cały następny dzień rozdrapywałem strupki po ukąszeniach małych wampirów i kończyłem zapasy orzechów kokosowych. W południe, Harry z Victorem nałowili krabów, którymi obdarowali nas na dalszą drogę, dodając jeszcze oliwki i buraczki. Więcej z pewnością nie mieli. Odchodząc w nocy z kotwicowiska, wystrzeliliśmy białą racę na „farewell”. O północy jakaś amerykańska stacja radiowa puszcza wiązankę utworów latynoamerykańskich. Trwaj chwilo…

Próba kotwiczenia przy Hannibal Island zakończyła się rezygnacją z powodu rozkołysu i koralowego dna. Stajemy dalej na północ, przy cayu piaskowym na Bushy Island. Dmucha silny wiatr, więc kulimy ogon pod siebie i płyniemy w kierunku Escape River. Przed ujściem rzeki uciekamy głębiej w morze, a mimo to, przy zaznaczonej na mapie izobacie czterech sążni, Maria odbija się niespodziewanie od dna. Co się dzieje?! Szybko włączamy silnik i uciekamy w morze. Sprawdzam kadłub pod wodą, ale nie ma żadnych uszkodzeń. Jedynym wytłumaczeniem, był zjazd po fali w dolinę i odbicie od piaskowego dna. Zjeżyły nam się ze strachu włosy na głowach, bo jak tu ufać wskazaniom mapy?! Swoją drogą, nie są to aktualne mapy, a warunki żeglugi ciągle się tu zmieniają. Kotwiczymy w ujściu rzeki, a zaraz potem przygotowuję kraby ze wszystkim, co się z nimi nie kłóciło. Ludkowi wrócił humor i apetyt. Musiałem dorabiać naleśniki. Dla odstresowania, popłynęliśmy pospacerować po brzegu. Tworzą go czerwone, ścięte klify wyrastające z łat bielusieńkiego piachu. Dookoła rośnie soczysta zieleń i jest dużo zwierzyny. Spod nóg wyskoczył nam krokodyl, a po nim kangur. Wracamy z powrotem drogą przez głębokie błotko. W nocy rozkołys dał się nam we znaki. Sąsiedzi uciekli głębiej w rzekę pod zabudowania japońskiej firmy zajmującej się hodowlą perłopławów. Z wielu takich firm prosperujących tu przed kilkunastu laty, pozostała tylko ta jedna. Po katastrofie morskiej tankowca, rozlana ropa zatruła perłopławy, które przestały produkować perły.

Na śniadanie Ludek podsmażył schowane gdzieś głębiej naleśniki sprzed kilku dni, żeby się nie kleiły do rąk. W ciągu dnia montujemy samoster. Pod wieczór Ludek łapie w eterze radioamatora z Darwin. Niedługo tam będziemy, więc warto mieć jakiś kontakt na miejscu. Płyniemy po wodę na brzeg. Farma pereł nie robi na nas wrażenia. Sterty muszli perłowych i sztucznych pereł, nie stanowią atrakcji turystycznej. Kilka naturalnych pereł niczym nie różni się od tych sztucznie uzyskiwanych, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Japończycy „przerabiają” rocznie 150 tysięcy pereł. Dwa razy w tygodniu przypływa tu statek, który przywozi żywność i perłopławy z Thursday Island. Obok zabudowań urządzono dla małych awionetek prowizoryczny pas startowy. Na fermie pracuje czterdziestu ludzi, a wśród nich, czterech Japończyków. Wody mają tu z własnego ujęcia pod dostatkiem. Produkcja pereł polega na wprowadzeniu do wnętrza perłopława kuleczek macicy perłowej. Do jednego małża można wprowadzić bez ubocznych skutków do 30 kuleczek. Wprowadzenie jądra powyżej średnicy 9 mm jest już groźne dla stworzenia. Takie spreparowane mięczaki, trzyma się w koszach lub klatkach na głębokości wody 4-6 metrów. Przez 3-4 lata pozostawania  w wodzie, małże odkładają wokół jądra warstwę 0,8 do 1,2 mm. Po siódmym roku życia, ustaje wydzielanie macicy perłowej. Małża używa się tylko raz. Z całej produkcji, tylko 10% pereł posiada najwyższą wartość. Z tego opisu wynika, że produkcja sztucznych pereł nie jest złotym interesem. Zaopatrujemy się w słodką wodę i zwiedzamy „warsztat produkcyjny”. Nasz przewodnik, spalony słońcem Australijczyk, pracuje tutaj od 17 lat. Twarz ma pooraną spękaniami skóry i licznymi dziurami o charakterze nowotworowym. To skutek ekspozycji ciała na słońcu. Dostaliśmy wszystko, co potrzebne, ale atmosfera miejsca przypominała dawne kolonie trędowatych. W drodze na jacht, stynka nabrała sporo wody wskutek rozkołysu i trzeba się było napracować wiosłami. Trochę większego wysiłku fizycznego przydało się, bo ostatnio brakowało go na jachcie. Mocno głodni, opróżniamy michę ryżu      z indonezyjską masą rybną, po czym wchłaniamy duże ilości herbaty, która działa w tych warunkach jak lekarstwo. Na radio dowiedzieliśmy się od pewnego Tahitańczyka, że Puchalski odwiedził wyspy, co sugerowało zmianę jego planów żeglugowych.

Rankiem wyruszamy w ostatni odcinek Wielkiej Rafy, z metą na Cape York – najbardziej na północ wysuniętym cyplu Australii. Pogoda jak na zamówienie, wiatr wymarzony. To wszystko po to, aby spotęgować żal, że coś wyjątkowego kończy się nieuchronnie. Cztery miesiące żeglugi wśród gęstwiny raf i dziewiczych wysp, bajecznie kolorowy podwodny świat, przyjazny najczęściej passat i poznani na szlaku przyjaciele, nie mieszczą się w jednej ciasnej głowie. Trudno będzie w przyszłości, upchać w niej zdarzenia i zachować detale w pamięci. Może kiedyś powrócę do prowadzonych przez cały czas rejsu „suchych” notatek? Będzie to wymagało kilku butelek dobrego wina i odpowiedniego nastroju przypominającego atmosferę wyprawy. Wojtek Jacobson mówił mi w Polsce, że jeśli miałby mi czego zazdrościć, to właśnie Wielkiej Rafy, być może, ostatniego takiego miejsca na naszej planecie. W przejściu Albany Passage, ostrzeliwuję z aparatu fotograficznego najbardziej na północ wysunięty koniec Australii (Last of Australia) oraz wyspy York i Eborac. Odradzano nam tego przejścia, sugerując trasę przez Cieśninę Torresa, ale warto było zaryzykować! Faktem jest, że przy Cape York przebiega granica między zlewiskami Oceanu Indyjskiego i Pacyfiku, co skutkuje zaskakującymi anomaliami. W dwu miejscach odległych o dwie mile, można natknąć się na skrajne parametry pływowe (w jednym niska, a w drugim wysoka woda), różne wartości i kierunki prądów pływowych, etc. Kotwicę rzucamy w rozległej zatoce Frangipani Bay akurat w Dzień Zaduszny. Wracamy pamięcią do Bliskich, którzy  odeszli już z tego świata. Dziś wszystko jest na smutno, choć miejsce czarowne. Do morza wrzucam dwuzłotową monetę, by kiedyś po nią wrócić.

Obraz8Przejście przez Albany Passage

Obraz9

Cape York , last of Australia !

Obraz10

Klify koło Cape York

Po upewnieniu się, że kotwica trzyma dobrze, płyniemy na brzeg. Zbieram muszle, a Ludek podziwia wysokie kopce górujących nad skałami cypla termitier. Po naszej zatoce nie tylko my wędrujemy. Są też stadka dzików, a przy rzeczce na końcu plaży wylegują się krokodyle. To raczej wyklucza możliwość zwiedzenia sąsiedniej zatoki, Punsandbay. W planie na jutro mamy zamiar ustrzelić coś na brzegu, bo zapomnieliśmy jak wygląda mięso, nie licząc ryb. Zachwycamy się urodą zatoki aż do wieczora. Zachód słońca przypominał ten z Pearl Bay, na początku Wielkiej Rafy. W nocy Ludek łapie w eterze Jeffa i nowego radioamatora z Darwin, Neville`a. Nev poinformował Jeffa w symultanicznej rozmowie, że w Darwin prawdopodobnie popadniemy w … alkoholizm. Gorąco nas namawia do odwiedzenia jego przyjaciela w Zatoce Carpentaria, mieszkającego w miejscowości Gove. Ma to być piękne miejsce do zimowania, z ciekawymi ludźmi. Niewykluczona jest tam szansa na pracę w sezonie cyklonów, co mnie by mocno spasowało, bo jakoś, kiedyś, trzeba będzie do kraju wrócić. Ludek oczekuje zmiany załogi, choć chętni na wspólny z nim rejs albo nie mogą dolecieć do Australii, albo też wylatują z Biur Paszportowych z odmowami. To jeszcze melodia przyszłości, choć Ludek ma w kwestii decyzji większy komfort. Jak mawia, każdy człowiek powinien, jeśli chce poczuć się niezależnym kapitanem, mieć własny jacht, by pokonywać własne problemy. I to jest warunek prawdziwej wolności.

Obraz11Rozmarzony Ludek z żoną-dzieckiem-domem

Od wczesnego ranka kapitan rozkłada mapy i grzebie w locjach. W południe zapada decyzja. Idziemy do Gove! Ze strzelbą płyniemy polować na brzeg. Zwierzaki jakby czuły, co się święci i pochowały się w buszu. Gdy byliśmy bliscy rezygnacji z planów, z tyłu plaży podbiegły do nas ufnie trzy warchlaczki. Żal nam się ich zrobiło i postawiliśmy na wypróbowane dania z ryb, które jakby się pod pokładem mnożyły. Ogarnia nas nostalgia, jemy dania „z ręki”. Gitara w moim ręku brzmi dziś jak bęben. Znów uciekłem z łódki na brzeg. Tym razem, podglądałem kolibry i jakieś barwne ptaki przypominające rajskie ptaki. Nawet tu, na Cape York, widać ślady po samochodach terenowych, a na drzewach wiszą reklamówki biur podróży. Podejrzewam, że jest wielu chętnych na wyprawy akurat w te okolice. Wracając na kotwicowisko, musiałem pokrzyczeć, bo Ludek wszedł pod pokład i tam pewno, trawił ostatnią decyzję. Pod wieczór wyszedł na zewnątrz z herbatą w ręce, a gdy mnie zobaczył, przygotował jeszcze jedną. Zaopatrzyłem się w nowy zapas kokosowych orzechów, do których Ludek nadal nie umie się przekonać. Zdradził, że był czas, gdy je jadł na potęgę i od tamtej pory traktuje jak rośliny ozdobne. Już bez bólu, opuszczamy Wielką Rafę i płyniemy w kierunku zatoki Carpentaria.

                                                                                                                              Bogdan Zahajkiewicz

                                                                                                                                                    Fot. Autora

Północna część Wielkiej Rafy Koralowej

Południowa część Wielkiej Rafy Koralowej

___________________________________________________________________________________________________Bogdan Zahajkiewicz – ur. 1950 r. w Wałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach, później nauczyciel akademicki w Zakładzie Turystyki i Rekreacji; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia); w 1981roku żeglował na „Polce” z Rudą Krautschneiderem; autostopowe i rowerowe podróże po Australii,  Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, krajach nadbałtyckich.

 

 

Bogdan Zahajkiewicz: Australia. „Marią” przez W i e l k ą R a f ę K o r a l o w ą. Część 3

                                       Część 3, od Percy Island do Cooktown, 08-10.1977r.

BZah_1Wieje silny fordewind i jest spory rozkołys. Po chorobie morskiej nie ma jednak śladu, czuję się potrzebny na jachcie. Na samym foku gnamy z prędkością czterech knotów, ale w nocy, przy siadających porywach zamieniamy go na zreperowaną genuę. Dzięki temu, w południe stoimy już przy wyspie Scawfell. Wyspa jest górzysta i gęsto zalesiona, więc piesze wyprawy nie wchodzą w grę. Do tego, po polowaniu noga znów mi spuchła. Orzechy kokosowe na plaży są jeszcze niedojrzałe. Przed obiadem łapiemy na radio radioamatora z Nowej Kaledonii. Jest rówieśnikiem Ludka, a Polskę pamięta tylko z dzieciństwa. Dziś rozmawiał po polsku pierwszy raz od 30 lat! Prowadzi własny warsztat elektryczny, powodzi mu się dobrze i zaprasza nas do siebie. Dobrze jest mieć wybór, ale musimy być konsekwentni.

Z nudów chwyciłem się za porządki w kambuzie i w mesie. Dobrze zrobiłem, bo odwiedzili nas „Swagmany”. Spędzamy mile wspólny wieczór, a ja zaczynam brać udział w dyskusjach.

Są postępy, choć nie takie, jakich bym sobie życzył. Nasi goście muszą wracać do zamkniętej na czas wakacji restauracji w Sydney. Jeszcze popływają z nami w górę Rafy przez kilka dni. My opuszczamy Scawfell jutro i płyniemy na odległą o 35 Mm wyspę Goldsmith, która jest terenem Parku Narodowego. Rano zauważyłem brak moich przyborów toaletowych, które prawdopodobnie zgubiłem na Middle Percy. Szczoteczkę do zębów dostałem od Ludka, bo jemu potrzebna była tylko do celów gospodarczych. Jest okazja zapuścić brodę, ale na efekty trudno będzie liczyć, bo już parę razy próbowałem, ale bez powodzenia.

O świcie stawiamy żagle i przy dobrej „szóstce”, w mig meldujemy się przy Goldsmith Is. Wyspa jest otoczona rafami, zalegającymi przy niskiej wodzie tuż pod jej powierzchnią. Są tam niebezpieczne miejsca zaznaczone w przewodniku. Stajemy na kotwicowisku obok małej wysepki, którą Lucas opisał, jako rafę. To pierwszy błąd w przewodniku, ale nieistotny. Po południu dołączają do nas „Swagmany” i „Piegusy”. Obok jachtu wynurzają się wielkie żółwie. Podobno, w tych rejonach są przysmakiem tubylców, ale Australijczycy wprowadzili ich ochronę. Wyobrażam sobie, co myślą tubylcy, którym biali najeźdźcy wprowadzają przepisy obce ich tradycjom i kulturze. Przecież dwa wieki wcześniej musieli żywić się tym, co upolowali lub złowili w wodzie. To nie oni są zagrożeniem dla ginących gatunków zwierząt. Wygrywa argument siły, a nie siła argumentu. Przeglądamy mapę i wybieramy następny cel, którym jest wyspa Kennedy Sound. Wprawdzie niedaleko nas, na jednej z wysp można zapolować na pół-dzikie świnie, ale dostęp do niej jest nieszczególny. Ostatnio wiatr wciąż wieje z siłą 5-6° B, ale na szczęście z tego samego kierunku. Skok pływowy na tych wodach sięga nawet ośmiu metrów. Trzeba uważać i dobrze czytać tablice pływów.

Obraz1Po wystawnej kolacji wizyta na Goldsmith Is.

Z przewodnika Lucasa wyczytałem, że struktura obcokrajowców, obejmowała w 1971 roku dwa miliony Anglików, po sto tysięcy Niemców i Holendrów, 93 000 Jugosłowian, 75 000 Greków, 70 000 Włochów i 66 000 Polaków. Większość Polonii, to „stara emigracja”. Nowa jest niemożliwa. Nazajutrz wysyłam Ludka „na chałupy”, a sam zwiedzam różne części wyspy. Obok Goldsmith jest mniejsza wysepka, zagospodarowana przez jakieś biuro turystyczne. Mają tam bungalowy, lądowisko dla helikopterów i spory ośrodek z zapleczem. Nikogo nie zastałem, jeśli nie liczyć olbrzymiego warana wielkiego, który na mój widok uciekał prawie tak szybko, jak ja od niego. Rejon tej grupy wysp tworzy chroniony Park Narodowy. Gdyby Wielka Rafa była bliżej Europy lub Stanów Zjednoczonych, szybko stała by się skansenem. To chyba ostatnie miejsce na ziemi, które skutecznie broni się przed homo sapiens XX wieku. Oby jak najdłużej, bo zamierzam kiedyś tu wrócić.

Rano podnosimy kotwicę i pędzimy na Kennedy Sound z prędkością pięciu knotów. Przed wyspą Shaw mija nas australijski niszczyciel, któremu pięknie salutujemy, lecz on jeszcze piękniej nas zlekceważył. Naprzeciw naszego nowego kotwicowiska pojawiają się szpecące krajobraz zabudowania hotelowe wyspy Lindeman. Jim z Shangri-la sugeruje, by tam podskoczyć, bo to ulubione miejsce australijskich turystek. Jak twierdzi, bywają na wakacjach „chętne” i zwykle są bardzo bogate. Na kotwicowisku stoi luksusowa motorówka Avanis, którą pływa duża rodzinka z Brisbane. Tata (wujek?) jest szefem biura turystyki zagranicznej, a mama przedstawiła się, jako gospodyni domowa. Dwaj chłopcy w wieku szkolnym mają akurat dwutygodniowe wakacje, a córka właścicieli jest sekretarką. Uj, juj, juj, jaka była ładna…Chętnie bym się przesiadł na jakiś czas! Od tych państwa dowiedzieliśmy się, że Andrew Martin był reprezentantem Anglii w pięcioboju nowoczesnym na Igrzyskach Olimpijskich w Londynie, w 1948 roku. To tłumaczyło jego kunszt strzelecki. Niedawno w internecie doszukałem się wyznań żony Andy`ego, którą nagle bez słowa wyjaśnień porzucił w Anglii wraz z dziećmi i wyjechał do Australii, skąd nigdy nie wysłał nawet kartki świątecznej. W Anglii był właścicielem dwu farm. Dla byłej żony, z którą w końcu się rozwiódł, nie było jasne, dlaczego ich nagle porzucił. Podobno chciał, by rodzina dołączyła do niego na wyspę, którą zakupił od poprzednich dzierżawców za 15.000 funtów, co było w tamtych czasach sporą sumą. Dla pozostawionej rodziny pomysł był nierealny, więc związki z nią uległy zatarciu. Najstarszy syn odwiedził Andy`ego w latach dziewięćdziesiątych, ale nie umiał nawiązać z nim kontaktu. Nazwał go nawet „bastard” (łajdak). W początkowych latach pobytu na wyspie, Andy śnił o inwestycjach i sprzedaży wyspy wyimaginowanemu bogatemu Amerykaninowi, ale zakochał się w tym miejscu. Założył ogród, hodowlę zwierząt, produkował sery, a wszystko dla przepływających turystów-żeglarzy – właśnie to, co my z Ludkiem mieliśmy szczęście doświadczyć. Po naszej wizycie, Andy postawił na plaży  zadaszoną drewnianą budowlę, w której przepływający żeglarze mogli się przespać, zakupić świeże produkty za dobrowolną opłatą wrzucaną do skrzynki. O ile na początku pobytu na wyspie Andy nie stronił od alkoholu, kobiet i wizyt koleżków z Mackay, o tyle z czasem zawładnęła nim religijność, której towarzyszyła wybuchowość i nieprzewidywalność.

W 1985 roku przyjechała do Andy`ego kuzynka z Anglii, która dostrzegła w byłym podrywaczu kobiet specyficzne cechy choroby psychicznej. Ojciec Andy`ego (generał armii) był przezywany w wojsku określeniem „Mad Martin” (Głupi Martin) i być może choroba miała cechy dziedziczne. Andy zaczął traktować wyspę jak Arkę Noego na morzu win i grzechów. Gdy przeczytał w gazecie historię o Kościele Boga – chociaż do tamtej chwili nie przejmował się zagadnieniami religijnymi – owładnęło jego umysł przekonanie o swej misji. Na początku 90-tych lat zaczął upadać na zdrowiu. W 1989 roku przybyła na wyspę żeglarska rodzina Hicklingów, która wybudowała obok domu Andy`ego swój dom. Dbali o właściciela  i infrastrukturę wyspy. Ich synowie uczyli się korespondencyjnie. W tymże roku, Andy opuścił wyspę i wyjechał do Anglii, by zbawić ją przed nieszczęściem. Po śmierci księżny Diany, Andy wierzył, że ona zmartwychwstanie i z synami pojedzie z nim na Middle Percy. Gdy to się nie stało, przestraszył się, że może okazać się fałszywym prorokiem, co wiązało się z karą boską. W grudniu 2000 roku Hicklingowie poznali w Cairns 30-letniego Micka Cottera, wytatuowanego osiłka z „Irokezem” na głowie. Ten Cotter, na początku lat 80-tych mieszkał na Middle Percy kilka miesięcy z Andy`m. Rodzice Cottera opowiedzieli Andy`emu o problemach wychowawczych z synem i ten obiecał pomóc. Tak też się stało. Gdy w 2000 roku Cotter poleciał do Anglii by spotkać się z Andy`m, wywarł na niego presję sprzedaży wyspy dla siebie, w zamian za opiekę. Wrócili do Cairns razem i w kilka dni potem, Andy sprzedał Cotterowi wyspę wartą 300 000 dolarów za… 10 dolców!

Zszokowani Hecklingowie opuścili wyspę po dwunastu latach pobytu, a wprowadzili się na nią koleżkowie Cottera. Zaczął się czarny okres dla wyspy. W 2002 roku Andy poleciał do Anglii, gdzie żył w prymitywnych warunkach. Budził się w nocy z krzykiem, kopał ściany. Gdy wrócił do Australii, był wrakiem człowieka. Cotter rządził wyspą siedem lat. Na brzegu żeglarze zostawiali napisy ostrzegające przed nowym właścicielem. Zwierzęta na wyspie pozdychały, a on sam bywał częściej poza wyspą. Zostawił na niej tzw. „opiekunów”, którzy wypraszali od żeglarzy jedzenie, a nawet okradali ich. Andy przyjechał na wyspę i przez pięć dni obserwował poczynione dewastacje. W 2003 roku zmarł w domu opieki. W 2008 roku sąd orzekł, iż sprzedaż wyspy była wymuszona i nakazał Cotterowi opuścić ją. Ten wywiózł z niej wszystko co mógł, łącznie z plastrami miodu z uli. Potem mieszkał gdzieś w Azji. Wyspę przejęła kuzynka Andy`ego, Radclyffe z mężem Morrisem i odrestaurowała ją krok po kroku. Teraz znów służy żeglarzom, ale rząd uczynił z wyspy Park Narodowy z rezerwatem. Radclyffe i Hicklingowie są z pewnością rozczarowani. Tak zakończyła się smutna historia wyspy-raju, na której spędziliśmy z Ludkiem tak piękne chwile…

W kolejną rocznicę wybuchu II wojny światowej, odwiedzają nas „Avanisy”. Panowie zaglądają w każdy kąt, a panie wolą pić herbatę. Po przyjemnej pogawędce, serwuję moje naleśniki z dżemem. Na szczęście, przystawka smakuje, jednak obiadu nie będzie, bo nie mam koncepcji. Mogłaby być ryba, ale: a/ z czym?, b/z puszki czy z bloku? Przygotowałem jeszcze jedną herbatę i było O.K, a po odjeździe gości zakleiliśmy się „sweet-papką”, czyli zestawem: mleko-cukier-dżem. Ludek wzbogacił swoją rację czosnkiem, po czym stwierdził, że wyszła „całkiem ciekawa mieszanka”. Po południu uciekłem na wyspę, gdzie próbowałem uzupełnić zapasy orzechów kokosowych, ale wisiały za wysoko. Zmieniłem ambitny plan obejścia wyspy na kąpiel w wodzie z małymi rekinkami. Gdy wróciłem na jacht, zastałem uśmiechniętego i ogolonego Ludka. Pogadał przez radio z jakąś żeglarką i to był pewno   prawdziwy powód dobrego samopoczucia, które mu nieco popsułem wygrywając w szachy do zera.

Obraz2Na Kennedy Sound Ludek spalił kobiety…

W drugim dniu pobytu na Kennedy Sound, Tony i Gwen z Jolly Swagmana zaprosili żeglarzy wszystkich jachtów na pożegnalne party. Muszą już wracać do Sydney, ale liczą na ponowne spotkanie gdzieś tam, w świecie. Znalazłem zawieruszoną gdzieś butelkę koniaku i popłynęliśmy na party. Tam rozrabiał już nad miarę „Piegus”, który znów nałowił pełno ryb. Alkohol z zakąskami wjechał na pokład i zrobiło się swojsko. Na początek, na ofiarę wieczoru wytypowali mnie. Ustalili, że podwiozą mnie do jednego z hoteli i zostawią tam na kilka dni z pozytywnie ustosunkowanymi do żeglarstwa paniami, a efekty wizyty Ludek zainwestuje w doposażenie Marii. Potem skupili się na Jimie, a na końcu wzięli w obroty Ludka. Mój kapitan przyjmował delikatne zaczepki konsumując pyszne małże i ślimaki, a na koniec zaproponował następne party na małej Shangri-la. Wieczór był długi  i trwał do wczesnych godzin następnego dnia. Pożegnaliśmy kolejną załogę, a za kilka dni do powrotu szykował się Bluebird.  My przyjęliśmy kurs na Townsville.

Przed Townsville wyzwaliśmy rodzinkę „Piegusów” do regat, z metą w Nara Inlet. Po paru godzinach straciliśmy ich z oczu, a ściślej – oni nas. Wiało dokładnie w nos, więc daliśmy tyły i wróciliśmy na Lindeman Is. Osłonięci dobrze od wiatru, złapaliśmy się za przeszycie grota   i bezana. Weekendowe komunikaty pogody są bardzo skąpe, co nie zachęca do podjęcia ryzyka dłuższych przelotów. Płyniemy w kierunku Cid Harbour w dość ciasnym skupisku wysp okalających dużą Whitsunday Island. Słońce grzeje już bardzo intensywnie. Po ogoleniu hodowanej od wielu dni brody, został na twarzy jaśniejszy placek, który szybko zbrązowiał. Z brody będą nici, bo nie chce rosnąć. Poczekam na następną okazję. Wysłuchaliśmy nowej porcji wiadomości emitowanych przez radio „Wolna Europa”. Przy wstecznym prądzie czterech knotów, dmuchnęło z korzystniejszego kierunku i na komplecie żagli dołączyliśmy pod wieczór do grona dziewięciu jachtów kotwiczących już przy Cid Harbour.

Obraz3Do Townsville blisko i daleko.

Mój aparat fotograficzny odmówił współpracy, co odesłało go do części zamiennych jachtu. Teraz został mi tylko „Zenit” z obiektywem od „Fieda”. Poważnie obawiam się jakości  zrobionych zdjęć! Naleśniki z wątrobianką zakleiły nas skutecznie. Ledwo dotoczyliśmy się do koi, po czym legliśmy snem sprawiedliwych. Wczesnym rankiem uwalniam Ludka od mojej osoby płynąc „Stynką” na brzeg. Wisi tam tablica upamiętniająca przejście tym  szlakiem w 1770 roku przez Jamesa Cooka. Do plaży z polem biwakowym doprowadzono wodę, choć jak się wydaje, ostatnim, który z niej korzystał, był sam Cook. Miejsce było nieładnie zanieczyszczone resztkami pożywienia pozostawionymi przez weekendowych turystów. Na szczyt wyspy prowadziła kamienna ścieżka z wielkich skalnych bloków, na której wylegiwały się różnego rodzaju węże. Wyszukałem tęgą laskę, którą tłukłem w skały ostrzegając pełzające potwory. Schodziły z drogi niechętnie i z opóźnieniem, ale dzięki temu, po jakimś czasie osiągnąłem szczyt. Wokół mnie wynurzały się z gęstej zieleni krzewy … malin! Przełknąłem ślinę i rzuciłem się do zbierania witamin. Coś tam w głowie ostrzegało przed pomyłką, ale instynkt zbieracza był silniejszy. Dopiero ostry ból poparzonej liśćmi skóry zmusił mnie do rezygnacji z zaopatrzeniowych planów. Po czasie przypomniałem sobie, że tak właśnie wyglądają owoce „Stinging Tree”, które przy okazji są trujące. Niestety, było za późno. Lekarskim umiejętnościom Ludka nie należało zbytnio ufać, bo na każdą kontuzję stosował lizanie śliną. Jak zwierzęta, preferował „wylizywanie się z ran”. Zbiegłem na brzeg z nasilającym się pieczeniem i rosnącymi bąblami. Czułem się, jakby mnie ktoś owinął watą szklaną i wstrzyknął do krwi paraliżującą truciznę. Gdy wróciłem na łódkę, Ludek postawił poprawną diagnozę ze wskazaniem terapii opisanej wyżej, z dopiskiem: „A nie mówiłem, żeby uważać?!”. Przez kilka dni nie działało i zaliczyłem bezsenne noce. Potem również bolało, ale się przyzwyczaiłem. Turyści z Bowen zostawili mi na pocieszenie 3 butelki piwa, z których dwie wypił Ludek. Promieniał ze szczęścia, że to nie jemu przydarzył się romans    z trującym drzewem. Na radio, Jeff zaanonsował siedem nowych listów dla mnie i dwa do Ludka. W czynie społecznym szyję żagle do północy, bo to obniża poziom bólu po „malinach”. Nie mam pretensji do przyrody, bo w te maliny sam dałem się wpuścić.

Przy stałym wietrze 30-35 knotów, uciekamy na samym foku w kierunku Nara Inlet, którą osiągamy w okolicach obiadu. Świetnie chroniona zatoczka otoczona jest wysokimi wzgórzami, które pod wieczór rzucają ponury cień na wodę. Widok jak w przedsionku piekła, a wrażenia jeszcze gorsze. Nastrój grozy rozładowujemy luksusowym obiadem, czyli naleśnikami z dżemem. Przed zachodem słońca uciekłem na trudno dostępny brzeg i po blokach skalnych wdrapałem się na pobliski szczyt. Po drodze omijałem „maliny” szerokim łukiem. Na wydzielające zapach naszej lipy rośliny w ogóle nie reagowałem, a nawet potraktowałem je jak pies drzewo. Po kilku zdjęciach z widokiem na zatokę, szybko zbiegam, bo nie sprawdziłem tablic pływowych. Stynka wisiała już na cumach w powietrzu. Ponieważ jest tu teraz astronomiczna zima, zapisałem w notatkach informację o pierwszym zimowym zdobyciu Hook Peak i to bez użycia tlenu. Poparzenie znika, ale nie do wszystkich bąbli udaje mi się dosięgać językiem. Wieczorem łapiemy w eterze Edwarda Tomaszewskiego i Jeffa.  W Townsville czeka na mnie już osiem listów. Ale będzie uczta! Jeff i Jana nie dołączą do nas, bo nie dostaną urlopu. Szkoda, ale pracy trzeba pilnować. W Nara „cicho wszędzie, ciemno wszędzie i nie obaczysz księżyca”. Przespałem bez bólu całą noc. Na to konto, rankiem łapiemy się za naprawę baterii, bo zaczęły cieknąć. W ciągu dnia, po raz pierwszy na Wielkiej Rafie popadał deszcz. Pływamy po rejonie, gdzie takie zjawisko jest rzadkością. Do zatoczki wpłynęły dwa małżeństwa z Nowej Zelandii oraz Jim z Kevinem i jego żoną. Był to wystarczający powód, aby urządzić pożegnalne party dla powracających na południe załóg. Było: wino – kobiety – śpiew, a potem mocniejsze trunki. Zaczęliśmy od nauki nieoficjalnego hymnu Australii, Waltzing Matilda. Poszło nieźle i nawet Ludek się włączył. Sam się sobie z każdym  toastem dziwił, a w finale zaczął opowiadać kawał, lecz szybko się z niego wycofał. Potem były piosenki na życzenie, a jeszcze potem – palce i głowa odmówiły mi posłuszeństwa. Czyniący honory gospodarzy, Tony i Gwen, zmusili delikatnie podpite towarzystwo do zwierzeń. Poznajemy wiele ciekawych szczegółów z biografii każdego żeglarza. Gdy do głosu dopuszczono Ludka, swoją opowieść pozwolił sobie przeplatać wieloma zaskakującymi tezami, z którymi nie wszyscy byli skłonni się zgadzać. Dla większości słuchaczy, oceniał rzeczywistość poza obowiązującym powszechnie schematem. Temat rodziny, pracy, dzieci i wakacji, Ludek przerabiał w zastępczym pakiecie na własnym jachcie. Między nim a Marią nie dochodziło do konfliktów czy rozterek, bo to był rodzaj absolutnej miłości opartej na wzajemnej zależności. Każdy z jego załogantów, chcący lub niechcący, naruszał intymność związku kapitana z jachtem, po czym znikał wracając do swojego życia. A Ludek nigdy nie zdradził Marii – jego pierwszej i ostatniej Miłości. To było uczucie, a jednocześnie uzależnienie, na które stać było tylko prawdziwie wolnego człowieka. Wszyscy dyskutanci zastanawiali się tego wieczora, czy potrafiliby w imię nadzwyczajnych choćby przygód, zrezygnować we własnym życiu z uznanych i niepodważalnych wartości.

Rankiem zrobiło się pusto w zatoczce. Wszyscy odpłynęli zostawiając adresy i życzenia szczęśliwego powrotu „do domu”. My byliśmy w domu. A więc, powrót do obowiązków: naprawa baterii, szycie żagli, szachy, korespondencja, przegląd instalacji, posiłek. Na Marii Ludek miał to, o czym marzył – życie bez kłótni i pretensji o byle co i mógł robić wszystko to,  co mu się podobało. Ale sam nie chciał i nie lubił żeglować, bo potrzebny mu był jakiś człowiek. Po co?  Chyba chciał się swym szczęściem dzielić. Kiedyś zwierzył się, że różne charaktery działają na niego jak prostownik, dzięki któremu wie, jak funkcjonować.

Następnego dnia zachciało nam się na obiad ostryg. Z Ludka błogosławieństwem, wybrałem dwa największe wiadra, porządny młotek i ostry przecinak. Wiedziałem, że kiedyś przyjdzie czas na połykanie świeżych ostryg i małży, bo to przywilej morskich włóczęgów. Miało  rozpływać się w gębie, więc poczekałem na niską wodę i ruszyłem do ataku. Ostrygi nie chciały same odskakiwać od skał. Napełnienie obu wiader zabrało mi sporo czasu. Potem zdecydowałem się na posiłek. Po rozchyleniu muszli, ukazało się w środku „Cóś”: miało liczne frędzle, cuchnęło i było przyklejone do skorupy. Trudno. Odgryzłem całe i połknąłem. Fuj…, miało być niebo w gębie, a było cuchnące piekło. Porażka! Postanowiłem sprawdzić moje odczucia na Ludku: dozbierałem ostrygi do pełna i ruszyłem w drogę powrotną. Na widok obfitości w wiadrach, boss cmoknął z zachwytem, bo nawet jemu moje naleśniki zbrzydły. Gdy wszedłem na pokład, Ludek od razu złapał największą sztukę i połknął przykładnie. Mlaskał i żuł, ale nie był  zachwycony. Gdy spytałem o repetę, zasugerował koniec posiłku i poprosił o herbatę. Próbował jeszcze tłumaczyć ostrygi, że to nie czas na nie, że trzeba by we wrzątku, a potem polać dużą ilością soku z cytryny, itd. Koniec końców, bez żalu wywaliliśmy do morza całą zdobycz. Piliśmy tego dnia wyjątkowo dużo. Podejrzewam, że brakło nam wiedzy o ostrygach, bo gdy uzbierałem je na północy rafy za miesiąc, po usmażeniu z „wonderful mackerel” rozpływały się w ustach, a w pamięci zapisałem ich boski smak. Sąsiedzi nie mogli odżałować wyrzuconych ostryg i też nie wiedzieli, co sknociliśmy. Stanęło na tym, że mamy na jachcie wybór, bo japońskie rybki wciąż czekały na odkrycie.

Wieczorem skroiliśmy portki załodze Shangri –la w szachy i to do zera. W rewanżu, Kevin (bez żony) obiecał mi wizytę na „Wyspie Rozpusty”. Jednak Ludkowi odkręciły się plany i jeszcze tego samego wieczora podnosimy kotwicę i odpływamy na północ. Żegnamy Nara Inlet w ponurych ciemnościach, ale z żalem. Minęliśmy w ciszy skały z namalowanymi nazwami wizytujących tu jachtów, a potem przyjęliśmy żądany kurs. Nie chciało dmuchać, a każde zdobyte 5 mil okupowaliśmy cofką o 3 mile. Silnik uratował sytuację, a po jakimś czasie zerwał się wiatr w nos. Wdaliśmy się w bezsensowną halsówkę, licząc na odkrętkę wiatru, ale do świtu nic się nie zmieniło. Po śniadaniu (czosnek z miodem i mleko w proszku) pchnęło nas z boku i rozpoczął się wyścig z metą w mieście. Po drodze, spróbowałem zrobić na obiad kluski z wody i mąki na wodzie z przesmażoną „wonderful”. Nie było złe, ale efekt eksperymentu był marny: że kluski były twarde – to jedno, ale bez czosnku nie miały żadnego smaku. Oficjalnie, chwaliliśmy danie łykając „kluski” w całości.

Neptun chyba się na nas pogniewał, bo zerwał się sztormowy wiatr i trzeba było schować się przy wyspie Magnetic Island. Żebyśmy się w Townsville nie nudzili, po drodze rozerwało nam grota. Ponieważ klusek narobiłem pół szafy, trzeba było kontynuować eksperyment.  Potłukłem je na drobniejsze kawałki i wrzuciłem na patelnię z pięcioma smażonymi cebulami oraz głową czosnku. Nawet mi to smakowało, a Ludek spytał czy coś jeszcze zostało. Fakt, że najsmaczniejsza była cebulka, ale obiad można było zaliczyć. Nocą wyskakiwaliśmy na zmianę za potrzebą. Było kilka kolejek, a raz Ludek prosił o pośpiech.

Przy Magnetic Island stoi na kotwicy stary, wycieczkowy szkuner Argonaut II, a po plaży spacerują stare panie z parasolami nad głowami. Chodzą tam i z powrotem i nic więcej nie trzeba im do szczęścia. My dla odmiany, zjedlibyśmy coś konkretnego na obiad, wzięli prysznic i poczytali korespondencję. Jutro będzie piątek, a to oznacza, że nic w porcie nie załatwimy. Tak bywa tu w weekendy. Sama wyspa wygląda jak cmentarzysko kamieni o różnych kształtach i formach. Przy plaży widać hoteliki, wypoczywających ludzi. Sielsko i beztrosko, choć w to ostatnie trochę wątpię. Nawet tutaj ludzie mają czym się martwić, bo słońce nie dla wszystkich świeci jasno. Czekamy przy wyspie na martwą wodę aż do obiadu.

Ludek zaskoczył mnie dziś i w ramach rewanżu za wczoraj, przyrządził ryż z suszonymi, a raczej przesuszonymi rybami. Dostał je rok temu w Hobart za darmo, bo nikt nie chciał, a nawet nie mógł ich jeść. Ucieszył się na myśl o tym daniu, bo myślał, że rybki podzielą los pasty do zębów. Wiek ryb nie był znany, a były własnością indonezyjskich studentów, którzy zakupy robili kierując się głównie ceną. Duży karton tego specjału Ludek upchnął najgłębiej w przerobionym na spiżarnię kingstonie (jachtowy kibelek). W skład masy rybnej wchodziły rzeczone ryby, jakieś powykręcane na wszystkie strony stworzenia podobne do glist oraz suszone kraby. Całość dużo lepiej smakowała, niż wyglądała. Zaskoczyłem Ludka jego metodą i po pierwszym talerzu poprosiłem o dokładkę bez rybnej wkładki, ale za to z czosnkiem. Przez chwilę patrzał na mnie podejrzliwie, ale życzenie spełnił. Swoją porcję odłożył „na później”. Po południu, przepływający obok nas trimaran zameldował nam, że czeka na nas korespondencja. Skąd wiedzieli?

Łapię się za przeszycie genuy, bo wygląda już marnie. Czeka mnie parę dni pracy z żaglami. Obok plaży przy naszej wyspie, stoją zaparkowane samochody, chociaż całą wyspę można przejść wzdłuż i wszerz w pół godziny. Cywilizacja wciska się wszędzie i prawdopodobnie nieodwołalnie.

 

Obraz4Wejście w gali do ostatniego na północ miasta Rafy.

W piątek możemy wreszcie celować w martwą wodę na wejście do portu. Poszło łatwo, ale przy palach Yacht Clubu było gęsto od jachtów. Stajemy niepewnie przy miejscu ponoć już zajętym. Nie ma kogo spytać gdzie stanąć, a w porcie pusto, jakby wszyscy poumierali. Stajemy w miejscu bezpiecznym, a jutro przeholujemy jacht na wyznaczone miejsce. W kapitanacie portu usłyszeliśmy krótkie: „Monday morning”, co powtórzono przy pytaniu o korespondencję. O wszystkim miał decydować Mr. Stones. Szybko znaleźliśmy public showers i wykąpaliśmy się prawie na wylot. Potem wyskoczyliśmy na spacer po głównej ulicy, która wyglądała niewiele inaczej, niż dwieście lat wcześniej. Po ulicach włóczą się  zataczający się tubylcy (Aborygeni), Murzyni, Chińczycy – pełna egzotyka! Z plakatu zerknął na mnie Jose Felicjano, który za 60 dolarów od osoby ma w środę dać koncert gitarowy w muszli koncertowej. Mam w kieszeni niecałe 30 dolarów, więc czeka mnie podsłuchiwanie obok muszli. Ceny w sklepach astronomiczne. Interesujące mnie jabłka kosztują 20 centów za sztukę. Trzeba będzie zaglądnąć do hurtowni.

Obraz5Wreszcie Townsville, jachty i listy.

W sobotę rano sprawnie przeholowujemy się na nowe miejsce. Mr. Stones zadecyduje, czy to dobre miejsce i czy będzie drogie. Nie zdążyliśmy jeszcze ostygnąć po przeprowadzce, gdy ktoś zapukał w burtę jachtu. Jakieś młode małżeństwo nie umiało sobie odmówić wizyty na Marii. Cmokali i zachwycali się wszystkim, ale na poczęstunek nie odważyliśmy się. Wpisali się do księgi wizyt i zaprosili na swój jacht Hephzibah. Zaraz po ich wyjściu wkroczyli na jacht celnicy. Urzędowym tonem poprosili o dokumenty, zadali kilka pytań i poprosili o wizytę w ich biurze „Monday or Tuesday morning”. Najważniejsze, że nie skierowali nas na kwarantannę. Mary i Lee-Jon zapisali w naszej księdze wizyt: „Jak to miło, że można tu widzieć prawdziwych Polaków i wiedzieć, że nie wszyscy w Polsce umarli. Żeglujcie dalej bezpiecznie i nie spieszcie się z powrotem do kraju!”. Ludek skomentował to stwierdzeniem, że pośpiech jest złym doradcą i będzie się tego trzymał…

Przy kawie na pokładzie Hephzibah dowiadujemy się, że ich cementowy slup idzie na sprzedaż, bo Mary nie lubi kołysania. Za sprzedany jacht mają zamiar wyjechać do  Nowej Zelandii, gdzie chcą nabyć farmę i … zbudować nowy jacht! Trochę to niejasne, ale w końcu to tylko plany. Nasi gospodarze chwalą sobie życie w Australii, choć zmieniali pracę wiele razy. Lee grał na gitarze w klubach, był nawet kucharzem w restauracji.  Dowiedziałem się, że najtańsze bilety na Jose Feliciano kosztują 7,5 dolarów, a to już leży w moim zasięgu. Uwidim. W drodze powrotnej na Marię, ktoś wywołuje nas z pokładu stalowego kecza. Ludek rozpoznał znajomych Niemców z Sydney: Manfreda i Rosę.

Przyjmujemy ochoczo zaproszenie i odwiedzamy jacht Rosa. Inaczej nie mógł się przecież nazywać! Do rąk dali nam po piwie i kawałku pysznego ciasta upieczonego przez Rosę. Od razu pomyślałem sobie o indonezyjskich rybkach i „wonderful makerel”, ale szybko je strzepnąłem z głowy. Na szybko, opowiedzieli swoją zawiłą historię, która doprowadziła ich na koniec do Australii. Z NRD uciekli przez zasieki w Berlinie. Udało im się uniknąć śmierci.

Potem zdecydowali się na emigrację do Australii. Manfred grał w klubach nocnych, a w dzień budował Rosę. Potem podjął pracę na kolei. Z dwustoma dolarami w kieszeni, dopłynęli do Townsville, gdzie mają zamiar przebudować swój jacht. Dostali tu pracę i stoją już na dwóch nogach. Ich 13-letnia córka uczy się korespondencyjnie, ale najlepiej czuje się na wodzie. Cała rodzinka zamierza za pół roku popłynąć do Afryki Południowej, gdzie można dobrze zarobić. Za jakiś czas, wszedł na pokład Rosy stary niemiecki kapitan Hans Renz.

Miał ponad 80 lat, był Pierwszym Oficerem na Darze Pomorza, gdy ten pływał pod duńską banderą. Potem pełnił funkcję kapitana na jednej ze słynnych pięciu brygantyn, zbudowanych w 1922 roku w Niemczech. Przewozili guano z Chile do Australii. Żaglowce te miały być super-nowoczesne, jak na tamte czasy, jednak drogę z Hamburga do Sydney pokonywały w 124 dni. Starszy brat Hansa był kapitanem z jeszcze dłuższym stażem i bujniejszym przebiegiem służby. Podobno wciąż żył i cieszył się wybornym zdrowiem. Hans opowiadał dowcipnie i ze swadą różne historyjki i dykteryjki żeglarskie, mieszając słowa angielskie z niemieckimi. Opowiedział, m.in, o pewnym lekarzu, którego miał na pokładzie swego czteromasztowego żaglowca Priwall. Ten, układał lekarstwa według nazw chorób przyporządkowując im odpowiednie liczby. Każdego, kto do niego przychodził po poradę, pytał, jaki numer mu dolega. Gdy była to np. 14-tka, stwierdzał, że już nie ma tego numeru na stanie, na co chory proponował zestaw 6 + 8 lub inną kombinację…

Gdy Ludek na koniec wizyty zaproponował zaokrętowanie kapitana na rejs do Cairns lub Cooktown, oczy dziadka zaświeciły się i obiecał, że spróbuje pokonać ostatnią przeszkodę, czyli własną żonę.

Obraz6Hans Renz – żywa historia.

Zostaliśmy zaproszeni na spotkanie przy piwie z muzyką w wykonaniu Manfreda. Rano mieliśmy ich wszystkich wizytować na Marii. Wyskoczyliśmy przed snem do publicznej łaźni na jeszcze jedną kąpiel w słodkiej wodzie. Trwała pełne dwie godziny. Następnego dnia pod wieczór, zachodzimy na Rosę. Manfred wyciągnął cytrę, na której grał walce, tanga i przedwojenne kawałki (np. Lilli Marleen). To był prawdziwy koncert. Strasznie się rozmarzyłem, Ludek też był pod wrażeniem.

W poniedziałek Ludek wyszedł załatwiać formalności, a ja przygotowałem lepszą wersję obiadu, chociaż z tych samych składników. Po powrocie kapitana, dodałem kupionej kapusty, skrawków szynki (za jednego dolara kilogram!) i świeżej mąki. Jabłka też kapitan kupił, ale nie wrzuciłem do gara, bo to by była prowokacja… Pan STONES okazał się być panem Stonesem i nie musimy się przenosić. Listy gdzieś tam utknęły, ale nazajutrz mają już być w naszych rękach. Pozostajemy głównymi okupantami łaźni publicznej.

Nazajutrz Ludek chwycił się za przegląd silnika, a ja udałem się do kapitanatu po należne listy, a potem na zwiedzanie miasta. Zaplanowałem metodą małych kroczków, że siądę sobie gdzieś w parku z tanim lodem w ręce i powoli będę trawił plotki z Polski. Plany planami, a listów nadal nie było! Podobno pan, który wiózł te listy do portu, dostał ataku nerek (?!) i to zamknęło sprawę na teraz. Ze złości wlazłem pod zimny prysznic i pokrzyczałem sobie na siebie i na Australię. Potem poszedłem do starej części miasta z jeszcze starszym dworcem kolejowym, który wybudowano w 1912 roku. Rozkład jazdy obejmuje linie do Cairns, Mount Isa, Bowen i kilku małych miejscowości. Na torach stoi śliczna ciuchcia retro z fikuśnymi wagonikami w XIX-wiecznym stylu. Trochę zmęczony, siadam na krawężniku przy mocno zapuszczonym cmentarzu. Prawie natychmiast wynurzył się z bocznej uliczki radiowóz z policjantami. Spytali „skąd” i „dlaczego”, a potem przeprowadzili krótki test na narkotyki. Musiałem wyglądać na zbyt nieobecnego, jak na australijską normę. Na wszelki wypadek, dałem do sprawdzenia torbę z nieaktualną legitymacją studencką. To wystarczyło i zaraz usłyszałem przeprosiny, choć nie musieli tego robić, bo to ich praca. Powiedziałem, że to ich obowiązek, tak samo, jak mój siedzieć na krawężniku i uczyć się języka angielskiego. Pokiwali twierdząco głowami i szybko odjechali. Pomyślałem, że policjant, to ostatni zawód moich marzeń. Za chwilę wrócili i spytali, czy potrzebuję podwózki do centrum. Po chwili zaprosili mnie na piwko do baru. Sami, pili colę. Zaproszenie dostałem wyłącznie przez fakt, że nie widzieli jeszcze w Townsville polskiego turysty siedzącego na krawężniku ulicy przy cmentarzu… Pogadaliśmy o Polsce i Australii.  Z rozmowy wyczułem, że wolą mieszkać tutaj. A poza tym: czy ja wyglądam na narkomana?! W drodze powrotnej wziąłem kolejny zimny prysznic i wróciłem na łódkę. Ludek skończył przegląd, a makaron skisł bezpowrotnie, co oznacza, że dziś znów będą naleśniki. W środę wyrwałem z rąk urzędasów listy, choć dwa razy odwiedziłem kapitanat i dwa razy Pana Stonesa. Wieczorem, przy lampie naftowej z naleśnikami w ręce i gorącą herbatą, zaczęliśmy połykać treść korespondencji z kraju. Paczka z uczelni poinformowała mnie szczegółowo na 26 stronach (!) o swoich wakacyjnych przygodach. Czytanie było ucztą i trochę zrobiło mi się żal, że robili to wszystko beze mnie. Podejrzewałem jednak, że oni woleliby być na moim miejscu. Cały następny dzień przesiedziałem na Marii trawiąc ponownie treść listów. Ludek poszedł „na chałupy” i na miasto, skąd przywlókł dużo taniej wątroby, którą natychmiast przerobiłem na niby-rosół, niby-drugie danie, które z kolei – szybko znikło. Manfred i Rosa naturalizowali się na Australijczyków, co podnosi ich społeczny i prawny status. Zasłużyli na to swoim życiem i tym, co przeżyli w drodze do tutejszego raju.

W nocy nie szło zasnąć, bo pękł filtr zbiornika ropy i ta do rana spływała do zęzy. Trzy godziny gruntownego klaru należało się Marii, choć 13 dolarów spłynęło bezpowrotnie. Po porządkach przyszła kolej na zakupy i uzupełnienie paliwa. W tym dniu zdążyliśmy jeszcze uzupełnić i wysłać do Polski korespondencję. Mamy świeżą mąkę, która smakuje jak mąka i dwa kilo dość marnych jabłek. Po kąpieli wpadamy na Rosę na zwyczajowe plotki. Australia wciąż debatuje na temat rekonstrukcji Darwin po cyklonie „Tracy” w 1974 roku. Na określenie siły wiatru zabrakło w tamtym dniu skali. Mogło dmuchać nawet do 300 km/h! Właśnie tam chcemy dopłynąć… Darwin liczy sobie obecnie 40 000 mieszkańców i jest stolicą Terytorium Północnego. Od Johna Mattesitch`a dostaliśmy kontakt na szefa „Darwin Reconstruction”, co może okazać się sporą korzyścią na sezon cyklonów w tym mieście. Jeśli do tego dołożyć kontakt na drugą osobę Terytorium w postaci zięcia Hansa Renza, to miasto może okazać się całkiem ciepłą przechowalnią przed dalszymi etapami rejsu. W dzień targowy (sobota), Rosie zabiera nas na zakupy do dużej hurtowni warzyw. Za „ludzkie” pieniądze doposażamy Marię w czosnek, cebulę i kapustę oraz inne zielone drobiazgi. Rosa i Manfred marzą o skończeniu budowy jachtu, a potem liczą na szczęście w rejsie dookoła świata. Z australijskimi papierami i optymizmem życiowym, pracę znajdą wszędzie. Podobno w Afryce Południowej zarabia się najłatwiej. Z Rosy zabieramy do nas Hansa na pożegnalną wizytę. Otwieramy „Napoleona” i wsłuchujemy się w barwne opowieści starego szypra. Wiek zrobił już z nim swoje, ale w środku małej postaci krew wciąż szybko krąży. Wpisuje się nam do Księgi Wizyt i mojego dziennika podróży. Niestety, z nami nie popłynie, bo żona nie pozwoliła. Tyle lat go w swoim życiu nie widziała, że nie chce przegapić ostatnich chwil. Muszą się strasznie kochać! Robimy jeszcze ostatnie zdjęcia pamiątkowe i odwożę żywą historię światowego żeglarstwa na brzeg. Hans poprosił o możliwość powiosłowania. Słabo już mu szło, ale cieszył się, jak dziadek na widok ukochanego wnuczka. Jego – choćby nawet krótki – pobyt Marią na morzu mógłby być ryzykowny. Nim wysiadł z łódki, objął mnie serdecznie i powiedział: „ Życzę ci wielkiej przygody w życiu i przedłużenia historii żeglarstwa o następne 100 lat!”. Hans Renz pomachał mi z brzegu ręką na pożegnanie i zrobiło mi się żal chwili nie do odtworzenia w przyszłości.

Obraz7Pożegnanie z Wilkiem Morskim.

Manfred i Rosa zaprosili nas na pożegnalne spotkanie. Na sam początek, Manfred zaproponował nam wysłuchanie swoich ulubionych kawałków granych na cytrze. Grał ślicznie, a ja w myślach wyobrażałem sobie atmosferę koncertów w kafejkach i klubach nocnych Sydney, Brisbane i innych miasteczek. Gospodarze dzielili się z nami nadziejami i troskami o los ich rodziny, ale nie wątpili, że gdzieś na żeglarskim szlaku, jeśli nawet nie spotkamy się, to będziemy miło siebie wspominać. Bardzo chciałem aby ich plany powiodły się. Na koniec spotkania otrzymujemy od Rosy wspaniały tort. I jak tu o nich zapomnieć?

Sezon cyklonów zbliża się powoli, ale nieodwołalnie. Nowe dni przynoszą nowe troski, ale też i wspaniałe przeżycia. Rano czyścimy i odkażamy zbiorniki wody pitnej, uzupełniamy je do pełna i napełniamy puste kanistry. Na morzu każda ilość słodkiej wody ma cenę złota. Jeszcze podłączamy zbiornik ropy z ominięciem zepsutego filtra i o 07:00, rano, odchodzimy w morze. Natychmiast zrywa się dobra „piątka” i jest okazja sprawdzić nowo przeszyte żagle.

Obraz8Rezerwat tubylców Great Palm Is.

Szybko meldujemy się przy wyspie Great Palm, ale grot rozerwał się poza szwem. Będzie robota, a tu zaczęło po raz pierwszy regularnie padać. Do tego doszły silne porywy wiatru, toteż powracamy do wacht kotwicznych, mimo, że jesteśmy dobrze osłonięci. Żagle starzeją się i czeka je naturalna śmierć, bo ileż razy można je przeszywać? Jednym z głównych ambicji żeglarskich Ludka było opłynięcie globu na jednym komplecie żagli. Szanse na to są marne, ale nowy komplet szyper kupi tylko w ostatecznej potrzebie. Na razie, czekamy na korzystną prognozę pogody, bo najbliższa wyspa Fitzroy czeka na nas w odległości 120 mil. W passacie SE, kierunki wiatru z NE i N są raczej rzadkością i ta rzadkość akurat nas dopadła. Jest okazja pojeść bez przeszkód. Jeśli Ludek oczekiwał na moją chorobę morską, to srodze się zawiódł, bo to już mnie nie dotyczy. Skończyły się dumne parady Ludka po pokładzie z papierem toaletowym w ręce. Teraz zamieniły się w rywalizację przy posiłkach. Zżeramy sprawiedliwie (czyli po pół) tort oraz wciąż świeże liście kapusty z rybą. Ludek dokupił kilka puszek ryby, które mimo dużej przeceny, traktujemy jak towar luksusowy. Rzeczywiście, ich smak znacznie różni się od „wonderful makerel”, których znaczne zapasy jednak powoli kurczą się. Niektórych egzemplarzy nie odważamy się sprawdzać. Ludek nie jada tylko żółtej pleśni, którą – w odróżnieniu od zielonej – uważa za niekoniecznie zabójczą, ale raczej bezużytkową. Spróbowaliśmy sprawdzić przydatność znalezionego przy porządkach w zęzie avocado, które przechowało się zapomniane w jednej z grodzi zęzy. Mimo, że skórka owocu była nienaruszona, to zapach wnętrza nie zachęcał do spożycia.  Po paru godzinach pozbyliśmy się wątpliwości i potraktowaliśmy avocado, jako dodatek do warzyw. Dostaliśmy je od Leona w Mooloolaba…

Po dwu dniach pogoda w miarę ustabilizowała się, chociaż ciężkie ołowiane chmury wciąż gnają po niebie. Szkoda nam czasu, bo sezon cyklonów zbliża się nieubłaganie. Korzystając z baksztagowego kursu, płyniemy dalej. Stawiamy tylko grota, a i tak płyniemy przy 4°B z prędkością sześciu węzłów. Dla Marii wystarczy, a więc i nam pasuje. Po ostatnich burzliwych dniach, łódka kołysze się jak zwariowana, ale mnie to już nie rusza…

Dziwne, ale mimo bliskości równika, wciąż używamy nocą kufajki. Fale przelewają się przez rufę i mamy przemoczone ciuchy. Wieczorem stawiamy foka i zanosi się na nowy rekord dobowego przelotu Marii. Zabawę psują częste i gwałtowne szkwały z silnym opadem, zupełnie jak na złośliwym Tasmanie. Nad ranem, podczas mojej wachty zaliczam oberwanie chmur. Ludek nawet nie wstał. Czyżby doszedł do wniosku, że można mi ufać?

Dzisiejszy przelot, to 120 Mm. Nieźle. Wyspa Fitzroy jest istotnym punktem nawigacyjnym Wielkiej Rafy, bo leży przy ważnym  jej przejściu. Jedna z dwu latarni ma zasięg 28 Mm. Wyspa jest zielona i piękna, nadaje się na utworzenie atrakcyjnego kurortu. Australijczycy planują zbudować na niej hotele i to nie jest najlepsza wiadomość dla żeglarzy. Syn latarnika odwiedził nas na plaży i zaprosił na wieczorną kawę. Korzystamy z zaproszenia i wspinamy się na 300-metrowe wzgórze z latarnią. Budowla wygląda jak laboratorium. Zwiedzamy wnętrze, a następnie siadamy do stołu z poczęstunkiem: piwem, serem, kawą, ananasem i ciasteczkami domowej roboty. Latarnik chwalił sobie lekką i łatwą pracę. Latarnię obsługuje generator o mocy 3 kilowatów. System zabezpiecza rezerwowy generator prądu i solidny zestaw baterii akumulatorowych. W razie awarii, włącza się sygnał dźwiękowy podłączony do mieszkania latarnika. Jego praca ma charakter kontraktowy. W wolnym czasie rodzina remontuje stalowy kecz, który odkupili od małżeństwa z Cairns, dla którego była to droga skarbonka bez dna z przeznaczeniem na zamieszkanie. Córka i syn latarnika uczą się korespondencyjnie, co tu na Rafie nie jest rzadkością. Planują udać się za trzy lata w długi rejs. I tym razem żal się żegnać. Może się gdzieś spotkamy?

W ostatni dzień września, słaby passat gna nas z siłą 3°B w stronę Low Island.

Obraz9Atol Low Islet.

Zmieniamy system wacht na 2-godzinny. Jest szansa na osiągnięcie wyspy przed nocą, co pozwoliłoby wygodnie pomanewrować w otaczającej wyspę lagunie. Dojadamy naleśniki i stawiamy wszystkie żagle, uzbrajając genuę spinakerbomem. Teraz gnamy jak do pubu. Szybko ukazują się dwa paski wysp atolu. Większa z nich porośnięta jest mangrowcami, a mniejsza tworzy cay piaskowy, na którym stoi latarnia i niskie zabudowania mieszkalne.

Przy brzegu kołysze się brzydki stateczek. Mangrowce wystają z wody, jakby je ktoś zasadził, a na cayu, uginają się obwieszone owocami palmy kokosowe. Jest też namiastka domowego ogródka. Laguna zapewnia świetne schronienie, a przeźroczysta woda kusi do kąpieli. Widok pływających w niej małych rekinów nie nastraja zachęcająco. Wrzask kolonii ptaków w mangrowcowym lasku usypia po sutej kolacji. Na dobranoc, gram na gitarze „Sorrento”. Pogwizdujący do melodii Ludek rozluźnił się i nastawił wodę na herbatę.

Rankiem podpłynął do nas krewetkowiec z niemieckim rybakiem, który wysypał na nasz pokład pełną zawartość z kosza krabów.

Obraz10Kraby na śniadanie – to lubię!

Poplotkowaliśmy o losie rybaków. Przez jedną noc  mogą zarobić nawet 150 dolarów, ale po potrąceniu kosztów eksploatacji jednostki i kosztów utrzymania, pozostaje tylko część zarobku. By wyjść na swoje, muszą łowić parę miesięcy. Do domu przypływają na Boże Narodzenie. Dziękujemy za dary morza i płyniemy na wyspę. Na brzegu czeka na nas potężny blondyn, Szwed Ole. Jest latarnikiem, który znalazł na Wielkiej Rafie cel życia. Na lądzie czuł się jak ptak w klatce, więc gdy dostał pracę latarnika, potraktował ją jak dożywotnie wyzwanie losu. W domku wisiała na ścianie wyprawiona szczęka złapanego dwa dni wcześniej w lagunie rekina-ludożercy. Twierdził, że te zwierzęta nie są groźne, ale nie sugerował wielogodzinnej kąpieli. Latarnia na wyspie ma równo 100 lat i jest utrzymana w idealnym porządku. Ole jest kolekcjonerem białej broni, której egzemplarze wypełniają cały living room. Jesteśmy zaproszeni na wieczornego drinka.

Ubieramy płetwy z okularami i eksplorujemy żywą część rafy. Takiego obrazu podwodnego królestwa nie da się opisać! Tridachny mają ponad metr długości, a kolorowe stworzenia błyskają w przeźroczystej wodzie tęczowymi barwami. Są ciemno-atramentowej barwy „pociski morskie”, czarne jeżowce, różnokształtne ryby i czatujące na nie, pokraczne kolosy. Był też  i żółw, którego upolowanie zagrożone jest dużą karą finansową. Aborygenów mało te przepisy obchodzą, bo zmniejszenie populacji gadów notuje się dopiero od skolonizowania Australii. Przed przybyciem „białych”, przyroda Australii stanowiła zharmonizowany, zgodny ekosystem, a czarny człowiek był jednym z jego elementów. Biali najpierw ten system zniszczyli, a potem stworzyli przepisy chroniące ginące z ich powodu gatunki zwierząt. Logika białego człowieka nie mieści się w prostej logice człowieka czarnego, toteż któraś ze stron będzie musiała ustąpić. Łatwo zgadnąć – która! Pływaliśmy po rafie do wieczora, aż żołądki upomniały się o swoje. Obiadokolacja była prosta: same kraby z wrzącej wody morskiej i herbata. Mięsa nie było dużo, ale jaki smak!

Rankiem wpłynęły do laguny dwa jachty z zupełnie nagimi załogami płci obojga. Nie krepowali się zbytnio: pobyli, poopalali się, popływali wpław i odpłynęli. Znów zostaliśmy sami. Wieczorny chłodek orzeźwił nas na tyle, że popłynęliśmy na brzeg z butelką dobrego koniaku. Ole, jakby czekał na nas. Przenieśliśmy się do domku, w którym normalnie żyje małżeństwo latarników, przebywające akurat na urlopie. Szwed zastępuje ich na okres wakacji, a potem wraca do stałego miejsca pracy, na Fitzroy Island. Oglądamy kolekcję fajek, dwa harpuny, wspaniały łuk, zbiór książek i lunetę morską, jakiej używał James Cook. Szwecję opuścił Ole w wieku 20 lat po odbyciu służby wojskowej. Przez 10 lat włóczył się po Australii, wiodąc twardy żywot trampa. Jako latarnik pracował na kilku wyspach. Po dwóch piwach przyszły nowe dwa, a po nich – dwie butelki rumu „Captain Morgan”. Potem zacząłem widzieć podwójnie. Ole znał dobrze historię Polski, ale raczej wolałby tam nie mieszkać. Długo żegnaliśmy się z gospodarzem wyspy, wznosząc wciąż nowe toasty. Planowaliśmy opuścić wyspę nocą.

Nie podnieśliśmy kotwicy, za to opróżniliśmy gar z naleśnikami. Następnego dnia (niedziela), musimy do siebie dojść, a najlepiej – przez robotę: znów szyję genuę, a Ludek sporządza „bałandę”, czyli nic na wszystkim. Oczywiście, prawie całą zjada sam, bo ja po alkoholu dochodzę do apetytu dłużej. W nocy podnosimy wreszcie kotwicę i ostrożnie opuszczamy lagunę. Prawie natychmiast, skądś nadleciały ciemne chmury z niegroźnymi szkwałami. Nad ranem wiatr stężał do 5°B i zrobił się niezły rozkołys. Pogoda robi się wyborna, więc wyciągamy szachy i robimy herbatkę. Powietrze przeszywa nagle ostre przekleństwo, bo Ludek rozsypał w mesie cukier, a za chwilę dostał bomem w głowę. Na wszelki wypadek, zrobiłem wszystko by przegrać. Szybko osiągamy Cooktown, o którym naczytałem się sporo.

Obraz11  Wchodzimy do Cooktown.

Ciekawostką jest fakt, że z jedenastu miejsc odwiedzanych przez Cooka w Australii, dziesięć przypadło na dzisiejsze Queensland, a jedno, na południową część kontynentu (Botany Bay, 1770r.). Na Endavour River, słynny podróżnik stał 48 dni czekając na korzystne warunki pogodowe. Czas upływał załodze na naprawach i poznawaniu obyczajów tubylców. W 1865 roku, wysłany na zbadanie możliwości zasiedlenia północnych regionów Australii, John Jardine stwierdził, że jedynym takim miejscem mogłoby być właśnie Endavour River. W latach siedemdziesiątych XIX wieku, różni badacze Australii natrafiali w tych okolicach na duże samorodki złota, co zainicjowało słynną gorączkę złota. Powstało natychmiast miasteczko, które nazwano Cooktown.

Obraz12Jak w czasie „gorączki złota”.

Dzisiejsze Cooktown liczy siedemset mieszkańców. Żyją w cieniu dawnej świetności miasta, które w XIX wieku przeżywało gorączkę złota podobną do tej, na Alasce. Miasto liczyło wtedy 60 tysięcy stałych mieszkańców, głównie poszukiwaczy przygód i Chińczyków. Były tu luksusowe hotele odwiedzane przez licznych turystów, bogate sklepy, banki, szkoły, kościoły i knajpy. Cooktown stało się szybko największym miastem Queensland.  Z historii miasta warto odnotować informację, że pierwszymi mieszkańcami miasta było dwudziestu Chińczyków, których populacja w czasie gorączki złota wzrosła nawet do 18 tysięcy. Pozostała po nich kapliczka na cmentarzu i ogród chiński. W apogeum rozkwitu, miasto szczyciło się posiadaniem 60 hoteli (!) i największej w Queensland liczby licencjonowanych sklepów alkoholowych. W mieście prosperowało sześciu rzeźników, pięciu piekarzy, czterech blacharzy, siedmiu kowali, trzech krawców, sześciu fryzjerów, trzy apteki, kilku lekarzy, dwóch dentystów, kilku nauczycieli, rymarz i jubiler. Cooktown było w latach siedemdziesiątych XIX wieku typowym miastem poszukiwaczy złota. Rządzone było przez wybieranego burmistrza. Połączenie kolejowe z innymi częściami stanu miasto uzyskało już w 1882 roku. W trzy lata później powstał browar i zbudowano drugą szkołę (dla chłopców) oraz bank New South Wales. W rok później, oddano do użytku linię telegraficzną do Cape York. Jej budowa pochłonęła wiele ofiar, w większości zabitych przez tubylców. Upadek miasta notuje się na przełom wieków. W 1907 roku Cooktown doszczętnie zniszczył cyklon, a w 40 lat później upadek miasta przypieczętował następny, po którym nie było już co naprawiać. Stąpaliśmy z Ludkiem po o wiele za szerokich, jak na liczbę mieszkańców, ulicach z pozostałościami ruin dawnej świetności miasta. Miasto jak szybko się rozwijało, tak też szybko topniały zasoby bogactwa jego obywateli. Zbankrutowani poszukiwacze uciekali jeden po drugim, a na miejscu zostali prawie wyłącznie Chińczycy. Nie było już nic do roboty: wybudowana linia kolejowa nie miała kogo obsługiwać, a miejscowa gazeta nie miała o czym pisać. Wyludniając się, miasto umierało i takim wymarłym pozostało do czasów współczesnych. Wyszliśmy na zwiedzanie miejsca, gdzie biały człowiek na początku eksploracji kontynentu po raz pierwszy przebywał dłużej, niż kilka dni. To właśnie wtedy zobaczył kangura i Aborygenów, których obyczajów nie znał. Popełniał też liczne błędy, za które trzeba było nieraz słono płacić. Idąc po szerokich, wymarłych i zaniedbanych ulicach miasta, dostrzegamy na każdym kroku chylące się ze starości resztki dawnej świetności, a więc: dwa kościoły, „dom młodzieży”, chatę, w której urodziło się pierwsze białe dziecko, obelisk z armatą i kamień poświecony czci i chwale wielkiego odkrywcy, Jamesa Cooka. Jego imieniem nazwano też miejscowe muzeum historyczne, które w 1970 roku uroczyście otwarła królowa Anglii.

Obraz13Armata na cześć kapitana Cooka.

Stoimy w małym porcie wciśnięci między ośmioma jachtami. Jest bezpiecznie, ale pale cumownicze wyglądają tak, jakby się miały za chwilę przewrócić. Obok nas stoją znajomi Ludka, którzy obserwowali nasze manewry przy wejściu do portu. Ludek pokrzykiwał na cały głos, bo wzrok ma słaby a słuch przytępiony. Z oceną odległości też u niego nie najlepiej. Mimo to, wszędzie sobie radzi i jeszcze nie zaliczyliśmy manewrowej wpadki.

Ludek jest zauroczony atmosferą wymarłego miasta. Postawił mi w miejscowym pubie piwko i kupił dwa kilo jabłek. Obok pubu, jakiś szaleniec głośno chwalił Australię i siebie, ale nikt go nie słuchał. Na zapleczu jednej z opuszczonych nieruchomości rosło wielkie drzewo mangowca z dojrzałymi owocami. Takiej okazji nie mogłem przegapić! Odwiedzałem to miejsce regularnie, a zapas witamin rósł i rósł. Wystawiona w mieście na cokole armata też ma swoją historię: w 1885 roku, 50-tysięczne Cooktown czując się zagrożone morską inwazją Rosji (!) wysłało do rządu prośbę o „pomoc zbrojną i doświadczonego oficera”. Rząd i owszem, przysłał właśnie tę przestarzałą armatę z 1803 roku i … dwa karabiny! Rosja nie odważyła się. Opisano również tragiczną w skutkach historię przygody niejakiego pana Kennedy`ego, który w 1848 roku prowadził 13-osobową wyprawę na Cape York. Przy Escape River, źli z jakiegoś niewiadomego powodu tubylcy wyrżnęli prawie całą grupę. Przy życiu uratowało się dwu Europejczyków, którym w sto lat później postawiono pomnik. Wydaje się, że tubylcy srogo karali tych, którzy naruszali spokój ich świętych miejsc. W okolicy Cooktown żyje kilkuset Aborygenów prowadzących tryb życia bliski ich przodkom.

Zwiedzamy peryferie miasta. Obejrzeliśmy dość ponury cmentarz, gdzie nie znaleźliśmy tabliczek po zmarłych Polakach. Przeciętna wieku zmarłych, to 40 – 50 lat. Wpływ klimatu?

Objadłem się do syta owocami mango, ale deszcz przegonił nas na jacht. Tuż przed przystanią drogę przebiegł nam, a raczej przeskoczył, kangur Wallaby. Kolejny dzień upływa  znakiem zwiedzania tutejszego muzeum. Podzielone na dwie sekcje, przedstawia obraz dawnego i dzisiejszego Cooktown. Poszczególne galerie obrazują obyczaje tubylców wraz ze zbiorami ich narzędzi i sprzętów użytku codziennego, historię życia i podróży Jamesa Cooka, kolekcję pięknych muszli, pereł i korali, różne eksponaty i utwory geologiczne oraz „chiński pokój”. Całość wystawiona ze smakiem, z doskonałym opisem. Absolutna atrakcja!

W drodze do portu kupujemy tanio mąkę, którą uprzejmy piekarz podrzucił na miejsce swoim autem. Po południu włóczyłem się po mieście, obserwując jego mieszkańców. W szkole odbywał się capstrzyk z jakiejś okazji. Zrobiłem duże pranie i wziąłem bardzo długi prysznic. Następnym dużym miastem może być dopiero Darwin. Zaprosiliśmy kustosza muzeum na piwo do pubu, ale nie przyszedł na spotkanie. Co miał tutaj do roboty?

Zdecydowaliśmy się na wieczorne wyjście w morze. Ludek chodzi spięty, jak zawsze przy manewrach portowych. Przegrał gładko trzy partie w szachy, co wróży lekki chaos przy odejściu. Słaby wzrok i słuch stwarza ryzyko złej oceny odległości, co często kapitanowi się zdarza. Wojtek uczulał mnie przed wyprawą, abym zawsze asekurował Ludka przy trudnych manewrach. Tu na wodach pływowych, wszystkie są trudne. Czasami Ludek krzyczy żebym obłożył cumy, a do pala jest jeszcze dobre trzy metry. Nasz silnik nie ma rewersu, co wymaga dużej dokładności i właściwej oceny odległości, prędkości, inercji. Biorę zawsze poprawkę  na decyzje manewrowe kapitana, co wprowadza nerwową atmosferę, ale skutek jest, jak do tej pory, pomyślny. W sytuacjach na pełnym morzu Ludek jest wybornym żeglarzem i długo, długo nie będę mógł mu dorównać. Przede wszystkim, ma ogromne doświadczenie i wyczucie żeglarskie. Nigdy nie ryzykuje, bo ryzyka nie lubi. Żegluje nie dla żeglarskich osiągnięć (cokolwiek by to miało znaczyć), lecz dla bezpiecznej i ciekawej przygody.

Imponuje mi takie podejście do żeglarstwa. Trudności na morzu są po to, by je omijać lub całkiem wyeliminować. To właśnie z takiego podejścia do żeglarstwa, wynikają dość częste modyfikacje lub wręcz zmiany planów kapitana. Przygoda przygodą, ale Maria jest zbyt cenna dla Ludka, aby podejmować niepotrzebne ryzyko. Wydaje mi się, że te darmowe lekcje rozsądku i pokory będą w mojej żeglarskiej edukacji najważniejsze. Zaczynam czuć żeglarstwo w wydaniu na co dzień. Pływanie w dwójkę jest trudne, ale uczy kompromisów i umiejętności bezkonfliktowego współżycia. Fajnie jest spojrzeć na siebie oczami innego człowieka, zwłaszcza takiego jak Ludek. Posiadł wspaniałą i mało w świecie żeglarskim stosowaną cechę obiektywnej oceny. Nawet w przypadkach ewidentnych, umiał  cudze ułomności punktować w sposób niezwykle dyskretny. Do tego, stać go było zawsze na zero złośliwości. Chociaż Ludek postrzega świat w kategoriach: białe-białe, czarne-czarne,   to cechuje go czasami niezwykła melancholia, wręcz niepoprawny romantyzm. Wszyscy, którzy pozwalają sobie go oceniać, chcą postrzegać w nim siebie samych, czasem w gorszej wersji. On nie znajduje żadnego powodu, by się podbudowywać cudzymi słabościami. To jest wspaniałe. Daje mi na łódce tyle wolności, ile zdołam udźwignąć. Mistrz, Człowiek. No dobra, dziwak też, ale jakie skarby przechowuje w swoim życiowym tobołku!

                                                                                                                                     Bogdan Zahajkiewicz

___________________________________________________________________________________________________Bogdan Zahajkiewicz – ur. 1950 r. w Wałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach, później nauczyciel akademicki w Zakładzie Turystyki i Rekreacji; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia); w 1981roku żeglował na „Polce” z Rudą Krautschneiderem; autostopowe i rowerowe podróże po Australii,  Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, krajach nadbałtyckich.

 

 

(zs): Cebulki tulipanów

(opowieść)

Siedzieliśmy w mesie jachtu, przy śniadaniu; nareszcie przy równym stole, nie wstrząsani spadaniem z fali albo nagłymi przechyłami. Jacht spokojnie kołysał się na wodzie lekko zafalowanej od przepływających jednostek portowych, przycumowany do kei klubu żeglarskiego, prawie w centrum dużego miasta. Po mokrym, uciążliwym rejsie, wpłynięcie na Zatokę Kilońską, pełną promieni słońca, ciepła i spokojnego wiatru, bez uciążliwego zafalowania, było długo oczekiwanym przybyciem do wymarzonego świata Zachodu.

Poranek był ciepły, słoneczny, a lekki zefirek nastrajał optymistyczną wiarą w uroki roztaczającej się wokół wolności i swobody. Wzdłuż nabrzeża na deptaku spacerowym pojawiali się co rusz  nowi spacerowicze; uśmiechnięci, zadowoleni, jakby bez problemów, kłopotów: zadbana, elegancko ubrana dama z pieskiem równie dalekim jak i ona od trudów dnia powszedniego, starszy pan z żoną pod rękę, grupa rozweselonych nastolatków pomykająca na łyżworolkach ze słuchawkami od walkmana na uszach. Dalej od nabrzeża, w głąb lądu, za spacerowym ciągiem na lekko wznoszącym się krótko przystrzyżonym trawiastym zboczu, pomiędzy terenami klubów żeglarskich rozkładali swoje kajaki i łodzie wioślarskie członkowie lokalnego kanu klubu; dochodzący gwar spokojnych wesołych rozmów świadczył o beztroskich chwilach czekających ich jak zwykle w wolny niedzielny dzień. Wzdłuż terenów klubowych przebiegała ulica, którą jeździły samochody błyszczące i czyste, jakby właśnie wyjechały prosto z myjni, albo jakby nigdy nie pokryły się kurzem, bo niby skąd, jak wokół nigdzie go nie było: ani na ulicach, ani na chodnikach. Czasami któreś z aut zwalniało i skręcało z ulicy na parking klubowy; kierowca przesiadał się na jacht, kajak lub motorówkę.

Za główna ulicą, błyszczała w słońcu fasada świeżo wyremontowanych domów, pomiędzy nimi wiły się czyste uliczki centrum miasta, gdzieniegdzie wybijały w niebo strzeliste wieże neogotyckich kościołów. Całość zapraszała do wejścia w tkankę miejską oferującą uroki od których wzrok oderwać było trudno.

Kuk sprawnie i wyszukanie jak na warunki jachtowe podał śniadanie pachnące ciepłem, prawie domowym. Aromat herbaty z cytryną, zapach ugotowanych baltonowskich parówek i jajecznicy na boczku prosto z patelni, wypełnił wszystkie zakamarki naszego jachtu wprawiając w pogodny nastrój.

– Ahoj na Dali! Cześć kapitanie! – dobiegł niespodziewanie głos z zejściówki. Wszyscy z zaciekawieniem zwrócili głowy w stronę dobiegającego głosu, gdzie w promieniach wpadającego porannego słońca tkwiła znajoma postać w okularach o szkłach prawie butelkowych.

– Jestem Niemiec – dobiegło do nas.

– Kaziu, to ty! Skąd tu się wziąłeś? Twego jachtu nie widzieliśmy! – odezwał się spokojnie nasz kapitan, cedząc każde słowo.

– No, zejdź do nas, właśnie mamy śniadanie. Siadaj. Chcesz herbaty?

Nie trzeba było dwa razy zapraszać. Niespodziewany gość ochoczo wszedł do środka, na stole nawigacyjnym zostawił swoją torbę z zakupami od „Aldiego” i rozsiadł się w mesie przy mahoniowym stole.

– Opowiadaj, gdzie stoisz, gdzie twój jacht ? – zachęcał kapitan, wyraźnie zadowolony ze spotkania młodszego kolegi klubowego, też kapitana.

Wracaliśmy z Holandii, postój w Kilonii to nasz ostatni port przed powrotem do kraju, przed powrotem z Zachodu, a Kaziu, – no tak, oni mieli płynąć do Kielu po naszym wypłynięciu z kraju; najpierw do Kilu, potem porty duńskie i z powrotem do kraju. Ale teraz powinni już być w domu; ich jachtu tutaj nie widzieliśmy…

– Herbatę czy kawę? – zapytał kuk

– Kawę, a jajecznicę i parówki możesz podwójnie. – Kaziu był wyraźnie zadowolony; może to pora śniadaniowa tak go usposabiała.  – Zostałem na Zachodzie. Poszedłem na policję i dali mi azyl; mi i mojej rodzinie. Zostajemy tutaj, albo jedziemy dalej – do Kanady.

Zainteresowanie tak nieoczekiwanym gościem – ba nawet podziw i lekka zazdrość – widoczne były na twarzach całej załogi. Tylko kapitan z flegmatycznym spokojem, rzeczowo zapytał:             – A gdzie masz jacht, gdzie pozostała Twoja załoga?

– Popłynęli z powrotem.

– Sami, do kraju? – dalej spokojnie dopytywał się kapitan.

– No tak, Zbyszek da sobie radę, jest sternikiem morskim, zna łódkę i drogę powrotną, a jego syn też już trochę żeglował. Dadzą sobie radę. Kuk masz już kawę?…

Nasz podziw dla jego decyzji pozostania na Zachodzie rósł z każdą chwilą, z każdym opowiedzianym szczegółem. Oto upragniony Zachód jest tu i my jesteśmy na nim, na Zachodzie. Barwny, kolorowy, urzekający i zachęcający do życia lepszego, pełnego, do nowych wrażeń, do odkrywania nowych możliwości. Czy można było się oprzeć ?…

– Kurcze, poszedłeś na policję i tak po prostu dali ci azyl? A gdzie w Kielu jest policja? – Krzysiek nie mógł wyjść z podziwu i dopytywał się nad wyraz rzeczowo.

Z kambuza rozchodził się zapach kolejnej herbaty dla kapitana.

– Gieniu, cztery łyżeczki, jak zwykle? – upewniał się kuk, choć zwyczaje słodzenia herbaty  naszego „Starego” znaliśmy wszyscy bardzo dokładnie.

– A mi też zrób jeszcze jedną kawę, albo macie może piwo; napiłbym się, gorąco się robi, a ja mam jeszcze tyle spraw do załatwienia –  nasz gość czuł się wyraźnie swojsko w jachcie, ale też nie raz pływał na nim; żeglował również z Gieniem, naszym kapitanem.

Przy zastawionym stole opowiadał całą historię rejsu; jak wypłynęli z kraju – on z żoną i córką i Zbyszek z synem. Rejs mieli łatwy, pogoda sprzyjała i szybko dopłynęli do Kielu. Mieli żeglować dalej do Flensburga i do porów duńskich – do Svendborga, na Duży Bełt, a może i do Kopenhagi, ale w Kielu, pierwszym zagranicznym porcie, Kaziu spakował swoje i rodziny rzeczy, wystawił na keję i zdumionemu Zbyszkowi – swojemu pierwszemu oficerowi, bliskiemu koledze z Klubu – oświadczył, że on z rodziną zostają tutaj, na Zachodzie i idą na policję po azyl.

Był to silny wstrząs dla Zbyszka, jego pierwszego oficera, w Polsce wiernego, zatwardziałego zwolennika panującego ustroju; działał w Partii, w zakładzie był kierownikiem; praca, działka, pływanie w klubie to dla niego było wszystko i wiedział, że to jest słuszne i dobre, że linia wytyczona przez Partię, że socjalistyczny rozwój i demokracja socjalistyczna, że to jest właściwe, a jeśli nawet są jakieś błędy i nie tak idzie to wszystko to przecież będziemy powoli sami zmieniać.

– Tata, a może my też byśmy,… może ja bym… – jego syn nieśmiało zapytał.

– Tak, tak! Głupio gadasz. I co tu zrobisz? Nic. Tam mamy wszystko, tam nasza mama; wracamy. Z ojcem nie było dyskusji – wiedział swoje i koniec.

– Zbyszek, dasz sobie radę wracając, a jak się boisz to zadzwoń do Klubu i ktoś przyjedzie, przyślą jakiegoś kapitana i wrócicie z nim. – Kaziu uspokajał, jakby wszystko miał przemyślane.

Przy naszym jachtowym piwie, jeszcze z kraju, rozmowa ożywiła się, wciągnęła nas wszystkich, rozbudziła wyobraźnię.

Z zewnątrz dochodził wesoły, beztroski gwar miasta; słoneczny, ciepły dzień zachęcał do wyjścia, tym bardziej, że Kaziu opowiedział już wszystko, a na pewno to co najważniejsze, co rozpalało myśli, kierowało je w stronę lepszego, ciekawszego świata.

– Gieniu, my idziemy na miasto. – Krzysiek wstał od stołu w mesie i zaczął się szykować. Ze stołu nawigacyjnego odsunął leżącą na mapie plastikową torbę Kazia z zakupami od Aldiego, uniósł blat stołu i wyciągnął swój paszport i choć kapitan widział to, nie powiedział słowa; w końcu ich wybór, są dorośli – pomyślał ze spokojem, ale papierosa palił z przejęciem, jak w chwilach ciężkiej pogody na morzu.

* * *

Zbyszek czuł pewien dreszczyk emocji; już tyle lat był sternikiem morskim, mógł samodzielnie żeglować, ale po morzu – co najwyżej jako pierwszy oficer; do egzaminu kapitańskiego nie przystępował, może trochę z braku pewności siebie, a może dla wygody – żeby uniknąć odpowiedzialności za innych. I teraz nadarza się okazja, drugiej takiej nie będzie; mogę sam prowadzić jacht po morzu – myślał rozgorączkowany. Nie, nie, nie będę dzwonił do kraju, zresztą – dzwonić, po co dzwonić?, przecież to drogo kosztuje. Kaziu… co mu strzeliło do łba i żeby taki numer mi wykręcić. Zachciało mu się tego Zachodu, a gówno to wszystko warte tutaj, pieprzeni kapitaliści. Mają wszystko. No mają, ale nakradli w wojnę, a potem Amerykanie im dali, a i swoich w robocie okradają. U nas to przynajmniej jest uczciwie, choć biedniej, ale nie ma takiego wyzysku i jest równość i sprawiedliwie, każdy może do czegoś dojść, no i się poprawia, zmienia, jest lepiej, jest odnowa. Towarzysz Jaruzelski przecież mówił, zaraz jak to było, gdzieś to mam, w naszej gazecie…, po czym rozłożył starannie złożoną „Trybunę Ludu” i przeczytał raz jeszcze podkreślony na czerwono fragment:

 „Wytyczona przez naszą partię linia socjalistycznej odnowy znajduje się w głównym nurcie procesów, którym nowych, potężnych impulsów dostarczył XXVII Zjazd KPZR. Są one niezbitym dowodem, że socjalizm ma niespożyte rezerwy twórcze, stwarza zapotrzebowanie na nowatorstwo, urzeczywistnia nakazy czasu. Choć Polska jest na innym etapie budownictwa socjalistycznego, nasz sposób podejścia, filozofia działania są współbieżne z linią KPZR.”

To go upewniło w słuszności decyzji powrotu.

Żegluga była przyjemna, bezpieczna i dawała tak bardzo mu potrzebne poczucie pewności siebie wobec podjętego zadania sprowadzenia jachtu do kraju, a pogoda i wiatry sprzyjały; w końcu jeszcze nie był kapitanem na morzu, a i syn też nabędzie sporo doświadczenia morskiego.

W nocy ubrany w zniszczony żółty sztormiak siedział cały czas na sterze, syn spał, a w dzień zmieniali się, ale poczucie odpowiedzialności za jacht, za bezpieczeństwo żeglugi nie pozwalało mu spokojnie odpoczywać; bardziej drzemał niż zapadał w głęboki sen; synowi kazał budzić się co godzinę i oczywiście w każdej sytuacji niebezpiecznej, np. gdy na horyzoncie pojawi się jakiś statek, albo rybak.

Młody chłopak z żalem oglądał się za malejącym w oddali lądem, a jednak przyciągającym gorące skłębione myśli, aż wreszcie cały ten świat Zachodu zniknął za widnokręgiem, pozostał kolorowym wspomnieniem rozbudzonych marzeń o lepszym życiu. Pustka wokół, tylko woda i woda. Nie, nie, to nie  było dla niego. Nie rozumiał ojca w tej jego potrzebie żeglowania, bo co to za przyjemność: ciągle mokro, zimno, wszystko się kiwa; po co, na co, przecież to bez sensu. Sterowanie też nie sprawiało mu przyjemności, to jakby za karę, a tam było tyle ciekawych rzeczy. Wrócę tam kiedyś, będzie można normalnie zarabiać, normalnie żyć; fajne były te samochody na ulicach, nawet rowery mają lepsze, w kinach normalne filmy…

 – Uważaj, jak sterujesz! – dobiegł z wnętrza jachtu mentorski głos ojca. – Z fali trzeba łagodnie zjeżdżać, a ty ciągle spadasz, aż wszystko tu trzeszczy. Jacht mi rozwalisz.

Ciągle się czepia, ciągle mu źle. Kiedy to się skończy. Już mam dość. Zimno, mokro… Niezła była ta czarnula w oknie wystawowym, prawie rozebrana…, żeby nie stary…, ale i tak nie miałem forsy. Nawet na coca-colę żałował. Tylko połaziliśmy i oglądaliśmy wystawy sklepowe, a i jeszcze te reklamówki, kolorowe foldery – pełno ich nabrał, i te swoje tulipany kupił; na cholerę mu te cebulki, jakieś czarne tulipany i jeszcze ich nazwa: „Queen of Night”, to tak jak tamta czarnula z wystawy, też królowa nocy – hehehe, a tu te jego tulipany, posadzi je sobie na tej swojej działce, a może prędzej mu tutaj zgniją. Hehehe, działka – to obciach, zasuwa na niej codziennie po robocie i gówno z tego ma. I jeszcze mnie tam goni. Nie będę tam chodził, już mam tego dosyć…

 Pluusk!… grzywa fali uderzyła w burtę i wdarła się niczym „dziad” na pokład, przelała przez osłonę kokpitu i znalazła wejście do dziurawego sztormiaka mocząc dupę sternika.

– Kurrr…! Ile jeszcze!?…

– A nie mówiłem, żebyś uważnie sterował? Teraz będziesz miał mokro.

Wejście do portu, żegluga znajomym torem wodnym z płynącymi nim statkami handlowymi, napawała go dumą z dobrze wykonanego zadania; dopłynął do kraju, przyprowadził jacht, dobrze nawigował. Jeszcze tylko odprawa graniczna i żegluga do klubu, a potem w domu, u siebie.

– Tutaj, tutaj dobijcie! – dobiegł z nabrzeża stanowczy głos żołnierza wojsk ochrony granic. Niepokój udzielił się Zbyszkowi, ale przecież zawsze tak było, w końcu nikt nie lubi kontroli granicznych, świdrujących spojrzeń żołnierzy, celników, całego tego napięcia, nerwów, niepewności, bo przecież mogą coś znaleźć, coś im się nie spodoba, nabiorą podejrzeń i nie wypuszczą w rejs albo – jak się wraca – to będzie zakaz pływania. Bzdura – Zbyszek szybko odgonił od siebie złe myśli. Przecież ja wracam do kraju, do ojczyzny i jeszcze jacht przyprowadzam z powrotem. Jacht, który Kaziu – kapitan przecież, porzucił na Zachodzie, uciekł z niego. Nie, nie, o nagrodzie nie myślał, ale na pewno to docenią, pogratulują mu odwagi i troski o nasz państwowy majątek.

Jacht ostrożnie zbliżył się do zniszczonego nabrzeża z wystającymi niebezpiecznie stalowymi szpilkami, z urwanymi odbojnicami z opon samochodowych, które w najlepszym przypadku zostawią gumowy, czarny ślad na jasnych burtach jachtu. Jeszcze nie założyli cum na polerach, a znów usłyszeli ponaglający głos żołnierza:

– Kapitanie: paszporty, listę załogi i do nas na odprawę.

Po czym skierował się do niewielkiego, zniszczonego domku – baraku, tuż przy nabrzeżu.

– Tylko dwóch ? A ilu wypływało? Gdzie reszta? – dopytywał oficer straży granicznej.

Nie było wątpliwości, sprawdził w książce wyjścia: trzech brakuje, nie wróciło.

– I co kapitan został! A wyście przypłynęli, a gdzie Wasz patent kapitański?

Zbyszek poczuł, że jednak może być źle.

– No to będą kłopoty, „Paaanie Kapitanie”. – zawyrokował z przekąsem oficer.

***

– Zbyszek!, Zbyszek! – wołałem przez rzekę w stronę Wyspy. Nikt się nie pojawiał, a łódź do komunikacji z wyspą była właśnie tam, w krzakach wyciągnięta na brzeg. Wreszcie po kolejnym zawołaniu wyszedł z baraku na wyspie i podszedł do łodzi.

– Czekaj, już płynę po ciebie.

Potem przeszliśmy wśród zrujnowanych, opuszczonych poniemieckich – jeszcze z czasów wojny – baraków. Kilka lat termu, jak trzymaliśmy tu poza sezonem jachty, wszystko wyglądało lepiej, było przez nas remontowane i „żyło” – bo, przychodziliśmy do jachtów.

– Chcą mnie stąd wyrzucić, ale jeszcze pozwolili zostać. Płacę za prąd – nie odcięli i tylko w tym baraku jestem. Sam zostałem, nikt tu już nie przychodzi, nic nie trzyma. Zalepiłem dach, bo ciekło na głowę, trochę dyktą przykryłem dziury, ociepliłem, bo do laminowania muszę mieć temperaturę, a jeszcze mam trochę roboty. Może w przyszłym sezonie zrzucę go na wodę, postawię maszt. Na wodzie to już inna robota, a do zrobienia jeszcze sporo zostało, ale czasu mam teraz dużo: w rejsy na morze nie chcą mnie wypuszczać – za tamten powrót z Kielu, na działkę nie chodzę – zapuściłem ją, a jeszcze na dodatek zakład mi chcą zlikwidować a mnie wyrzucają; nowe związki uparły się, że to niby teraz idzie nowe i takich kierowników jak ja, ze starego systemu partyjnego to nie potrzeba. No, niech im będzie: „Idzie nowe” – jak mówią; zobaczymy, ale zdążyłem jeszcze w zakładzie kabestany sobie odlać, z mosiądzu. Zobacz, jak nowe! I jeszcze mam śruby z nierdzewki, tokarz w robocie mi wytoczył.

/…?

.Co tak patrzysz? A skąd niby miałem wziąć?, nigdzie nie kupisz, bo nie ma, a te z Zachodu cholernie drogie. Trzeba sobie radzić, jakoś kombinować, inaczej nic nie zrobisz. Takie czasy.

 

***

Wszystko trwało chwilę, dosłownie chwilę. Spokojna, słoneczna pogoda nagle zmieniła się, załamała: silny podmuch wiatru przeszedł nad jeziorem, groźnie wzburzył wodę, podniósł ją i jako pył wodny wypełniający powietrze poważnie ograniczył widzialność. Wypełnione gwałtownym, silnym wiatrem żagle położyły jachty na burtach; niektóre mniejsze żaglówki mieczowe wywróciły się. Z jednej z nich cała załoga – pięć młodych osób – znalazła się nagle w wodzie; niektórzy bez pasów ratunkowych. Płynący w pobliżu jacht balastowy z jednym człowiekiem za sterem, w starym, zniszczonym żółtym sztormiaku, ruszył na ratunek osób z wywróconej żaglówki.

– Złapcie się za linę, wyciągnę was – zawołał mężczyzna z jachtu balastowego.

Najpierw tego, jest najbliżej i bez kamizelki – pomyślał.

– Trzymaj moją rękę, wciągnę cię.

– Dobra, ja już wejdę. Teraz złap tamtą, ona nie umie pływać – krzyczał przerażony młody chłopak.

Jeszcze tego z prawej, chyba się zakrztusił wodą i panikuje. Potem tamtych dwóch – uczepili się wywróconego kadłuba, ale nie wejdą na niego, nie mają siły. Podam im bosak; dociągnąć do burty, wtedy wyciągnę ich. Kurcze coś mnie zabolało, pod sercem, cholera, że też akurat teraz…

– Wszyscy są? Na pewno?, piątka was była? .. Rozglądał się po wodzie aby upewnić się, że wszyscy są wyjęci z rozfalowanej, wzburzonej wody, uratowani.

– Wszyscy, wszyscy… Nasze rzeczy na łódce, chyba powypadały?..

– Złapiemy waszą żaglówkę, Za maszt, przyciągnijmy ją do burty…

Ssss…, kurde, coś jest nie tak, ostry ból, moje serce… usiąść, ręka…nie czuję… jezioro, trzciny, wszystko się rozpływa, niknie, szaro, szaro, niewyraźnie, kurcze, co jest!…, serce!…, boli…, o Boże…

***

– Tutaj, tutaj, halooo tutaj. Wszyscy jesteśmy, on nas uratował, ale leży, usunął się przed chwilą, nie rusza się, chyba niedobrze z nim, nie oddycha…

Ratownicy z motorówki przeskoczyli do kokpitu jachtu i ratowali leżącego. Bezskutecznie, ich wysiłki okazały się daremne. Podnieśli bezwładne ciało i z trudem przesuwali je z pokładu jachtu do motorówki. I wtedy z kieszeni żółtego sztormiaka denata wypadły do wody pokryte pleśnią, przegniłe cebulki tulipanów „Queen of Night”.

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe, choć w jakimś fragmencie wszystko to mogło się wydarzyć i zadziwić tak zwanymi kolejami losu.   

                                                                                                                                                        (zs), 2020

 

Kazimierz Robak: O wyspie w południe

Za uprzejmą zgodą wydawcy i redaktora portalu periplus.pl Kazimierza Robaka „przedrukowujemy” jego artykuł i przypomnienie opowiadania Julio Cortazara o stewardzie linii lotniczej Rzym – Teheran z międzylądowaniem w Bejrucie i jego fascynacji, a może nawet obsesji oglądania z samolotu małej wysepki Xiros na Morzu Egejskim, położonej z dala od szlaków turystycznych. Stały co do godzin rozkład lotów powoduje, że samolot przelatuje – trzy razy w tygodniu – nad ową wyspą dokładnie w południe i steward (Marini) zostawiając wówczas swoje obowiązki zawodowe ulega pokusie spojrzenia na samotną i zamieszkałą przez kilku rybaków wyspę leżącą pośród intensywnego błękitu morza. W końcu postanawia spędzić wakacje na Xiros i… Opowiadanie Cortazara jak znalazł godne polecenia do przeczytania w czas letniej kanikuły, tym bardziej, że jest .. krótkie.

A ponieważ wszystko ma swój koniec, również wakacje, więc z każdego morza, każdej wyspy trzeba wrócić do domu i tu kolejna cortazarowska perełka – opowiadanie: „Autostrada południowa”. Ale o tym opowiadaniu – poczekajmy na kolejny wpis redaktora periplus.pl.                                                                                                                                                                                                                              (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Julio Cortázar: Wyspa w południe / La isla a mediodía / The Island at Noon

16 sierpnia 2020

Lato. A do lata pasuje opowiadanie Julio Cortazara „Wyspa w południe”. Poniżej odsyłacze do przekładu Zofii Chądzyńskiej, do wersji oryginalnej i do tłumaczenia angielskiego.

►► Julio Cortázar: „Wyspa w południe” (ze zbioru Dla wszystkich ten sam ogień, 1966; przekł. Zofia Chądzyńska)

►► Julio Cortázar: „La isla a mediodía” (Todos los fuegos el fuego, 1966)

►► Julio Cortázar: „The Island at Noon” (from All fires the fire, and other stories, 1966; translated from Spanish by Suzanne Jill Levine)

 

Julio Cortázar (1914-1984), wychowany w Argentynie, większą część dorosłego życia spędził w Paryżu. Jest jednym z najważniejszych prozaików XX wieku, współtwórcą i uczestnikiem tzw. boomu literatury iberoamerykańskiej i nurtu nazwa­nego realizm magiczny.

01_Julio_CortázarPowieści Cortázara rozbijały struktury oparte na ustalonej sekwencji rozdziałów. Grę w klasy (1963; Rayuela), można czytać tradycyjnie, od pierwszej do ostatniej strony, ale można też zacząć od dowolnego miejsca i idąc za numeracją wprowa­dzo­ną przez autora, za każdym razem dochodząc do innych zwrotów akcji i rozwiązań.
W opowiadaniach Cortázar potrafił budować wielopłaszczyznowe i wielowymiarowe rzeczywistości, w których nie istnieją granice czasowe i przestrzenne, realność płynnie łączy się z fantastyką, a logika z absurdem. Do perfekcji doprowadził sztukę narracji – potrafił tak konstru­ować struktury składniowe, by zawrzeć wieloplanowość nawet w pojedynczych zdaniach. Klasycznym przykładem tych zabiegów są opo­wia­dania „Dla wszystkich ten sam ogień” i „Południowa autostrada”.

„Wyspa w południe” pochodzi ze zbioru Dla wszystkich ten sam ogień (Todos los fuegos el fuego; 1966), który zawiera jeszcze 7 opowiadań („Południowa autostrada”, „Zdrowie chorych”, „Połączenie”, „Siostra Cora”, „Instrukcje dla Johna Howella”, „Dla wszystkich ten sam ogień”, „Inne.niebo”).

02_Yves_Tanguy_1938_LEnnui_et_la_Tranquilité_sm Yves Tanguy (1900-1955): Nuda i spokój
(L’Ennui et la Tranquilité; 1938; olej na płótnie; kolekcja prywatna)

                                                                                                                                                              (kr)

___________________________________________________________________________________________________Kazimierz Robak – filolog, historyk, dziennikarz, żeglarz, obecnie wykładowca akademicki w USA; organizator i uczestnik pierwszej Szkoły pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego 1983-1984 na „Pogorii” (kierownik sekretariatu i nauczyciel); dyrektor i nauczyciel SzPŻ KB na „Pogorii” 2013, 2015 i 2016; redaktor i  współwłaściciel https://zeglujmyrazem.com/ i http://periplus.pl/; autor książek, m.in, „Pogorią na koniec świata”, „Szkoła”, „Gibraltar: Cieśnina-Skała-Państwo”, „Żeglarskie 'Kto jest kim’: Krzysztof Baranowski”.

Bogdan Zahajkiewicz: Australia. „Marią” przez W i e l k ą R a f ę K o r a l o w ą. Część 2

BZah_1Następnego dnia zrobiłem „normalny” obiad: zupa z lekko stęchłym chlebem i kasza jaglana z żołądkami w paprykowym sosie. Nawet mi to smakowało. Ludek czuł po obiedzie niedosyt i musiałem do obiadu dodać końcówkę chleba z dżemem truskawkowym. Dżemu mieliśmy nieskończenie wiele, więc wpadłem na pomysł zamulania kapitana różnymi zestawami naleśnikowymi. Jedynym minusem koncepcji, była konieczność długiego pobytu w cuchnącym olejem kambuzie. Kapitanowi wrócił humor, a z nim słaba forma w szachach. Wygrałem wyraźnie 5:1 i mogłem uciec przed Ludkiem na dziób. Ludek z kolei uciekł przede mną pod pokład i za chwilę usłyszałem stałe wywołanie: „ Sierra Papa number one, Charlie Victor Oskar Micky Mouse – how do you copy me?”. Dziś plotkował z Jeffem, Johnem i Jurkiem Prociukiem. Wieczorem, przy korzystnym wietrze, zdecydowaliśmy się płynąć do Mooloolaba położonego 40Mm na północ od Brisbane. Ludek złapał w eterze Leona, lokalnego radioamatora, który zgłosił się z gotowością poznania nas i pomocy, w miarę jego możliwości. W porcie planujemy pozostać koło tygodnia. Chcemy pomalować nadbudówkę, maszty, gretingi oraz przeszyć wytarte żagle, a także sprawdzić regler. Prąd wzdłuż brzegu musi być silny, bo chyba nas przez noc cofnęło. Od rana dmucha korzystna czwórka, a Maria nadgania nocne straty. W szachach Ludek lepszy, ale zgłosił przedwcześnie głód. Na obiad idę dziś za ciosem: będzie ryż w koncentracie pomidorowym i ozorki z podejrzanie nadętej puszki. Przykrej niespodzianki dało się uniknąć, a smakowało wybornie. Niedługo trzeba będzie wziąć się za „wonderful mackerel” i indonezyjskie rybki w bloku. Kaszę manną będę musiał sam jeść, bo Ludek niedawno jadł ją przez prawie pół roku bez przerwy i zdążył ją sobie zniesmaczyć. Podobno na południowym Tasmanie chodzą sztormy 8-9° B i właśnie stamtąd przychodzi nocny rozkołys, przy minimalnym wietrze. Barometr spada w dół, ale nie bardzo jemu wierzymy. Płyniemy teraz ciaśniej przy lądzie, by, w razie czego, mieć czas na schronienie przed burzą. Szyjemy foka i kliwra, a Maria idzie sama na samosterze. Wino spijaliśmy sprawiedliwie, czyli fifty-fifty i zawsze takie posiedzenie kończyła gitara. Kapitan prosił ciągle o swoje ulubione melodie, ale nie umiał ich zagwizdać, a co dopiero zaśpiewać. Grałem więc smętne melodie, przy których nabierał ochoty do spania.

W piątek, mojemu kapitanowi przypomniała się anegdota. Otóż, angielska Admiralicja, chcąc zwalczyć przesąd „feralnego piątku”, zbudowała okręt, który nazwano Friday. Znaleziono nawet kapitana o nazwisku Friday. Wodowanie okrętu nastąpiło trzynastego w piątek. Również w piątek, trzynastego, okręt z wielką pompą wyszedł w morze i… wszelki ślad po nim zaginął! Pod wieczór jesteśmy w pozycji około stu mil przed Mooloolaba, skąd niedawno wyszła Liskiewiczowa. Podobno stała tam tanio…

Aby nam się nie nudziło, przyszła duża fala z południa i wiatr z każdej ćwiartki na zmianę. Zrzuciliśmy wszystko, co nas ładnie pchało do przodu, zostawiając tylko foka. Nie bawimy się w obiad. Dziś zapychamy się musli z dżemem, ale na szczęście, bez mleka w proszku. Też da się jeść, choć nie musi smakować. Następnego dnia, zaplanowałem makaron z czymś, ale musieliśmy wrócić do poprzedniego „menu”, bo wybuchł garnek ciśnieniowy. Pogoda i tak była skrajnie podła, więc czas poświęciłem na klar jachtu i sprawdzenie konserw. Nie dość, że ich ilość topniała, to podeszły wiek sugerował szybkie użycie. Tymczasem walczyliśmy z przelewającymi się przez rufę falami. Nawet mocno nie cierpiałem i dałem radę wykonać kilka zdjęć Marii na tle skradających się na wysokości paru pięter ścian wody. Łódka jest konstrukcyjnie bardzo dzielna, ale w efekcie „rzygliwa”, według zasady: duży jacht – małe rzyganie, mały jacht – duże rzyganie.

W moje imieniny, czyli 17 lipca, Ludek zarządza otwarcie dwukilowej puszki z prawdziwą szynką. Przyrządzam na ostro makaron, ale bez sosu indonezyjskiego. Smażę go na oleju, z dodatkiem czosnku z chili, a następnie kładę z gestem na stół. Szynka nie była zepsuta. Miało  wystarczyć do następnego dnia, ale Ludkowi smakowało tak bardzo, że musiałem ustąpić. Jeszcze jeden dzień przyszło nam walczyć z przeciwnościami pogody, ale w końcu, przy dobrym wietrze skryliśmy się za Point Cartwright i weszliśmy na silniku do portu. Przed nami płynęły delfiny, jak gdyby chciały nas pilotować, ale kapitan wybrał krótszy wariant, czego efektem było wejście na płyciznę.

Obraz1Zaryliśmy fantazyjnie nie bez przekleństw i musieliśmy poczekać do wysokiej wody. Gdy nadeszła, Maria z trzaskiem takielunku odessała się od podłoża i mogliśmy zacumować. Rozluźniony Ludek, ogolił się i poprosił, bym go ostrzygł. Nigdy nie strzygłem, ale to nie miało dla kapitana znaczenia, bo poczuł się lepiej. Gdy popłynął do klubu, wziął z sobą pastę do zębów, ale bez szczoteczki, bo jej nie miał. Cena za postój tygodniowy wynosiła dziesięć dolarów, co ucieszyło go niezmiernie. Przed wizytą Leona, robimy klar portowy jachtu. O dziwo, w zęzie nie było ani kropli wody!

Obraz2W Mooloolaba czekał na nas Leon.

Rano wsiadamy w dinghy i szturmujemy łazienki. Siedziałem pod prysznicem dobre pół godziny. Z nudów, paznokciami zbierałem z dłoni rozmiękły w morskiej wodzie naskórek. Gdy wróciłem na jacht, skóra wyschła, a dłonie zaczęły piec. Skąd miałem wiedzieć, że to tak działa?! Teraz musiałem pogodzić się z bólem przez kilka dni. Przed południem, wizytujemy Leona z żoną i dwójką małych dzieci. Dzieci zaglądnęły w każdy kąt łódki, ale były grzeczne. Leon ma własną plantację, na której uprawia truskawki oraz warzywa. Zaopatrzył nas w zielony zestaw na kilka dni. Jego żona pochodzi z królestwa Tonga, ale nie ma zamiaru tam wrócić. Oboje zaprosili nas na przejażdżkę swoim mercedesem po okolicy. W Caloundra, zjedliśmy obiad i zrobiliśmy szybkie zakupy w sklepie. Przed następnym etapem rejsu, zaopatrzymy się w prowiant na miejscu, w Mooloolaba, gdzie zauważyliśmy dużą hurtownię z cenami o 50% niższymi, niż w sklepach detalicznych. Ceny w tym regionie są wyższe niż  w Sydney, ale to przecież mekka turystów – Sunshine Coast, dziś trzystutysięczne miasto, którego jedną z dzielnic jest Mooloolaba. W latach 70-tych poprzedniego wieku, miasto dopiero rozwijało się, choć było już jednym z ważniejszych centrów turystycznych Australii. Na czas wycieczki zostałem oddelegowany do opieki nad dziećmi, a Ludek z rodzicami, plotkowali o warunkach życia w różnych krajach. Leon, był w stu procentach przekonany o najlepszym możliwym wyborze, jaki w życiu dokonał i nie chciałby za żadne skarby zmienić miejsca zamieszkania. Powodzi mu się dobrze. Ma stałych odbiorców towaru i nic nie wskazuje na jakiś gospodarczy kryzys. Na podwieczorek, usiedliśmy w lokalu regionalnego centrum turystycznego. Ludek raczył się winem, a pozostali – lodami i owocami podanymi w ananasie. Na niebie nie było ani jednej chmurki. A może i ja bym kupił sobie w przyszłości  jacht? Trzeba mieć marzenia, aby choć część z nich mogła się spełniać.

W drodze powrotnej do Mooloolaba, zostawiamy u mechanika zepsuty regler do naprawy. Wieczorem porządkuję notatki i biorę się za pisanie listów. Kapitan sprawdza drugi regler, lecz chyba nie będzie działał. Zostawiamy robotę na jutro, a sami idziemy na miasto. Pięknie tu jest, tylko trzeba mieć pieniążki. Rano wpłacamy w recepcji klubu 20 dolarów za dwa tygodnie postoju. Będzie czas na drobne remonty, malowanie i lenistwo na plaży. Osobiście, wolę dzikie i niezamieszkałe tereny, choć trochę cywilizacji nie zaszkodzi. W drodze na jacht, kupuję dwa jabłka „Granny Smith”, po 10 centów za każde. Niby to niezbyt wygórowana cena, ale po przylocie do Sydney, zostało mi w portfelu koło 30 dolarów… Planowałem, przy najbliższej okazji, dorobić do wspólnej kasy, ale to gdzieś na trasie. Na razie, pracodawcą jest Maria i trzeba ją zadowolić. Przemalowuję maszty na ciemniejszy kolor, który lepiej pasuje do mahoniowego kadłuba. Nie odpuściłem sobie roboty przez cały dzień, ale też są i efekty. Ludek popłynął bączkiem „po chałupach”. Przy okazji, przyniósł z miasta jabłka!

Teraz mogę pracować do woli. Od dziecka uwielbiałem jabłka i nie wyobrażam sobie, że mogło by ich nie być. Podobno, są jednymi z najwartościowszych spośród wszystkich owoców. Z nadmiaru szczęścia, obciąłem włosy na krótko, co spotkało się z akceptacją kapitana. Stwierdził przy tym, że powoli zaczynam nabierać cech ludzkich. Posiłki są teraz prostsze, bo Leon codziennie podrzuca nam masę warzyw. Chcieliśmy uczcić szynką dzień 22 lipca, ale z niczym dobrym nie chciał nam się skojarzyć. Odłożyliśmy przysmak do uprzywilejowanej szafki, na gorsze czasy. Przyszła pora na szycie żagli. Podła to robota, ale ktoś musi się tym zająć. Kapitan woli prace „techniczne”, czyli rozmowy z sąsiadami, plotki o żeglarzach, itd. W sobotę, kończę malowanie i szycie grota. Młody sąsiad podrzucił mi piwo na jacht, bo nie mógł wytrzymać widoku pracującego bez przerwy żeglarza. Pogadaliśmy o tym, co byłem w stanie zrozumieć. Na szczęście, mój wybawca musiał wracać na jacht. Podziękowałem i obiecałem sobie intensyfikację nauki języka. Swoją drogą, trzeba gadać, choćby źle, ale codziennie. Australijczycy są cierpliwi i wyrozumiali.

W Harbour Master`s Office czekają na mnie trzy listy: od „Johnego Tomali”, Staszka Pawlika i Bożenki Skowrońskiej, którą poznałem w Strzesze Akademickiej. Była tam z fajnym ojcem, który teraz niespodziewanie zmarł na atak serca. Przykro, ale to część życia. Wieczorem, jeszcze raz połykam treść korespondencji. Nie myślałem, że to taka frajda dostawać listy od przyjaciół! Po pomalowaniu jachtu i porządnym klarze, Maria wygląda pięknie. Co chwilę ktoś się jej przypatruje, a gdy tylko zapyta o coś Ludka, ten promienieje z radości i wciąga się w długą rozmowę. Zwykle, oznacza to koniec roboty – Ludka, oczywiście. Planowaną listę prac, zakończy szycie genuy i zwiększenie powierzchni samosteru, bo w czasie żeglugi często nie umiał utrzymać łódki na kursie. Na zakończenie prac przy Marii, przygotowałem dobry obiadek: makaron na ostro z ozorkami w keczupie, marchewka z groszkiem, kompot i wino. Jedliśmy łapczywie i w skupieniu. Słychać było tylko sapanie i mlaskanie Ludka i moje chyba też… Na koniec posiłku, Ludek pogłaskał się po brzuchu i stwierdził:

– Takiego bólu brzucha, to bym sobie życzył codziennie…

Wieczorem, siadamy do map i opracowujemy plan żeglugowy do Cooktown. Trasa liczy sobie ponad tysiąc mil morskich i pewno trzeba będzie pozmieniać to i owo w trakcie żeglugi. Uwidim.

Nie bardzo mamy czas na szachy, toteż zawieszamy rozgrywki ligowe do wyjścia w morze. W poniedziałek roboczy, Ludek jedzie do Brisbane przedłużyć kartę celną, a ja z workiem na plecach, idę szukać tanich jabłek. Znalazłem jabłka po dwa centy za sztukę! Teraz mamy ich cały worek. Na jachcie chwytam się szycia mocno porozdzieranej genuy, ale przerwałem pracę, bo musiałem przygotować obiad. Ludek wrócił średnio zadowolony, bo naprawa reglera kosztowała 67 dolarów. Sama wycieczka była ciekawa, ale miasto trochę za hałaśliwe. Po małym remoncie jachtu, czujemy się trochę pewniej. Przy odwróconym rogaliku księżyca, chwytam za gitarę i rzępolę turystyczne hity. Kolor księżyca, po zachodzie słońca zmienia się od czerwonego, przez pomarańczowy, aż do fioletowego. To trzeba widzieć…

Któregoś dnia dowiadujemy się z radia, że Liskiewiczową zabrał helikopter z kotwicowiska  w Portland Roads do szpitala w Cairns. Jacht został zabezpieczony, a lekarze podejrzewają atak wyrostka robaczkowego. Znowu otrzymuję w HMO listy. To nagroda dla mnie, za skrupulatne podejście do korespondencji. Napisał Jasiu May-Majewski, który odbywał służbę wojskową i przygotowywał się do obrony pracy magisterskiej. To z nim, stawiałem pierwsze kroki w żeglarstwie, a teraz on żałuje, że nie jest ze mną na Marii. Zdarza się, że czasami w żeglarstwie uczeń wyprzedza Mistrza, ale fajnie byłoby płynąć razem. Pod nieobecność Ludka, wpadł Leon z żoną, dziećmi i podarkami dla nas. Przewiozłem ich na Marię i poczęstowałem herbatą. Bardzo im smakowała, zresztą nie tylko im, bo to była najlepszego gatunku herbata „Pickwick”, z zapasów okrętu wojennego, stojącego w Sydney. Podarowałem swoim gościom jedną puszkę i odwiozłem na ląd. Zostawili nam świeże pieczywo, kalafiory, dynie, pomidory, choco, truskawki i książki dla Ludka. Podziękowałem szczerze za opiekę. Umówiliśmy się na ich wizytę w piątek rano. Resztę dnia świadomie przeleniuchowaliśmy. Lenistwo nadrobiłem następnego dnia. Szycie genuy dobiegało końca, malowanie steru też. Zamontowaliśmy samoster, a ja nabrałem brązowego koloru skóry. Skórę na dłoniach mam wciąż popękaną, ale nie czuję już piekącego bólu. Kolejna nauczka.  Przy montowaniu samosteru, dostałem rumplem w głowę, ale go nie uszkodziłem… Trochę za dużo mamy na pokładzie różnych „przydatnych” części takielunku i co jakiś czas potykamy się o nie. Na Marii obowiązuje zasada: „lepiej nosić niż się prosić”. Dobrze, że zrobiłem porządek w narzędziowni.

W piątek, ukończyłem szycie, a właściwie całkowite przeszycie genuy. Z Leonem i jego rodzinką pojechaliśmy do Maroochydoore, gdzie w hurtowni zaopatrzyliśmy się w cebulę, czosnek, jabłka, płatki owsiane i inne drobiazgi. Wszystko, oczywiście, za najmniejsze pieniądze, ale za to dużo. Dopychamy bączka warzywami Leona i wracamy na jacht. Jeszcze tego samego dnia, dostajemy dodatkowy regler i paczkę z Sydney od Jany i Jeffa. W paczce był list i dwie białe koszulki z napisem „Maria”. Wreszcie odkryliśmy przyczynę awarii reglera: to nie była jego wina, tylko przewody się stopiły i robiły zwarcie na kontrolnej lampce. Teraz mamy „z głowy” 67 dolców i trzy dobre reglery! Na to konto, zżeramy za moją namową, po dwa jabłka. W niedzielę nie pracujemy, więc robię tylko pranie ciuchów, a po południu Leon funduje nam pożegnalny objazd regionu. Przy pożegnaniu, dzieci chciały płynąć na jacht i pobawić się ze mną, ale nie starczyło czasu. Musieliśmy chyłkiem zniknąć.

Zbliża się koniec naszego pobytu, a tu przez dwa tygodnie, ani chmurki na gołym niebie. Oby tak chciało być do Cooktown. W dzień wyjścia w morze, robimy pożegnalną kąpiel, żegnamy się w kapitanacie portu i wreszcie, nie bez problemów, oddajemy cumy. Przy silnym prądzie odpływowym samoster gnie się na zablokowanej cumie rufowej, a po jej zwolnieniu znów siadamy na piachu! Cholera… Ta nasza Volvo Penta chyba nie ma 15 koni, bo przy prądzie łódka jest bezbronna. W trakcie oczekiwania na zejście jachtu z łachy, dostajemy wiadomość, że przyszedł list. Zdążyłem go jeszcze na czas odebrać i wrócić na jacht. Wieczorem, jesteśmy już na pełnym morzu. Wpuściłem na chwilę Ludka do kuchni i już odebrało mi apetyt. Całą zupę „czokoladową” zostawiłem Ludkowi. Z gotowaniem będzie spokój przez dwa dni. W eterze, gęsto od znajomych. John Mattesitch wciąż nas śledzi i pyta o zdrowie. Na powierzchni morza ukazały się kolonie meduz i rekiny. Czyżby szykowała się jakaś uczta morska?  Zmieniłem metodę uczenia się języka angielskiego: przeszedłem na wzory zdań, a oprócz tego uczę się słówek. Mam nadzieję, że to nie jest jakiś zły znak, ale  zaczynam rozmawiać z sobą po angielsku. Dobrze, że Ludek jest głuchy. Mamy teraz dwa dni korzystnych wiatrów. Mijamy piaszczystą wyspę Fraser w asyście rozbrykanego stada delfinów. Przewodnik żeglarski po rafie informuje, że wyspa swoją nazwę zawdzięcza pani Fraser, która wraz z innymi rozbitkami z tonącego statku, została w tym miejscu wyłowiona przez krajowców. Tylko ona przeżyła, reszta poszła do gara. Zanim ją odzyskali biali, musiała bawić miejscowych. W późniejszych latach, nastąpiła dziejowa zmiana i biali zaczęli wrzucać lokalnych do garnka. Tak to trwa do naszych czasów, a efektem jest topniejąca liczba rdzennej ludności. Ich populację szacuje się na 150 000 osób.

Partia szachów na moją niekorzyść, a na otarcie łez, Ludek otwiera wino. Obiad robię na czerwono, bo boję się, że popsuje się mięso. Keczup też zachował jedynie kolor. Notujemy poważne osiągi jak na Marię: jesteśmy już blisko latarniowca Break Sea, przed którym ostrzegał nas komandor Francky. Przy korzystnym kursie, zrywa się nagle z nieba ulewa z wyładowaniami i silnymi szkwałami. Tracimy światła Break Sea z oczu, pojawia się mgła. Nie ma mowy o namiarach, płyniemy bezpiecznym kursem kompasowym, ale raczej „na czuja”. A wszystko na mojej wachcie! Rankiem, pogoda bez zmian. Wiatr wieje ze wszystkich kierunków. Trudno. Zrzucamy żagle i na silniku płyniemy na szerszą wodę, choć to w przeciwnym kierunku. A to nam komandor przepowiedział… Suszymy ciuchy po nocnej ulewie i czekamy na polepszenie pogody. Wieczorem otrzymuję od kapitana ofertę: za każde zidentyfikowane światło latarni – nagroda w postaci największego jabłka. Koło północy namierzam naszego latarniowca, ale skąd on się tu wziął?! I znów, na mojej wachcie, burza ze szkwałami do rana.

Południowa część Wielkiej Rafy Koralowejhttps://pl.wikipedia.org/wiki/Wielka_Rafa_Koralowa#/media/Plik:Map_of_The_Great_Barrier_Reef_Region,_World_Heritage_Area_and_Marine_Park,_2014.tif.

Ładnie nas żegna Morze Tasmana… Rano stawiamy foka i bezana, i jakoś tam płyniemy. Na wszelki wypadek, włażę na maszt, by wypatrzeć ewentualną rafę. Na horyzoncie znów dostrzegam Break Sea, co oznacza, że zniósł nas prąd. Teraz już kładziemy łódkę na kursie do pierwszej wyspy Wielkiej Rafy, Lady Elliot. Dostajemy wiatr z baksztagu i uciekamy od latarniowca co wiatru w żaglach. Chyba jesteśmy już na Morzu Koralowym. Za kilka godzin mijamy wspomnianą wyspę, na której na stałe żyje tylko latarnik z rodziną. Latarnia jest jedną z najstarszych w Australii i funkcjonuje od 1866 roku.

Na obiad, odgrzewamy przedwczorajszy grysik z sałatką rybną i dojrzałym avocado. Nastroje mamy wyborne, bo wokół rozciąga się bajeczna panorama. Jest wyraźnie cieplej i równo wieje, jak to w passacie. Przez noc nic się nie zmienia, nie chce się spać. Ludek zdradza mi, że na takie żeglowanie czekał. Rano rzucamy kotwicę obok wyspy Lady Musgrave. Danforth „chwyta” piach i mocno trzyma. Otwieramy wino i wznosimy toast za tych, co na morzu…

W lagunie stoją cztery jachty, na brzegu płonie ognisko. Po grysikowym śniadaniu, Ludek przechodzi do wypisanych na kartce robót, a ja biorę się za obiad. W południe biorę bączka i płynę na wyspę. Na brzegu dwaj chłopcy pomagają mi wciągnąć głębiej na piach „Stynkę”. Jeden z nich, studiuje w tutejszym AWF-ie. Pogadaliśmy trochę i pożegnaliśmy się, bo oni już opuszczali wyspę. W gąszczu drzew jest gorąco, zaczyna się tropik. Wyspa jest niewielka, więc ją szybko obszedłem dookoła. Na plaży znalazłem dość ładne muszle. Woda jest  przeźroczysta. Czystszej chyba już nie ma. Wieczorem zjedliśmy naleśniki z dżemem i szybko zasnęliśmy przy dźwiękach fletu, płynących z innego jachtu. Trzymamy jednak, na wszelki wypadek, wachtę kotwiczną. O świcie, budzi nas krzyk ptactwa od strony wyspy. Dosypiamy, a potem leniuchujemy. Każdy zajmuje się sobą, nie trzeba słów. Nie płyniemy na wyspę, a wieczorem podnosimy kotwicę i płyniemy w stronę North West Island. Przez noc pokonujemy 40 Mm, a resztę w dzień. Wyciągamy z łódki prędkość 6 knotów. Nad ranem stajemy w dryfie, aby za dnia pokonać wąskie przejście obok wyspy Heron. Przechodzimy przez nie komfortowo. Za dwie godziny podchodzimy do szerokiej wyspy i płynąc wzdłuż niej, szukamy starej szopy, gdzie naprzeciw Alan Lucas w przewodniku „Cruising the Coral Coast”, radzi rzucić kotwicę. Faktycznie, kotwicowisko jest wyborne. Obok, stoją rybacy na krewetkowcu. Wyspa jest jeszcze bardziej zielona, niż Lady Musgrave. Pogoda jest nadal bajeczna, co przekłada się na srogi rewanż w szachach. Teraz ja wyszedłem na prowadzenie. Mimo porażki, kapitan robi zaskakująco dobry obiad. Kotwica mocno trzyma na piasku, a woda jest tak klarowna, że na głębokości ośmiu metrów widać ją wciąż wyraźnie. Nockę spędzimy na pokładzie, bo jest ciepło. Ptactwo głośno hałasowało, a nad ranem, w ogóle nie dało się przez nie spać. Ludek musiał odespać, a ja skoczyłem z rekonesansem na brzeg. Wyskoczyłem ze „Stynki” by ją podholować, a tu się okazało, że jest głęboko na dwa metry. Szybko opanowałem sytuację i wyciągnąłem bączka na brzeg, pamiętając o przypływie. Dużo tu w wodzie barwnych koralowców. Szkoda, że nie mam aparatu do robienia zdjęć pod wodą. Przy samym brzegu, na płytkiej wodzie hasają małe rekinki, więc może lepiej będzie uważać? Podchodzę za chwilę do szopy i zaglądam do środka. W oczy rzuca mi się napis z muszli: „Don`t worry, be happy”. Jest to tak proste i oczywiste, że nie da się przetłumaczyć na język ojczysty. W pierwszym pomieszczeniu szopy, odnajduję wyeksponowaną na stole księgę pamiątkową, niby-umywalkę i kącik do kuchcenia ze sztućcami, konserwami, dżemami, cukrem, przyprawami, mlekiem w proszku, rybami, itd.. Obok wisiała informacja o treści: „Korzystaj, bo to wszystko jest dla ciebie, ale jeśli ci czegoś zbywa, zostaw następnym”. Robi wrażenie. W drugiej „izbie” jest pryczka z kocami, czasopisma i lampa naftowa  przeznaczona dla rybaków i myśliwych. Całe obejście jest zadbane i widać tu dużą kulturę żeglarską. Czemu ta Wielka Rafa jest na drugim końcu świata? Prawdopodobnie będę ją widział tylko raz jedyny w życiu, właśnie teraz. Jak to zapamiętać, jak zapisać…

Idę jeszcze wzdłuż brzegu i odnajduję tabliczkę z napisem: „grave” (grób). W otoczonym starymi deseczkami grobie, spoczywa trzyletnia córka przebywającego na wyspie w 1898 roku kapitana Sundvalla, która miała umrzeć „w strasznych konwulsjach”. Kopczyk usypany był z muszli. Postałem nad grobem chwilę w zadumie nad losem gatunku ludzkiego. Ktoś mądry powiedział, że rodzimy się i umieramy walcząc o przetrwanie, ale jedno jest pewne, że każdy sprawiedliwie, musi mieć swój kopczyk. Wchodzę jeszcze do zielonego lasu, w którym odbywa się nieskończony krzyk ptactwa. Jest to rzeczywiście krzyk, bo ptaki w Australii nie śpiewają! Czuję się pod czapą zieleni, jak w biblijnym raju, chociaż lekko stęchły zapach zdechłych ptaków mąci to wrażenie. Po dwóch godzinach penetracji wyspy, wracam na Marię z głową pełną wrażeń. Na pytanie jak było, odpowiadam: „ idź sam zobaczyć”.

Przegląd puszek wywołuje panikę. Jedna z dwu dużych szynek spuchła i jest nie do uratowania. Jutro trzeba otworzyć ostatnią! Ponieważ w ostatnich dniach słabo spałem, kładę się do łóżka już o ósmej wieczór, a wstaję dopiero o siódmej rano. Ludek spał na pokładzie i ani razu nie włączył radiostacji. Śniadanie było luksusowe, z musu. Dokonuję przeładunku jedzenia według pilności użycia. Jest tego dużo, ale sort pozostawia wiele do życzenia. Chyba trzeba będzie przeprosić się z najstarszymi kartonami wędzonej ryby. Pomyśleć, że dookoła nas tyle tego pływa w morzu. Próbowaliśmy łowić, lecz bez powodzenia. Chyba obaj nie nadajemy się do wędkowania. Studiuję książkę do nauki języka angielskiego, ale jej objętość może odebrać najlepsze chęci. Powoli sam dostrzegam postępy, a to już coś. Po południu płyniemy na brzeg, jesteśmy na wyspie sami. Zostawiliśmy wpis w księdze wizyt: „Jesteśmy szczęśliwi, że możemy tu być i choć jesteśmy dziś sami na wyspie, możemy porozmawiać z pozostawionymi przez innych wędrowców symbolami. Wierzymy, że kiedyś cały świat będzie taką wielką NW Island”.

Dziś ja miałem wachtę kotwiczną na pokładzie. Piękniej  chyba nie można spać…

Po śniadaniu, wybieramy wersję towarzyską: zabieramy z sobą do „Stynki” książki, szachy i sprzęt do nurkowania. Na brzegu, zażywają lenistwa młode rodzinki z pobliskiego Gladstone. Popływaliśmy nago i pobuszowaliśmy w zieleni. Nie zabraliśmy z sobą gumowej ochrony nóg i trzeba było w efekcie wykonać drobną operację usuwania ostrych kawałków koralowca. Dziś dokończyliśmy makaron na szynce, do którego odważyłem się otworzyć spuchnięte ogórki kiszone. Co w nich było złe – wyleciało, a resztę, po przedłużonej analizie, wspólnie zaakceptowaliśmy. Smakowało jak nowe. Po południu nadal się uczę, ale nie jest to na postoju dobre wyjście, bo Ludek nie bardzo wie, czym się zająć. Najczęściej przynosi wtedy bardzo mocną herbatę (teatea) i szachy. Nie umiem w takiej sytuacji odmówić i czas przecieka przez palce. Mamma mia, nie ma tu na nic dostatecznie dużo czasu!

Prognoza pogody wskazuje na północny wiatr, aż trudno w strefie passatu w to uwierzyć. Na wszelki wypadek, luzujemy łańcuch i cumę. W nocy dmuchało i owszem, ale ze stałego kierunku. Decydujemy się na wieczorne wypłynięcie w kierunku Pearl Bay, powyżej miasteczka Yeppoon, na stałym lądzie. Ma tam być wyborne kotwicowisko, otoczone wysokimi wzniesieniami. Po szybkim śniadaniu, ze strachu przed spuchnięciem, otwieram puszkę z kiełbasą bosmańską. Będzie z niej obiad na dwa dni, pod warunkiem, że połowę dzisiejszej porcji schowam gdzieś przed Ludkiem, bo na zmianę wachty może już jej nie być, a wtedy trzeba by było zastosować wersję „na dopych”, czyli papkę z mleka w proszku + dżem + cukier. Ostatnio, Ludek nie był jej fanem, ale apetyt każe mu zawsze jeść do końca to, co podadzą, a najlepiej, w smacznym zestawie.

Przed zmierzchem podnosimy kotwicę i wio! Musimy iść na silniku, bo morze jest płaskie, jak stół. Gdy zrywa się gwałtowny wiatr, stawiamy genuę i foka „na motyla”. Nad ranem rozkołys staje się nie do wytrzymania i dmucha dobra „szóstka”, choć niebo jest zupełnie bez chmur, a widoczność doskonała. Zrzucamy genuę, po niej foka i włączamy silnik, bo fala  rośnie, a przed nami wąskie przejście między nieprzyjemnymi rafami. Osłonięci cyplem, wpływamy do Zatoki Perłowej, gdzie na kotwicowisku stoją wygodnie liczne jachty.

Szczyty wokół zatoki, wznoszą się na wysokość do 700 metrów. W głowie rodzę plan całodniowej wycieczki w góry, ale najpierw będę musiał sprawdzić możliwości sforsowania buszu. Na kotwicowisku stoi dziewięć jachtów. Płynąc ostrożnie między nimi, pozdrawiamy się podniesionymi rękoma. Trochę z boku, rzucamy kotwicę na siedmiu metrach i czekamy, aż złapie piaszczyste dno. Trzyma wspaniale. Robimy porządny klar, bo w tym towarzystwie, bez wizyt na pewno się nie obejdzie. Jest pogodnie, ale zimno jak na strefę zwrotnikową, która przebiega mniej więcej od Yeppoon w kierunku północy. Musimy przeprosić się z …kufajkami! Po obiadokolacji, której kapitan nie spodziewał się tak szybko (dobrze, że schowałem przed nim wczorajszą kiełbasę bosmańską, no i że jej nie znalazł…), uzupełniamy zapiski, gramy w szachy i uciekamy przed chłodem do koji. Rankiem wciąż jest zimno, ale udaje się pomalować samoster tuż przed wizytą sąsiada ze stalowego slupa. Pływa z rodziną, ale musi już wracać do Melbourne, gdzie czeka praca. Obiecał Ludkowi pomoc w naprawie agregatu. Pod wieczór, nadpływają betonowym slupem Jolly Swagman nasi znajomi z Sydney, Tony i Gwen Warhurst`owie. W Cairns skończą połowę trasy z dwumiesięcznego urlopu, a potem wracają do Sydney. Wizyta na ich jachcie, upływa pod znakiem obżarstwa łakociami i opilstwa dobrym winem. Wedle powiedzenia: „tylko świnia i gość, nigdy nie mają dość”, żegnamy gospodarzy, a po drodze na jacht, zahaczamy o ląd. Ślicznie tu, zwłaszcza przy zachodzie słońca, na tle gór.

Obraz7Muszę to wszystko zapamiętać, bo po ewentualnym powrocie do kraju, będę musiał wiernie oddać atmosferę Wielkiej Rafy. Boję się, że podoba mi się to wszystko, bo jestem młody i pierwszy raz w takich okolicznościach, ale co ja pocznę z moją niepoprawną duszą romantyka? Ludek ciągle stara się, abym schodził z chmurek na ziemię, ale sam się zachwyca obrazkami przyrody – tyle, że milczy i zamyka się w sobie.

Jak na razie, każde nowe kotwicowisko różni się od poprzednich. Krajobraz dookoła, trochę wymazuje z mojej pamięci obrazki z Papua New Guinea, które prezentował w Gliwicach Dworczyk. Ciekawe, jak wyglądają tamte krajobrazy. Pewno też zachwycające, choć inne.

Na jachcie zastanawiam się, co wziąć z sobą na jutrzejszą wycieczkę w góry. Ostatecznie, wezmę żarcie, aparat fotograficzny, latarkę, ciepłe rzeczy, duży nóż, krem przeciwsłoneczny i rakietnicę, na wszelki wypadek. Przegrana partia szachów, dobrze wróży wyprawie. Stado jachtów powiększyło się do kilkunastu jednostek. To już małe miasteczko. Zrobiło się w nocy cieplej, ale za to spadł deszcz. Na radio, łapiemy „Wolną Europę”, która nadaje wspominki wydarzeń czerwcowych i bieżące informacje o rozwoju wojny wietnamsko-kambodżańskiej.

Rano o 07:00, budzę Ludka, wskakuję w ciuchy i ładujemy się do bączka. Właśnie wtedy lunęła na nas ściana deszczu. Gdy dotarliśmy na brzeg, zauważyłem brak torby wojskowej. Znów w strugach deszczu, kurs na Marię i jeszcze raz na brzeg. Starczyło, by się obudzić. Ludek powrócił na łódkę, a ja ruszyłem w drogę. Idąc wzdłuż plaży, nazbierałem kilka ładnych muszli, ale pereł w Zatoce Perłowej, nie było. Po przejściu kilku piaszczystych odcinków plaży, przedzielonych skalnymi przeszkodami, wyrosła przede mną ściana gęstych zarośli. Ruszyłem zdecydowanie w górę, ale uszedłem, co najwyżej 200 metrów. Naprzeciw mnie, wyrosły ostre gałęzie, piaszczyste podłoże, gęste chaszcze i wysoka trawa. Na niewielki szczyt, który miał być tylko rozgrzewką, wdrapałem się po godzinie. Powitał mnie tam jakiś wąż. Szybko obliczyłem potrzebny mi na realizację celu, czas i wyszło, że za około cztery dni mógłbym go osiągnąć. Niepysznie zawracam w kierunku plaży i wcale nie było łatwiej, niż pod górę. Porażka, ale miałem też i farta: w oddali, dostrzegłem palmy orzecha kokosowego.

Zmiana celu dobrze zrobiła, bo gdy doszedłem do palm, znalazłem masę gotowych do spożycia, opadłych owoców. Czas do powrotu wypełniłem ich obieraniem, co takie łatwe wcale nie było. Obrane orzechy upchałem w zakamarkach koszuli i kurtki. Około 17:00 zameldowałem się przy kotwicowisku. Od strony palm kokosowych, podpływa motorówka z resztą obranych przeze mnie wcześniej owoców. Proszę chłopaków o podzielenie ich między chętnymi załogami. Zapotrzebowanie było duże, nic nie zostało. Przypłynął po mnie ogolony Ludek. Na jachcie czeka zupa ogórkowa, bo tak ją nazwał. Smak miała zbliżony  bardziej do kompotu niż do zupy, ale zjadło się. Musiałem dorobić jakieś drugie danie, którego smaku wolałbym nie opisywać. To nie był mój firmowy posiłek, ale szybko zniknął.

Obraz3Pearl Bay spośród eukaliptusów.

W nocy, miałem długie spanie, a śniłem, że latam nad jakimś wulkanem tylko siłą kończyn. Było to na tyle absurdalne, że po przebudzeniu musiałem sprawdzić, czy to był tylko sen. Zawiesiłem na jakiś czas loty, bo po śniadaniu składa nam wizytę pięcioosobowa rodzinka z Yeppoon. Zanim Ludek przywiózł drugą turę, musiałem zagadywać mamę, ale albo była za ładna, albo postępy w nauce były nie takie, jak należało oczekiwać. Chyba jednak, stawiam na ten pierwszy warunek. Pani pocieszyła mnie i twierdziła, że wszystko zrozumiała, ale do dalszego przebiegu rozmowy, wysłałem kapitana. Ten rozpędził się w opowieściach na tyle, że trzeba było zaproponować naszą niezawodną Pickwick Tea. Maria gościom bardzo się podobała: włazili w każdy kąt, słychać było „wow!” i inne ozdobniki mowy. Młodzież pytała mnie, jak się w Polsce żyje, ile trwają wakacje, do jakich krajów wyjeżdża się na wakacje. Na ostatnią kwestię, odpowiedziałem „nigdzie”, co musiałem długo tłumaczyć. Tym bardziej się dziwili mojej obecności, na takim rejsie w Australii. Krótko wyjaśniłem, że takich szczęściarzy jak ja, jest może kilku w kraju, a rachunek za moje wakacje mogę po powrocie spłacać przez wiele lat. Spytali więc, kiedy muszę wracać. I tu zastanowiłem się, po czym powiedziałem prawdę, która właśnie do mnie dotarła:

– Dopóki jestem w wolnym kraju, to decyzja taka będzie należeć tylko do mnie!

Mama, wykonała na to gest poparcia z kciukiem w górę. Zaprosili nas do Yeppoon, gdzie pragnęli nas ugościć, ale nie możemy skorzystać. Żegnamy się w dobrych nastrojach i urządzamy sjestę poobiednią. Dziś rozmawiało mi się płynniej. Być może, najkorzystniej byłoby konwersować z rówieśnikami, ale ci muszą do szkoły. Tutaj nie ma tak długich i nieprzerwanych wakacji, są podzielone na kilka okresów. Po sjeście, dobieram się z użyciem młotka i noża do orzechów. Ludek nie może na nie patrzeć, bo na Polinezji przejadł się i teraz jest na odwyku. Wybieram owoce z zielonym kiełkiem, co zwiastuje miękką masę w środku i mleczko kokosowe o mdłym smaku – ni to mydła, ni to słodkiego mleka. Ludek wybiera się na ostrygi, a ja czytam książkę, bo w nogach czuję wczorajszy spacer. Jedyna korzyść z nieudanej wyprawy, to zrozumienie pojęcia „buszowanie”. Ludek okrzyczał powrót na jacht, więc popłynąłem po niego. Ostrygi znalazł małe i były bez smaku. Teraz przyjdzie kolej na łapanie krabów i szukanie pereł. Z pewnością znów nam się nie poszczęści. Zwracam podstępnie Ludkowi uwagę, że jabłka tracą świeżość, a z nią witaminy. Dostaję natychmiast dwa, poza kolejnością. Kiwałem głową na potwierdzenie mojej tezy, ale tak naprawdę, to nic ze smaku nie utraciły. Szkoda, że powoli się kończą! Wieczorem wącham dokładniej kiełbasę z puszki, bo czuję zmieniony posmak. Chwilę powalczyłem z sobą, po czym wrzuciłem ją na olej. Mimo przedłużonego smażenia z dodatkiem cebuli i czosnku, posmak pozostał. Posiłek przełknęliśmy, ale trzeba było wypić po kilka kubków herbaty. Przed spaniem, Ludek sprawdził, czy mnie coś nie boli, na przykład żołądek. Czuliśmy się podobnie, ale doczekaliśmy ranka bez emocji. W ten sposób, skończyły się delikatesy na jachcie. Pozostała druga liga pożywienia, to znaczy kaszanki i pasztety, które ustawiały się w kolejce do wybuchu. Po nich, przyjdzie czas smuty, a z nią naleśniki i smażone na głębokim oleju rybki. Cebuli i czosnku wciąż nie brakowało, a dżemów też był nadmiar. Głód nie groził. Pod wieczór odważyłem się wykąpać na brzegu w słodkiej wodzie. Przed snem pokibicowałem Ludkowi w rozmowach z Jeffem, Leonem i Johnem. Co byśmy robili bez radiostacji? Przy okazji, można poduczyć się języka.

Kolejny dzień na Pearl Bay, schodzi mi na dłubaniu orzechów i uzupełnianiu zapasów słodkiej wody ze źródełka na brzegu. Przy tej okazji, wdrapałem się, nie bez trudu, na górujące nad zatoczką wzgórze. Widok stamtąd był śliczny. W trakcie pstrykania zdjęć, złamała się gałąź drzewa, o którą się oparłem. Noga szybko spuchła, a dodatkowo, pocięły mnie komary. Coś mnie ten busz nie lubi. Po zejściu z góry, pomyślałem o ostrygach, ale skoro Ludek twierdzi, że nie są smaczne, to tak na pewno musi być. Leniuchuję na plaży aż do wysokiej wody, czyli do zachodu słońca. Gra barw powala z nóg. Chciałoby się zostać, ale jutro płyniemy dalej. Sąsiedzi też odpływają. Podczas wieczornego spotkania na jachcie Bluebird, umawiamy się wszyscy na regaty do wyspy Middle Percy. Gospodarze pływają z szóstką dzieci: trójką dziewcząt oraz trójką chłopców. Na ich jachcie i poza nim, rodzice jedynie monitorują zachowanie dzieci, które jest nienaganne. Najstarszy chłopak, za wszystko odpowiada: opiekuje się dziewczynkami, pomaga młodszemu rodzeństwu wsiadać i wysiadać z jachtu lub bączka, manewruje, wiosłuje, itd.. Dziewczynki piszczą i śmieją się przy byle okazji i są jakby pod ochroną. Ciekawe, czy tak jest, na co dzień. Widać było, że rodzice są dumni z wychowania potomstwa. Tata i połowa dzieci byli piegowaci, a druga część familii wyróżniała się ciemnym typem urody, po mamie. Wspaniała rodzinka!

Rano nasmażyłem dwa wielkie gary naleśników z podwójnym dżemem, które powinny załatwić gotowanie na dwa dni. Upchnąłem naleśniki w trzech największych garach i dumny z siebie, otarłem pot z czoła. Naleśników o podwójnym rozmiarze było 32 sztuki. Kąpały się w dżemie wiśniowym i truskawkowym, kusząc oczy moje i Ludka. Szybka degustacja przed wypłynięciem, nie zaspokoiła apetytów.

Wykąpałem się w źródełku na brzegu, a nawet uczesałem się, pierwszy raz od dłuższego czasu. Pożegnaliśmy pełną od weekendowych turystów, bialutką plażę i podnieśliśmy kotwicę. Mocno pracowała, oblepiona była błotem.

Obraz4Bye, bye Pearl Bay.

Wybieramy trochę okrężną trasę, bo rejon pełen jest skałek i raf, a „regaty” wszystkie załogi traktowały z przymrużeniem oka. Na Wielkiej Rafie, podstawowym kanonem żeglowania jest bezpieczeństwo. Warunki na i pod wodą, zmieniają się przy intensywnym cyklu rozwojowym koralowców bardzo szybko. Niektóre informacje z map mogą być niedokładne, dlatego przy newralgicznych przejściach, często wspinam się na maszt, skąd wszystko świetnie widać.

O świcie, dostrzegamy na kursie naszą Middle Percy. Teraz przechodzimy na spokojny kurs pilotowy. „Mańka” sama utrzymuje kurs, można podrzemać. Po drodze, mija nas ściana deszczu, ale nas nie dosięga. Przeszła dosłownie w odległości najwyżej stu metrów – jak w kinie. Oprócz deszczu, minęły nas dwa zaprzyjaźnione jachty. Nasza porażka była także zwycięstwem, bo kotwicowisko okazało się być nie gorsze, niż to na Pearl Bay.

Ta wyspa ma jeszcze inny charakter: jest górzysta, ma wciśniętą w ląd zatokę, w której kołyszą się na wietrze wysokie palmy, a w odnodze zatoki, mniejsza zatoczka wcina się dalej w głąb wyspy, tworząc małą lagunę, otoczoną lasem mangrowym. Stoi tam jakaś stara łódź drewniana, w stanie wskazującym na ciężkie przejścia na morzu. Wpłynęliśmy tam z Ludkiem na rekonesans i po cichutku wiosłowaliśmy, aby nie płoszyć licznych kolibrów. Z gąszcza mangrowców, rozległ się niespodziewanie dźwięk fletu. Ciarki przeszły po ciele, bo nastrój był czarowny. Grał James z poznanego na Pearl Bay jachtu, Shangri-la. Przypłynęli przed nami w grupie z Bluebird`em, Jolly Swagmanem i Wakonugi. Znów jesteśmy w komplecie. Wieczorem, wrzask chmar ptaków zagłusza wszelkie inne odgłosy. Komary tną dość intensywnie, ale nie robi to na Ludku wrażenia. On już przeżył malarię w Afryce, gdzie w błotach musiał wypełniać zadania badań geologicznych dla celów poszukiwania minerałów oraz budowy hydroelektrowni. Ponieważ bananów miał tam pod dostatkiem, żył tanio i zaoszczędził na tyle pieniędzy, aby zakupić od Mańkowskiego wymarzony jacht. Była nim Maria, która teraz bujała się leciutko na falkach kotwicowiska. Po Zambii, Ludkowi pozostał, jako jedno ze wspomnień, wstręt do smaku bananów.

Z historii wyspy wiadomo, że już w 1820 roku była zamieszkała przez białych ludzi. W 1830 roku, tubylcy zabili trzech białych. Dopiero w 1860 roku, już bez przeszkód ze strony tubylców, osiedlił się tu jeden z mieszkańców pobliskiego Mackay, który w 1880 roku postawił do dziś służącą, latarnię morską. Założył farmę i handlował bydłem. W 1926 roku, wyspę wykupił przedostatni jej właściciel. Obecny właściciel, a właściwie dzierżawca, umieścił na plaży tabliczkę z życzeniami miłego pobytu na wyspie i zaproszeniem do swej posiadłości na szczycie wyspy. Andrew Martin sugeruje, by cieszyć się chwilą i nie spieszyć się donikąd. O.K., dostosujemy się! Przy plaży znajduje się prysznic, zasilany grawitacyjnie z dużej beczki oraz podobna do tej z NW Island, szopka z mnóstwem drewnianych tabliczek z wyrytymi nazwami jachtów. Obok prysznica wisi napis-sugestia: „Oszczędzaj wodę, nie unikaj kąpieli z psem, przyjacielem, żoną…”. Zatoka bogata jest w ryby. Piegowaty Peter Davies powalczył na naszych oczach z kilkukilogramową rybą, aż pękła mu wędka. Ryba mimo to nie straciła, a za chwilę wszyscy ją jedliśmy przy ognisku. Skoczyłem na jacht po wino i gitarę. Pośpiewaliśmy znane piosenki, a o 19:00, małe „Pieguski” ładnie podziękowały i pod dowództwem najstarszego brata, karnie odeszły do bączka. Młody żeglarz, Kelvin z Shangri-la, urodził się dokładnie tak jak ja, 2 lipca 1950 roku. Co za zbieg okoliczności! Gasząc ognisko, umawiamy się na wspólne odwiedziny u gospodarza wyspy.  Po wczesnym śniadaniu, przedstawiciele załóg kotwiczących jachtów, zbierają się na plaży. Jednogłośną decyzją, dowództwo przejmuje Gwen. W gorącym słońcu, idziemy dobre pół godziny pod górę, potem mijamy zagajniki z rojem kolorowych motyli, a na koniec znikamy w gęstym lesie. Słońce tu nie dochodzi, jest przyjemnie. Z drzew zwisają liany, a między nimi przemykają spłoszone dzikie kozy. Po wyjściu z tej oazy zieleni, ukazuje się nam rozległa panorama Morza Koralowego, z licznymi rafami i wyspami. Najbliższe nas, to South Percy oraz Marble Island, które z góry wyglądają jak lane kluski na talerzu z płaskiego morza. Jeszcze tylko przejście przez wysokie trawy i stajemy przed napisem: „Welcome one & all”. Na drodze do drewnianego domu na palach, stanęło stadko bydła i nie zamierzało się ruszyć z miejsca. Prześliznęliśmy się obok i stanęliśmy przed gankiem, na którym rozwieszone były mokre ciuchy. Przywołanie gospodarza nie dawało efektu, więc poszliśmy w kierunku ogrodu warzywnego, skąd wyskoczyły do nas trzy przyjaźnie szczekające psy myśliwskie, które najwyraźniej chciały nas zaprowadzić do swego pana. Rzeczywiście, w ogródku otoczonym bajecznie kolorowymi krzewami i stertą owoców leżących na ziemi, podniósł się z pochylonej nad grządką pozycji postawny, pięknie zbudowany mężczyzna. Właśnie okopywał rośliny, ale nasza obecność zmusiła go do przerwy w pracy. Mógł mieć koło czterdziestki, co zgadłem po budowie ciała, ale mogłem się mylić. Po powitaniu i towarzyszącym mu ceremoniom grzecznościowym, gospodarz zaprosił nas na lunch. Dajemy się namówić. Gospodarz kieruje przygotowaniami do posiłku. Jim zbiera pomidory, marchew, sałatę, paprykę, seler, sałatę i co tylko znajdzie w ogródku. Kevin wysłany został na drzewo po pomarańcze, a Ludek ze mną – też na drzewo, ale cytrynowe. Za chwilę, Ludek spadł z drzewa z przekleństwem na ustach, ale cytryn nie upuścił. Andy wspomniał coś o zielonych mrówkach, które lubią włazić do liści cytrynowca, a ich ukłucia bywają bolesne. Objuczeni owocami i warzywami, wchodzimy z psami, kurami i chaotycznie latającymi ptakami, do zapuszczonego domu. Pod sufitem, kolibry zrobiły sobie gniazdo, a ogromny piec, stojący pośrodku kuchni, zapchany jest popiołem. Z chłopakami czyścimy piec i trochę z grubsza, sprzątamy pokoje. Co w nich nie ma! Są lampy naftowe, książki o uprawianiu i pielęgnacji warzyw ogrodowych, w sypialni kolejne gniazdo kolibra, a w living-room`ie gniazdo jaskółek, pod którym odchody sformowały spory kopczyk; obok stoją plecione fotele, archaiczny piecyk, duży dzban wina własnego wyrobu i jakieś narzędzia-wynalazki gospodarza. Drewniane schody wejściowe proszą się o remont, bo podejrzanie skrzypią i uginają się pod wchodzącymi. Bałaganik jest słodki, ale taki dość logiczny – jak u londonowskich traperów. Gwen dokonuje cudów przy sporządzeniu multi-sałatki i tylko Ludkowi pozwala pokosztować. W zamian za ten przywilej, słyszy szczery jęk zachwytu, ale na więcej głodomór nie może teraz liczyć. Przyrządzamy we dwójkę napój z cytryn i pomarańczy z dodatkiem wanilii, a chłopcy przygotowują przystawki. Po 45 minutach, wjeżdża na stół wielowarzywna sałatka, chleb, masło, upieczone mięso kozie, alkoholizowany napój orzeźwiający, połówki papai, kompot ananasowy z własnych zapasów i kilka rodzajów win. W trakcie miłej konwersacji, Ludek nagle wyprzedził plan gospodarza i po wstępnym toaście rzucił hasło: „kto pierwszy, ten lepszy”, a następnie przeszedł do czynu. Pozostali szybko dołączyli, bo głośny mlask Ludka nie wróżył niczego dobrego. Po bardzo sutym i wykwintnym posiłku, usiedliśmy wszyscy na werandzie i każdy coś o sobie opowiedział. Andy i Ludek mieli tak bogate życiorysy, że opowieści przeciągnęły się do obiadu. Z opowiadań wynikało, że Andy mieszka w zbudowanym w 1923 roku domu od szesnastu lat. Wyspę kupił od rządu Australii za sumę 15 000 funtów w 1964 roku, co w tamtych czasach było ogromną sumą. Żyje tu sam. Rodzinę zostawił w Anglii w skomplikowanych okolicznościach, o których nie chciał mówić. Ukończył już 50 lat, w co trudno uwierzyć. Samotność jest dla niego czymś, o czym zawsze marzył. W ogródku uprawia różne warzywa potrzebne do przeżycia, a utrzymuje się ze sprzedaży skór dzikich kóz, których na wyspie jest mnóstwo. W warsztacie leżało gotowych do sprzedaży około 150 wyprawionych skór. Reszta leżakowała posolona na stołach i czekała na swoją kolej. Oprócz obsługi gospodarstwa, obowiązki obejmowały opiekę nad kilkoma sztukami bydła, owcami i dwoma kangurami „Wallaby”. Intensywny tryb życia, pozwolił Andy`emu zachować imponującą sylwetkę, na której nie wisiał ani jeden gram zbędnego tłuszczu. Ukradkiem, zrobiłem mu, gdy był rozebrany w ogródku, kilka zdjęć. Będzie, co w Polsce pokazywać.

Na koniec wizyty, Andy zaprosił nas do udziału w planowanym przez siebie następnego dnia, polowaniu na dzikie kozy. Do worków wrzucił nam warzywa i owoce dla pozostałych załóg na kotwicowisku. Zapraszamy go z rewizytą na „beach party”, które urządzamy siłą wszystkich załóg.

                                             Obraz5  Andy zaprosił nas na polowanie. Mistrz wytropił dzikie kozy. Potem je w 5 minut oporządził, a po polowaniu zarządził kozią ucztę – Boże, jak Ludek mlaskał!

Obraz6                                                                  A na kolację były papaje…

Andy odprowadził nas do krańca ogrodu i pożegnał, życząc miłego pobytu. Tu, na wyspie, jest często odwiedzany przez żeglarzy, więc nie ma czasu na nudę. Ostatnio gościł 20-osobową grupę i nikt nie odszedł głodny od stołu. Przyznał, że takich jak my, Polaków, do tej pory nie miał okazji poznać. Kontakt ze światem utrzymuje przez pocztową korespondencję, która przychodzi na pobliską latarnię, co 2-3 tygodnie. Czasami przeżywa ataki cyklonów. Parę lat wstecz, kotwiczący na 260 metrach łańcucha dwudziestotysięcznik został sponiewierany i prawie wyrzucony na brzeg przez cyklon, wiejący z prędkością ponad stu knotów!

Dziś mija czwarta rocznica wypłynięcia Marii z kraju, co obliguje nas do przygotowania ogniska, jakiegoś posiłku i oprawy muzycznej. Po powrocie od Andy Martina, szybko biorę się do smażenia naleśników. Trzeba je ładnie poukładać na tacach, ozdobić żagielkami z papieru i w odpowiednim czasie, posmarować dżemem. Dobrze by było, aby nam nie wypadły w czasie transportu na brzeg. Do naleśników zabierzemy butelki wina i herbatę. To jest nasza top-oferta, bo rybek z Marii nie ośmieliłbym się serwować. Biorę jeszcze prysznic na plaży, ale rezygnuję z czesania włosów, bo na głowie urosło mi „kuku”, nie do opanowania. Po kąpieli zabieramy gitarę i przygotowane żarcie na „Stynkę”, a po chwili cumujemy przy brzegu. Robi się ciemno, ognisko płonie, ludzie są już na miejscu. Za chwilę nadchodzi Andy, w asyście zwierząt. Przy ogólnym aplauzie, wznosimy toast za gospodarza wyspy, po czym intonujemy hymn Australii. Jim też umie grać na gitarze, więc nie muszę samotnie zabawiać towarzystwa. Naleśniki robią furorę i znikają w mig, chociaż na głowę przypadły cztery sztuki. Niektórzy zamawiają u nas dżem. Dostaną. Każdy jacht coś serwuje przy ognisku. Andy zamyślił się i po chwili zniknął ze swoim towarzystwem w ciemnościach. Peter zdążył złowić nowe ryby. Smakują wybornie, a z winem jeszcze bardziej. Warhurst`y przygotowały sałatkę warzywną i ziemniaki z ogniska. Co za szalony dzień! Późnym wieczorem, wraca Andy z kompotami ananasowymi dla wszystkich załóg. Żegnamy się do następnego dnia i powoli rozchodzimy się po jachtach. Jak ten dzień wiernie opisać?

Rano Ludek wstał razem z ptakami. Przygotował włoskie „carcano” z kilkoma paczkami nabojów, schował w plecaku latarkę i z nadziejami na wielkie strzelanie, zasiadł do śniadania. Nie było syte, bo Andy mówił coś o kolacji po polowaniu. Za kilka minut, wszyscy chętni na polowanie zebrali się na plaży. Forsownym marszem na skróty, udaliśmy się do Andy`ego. Dzień był upalny, prawie bezwietrzny. Niestety, mój aparat nawala i muszę wziąć starego „Zenita”. Samo dojście na miejsce zbiórki, ograniczyło trochę zapał naszych kolegów. Dla nich przygoda jest piękna, ale zbyt forsowna, bo są urzędnikami nie przyzwyczajonymi do wysiłku fizycznego. Spoceni, dostajemy od Andy`ego worki z narzędziami na plecy, jakieś skrawki materiału i od razu przyjmujemy jego tempo marszowe. Na skraju lasku, Andrew proponuje Ludkowi próbę strzelecką. Na drzewie naciął korę i kazał strzelać do celu z odległości około trzydziestu kroków. Mój Przyjaciel poprawił na nosie okulary na sznurku, oparł karabin o pień, wycelował i … huknął! To nie był strzał, bo ukazał się przy wystrzale ogień, dym i przerażający odgłos. Odrzut też był ciut za gwałtowny, ale Ludek spokojnie zarepetował broń i powtórzył z równym skutkiem, strzał. Było blisko celu, ale Andy już na to nie zwracał uwagi. Wziął broń do ręki, oglądnął ją i zaproponował Ludkowi: – Słuchaj, Ludomir: zostaw tu broń, będzie ci lżej i nie bój się, bo tutaj nikt nie kradnie…  Ludka, jakby ktoś uderzył obuchem siekiery. Był pewien własnych możliwości bojowych i nie dopuszczał wykluczenia, a tu taki afront! Mimo to, pogodził się z losem, ale stracił nagle humor i zapał. Przez pół godziny śledziliśmy dzikie kozy, podchodząc je pod wiatr. Jim, Kevin i ich rówieśnicy, w pewnym momencie wysiedli. Ogłosili przerwę, ale ja i Ludek twardo kontynuowaliśmy marsz. W pewnym momencie, Andy podniósł karabin do góry i poprosił o przycupnięcie. Za chwilę, padł strzał. Koza aż podskoczyła, ale padła nieżywa. Po niej, Andy postąpił dokładnie tak samo z innymi sztukami. Strzelał w marszu z wolnej ręki na odległość ponad 50 metrów i za każdym razem trafiał w to samo miejsce, pod pyskiem. Żadne zwierzę nie męczyło się. Ludek był w szoku i ciągle powtarzał: „czegoś takiego nigdy jeszcze nie widziałem, a widziałem dużo”. Przestał się złościć na Andy`ego, a gdy zobaczył jak w kwadrans oprawia zwierzę, zaniemówił. Skórę ściągał z kóz w parę minut, a żadna nie była uszkodzona. Przy okazji wyjaśniał kolejność czynności i umiał jeszcze nakarmić psy mniej wartościowym mięsem. Dla naszych potrzeb, zabraliśmy tylko najlepsze partie mięsa i skóry. Polowanie było skończone, bo na każdego myśliwego przypadła zaplanowana przez gospodarza, porcja mięsa. Po drodze do domu, zgarnęliśmy śpiących w cieniu drzew  „niedzielnych” myśliwych. Ludek wciąż kiwał z niedowierzaniem głową i chyba przyznawał Andy`emu rację, odnośnie pozostawienia swojej broni w lasku. Oczywiście, zabraliśmy ją z sobą i wróciliśmy do domu. Tu, zarządzono godzinną sjestę przy orzeźwiających napojach. Potem, wspólnymi siłami przyrządziliśmy mięsną ucztę, której nie było końca. Późnym wieczorem, wyściskaliśmy się serdecznie z Andym i życzyliśmy sobie powodzenia.

Do południa dnia następnego, robię przepierkę ciuchów, a potem zażywam kąpieli pod plażowym prysznicem. Ludek popadł w lekkie kompleksy i zrobił na brzegu próbę strzelecką. Wypadła lepiej niż dzień wcześniej, ale Andy podniósł poprzeczkę strasznie wysoko. Póki mamy jeszcze mięso, trzeba szaleć przy posiłkach. Dziś jemy makaron z mięsem w bukiecie warzyw Andy`ego. Odchodzimy z kotwicowiska na silniku.

                                                                                                                                 Bogdan Zahajkiewicz

___________________________________________________________________________________________________Bogdan Zahajkiewicz – ur. 1950 r. w Wałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach, później nauczyciel akademicki w Zakładzie Turystyki i Rekreacji; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia); w 1981roku żeglował na „Polce” z Rudą Krautschneiderem; autostopowe i rowerowe podróże po Australii,  Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, krajach nadbałtyckich.

Doubravka Krautschneider: „CzechMate” – skok na wiosłach przez Ocean

Z powodu sytuacji epidemicznej w Nowym Jorku, wywiad z Milanem Svetlikem przeprowadziłam korespondencyjnie. Do zaplanowanego startu Milana, w debiutanckiej wyprawie wioślarskiej przez Atlantyk pozostawał wtedy jeszcze tydzień.
Z powodu niekorzystnej pogody termin startu wciąż się przesuwał. Milan wypłynął we wtorek 26 maja 2020, ale w sobotę, 30 maja 2020 tuż po północy, musiał rejs przerwać (szczegóły niżej).
Wszystko można śledzić na stronie internetowej <www.milanrows.com> lub w mediach społecznościowych.

Milan Svetlik przyjechał do Stanów Zjednoczonych z Czech. Zanim zakotwiczył na stałe w „Wielkim Jabłku” mieszkał w Kalifornii i Luizjanie. Milan ma na swojej łodzi flagę czeską oraz amerykańską. Jego marzeniem jest zostać pierwszym Czechem, który pokona Atlantyk tylko dzięki sile swoich mięśni i wioseł. Jest to jego „American Dream”.

Kiedy zajrzałam na twojego bloga, zauważyłam, że prowadziłeś ciekawe życie. Na stronie internetowej przedstawiony jest projekt rejsu oceanicznego kajakiem, trasą z Nowego Jorku w USA do Isles of Scilly w Wielkiej Brytanii. Umieszczone są tam różne cytaty motywacyjne. Jesteś amatorem różnych sportów wodnych, lubisz podróże i przygodę. Jak byś się sam scharakteryzował?
Zanim odpowiem na pierwsze pytanie, chciałbym podkreślić, że nie popłynę kajakiem, ale łodzią wiosłową, posiadającą dwa wiosła uchwycone w zamkach wiosłowych. Od kajaku różni się też tym, że ma małe siedzenie, które się porusza.
Kiedy byłem dzieckiem, uprawiałem amatorsko rozmaite sporty, ale nigdy profesjonalnie. Przede wszystkim dlatego, że w wieku 22 lat opuściłem moją ojczyznę, Republikę Czeską, a na emigracji musiałem się głównie skupić na przetrwaniu i utrzymaniu się w nowym kraju. Pracowałem na budowie. Najdłużej, bo od szesnastego roku życia, zajmuję się podnoszeniem ciężarów i ćwiczę na siłowni. Nawet po ciężkiej fizycznej pracy znajduję czas na te zajęcia. Brałem też udział w maratonie, ale nie uważam się za długodystansowca. Bieganie to dla mnie nowy świat do odkrycia. Lubię podróżować, kocham historię i poznawanie rozmaitych kultur, dlatego co roku staram się odwiedzić jakiś nowy kraj.
Do Stanów Zjednoczonych przyjechałem w 2006 roku. W Nowym Jorku jestem już dwanaście lat. Wcześniej mieszkałem w Kalifornii i w Luizjanie, gdzie pracowałem na platformach wiertniczych jako nurek głębinowy. Jestem człowiekiem przygody, kocham przyrodę i nieustannie poszukuję odpowiedzi na pytania o granice własnej wytrzymałości, o samym sobie, o życiu. Moja ciekawość świata doprowadziła mnie aż do tego momentu. Oczekuję wiele nowego…

Zbliża się data rozpoczęcia wyprawy, nasz wywiad odbywa się więc pod presją czasu. Jakie masz zmartwienia i czym się teraz zajmujesz?
Ogólnie: przygotowaniem łodzi. Największy problem mam z instalacją odsalarki wody morskiej. Uzupełniam zapasy żywności i robię drobne zmiany na łodzi, żebym się tam czuł jak najbardziej komfortowo. Montuję dodatkowe uchwyty i schowki, żeby rzeczy nie latały w kabinie. Testuję radio i nawigację. Czekam na kilka zamówionych części. Zaglądam także do mediów społecznościowych, żeby podzielić się swoimi przeżyciami z przygotowań, czasami wrzucam jakieś video na kanał YouTube.

Skąd wziął się pomysł na realizację takiego właśnie projektu? Dlaczego wybrałeś akurat tak trudną trasę?
Na pomysł wpadłem oglądając na YouTubie wywiad z Danem Bilzerianem w programie Larry’ego Kinga. Dan – spytany, co by jeszcze chciał w życiu osiągnąć – powiedział „przewiosłować Atlantyk”. Pięknie to opisał. Wydawało mi się to nierealne. Zacząłem robić rozeznanie i złapałem bakcyla! Już wiedziałem, że to jest ten rodzaj przygody, w której mogę się sprawdzić, przecież nie tylko milioner żyjący w luksusie może mieć takie marzenia. Odkryłem, że i ja mogę spróbować być w czymś pierwszy.

Polska pisarka Olga Tokarczuk twierdzi, że najciekawsze rzeczy dzieją się właśnie na granicy. Pochodzisz z Nachoda, który jest połączony przejściem granicznym z polskim miastem Kudowa-Zdrój. Jak odbierałeś – jako dziecko lub w dorosłym wieku – obecność sąsiadów? Podróżowałeś kiedyś po Polsce?
To ciekawe pytanie. Chyba będziesz zaskoczona. Pomimo że wyrastałem na pograniczu z Polską, to tylko okazjonalnie z rodzicami jeździłem do Kudowy-Zdroju na zakupy lub po wodę mineralną z sanatorium i Polski nie zwiedziłem. Uwielbiałem spędzać czas na łonie natury w przygranicznych lasach. Szczególnie interesowały mnie pobliskie bunkry i twierdze z lat 1936-1938, które nasza czeska armia zbudowała do obrony przed nazistowskimi Niemcami. To mnie zawsze intrygowało, mam na ten temat dużo książek i zdjęć. W Polsce najdalej byłem na targach w Poznaniu. Chciałbym wybrać się do Krakowa i do Wieliczki, bo dużo słyszałem o tych miejscach.

Od wielu miesięcy szykujesz się na transatlantycką, samotną podróż. Czy kiedyś wcześniej odbyłeś jakiś dłuższy rejs łodzią wiosłową lub kajakiem? Pamiętasz swoje początki związane z tym sportem lub sposobem podróżowania?
Pamiętam bardzo dobrze, ponieważ zacząłem wiosłować dopiero wiosną ubiegłego roku :). Niczego podobnego wcześniej nie próbowałem.

Czy ktoś wspiera wyprawę moralnie, merytorycznie, finansowo lub logistycznie? Miałeś jakiegoś podróżnika jako inspirację?
Wszystko planuję i opłacam od początku sam. Uważam, że tak jest najlepiej. Największym wsparciem jest moja rodzina, czyli moja dziewczyna i rodzice. W Stanach jesteśmy przyzwyczajeni wszystko robić sami i polegać tylko na sobie. Oczywiście koszty są olbrzymie, ale nie udało mi się znaleźć sponsorów. Ponadto, poprzez moją stronę internetową, staram się zdobyć fundusze dla fundacji Challenged Athletes, aby pomóc dzieciom i sportowcom niepełnosprawnym. Podziwiam znanego alpinistę Reinholda Messnera. Od małego czytałem o nim i jego wyczynach, był moim dziecięcym idolem i pozostał nim do dziś.

Rozmawialiśmy o tobie, teraz chciałabym się dowiedzieć nieco więcej o łodzi wiosłowej, która zabierze cię przez ocean. Jaką ma nazwę, markę i wyposażenie?
Moja łódka została zbudowana w Anglii przez firmę Rannoch Adventure. Kupiłem ją używaną od Bryce’a Carlsona, który dwa lata temu przepłynął na niej Atlantyk z Kanady do Anglii, trasą o 1200 mil morskich krótszą, niż ta, którą ja popłynę. Łódź nazwałem „CzechMate”, żeby podkreślić czeskie pochodzenie, a jednocześnie chodzi o grę słów.
Wyposażenie będę miał standardowe. Baterie ładowane przez panele słoneczne zasilają przede wszystkim elektronikę nawigacyjną, radio i w nim wejścia USB na ładowanie aparatu fotograficznego i telefonu satelitarnego. Mam jeszcze mały filtr do produkcji słodkiej wody ze słonej, który ładuje się silnikiem elektrycznym. Kabina jest ciasna, ale można się w niej dobrze wyspać i przeczekać burze za wodoszczelnymi drzwiami. Przy wywrotce, która może mi się wydarzyć, łódź jest w stanie powrócić z powrotem do właściwej pozycji.

Jakie są twoje plany po zakończeniu podróży, przewidzianej na cztery miesiące?
Jeżeli uda mi się przewiosłować i osiągnąć wytyczony cel, chciałbym łódź przewieźć do Czech. Chętnie bym opublikował film dokumentujący całą podróż. Może napiszę książkę, żeby się podzielić swoimi wrażeniami i przeżyciami. Chciałbym zainspirować tych, którzy pragną spróbować zrealizować coś wyjątkowego. To by mi sprawiło dużą przyjemność.

Na co się w najbliższym czasie cieszysz najbardziej?
Na moment, aż będę miał wszystkie przygotowania za sobą i będę mógł szczęśliwie i bez kłopotów wypłynąć.

Dziękuję za wywiad, dużo szczęścia w zamierzonej podróży!

P. S.
Milan wypłynął z mariny North Cove przy World Trade Center we wtorek, 26 maja 2020 o jedenastej miejscowego czasu. W niezwykle pustej marinie zaczęli się gromadzić znajomi i przyjaciele Milana, niektórzy przybyli nawet z innych stanów USA. Z powodu obowiązującego dystansu nie można było zbliżyć się do Milana ani do łodzi. W jego bliskości poruszał się tylko jeden profesjonalny fotograf, kapitan stojącej obok motorówki straży przybrzeżnej oraz dziewczyna Milana, która pełniła funkcję łącznika między ludźmi na kei i Milanem. Ktoś mu przyniósł pocztówkę, żeby wysłał po dopłynięciu do celu, kilku dziennikarzy wciskało swoje wizytówki i dopytywało o szczegóły rejsu. Znacznie więcej mediów wartowało przed bramą pobliskiego Wall Street, które właśnie otwierało się po dłuższej przerwie. Chmury i mgła schowały szczyty wieżowców. Milan był skupiony i pełen respektu. Bardzo się cieszył z kontaktu z widownią, choć było mu zimno w szortach i koszulce ze swoim logo. Były osoby z czeską flagą i czapkami z czeskim godłem, kilka rodzin z dziećmi i wszyscy robili zdjęcia i żartowali krzycząc do Milana: „Nie zapomnij! Zachowaj sześć stóp dystansu!”, „Weź coś do czytania, bo się zanudzisz na śmierć!”, „Znam lepszy sposób na odchudzanie…”
Nagle Milan spojrzał na zegarek, ubrał się w kurtkę, podziękował swojej dziewczynie za pomoc w przygotowaniu wyprawy i pomachał wesoło na pożegnanie.
Kiedy wypłynął z mariny w kierunku Statuy Wolności, mgła się rozpłynęła i pojawiło przyjazne słońce. Przez lornetkę można było go jeszcze obserwować, zanim biała CzechMate wtopiła się w horyzont.
Z ostatniej chwili (30 maja 2020, po północy):
Milan wysztrandował na Long Beach Boardwalk, w linii prostej ok. 40 kilometrów od miejsca startu. Pisze, że ma awarię steru i musi naprawić. Potem chce kontynuować wyprawę.
To tak jak Olek Doba. Trudno wypłynąć z NYC.

Oto, co Milan pisze na FB:
Around 20 minutes after midnight I was washed due to strong South Winds and current on the shore of Long Beach New York. If I knew the weather was going to be like this today, I wouldn’t have attempted to row, but wasn’t really notified about its severity and before I knew it, even on the anchor I was getting slowly pushed towards the beach, without any ability for me to avoid it.
Great experience.
Was able to save the boat, so now I’ll just load it back on trailer. Need to buy new rudder and have it shipped from UK asap, will be only waiting really then I can repeat again.
I will do this and make it happen asap, I don’t see reason not to.
This was great experience including 360° capsize with me while outside, you don’t get to do that while training at home.
Love you guys, thank you and wish me luck. Sorry for little delay this time.

Doubravka Krautschneider

(Tekst pierwotnie ukazał się na stronie periplus.pl z korektą redaktora tego portalu)

___________________________________________________________________________________________________Doubravka Krautschneider – jest teatrologiem z wykształcenia i zamiłowania. Obecnie przebywa w USA gdzie zajmuje się animacją kultury, prowadzi warsztaty teatralne, pisze recenzje do portalu www.scena.cz i do polskich mediów. Śpiewa w polonijnym chórze. Córka Małgorzaty i Rudy Krautschneiderów.

_____________________________________________________

F O T O

2020-05-26_DSC05232_fot_Mariusz_Bryszkiewicz_sm  2020-05-26_DSC05252_fot_Mariusz_Bryszkiewicz_sm  2020-05-26_DSC05256_fot_Mariusz_Bryszkiewicz_sm  2020-05-26_DSC05265_fot_Mariusz_Bryszkiewicz_sm  2020-05-26_DSC05267_fot_Mariusz_Bryszkiewicz_sm  2020-05-26_DSC05270_fot_Mariusz_Bryszkiewicz_sm

Fot. Mariusz Bryszkiewicz

Bogdan Zahajkiewicz: Australia. „Marią” przez W i e l k ą R a f ę K o r a l o w ą . Część 1

NBZah_1a obozie w schronisku „Pod Łabskim Szczytem” była ze mną Gośka Skoczeń, córka znanego żeglarza i współautora podręcznika do astronawigacji. Któregoś wieczoru zdradziłem jej moje marzenia o jakiejś żeglarskiej wyprawie dookoła świata, aby przeżyć coś innego niż do tej pory. Wciąż miałem w głowie plany eksploracji Nowej Gwinei oraz londonowskie opisy ekstremalnych przygód „Na szlaku”. Gośka zasugerowała, że powinienem podjąć konkretne kroki w kierunku realizacji marzeń. Po kilku dniach, zakomunikowała mi, że akurat pływa swoim prywatnym jachtem w okolicach Australii Ludek Mączka, znany ekscentryczny żeglarz ze Szczecina. Podobno czekał tam na wymianę załogi, ale jego kolega klubowy, Jurek Boehm, nie dostał zgody na wyjazd, a drugi kolega – urlopu. Dostałem numer telefonu do Wojtka Jacobsona, który koordynował w kraju sprawy rejsu s/y Marią dookoła świata. Gdy do niego zadzwoniłem, spytał, co umiem i jakie znam obce języki. Nic nie obiecał…

7 maja 1977 roku, wziąłem udział w krakowskich Juwenaliach, które odbywały się pod hasłem protestu przeciw represjom po wydarzeniach z czerwca 1976 roku. Opozycja organizowała Komitety Pomocy (później KOR), w których studenci zbierali środki finansowe na pomoc dla wyrzuconych z pracy robotników. W radio „Wolna Europa” odczytywano codziennie odezwy dysydentów (m.in: Wujca, Lipskiego, Kuronia, Michnika). Na Juwenaliach, dziewczyny z Uniwersytetu Jagiellońskiego ubrane na czarno stawały w rynku na drewnianych skrzynkach i czytały oświadczenia opozycjonistów. Dookoła rynku stały podejrzane samochody dostawcze z dziwnymi ludźmi w środku. ESBecy robili zdjęcia protestującym, a ci eSBekom. Nikt w miasteczku akademickim nie grał na gitarze, obowiązywał bojkot Juwenaliów. Kilka dni wcześniej zabito Staszka Pyjasa, którego martwego znaleziono 7 czerwca na ul. Szewskiej. Postanowiono, że w „Czarnym Pochodzie” na koniec Juwenaliów, milczeniem uczcimy śmierć kolegi (…)

Wtedy nie wierzyłem w wyjazd do Australii, a tymczasem po kilku dniach Wojtek Jacobson zadzwonił z wiadomością, że otrzymał od Ludka Mączki telegram z Australii o treści: „Czekam na Bogdana 20 czerwca w Sydney”.

Był koniec maja … Zaczął się wyścig z czasem, bo formalności wymagały, w normalnej procedurze, minimum miesiąca, nie licząc spraw wizowych (…)

Przelot do Sydney był komfortowy. Spałem, jadłem i piłem do syta. Przed Sydney rzucało samolotem, bo przechodziła nad miastem burza. Wylądowaliśmy bezpiecznie, a sama odprawa paszportowo-celna odbyła się ekspresowo. Temperatura powietrza nie kładła na kolana, ale w górach osiągała tego dnia wartość minus 10 stopni Celsjusza!

Worek bosmański położyłem na ławce i podszedłem do budki telefonicznej. Wyciągnąłem notatnik z adresami i zacząłem wydzwaniać. W weekend wszyscy tutaj wypoczywali!

Miałem adres konsulatu PRL, ale konsul nie odpowiadał. Po jakimś czasie udało mi się dodzwonić do pani Tomaszewskiej, która objaśniła mi jak dojechać do mariny w Rushcutter Bay, gdzie cumuje Maria z Ludkiem. Gdy oglądnąłem się na bagaż, nie było już notatnika! Ktoś zwinął go i to była nauczka. Dobrze, że nie utraciłem worka. Od tamtej chwili, użyteczne adresy zapisywałem w kilku notatnikach. Złapałem odpowiedni autobus i stanąłem z workiem bosmańskim blisko kierowcy. Dał mi znać, kiedy wysiąść przy marinie.

Czułem lekkie emocje, bo zacumowane wzdłuż pomostu jachty wyglądały luksusowo. Marii nie musiałem długo szukać. Wśród wypieszczonych jednostek, rzucała się w oczy mahoniowa łódka z wiszącymi na wantach, suszącymi się ciuchami. Polska banderka upewniła mnie, że to musi być Maria. Podszedłem, zapukałem i nic. Pamiętając, że Ludek słabo słyszy, puknąłem dużo mocniej, a potem jeszcze raz powtórzyłem. Trudno, musiałem wejść na pokład bez zaproszenia. Podszedłem do zejściówki. W mesie coś się poruszyło i to był mój Ludek. Krzyknąłem: „Ahoj! Listonosz z Polski!”. Ludek na to: – A, to dobrze się składa, bo właśnie mamy robótkę po załogantach, którzy zarzygali łódkę i uciekli…

Gdy zawinąłem rękawy, Ludek stwierdził, że robota nie zając, poczeka, choć to na jachcie nie najlepszy zwyczaj. Przedstawiłem się i spytałem, czy jest gotów zaryzykować pływanie ze mną. Spojrzał na mnie krytycznie i zauważył, patrząc na moją czuprynę, że wożenie dużej ilości włosów jest na morzu nieekonomiczne. Zaraz też spytał, czy jestem głodny i nie czekając na odpowiedź, wyciągnął białą cebulę, główkę czosnku i otwarł puszkę z jakąś rybą. Czułem, że właśnie będę przechodził wstępny test przydatności, bo Ludek znany był ze słabości do obu tych warzyw. Zjadłem ze smakiem, choć jedzenie nie wyglądało zachęcająco. Czosnek raczej połknąłem i dobrze zrobiłem, bo na koniec posiłku rozgryzłem jeden ząbek i łzy stanęły mi w oczach. Różne rzeczy się jadło na studiach, ale takie zestawy nie były modne. W sumie, cebula była chyba najlepsza. Ludek mlaskał jak mały dzidziuś i to był znak, że mu smakuje. Podziękowałem i powiedziałem, że dobre. Ludek rozluźnił się, a gdy się dowiedział, że moja rodzina ma swe korzenie na Ukrainie, podsumował wrażenia:

– Widać, żeś niezepsuty, bo inni załoganci ciągle marudzili względem żarcia, a jeszcze na dodatek kazali mi myć zęby po posiłkach. Wprawdzie dostałem od ruskich ze statku handlowego dwa kartony pasty do zębów, ale nie znam odpowiedniego przepisu na zupę…

Zaraz też przydzielił mi koję i stwierdził, że na jachcie muszę sam sobie radzić, byle łódki nie uszkodzić, bo to jest cały jego majątek, a czasem robi za dom, mamę, tatę i dzieci razem.         Pocztę kapitan łyknął łapczywie. Potem wypytywał o Wojtka, Ewę, przyjaciół i sytuację polityczną w kraju. Miałem co opowiadać, bo byłem świeżo po wydarzeniach w Krakowie. Od razu podzielił się wiedzą i stosunkiem do socjalizmu. W tym temacie byliśmy absolutnie zgodni. Jeszcze raz przyjrzał mi się ukradkiem i stwierdził, że możemy płynąć, choć jestem wąsaty i kudłaty.

Po herbatce dokończyliśmy klar łódki, choć nie obyło się bez kontuzji. Czyszcząc zęzę, zahaczyłem paluchami o rozbite szkło i to był sygnał do końca zajęć w tym dniu. Wkrótce przyjechali goście: Jurek Pisz i Kaziu Jasica. Obaj byli załogantami jachtu w ostatnim przede mną etapie. Ludek poszedł z praniem do znajomej, a chłopcy zabrali mnie do kręgielni na piwo. Granie nie szło mi najlepiej. Chłopaki słuchali z przejęciem moich opowieści o realu w Polsce. Jurek i Kazio postanowili zostać w Australii, bo powrót do smutnej polskiej rzeczywistości uznali za najgorszy z wyborów, jakie jeszcze mieli. Na razie, liczyli na kontakty i szansę na pracę. Opisali mi Ludka, jego przywary, „humorki”, etc.. Wiedziałem, że na Marii każdy żeglarz nie umiał powstrzymać się od chęci wejścia w rolę kapitana. Uznałem to za specyficzną cechę zaawansowanego żeglarstwa. Żeglarskie ambicje Ludka zamykały się na ponoszeniu jak najniższych kosztów rejsu i małych strat w sprzęcie. Załoganci przeżywali przygodę życia i wracali do „normalności”, a on musiał dostosowywać się do coraz to innych osobowości. Drobne różnice zdań wkalkulowywał w cenę przygody, ale nie mogły one wpływać na kluczowe decyzje, które musiał sam podejmować. Jak sobie i innym tłumaczył, każdą decyzję i manewr na morzu można wykonać na wiele sposobów. Liczył się efekt, a on chciał na swej Marii pozostawać niezależny od kogokolwiek.

Na jacht dotarłem późnym wieczorem. Kapitana jeszcze nie było. Spałem jak zabity po wypitym z chłopakami winie i nawet nie wiem, kiedy Ludek wrócił. Rano zrobiliśmy dalszy klar. Przy jachcie zatrzymywali się ciekawscy spacerowicze, głównie żeglarze i sympatycy żeglarstwa. Ludek zapraszał ich na pokład i udzielał informacji, ciesząc się zainteresowaniem swoją łódką.  Obok nas cumowały w Rushcutter Bay inne, piękniejsze łódki. Niedaleko od nas stał żaglowiec Solo, o którym czytałem w kraju. Starsze małżeństwo pływało nim dookoła świata i pewno na nim umrze, bo taki model Szczęścia wybrali.

Maria i tak była najchętniej odwiedzana w tej dość ekskluzywnej marinie, bo wyglądała na taką, która gwarantuje przygodę bez względu na zasobność kieszeni właściciela. Ludzie czuli, że ta łódka przeżyła już prawdziwą, morską przygodę.

B.Zahajkiewicz 1977Na pokładzie Marii na przystani Cruising Yacht Club of Australia w Rushcutters Bay, Sydney, drugiego lipca 1977 roku; od lewej: Kazimierz Jasica, Jerzy Pisz, Bogdan Zahajkiewicz, Ludomir Mączka. Fot. z arch B. Zahajkiewicza

Niektóre luksusowe jachty przez większą część roku, po prostu, stały. Czasem właściciele wpadali „pomieszkać” lub popłynąć na zatokę ze znajomymi i to im wystarczało. Jachty były zewnętrzną ilustracją ich statusu społecznego, czymś, co nobilitowało, a niekoniecznie wyrażało rzeczywiste potrzeby. Żeglarze, którzy decydowali się na wielomiesięczne lub wieloletnie eskapady twierdzili, że łódka to taka skarbonka bez dna, która stojąc w porcie pożera wszelkie oszczędności, lecz gdy zwiążesz z nią całe życie, pozostaje wierna do końca bez względu na to, ile pieniędzy zgromadziłeś na koncie bankowym. Któregoś dnia Ludek powiedział mi, że jest dobrowolnym niewolnikiem Marii tylko dlatego, że jest to rodzaj obopólnej niewoli.

Około godziny siedemnastej zakończyliśmy prace przy łódce. Ludek wyglądał na zadowolonego z siebie i ze mnie, więc zadecydował o odwiedzinach u Małgosi De Castillo, znajomej z Peru. Musiał odebrać pranie, więc wizyta miała jakieś uzasadnienie.

Małgosia poczęstowała nas smacznym posiłkiem i dobrym winem. Oczywiście, znaleźliśmy wspólnych znajomych z Polski i pogadaliśmy o kuchni.

Następnego dnia wzięliśmy się do solidnej pracy przy łódce. Ludek przydzielił mi wstępnie obowiązki: kambuz, żagle, klar łódki i organizację zajęć kulturalno-oświatowych, jako że rano otrzymałem od Jurka Pisza gitarę. Zrobiłem porządną inwentaryzację wyposażenia. Większość zapasów stanowiła oliwa, cebula, czosnek i dżem. Z puszek rybnych było kilka sortów, jednak najwięcej miejsca zajmowały puszki „wonderful makerel”. Ludek radził, by postępować z nimi ostrożnie, bo gdy je wcześniej kupował po okazyjnej cenie, to już wtedy przekroczyły o kilka lat datę przydatności do spożycia. Nie szło mu o to, by ich nie jeść, lecz o możliwość wybuchu podczas otwierania. Aby to zademonstrować, otwarł dwie puchy na śniadanie i zmieszał z czosnkiem i cebulą dodając różne przyprawy, spośród których chili było najłagodniejsze. Z talerza rozniósł się zapach ciemnego sosu indonezyjskiego o smaku psującym całą potrawę. Zjadłem bez słowa i to znów spodobało się Ludkowi. Mimo to, a może właśnie dlatego, zdecydowałem, że nie dopuszczę go do kambuza. W tym przypadku, Wojtek Jacobson miał absolutną rację.

Były jeszcze pod pokładem w kingstonie, pełniącym funkcję spiżarni, kartony z wędzonymi rybkami indonezyjskimi, które miały wielkie oczy, zaś same były bardzo małe. Może nie cuchnęły, ale były zbite w jednolitą masę. Obiecałem sobie natychmiast, że skosztuję je tylko w skrajnej biedzie. W osobnym schowku stały dumnie polskie szynki „Krakus”, których otwarcie Ludek przewidywał przy największych uroczystościach lub wizytach ważnych osób.  Niezły bałaganik zastałem w sekcji narzędziowej, ale było w niej mniej więcej wszystko, co się mogło przydać a nawet więcej, bo Ludek, co zobaczył bezpańskie na lądzie, wrzucał do skrzynek z przegrodami „może się przydać”.

Po późnym śniadaniu, wpadł z wizytą poznany w Sydney, ożeniony z Polką Janą, żeglarz. Jeff był na etapie wykańczania budowanego przez siebie jachtu. W ramach przerwy w pracy wpadł do nas, by pokazać nam jacht znajomego, Anaconda II. Był to regatowy, ponad  dwudziestotrzymetrowy jacht z najnowocześniejszym wyposażeniem. Miał globalny system radionawigacji „Omega”, który umożliwiał ustalenie pozycji z dokładnością do 1 mili morskiej. Był elementem systemu wojskowego NASA, dostępnym powszechnie do użytku, a bazującym na odbiorze sygnałów radiowych z ośmiu nadajników naziemnych, których maszty miały wysokość ponad czterysta metrów. Jacht uzyskiwał na regatach średnią prędkość 25 węzłów, a miewał  dobowe osiągi na poziomie trzystu mil. O dziwo, nie miał na wyposażeniu radaru. Obsługa jachtu wymagała co najmniej czterech żeglarzy, optymalnie zaś – siedmiu. Portem macierzystym żaglowca było Adelaide. Właśnie przygotowywał się do jakichś ważnych regat organizowanych przez Cruising Yacht Club of Australia, współorganizatora słynnych regat: Sydney – Hobart. Wizytę na jachcie zakończyliśmy pyszną kawą z ciastkami.

Tego dnia nie było wypoczynku. Wpadł bardzo rozgadany Bohdan Ułaszyn i zabrał nas do Klubu Polskiego, który powoli wypełniał się rodakami różnej urody: byli „pawie” z nieograniczonymi możliwościami załatwienia każdej sprawy, „kombatanci” walki o prawdziwą Polskę, zwykli pijaczkowie i „widzowie”, którzy byli świadkami niesamowitych zdarzeń z udziałem znanych Polaków. Nikt z nich nie stronił od napojów wyskokowych. Wkrótce zrobił się duży harmider. Jakiś członek zarządu Klubu zaproponował Ludkowi przedłużenie pobytu w Sydney celem podreperowania kasy jachtu. Jedni poparli apel, a inni nie słyszeli lub nie chcieli słyszeć odezwy. Bohdan zaproponował podwiezienie nas do Jurka Prociuka, znajomego Ludka, byłego Harcmistrza Polski z Wrocławia. Zabrał się z nami jakiś młody kozak z Gdańska. Na pierwszym czerwonym świetle wylądowaliśmy na zderzaku auta jakiegoś Araba. Nasze auto trochę pogięło, a tamten nie zanotował szkody. Gdy Arab dzwonił z budki telefonicznej na policję, ruszyliśmy z piskiem opon. U Prociuków zameldowaliśmy się bez dalszych przygód. Były dyskusje polityczne, plotki. Wkrótce goście odjechali zostawiając nas u gospodarzy. Jurek bardzo przeżywał rozstanie z krajem, choć nie żałował decyzji, bo władza ludowa dała im mocno w kość. Teraz mieszkają w ładnym domu, ale droga do uzyskania niezależności ekonomicznej w Australii, wiodła przez wyrzeczenia i ciężką pracę. Na początku, Jurek pracował przy zbiorze trzciny cukrowej. Potem budował drogi i linie kolejowe. Podobny los spotkał w tym kraju większość Polaków i to bez względu na ich status wykształcenia, czy też umiejętności zawodowe. Tutaj każdy Polak zaczynał od zera, o ile nie zgodził się po II wojnie światowej przyjąć obywatelstwa brytyjskiego.             Kierując się dumą, większa część rodaków zdecydowała się na emigrację do Australii, Nowej Zelandii i innych dostępnych kierunków.

Przed „dobranocką” zagrałem w piłkę nożną z czwórką dzieci Prociuków, którzy po meczu  udali się grzecznie do łóżek. Wszyscy Prociukowie uwielbiają narciarstwo, ale tydzień pobytu w australijskim ośrodku kosztuje ponad 400 dolarów. Często wybierali Nową Zelandię, gdzie śnieg jest gatunkowo lepszy, a pobyt wraz z podróżą bywa tańszy niż na miejscu. Przed spaniem, dostałem od Jurka broszurę kolportowaną szeroko w USA, dotyczącą stosunku Polaków do Żydów. Były w niej tzw. „Polish Jokes”, które zawierały kawały o Polakach na wyjątkowo żenującym poziomie. Nie doczytałem do końca tej lektury, bo szkoda było na to czasu. Rano zostaliśmy sami w domu i gościliśmy się, zgodnie z instrukcją gospodyni.

Potem przyjechał Jurek i podrzucił nas do przystanku autobusowego. Zapowiedział wspólny wyjazd do Woolongong, gdzie Ludek miał wielu znajomych, m.in. Johna Mattesitch`a. W centrum miasta kupiłem struny do gitary, bo te od Jurka już nie brzmiały z powodu starości.

Na jachcie dokończyłem przeglądu prowiantu na pierwszy etap rejsu, pomogłem Ludkowi doprowadzić do porządku akumulatory i zamontować pompę zęzową. Ciuchy jeszcze nie wyschły. Wieczorem znów jesteśmy u Małgosi i znów pijemy wino. Ludek rozwiązał język opowieściami o Mongolii, Zambii i Peru. Gdyby zechciał pisać, książki o jego przygodach zrobiłyby na polskim rynku wydawniczym furorę. Może to prawda, że zawsze znajdą się wybitniejsi autorzy opowiadań formatu Londona czy Conrada, ale jeden argument Ludomira dotarł do mnie. Twierdził, że przyjemniej jest wracać do wspomnień i je na nowo przeżywać, niż zapisać je dla innych, którym może brakować tła i atmosfery przeżyć.

Ciuchy na jachcie w końcu wyschły i znalazły sobie miejsce w mesie nad górną koją, zabezpieczone przed wypadnięciem siatką wykonaną jeszcze przez Kazika Jasicę. Ludek chwalił Kazia za różne patenty na jachcie i żeglarską smykałkę. Zdradził, że napisał wiele miłosnych listów do jego nowo poznanej przyjaciółki, w jego własnym imieniu. Podobno, w rewanżu za tę przysługę ostrzygła Ludkowi włosy, co nie było trudne, bo wyglądały zawsze tak samo. Kaziu mówił, że zawsze bolały go ręce podczas konwersacji z Sherin, bo jego angielski był na poziomie „yes – no”. Ludek przepowiadał Kazikowi karierę w każdym zawodzie, który podejmie. Znowu wpadł Jeff. Zaproponował nam oglądnięcie postępów prac na własnym jachcie. Planuje z żoną wypłynąć w swój rejs gdzieś za dwa lata. Pracuje, jako kamerzysta w miejscowej telewizji, a Jana jest bibliotekarką, dorabiającą do wypłaty sprzątaniem biur. Wszystkie zarobki obojga, pochłania jacht. Ludek poznał tą miłą parę rok wcześniej, gdy wypływał z Sydney do Nowej Zelandii. Dostał wtedy za darmo od Jeffa mapy tamtych rejonów. Młodzi mieszkają dla oszczędności na jachcie, który ma nazywać się „Jana”, oczywiście. Przygotowanie projektu jachtu zabrało Jeffowi dwa lata, a sprawdzenie u fachowca – trzy dni. Na przystani obok Jeffa budują się też inne jachty innych marzycieli. Niektóre nigdy nie wypłyną, ale bez marzeń trudno jest żyć szczęśliwie. Mnie też do Australii przywiodły marzenia…

Wieczorem Jeff podrzuca nas autem do państwa Tomaszewskich, od których po przylocie do Sydney uzyskałem informacje o Ludku i Marii. Pan Edward i jego żona przyjęli nas wymyślonym na poczekaniu smacznym posiłkiem, po którym musiałem podzielić się drobiazgowo informacjami o kraju. Państwo Tomaszewscy byli działaczami politycznymi i zasiadali we władzach organizacji polonijnej. Mieli wspaniałą biblioteczkę z aktualnymi kwartalnikami „Zeszytów Historycznych”, wydanych przez paryską „Kulturę”. Oboje byli uczestnikami Powstania Wielkopolskiego. Pani Nela była absolwentką przedwojennego Studium Wychowania Fizycznego w Poznaniu, a mąż prawnikiem. Codziennie uprawiali gimnastykę, a pan Edward bez względu na pogodę kąpał się dodatkowo w morzu. Oboje przekroczyli już siedemdziesiąt lat, a historia ich pobytu w Australii była typowa dla wielu innych polskich emigrantów. Mieszkali sami w dość dużym domu z pięknym widokiem na zatokę Hunters Bay.

Państwa Tomaszewskich interesowało wszystko: wydarzenia w Krakowie, tło ekonomiczne i polityczne zajść, charakter oporu społeczeństwa, sytuacja gospodarcza, etc. Ludek dorwał z półki „Raport Gehlena” i wtopił się w jego treść. Ja odpowiadałem na pytania gospodarzy. W pewnym momencie, pan Edward powiedział do żony: – Popatrz Nelu, ten młody człowiek myśli tak samo jak my! Czy to nie jest budujące?

Wydawało mi się w tym momencie, że dla nich największą przygodą życiową była idea wolnej Polski, jaką kiedyś musieli opuścić, a do której nie mogli już wrócić. Takiego patriotyzmu nie byłem w stanie rozumieć, bo cóż ja, u licha, w moim życiu straciłem? Właśnie dostawałem darmową lekcję patriotyzmu w niezwykłym wydaniu, a czułem się jak darmozjad. Rozpoczynałem przygodę, a oni cieszyli się ze mną… Czy mi się to należało?

Późnym wieczorem Ludek powspominał z Tomaszewskim wspólnego znajomego, Wiktora Ostrowskiego – wspinacza, fotografa i geologa, autora książki „Wyżej od kondorów”. To on nauczył Ludka pić yerba mate, której mieliśmy na łódce kilka toreb, a która mogłaby smakować, gdyby była świeża.

Zgodnie z umową, rano wpadł po nas Prociuk, z którym pojechaliśmy do Wollongong. Jurek tak dobrał trasę, aby nam jak najwięcej pokazać. Ludek znał już te tereny, bo rok wcześniej odbył z Jurkiem dłuższą wycieczkę w Góry Błękitne i na Górę Kościuszki.

U państwa Booth, pani Jasia przyrządziła warzywno-owocową kolację, a mąż Jasiu poczęstował piwem własnej produkcji. I znów przeżyliśmy „nocne Polaków rozmowy”. Spanie przygotowane mieliśmy w „karawanie”, czyli mieszkalnej przyczepie na kółkach.

Nazajutrz odwiedziliśmy Johna Mattesitch`a, radioamatora i Obywatela Świata. To on właśnie pomógł mi w uzyskaniu australijskiej wizy. Co ten człowiek nie robił w życiu! Jako żołnierz Legii Cudzoziemskiej, bywał na samotnych patrolach w Algierii, walczył w wojnie domowej w Hiszpanii (1936 r.), był emisariuszem w czasie II wojny światowej, itd. Biegle posługiwał się ośmioma językami obcymi, w tym arabskim. Rozmowa trwała długo i widać było, że będzie trudno się pożegnać. Obserwowałem ukradkiem dwie niezwykłe postacie: Ludka i Johna, których łączyło coś trudnego do zdefiniowania. Po dłuższym milczeniu, padli sobie w ramiona i życzyli jeden drugiemu szczęścia na resztę życia. Czasem warto jest przeżyć pewne chwile tylko raz, bo zostają na dłużej.

Pożegnaliśmy się, także z życzliwymi dla Ludka celnikami i kupiliśmy na przystani świeże ryby. Jasia obiecała wpaść do Sydney w dniu naszego wypłynięcia.

W międzyczasie, podjechaliśmy do skautowskiego ośrodka Mt. Keira, którego szef pływał wcześniej z Ludkiem. David Walsh pływał przed II wojną światową na Zjawie III, z kapitanem Wagnerem. Wybuch wojny zamknął jachtowi szansę powrotu do Polski. Został przejęty przez władze emigracyjne, a Wagner nie ufając nowej władzy, został na Zachodzie. Walsh zbudował ośrodek skautowski Mount Keira, któremu szefował przez lata. Tu urodziło mu się pięcioro dzieci, ale niezwykłe chwile spędzone na Zjawie III pozostawiły marzenie dotarcia jachtem do Polski. I właśnie rok wcześniej, podczas postoju Marii w Wollongong David zaprosił Ludka do swojego ośrodka. Po głowie chodziło mu zrealizowanie marzenia popłynięcia do Polski, może nawet na Marii?

PF1000005Na pokładzie Marii, Wollongong, 1980 r; od lewej John Booth, Ludomir Mączka (przysłonięty przez J. Booth’a), Jerzy Pisz, David Walsh (w zejściówce), Waltraud Witte-Pośpiech, Jerzy Boehm, Janina Booth. Fot. T. Pośpiech

W 1976 roku Ludek, David i Kaziu Jasica popłynęli Marią do Nowej Zelandii. Był to rejs sztormowy i David dostał trochę w kość. Największą jednak trudność napotkał w Ludkowej kuchni, w której wybór dań opierał się na czosnku, cebuli, mleku w proszku, ostrych przyprawach, grochu, kaszkach, dżemie i cukrze. W trakcie wspominek o tym rejsie, David śmiał się z Ludkowego „menu”. Na ścianie salonu ośrodka wisiały pamiątki z rejsu na Zjawie III: listy do i od Wagnera, mapa Polski… David rozmarzył się mówiąc głośno o popłynięciu do Polski, być może, z Ludkiem na pokładzie Marii.

Ustaliliśmy już ostateczną datę wypłynięcia z Sydney. Będzie to dzień moich urodzin, czyli drugiego lipca. W środę 29 czerwca, zagląda na jacht słynna postać, komandor Francky.

Był dwukrotnie dowódcą Błyskawicy, w czasie wojny pływał w konwojach ochraniających statki angielskie przed Niemcami. Po wojnie nie odważył się wrócić do Polski, a ponieważ nie zgodził się na zmianę obywatelstwa, Anglicy pożegnali się z nim na dobre. Wylądował w Nowej Zelandii, gdzie przez 16 lat pracował fizycznie, bo nie miał licencji na prowadzenie statków. Gdy ją wreszcie otrzymał, zaczął pływać we flocie statków handlowych. Poradził nam, czego w żegludze jachtem unikać, ostrzegł przed latarniowcem Break Sea  na wejściu na Morze Koralowe i życzył szczęścia. Po kolacji podwiózł nas do państwa Tomaszewskich, gdzie po długich dyskusjach o Polsce, przenocowaliśmy. Było ciekawie.

W czwartek przyszedł czas na pożegnanie z Małgosią, a w piątek przedłużyliśmy ważność Ludkowej wizy na pobyt jachtem w Australii. Okazało się, że nie trzeba posiadać zezwolenia na broń, której na Marii było kilka sztuk, byle tylko nie wynosić jej na ląd. W biurze Cruising Yacht Club czekała na Ludka dość niemiła niespodzianka: od Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz uzyskał informację, że postój jachtem kosztuje 13 dolarów tygodniowo, a tu czekał rachunek na  pięć (5!) dolarów dziennie! Winą za tą sytuację, Ludek obarczył własną głupotę, bo mógł przecież sprawdzić cennik. Humor poprawiła mu wizyta u Jeffa. Okazją do niej były moje urodziny, na które Jana przygotowała smaczny tort. Dodałem do tego wino i zrobiło się żeglarsko.

Obiecaliśmy sobie kontakt radiowy, bowiem obaj żeglarze posiadali licencję radiooperatora i odpowiedni sprzęt na jachtach. W sobotę robimy końcowy klar jachtu i odbieramy szereg wizyt. Najpierw gościmy czeskie małżeństwo z trójką małych dzieci, a po nich Jurka Prociuka, który zostawia nam na drogę whisky i butlę wina. Potem zagląda Szwed, który płynął Marią odcinek rejsu, a wczesnym wieczorem komandor Francky zabiera nas do swojego domu. Przy wieczornej kolacji mam okazję poznać część prawdziwej historii Polski. Żona komandora była rdzenną Wilnianką, a jej rodzinne związki z Polską były ścisłe. Choć atmosfera kolacji była wspaniała, wszyscy wyrażali niepokój o przyszłe losy kraju, ale nie było w tym stanowisku niczego agresywnego, wręcz obawa i niepokój z nutką optymizmu. Gospodarze byli już wiekowi, ale humoru i ciepła można im było pozazdrościć!

Nie sądziłem, że będzie mi dane dotknąć w taki sposób i tak daleko od kraju, części jego historii. Jeszcze nie odpłynęliśmy, a już było czegoś żal.

 

 M a r i ą  przez  W i e l k ą   R a f ę   A u s t r a l i j s k ą

W dniu wyjścia z Sydney, zaliczamy od rana pielgrzymki znajomych i kibiców Ludka wyprawy. Najwcześniej przybyli Booth`-owie z prowiantem dla nas, na co najmniej tydzień żeglugi: były kurczaki smażone, klopsiki, piwo, wódka, ciasto i kiełbasa czosnkowa własnej roboty. Kapitan rozwiesił wianuszki kiełbasy na pręcie w kambuzie, bo twierdził, że tam będzie do nich najlepszy dostęp. To był przysmak Ludka, który nie ukrywał zadowolenia. Wychyliliśmy wiele toastów, które trzeba było przerywać, gdy przybywali następni goście z praktycznymi podarunkami: byli państwo Tomaszewscy, Kuczyńscy, Jeff z Janą, Jurek Pisz z Kaziem Jasicą i wielu innych przyjaciół rejsu. Aparaty fotograficzne pstrykały zdjęcia, a na koniec zrobiliśmy fotkę z Kapitanem i jego dwiema zmianami załóg. Około godziny 14:00 oddajemy cumy i żegnani życzeniami szczęścia, oddalamy się na silniku.

Gdy goście opuszczali keję, niespodziewanie osiedliśmy na płyciźnie. Walczyliśmy o zejście z niej, ale pomogła dopiero pomoc innego jachtu. Potraktowaliśmy to zdarzenie, jako „miłego złe początki” i ostrzeżenie przed brakiem koncentracji.

Wypłynęliśmy! Jak będzie? Czy dam radę? Co z chorobą morską?  Pytania cisnęły się na usta, ale kluczową pozostawała kwestia zgodnego współżycia na małej przestrzeni dwóch zupełnie różnych osobowości i charakterów. Wiedziałem, że aby coś w tej przygodzie zyskać, będę musiał z siebie o wiele więcej dać. A cóż ja w końcu takiego miałem Ludkowi do zaoferowania? Niewiele, poza chęciami i gotowością do unikania wszystkiego, co nas może w rejsie podzielić, bo to ja ingerowałem w świat Ludka, a nie odwrotnie. Jak na razie, mogłem go tylko podziwiać, bo nie usłyszałem z jego ust ani jednego złego słowa przeciwko komukolwiek, o kim mógłby mówić źle. Bardzo chciałem nauczyć się tej cechy. Oczywiście, mlaskanie przy posiłkach, chodzenie nago po pokładzie, czy inne zachowania, nie zawsze mieściły się w ogólnych normach zachowań, ale wkrótce przywykłem i potraktowałem je, jako obowiązujące. Przyjęliśmy w czasie żeglugi rytm wacht czterogodzinnych, co nie męczyło i dawało szansę na wypoczynek.

U główek portu zgasiliśmy silnik i postawiliśmy żagle. Wiatr wieje z północy, jest słaby i niekorzystny. Z południa Morza Tasmana dociera do nas martwa fala posztormowa. Na razie nie rzygam, ale komfortu nie ma. Ludek pożera kiełbasę i idzie spać. Nad ranem rozkołys wywołał u mnie oczekiwaną reakcję. Zapłaciłem haracz, ale bez tragedii. Jako rekompensatę, mogłem przyjąć rozpogodzenie nieba i wielką tarczę księżyca w pełni. Mam na sobie kufajkę i w ogóle nie chce mi się spać. Pod koniec wachty, Neptun upomniał się o daninę i to już nie było przyjemne. Mimo to, zalegam w koji i śpię do dziesiątej. Na zmianę wachty czeka na stoliku śniadanko: klopsik Jasi i wymiękłe pomidory z cebulą, oliwą i przyprawami Ludka. Wiedziałem od Wojtka, że bez względu na chorobę muszę jeść, więc zjadłem wszystko. Zaraz też, wszystko a nawet więcej, oddałem morzu. Walka ze słabością trwała dwie godziny. Ludek w tym samym czasie wchłonął bez jakichkolwiek emocji żołądkowych kawał ciasta i kolejny wianek kiełbasy. Beknął, poszedł za potrzebą na zawietrzną i wyciągnął szachy. Wygrałem 4:1 i poczułem się lepiej. Wypiłem kompot i znów na darmo. Utracie treści żołądka zaczął towarzyszyć odpływ sił i chęci do życia, których kapitanowi nie brakowało. Pocieszał mnie i twierdził, że to typowa reakcja zdrowego organizmu i po czasie minie. Zazdrościłem mu tych wycieczek z papierem toaletowym w ręku i wyobrażałem sobie, jak wygłodniały, dorwę się do wianuszków kiełbasy i innych łakoci. Starałem się nie schodzić pod pokład i wykonywać normalnie prace. Po zjedzeniu bigosu narobiłem sobie niezłego bigosu z żołądkiem i na jakiś czas musiałem odłożyć posiłki. Ludek straszył, że żarcie od sydneyskich przyjaciół może się zepsuć i zmuszony będzie je zjeść sam. W dwa dni połowa kiełbasy zniknęła z wianków, po cieście nie było śladu, a ostatnie klopsiki właśnie znikały.  Z powodu prądu wstecznego, niewiele upłynęliśmy do przodu, ale za to Ludek pouczył mnie astronawigacji. Poćwiczyłem grę na gitarze i to się kapitanowi spodobało. Szczególnie piękne były wschody i zachody słońca, którym zrobiłem wiele zdjęć. Następnego dnia o świcie nalałem sobie kompotu, powoli wypiłem i …nic! Na wszelki wypadek, wstrzymałem się jeszcze od stałych posiłków. Dmuchnęło z południa i Maria pognała baksztagiem z prędkością sześciu węzłów. Nastrój zmienił się nie do poznania, a samotna żegluga na nocnych wachtach pozwoliła mi uporządkować myśli. Dużo z Ludkiem rozmawialiśmy: opowiadał o Mongolii, Ukrainie, Zambii, kolegach z kraju, poznanych na trasie żeglarzach. Dużo i stale czytał, a szczególnie interesowały go kulisy wojen i wydarzeń historycznych. Na łódce mieliśmy prawdziwy arsenał broni. Były rewolwery, włoski karabin „Carcano M1938”, przerobiony przez polskiego rusznikarza z Woolongong, rakietnice, itd.. Naboi starczyłoby na małą wojenkę z piratami. Na dalekiej północy Australii sugerowano, by dla uniknięcia kłopotów strzelać ostrzegawczo do wszelkich zbliżających się jednostek.

O jakieś dwa tygodnie czasu przed nami, płynęła samotnie dookoła świata Krystyna Liskiewicz, której radzono, by przy zbliżaniu się jachtów puszczała na cały głos magnetofon  z rozmowami i żeby unikała wszelkich wizyt na morzu.

Choroba morska wracała mi w nieco łagodniejszej formie. Ludek nie wstrzymywał tempa opróżniania misek ze starzejącymi się gotowymi posiłkami. Spróbowałem uratować ostatni wianuszek kiełbasy, który zabrałem z sobą na nocną wachtę. Wbiłem w kiełbasę zęby, ale jeść nie odważyłem się. Telepało łódką na boki, choć barometr pokazywał korzystną tendencję. Szkwały 7-8 B zmusiły nas do pozostawienia jedynie foka. Na Ludka wachcie nie ma szans pospać, bo co chwilę wywołuje na radio krótkofalowców. Rozmawiał z Jeffem, Mattesitch`em i innymi – zwykłe plotki, ale też i użyteczne dla nas informacje o warunkach żeglugowych. Musiałem skonstruować wkładki do uszu, co pomogło spać. Podczas lepszej pogody wyłazimy na pokład, robimy gorącą herbatę i gramy w szachy. Wynik rywalizacji oscyluje w granicach remisu. W czasie nocnych wacht można wtopić wzrok w błyskający ślad kilwateru i pomyśleć o wszystkim i niczym. Odkrywam w sobie ducha samotnika, czuję się z sobą dobrze. Nie myślę o tym, co czeka mnie w najbliższej przyszłości. To przygoda, której trzeba się nauczyć. Uczę się więc tolerancji względem Ludka i  swoich słabości.  Można by pomyśleć, że na wodzie nic się nie dzieje. Nieprawda! Wydaje mi się, że pływanie w dwójkę jest trudniejsze niż solo, bo wbrew pozorom, nie mamy dla siebie zbyt wiele czasu. Ciągle jest coś do zrobienia, a ruchliwy akwen zmusza do koncentracji za sterem. Z sobą rozmawiamy głównie podczas zmian wachty.

Po tygodniu żeglugi, postanowiłem uratować ostatni kawałek kiełbasy. W nocy, mimo rozkołysu zjadłem ją ze smakiem i poprawiłem kaszą. Gdy Ludek wstał na poranną wachtę, odruchowo skierował się w stronę, gdzie wisiała kiełbasa, a gdy dostrzegł nową sytuację, sięgnął po garnek z kaszą i tu też się rozczarował… Pogratulował mi apetytu i zaproponował przygotowanie śniadania. Podałem końcówkę sernika Jasi i do tego cebulę z czosnkiem. Zjedliśmy z apetytem, choć dziś takiego zestawu nie wziąłbym do ust. Powróciło szczęście.

Z namiarów wynika, że powinniśmy być już koło miejscowości Ballina, ale każdy pomiar przy rozkołysanym morzu pokazuje co innego. Decydujemy się nie wchodzić do tego portu, bo fala jest wysoka. Powtarzamy pomiary i wychodzi na to, że jesteśmy kilkadziesiąt mil bliżej. W szachy dostaję baty, ale nie mam już żołądkowych sensacji. Zasugerowałem Ludkowi, by wysłać w następnej poczcie podziękowania dla ludzi, którzy nas wsparli różnymi drobiazgami, ale stwierdził, że jest wrogiem takich gestów, bo „Jeśli ktoś daje, to ma taką potrzebę. Ja też czasem coś daję, choć niewiele mam i wtedy nie oczekuję wdzięczności. Kto wie, czy to czasem nie darczyńca powinien dziękować za możliwość obdarowywania innych nadmiarem swojego szczęścia?”. Wypowiedź brzmiała dość szokująco, ale dużo w niej było prawdy. Przecież w Kazaniu na Górze, Pan Jezus powiedział: „Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa”. Chodzi tu o zasadę, aby obdarowany nie został przy tym akcie upokarzany. To pewnie dlatego, nie tylko bogactwo jest warunkiem szczęścia. Na razie, walczę z natłokiem niepoukładanych myśli. Znowu morze gniewa się na nas, zsyłając szkwał po szkwale. Jak mawiał Komandor Francky: „Licho na Morzu Tasmana nie śpi!”. W południe podpłynął do nas na bliską odległość ruski handlowiec Komsomolec. Olbrzymia góra pordzewiałej stali pozdrowiła nas, na co Ludek szybko wyciągnął naszą nieco sfatygowaną banderę i dał sygnał rożkiem. Było machanie rękoma i szybko zapomnieliśmy, że to bratnia jednostka. Na morzu braterstwo nie jest obowiązkowe, choć mój kapitan dostał od władz w Polsce wykaz portów, do których nie należy wpływać. Wkrótce postawiliśmy wszystkie żagle. „Mańka” ruszyła z impetem, co pozwaliło pokonać spory odcinek morza. Pod wieczór siadł wiatr i od razu użyliśmy silnika. Niestety, Ludek zapomniał wyłączyć przełącznika baterii kwasowych i spalił regler. W powietrze pofrunęły wszystkie dziewczęta lekkiej proweniencji, a i innym zawodom też się co nieco dostało. Rano próbujemy zamontować nowy regler, ale i ten nie działa. Kapitan natychmiast przywołał do pomocy nowe oddziały dziewcząt. Pozostała tylko korba, którą ja miałem kręcić. Po paru obrotach silnik nie zaskoczył, a ja z osłabienia straciłem przytomność. Zakręciło mi się w głowie i padłem na podłogę. Ludek tam sobie krzyczał, a ja tu sobie spałem.  Gdy doszedłem do siebie, stawiał właśnie na herbatkę. Po chwili, silnik zaskoczył i można było zarządzić partyjkę szachów. W nocy nastała kompletna flauta z przejmującą ciszą. Jacht stał w pozycji przyspawanej do morza, a z przodu, z tyłu i boków mijały nas morskie jednostki z zielonymi, czerwonymi i białymi światłami pozycyjnymi. Widoczność była tej nocy absolutna, można było niemal dotykać gwiazd. Gitara poszła w ruch. Ludek poprosił o „Sorrento”, które próbował zanucić, lecz nie potrafił. Ja z kolei, nie umiałem grać. Skipper wysiusiał się i poszedł spać, a ja zostałem w świecie bajki. Gdy nad ranem nieśmiało poprosiłem Bozię o wiatr, zerwało się najpierw 4 B, a potem 6-7 B. Przy jednym ze szkwałów przeleciał mi grot, a róg fałowy kliwra puścił wraz z szeklami. Będzie, co szyć w porcie. Na zmianę wachty Ludek osobiście przygotowuje posiłek dnia, czyli wrzuca do dużego gara wszystkie zaczynające się psuć resztki kiełbasy wygrzebane spomiędzy garnków, resztki warzyw, cebulę, czosnek, sos sojowy w piekielnym kolorze, suchą fasolę i cały zapas „choco” (po polsku: kolczoch). Danie nazwaliśmy zupą „czokoladową”. Była to ostra bryja, która po dłuższym smażeniu mogła być podana na każdym europejskim stole, choć niekoniecznie restauracyjnym. Moją część jadłem krótko i do końca, bo Ludek wyprzedzał mnie o jakieś dwie łyżki. Całodzienna potrawa okazała się być tylko śniadaniem. Na obiad i kolację zaserwowałem mleko w proszku z dżemem i cukrem, a na kolację – samo mleko z dżemem. Był to rodzaj rewanżu za „obiad” Ludka z poprzedniego dnia, bo podał na stół „wonderful makerel” z cebulą i czosnkiem do ręki. Skipper nie był moim daniem zachwycony, ale zjadł wszystko i jeszcze oblizał miseczkę. W nagrodę za dzień intensywnych zajęć, nocą rzucało nami na wszystkie strony i trzeba było sobie przypomnieć o chorobie morskiej. Na Ludka ona nie działała, chociaż w czasie niepogody bywał bardziej osowiały i obojętny na wszystko dookoła. U mnie reakcja miała skutki wegetatywne, a u niego, raczej psychiczne. Po zliczeniu pozycji okazało się, że od wczoraj pokonaliśmy niewielki dystans, a do Brisbane zostało sporo drogi.

Cdn.                                                                                                                 Bogdan Zahajkiewicz

____________________________________________________________________________________________________________  Bogdan Zahajkiewicz – ur. 1950 r. w Wałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia).

 

 

(zs): Oceaniczne wędrowne ptaki.

„Maria” w wokółziemskiej żegludze, po przepłynięciu Atlantyku, z Cape Town w RPA i dalej przez Wyspę Św. Heleny, zacumowała w Club Nacional de Regatas w Montevideo (Urugwaj, 30 grudnia 1982 r.). Tutaj Ludomir Mączka spotkał – i poznał – czechosłowackiego żeglarza Rudę Krautschneidera z jego stalowym jachtem „Polka”, będącego w drodze na wody południowe – antarktyczne.

W połowie czerwca 1983 roku do Montevideo, na „Marię” przyleciała nowa załoga z Polski: Wojtek Jacobson i Marek Kowalski.

Po przygotowaniach jachtu i drobnych naprawach wypłynęli do Rio de Janeiro, a stamtąd pożeglowali do Vitória. I właśnie tam, w Vitória, w październiku 1983 roku, do burty „Marii”, stojącej na kotwicy w Iate Clube do Espirito Santo, przybił niewielki bączek z trzema żeglarzami z pobliskiego francuskiego jachtu.

F1000009 Vitoria 1983r  „…załoga bączka  z jachtu „E Capoe” z  „Popofem”-Dumarskim przypłynęła do „Marii”. Oprócz Dumarskiego
była tam ładna dziewczyna, Francuzka o imieniu Maria Francoise i mężczyzna Henri.  „Popof”
powoływał się na jacht „Vagant”, spotkany w maju 1983 w Urca, Brasil…”.  E-mail od W. Jacobsona, fot. W. Jacobson.

Jeden z przybyłych żeglarzy, niemłody już, wysoki mężczyzna, przyjaźnie uśmiechając się, podał Ludkowi kartkę z wypisanymi dwoma słowami: „LUDEK / yacht MARIA”.

Tak rozpoczęła się wieloletnia znajomość z Francisem Dumarskim, zwanym w środowisku żeglarskim „Popof”, który piętnaście lat wcześniej na Tahiti w Papeete spotkał i zaprzyjaźnił się z Leonidem Teligą. Jacht Dumarskiego „Te Reva” stał wówczas obok jachtu „Opty” Teligi. Ślad po tamtym spotkaniu sprzed lat był teraz na jachcie „Maria” – fotokopia księgi gości z „Opty”.

Jakież było zdziwienie „Popofa”, gdy żeglarze z „Marii” pokazali mu jego kurtuazyjny wpis sprzed lat do księgi gości jachtu „Opty”.

Księga gości Opty Popof Papeete 24.02.1968

                                                                                                                                                              Papeete  24 Luty1968                                                                                                                   Mój Drogi Leonidzie,

Około południa mieliśmy na pokładzie “Te Reva” wspólne drugie śniadanie wraz z Johnem Sowdenem. Zrobiłeś nam obu wielką przyjemność swoją obecnością. Przyjaciel Morza, majtek Popof mówi Tobie – „Dziękuję !”.                                                                            Któregoś dnia spotkamy się gdzieś na morzu. Gdzie? Kiedy?

               Mauruuru                                                                       F  Dumarsky                                                                                                                                                                                                                                                                     (tłum. W. Jacobson)

Ale zaskoczeni byli również żeglarze z „Marii”: co to za kartka w ręku „Popofa”?, skąd wiedział o Ludku i „Marii”?, kto dał mu taki „namiar”?

Dumarski opowiedział o spotkaniu w maju tamtego roku w Rio de Janeiro, a właściwie w Urca – nadmorskiej dzielnicy wielkiego miasta, z małżeństwem Ursel i Friedelem Klee, żeglującym po świecie jachtem „Vagant” (typ „Optima 92”, prototypowa jednostka ze stoczni Dehler). Dla Ludka wszystko było jasne: przecież małżeństwo Klee i ich „Vaganta” poznał we wrześniu 1978 roku na Cocos Islands na Oceanie Indyjskim, gdy płynął z Jerzym Boehmem z Australii do Afryki, a potem spotkali się jeszcze w Afryce, w Durbanie, w grudniu tego samego roku. Tamten pobyt wydłużył się „Marii” aż do września następnego roku; „Vagant” stał do marca; obie załogi miały czas na bliższe poznanie się, na wspólne wycieczki pożyczonym samochodem w afrykański interior. W swojej książce U. i F. Klee wspomną później:

…Ludek i Jerecz (Jureczek, Jerzy Boehm – przyp. red.) organizują stary samochód i zapraszają nas do wyjazdu do rodaków w Johannesburgu. Z przyjemnością uczestniczyliśmy…

Teraz, jesienią 1983 roku, znajomość z „Popofem” zacieśnia się. „Popof” na kotwiczącym w Vitória, niedaleko od „Marii”, francuskim jachcie „E Capoe”, jest kukiem i co rusz podrzuca załodze „Marii” przeróżne frykasy, smakołyki; zaprasza ich na wspaniałe posiłki na jachcie, na którym „kukuje”.

Któregoś dnia na kotwicowisku zawarte zostają kolejne znajomości i do Wojtka Jacobsona trafia podarowana przez żeglarzy niemieckich, Jochema Dumke i Marianne Zeller z jachtu „Rafiki”, książka napisana przez … Ursel i Friedela Klee pod tytułem „…und immer mal wieder liegt Land im Wege”.

13. Ursel & Friedel Klee   4. Ksiąga gości Maria UiF Klee 09.1978 Cocos Isls OK   5. 20200215_105955 OK

W książce, wówczas świeżo wydrukowanej w Hamburgu w 1983 roku, jako trzecie już wydanie, małżeństwo Klee opisują swoją żeglarską, wieloletnią wyprawę, w tym do miejsc w których również była „Maria”; opisy miejsc, ale także spotkań w portach świata „oceanicznych wędrownych ptaków”, jak mówi się o żeglarzach niespiesznie wędrujących po morzach i oceanach globu.

Pierwsze spotkanie z „Marią” i jej załogą, we wrześniu 1978 roku, wywarło duże wrażenie na niemieckich żeglarzach. W swojej książce opisali to, co zobaczyli, może początkowo nieufnie, ale z zaciekawieniem przyglądając się nieczęsto spotykanym żeglarzom zza żelaznej kurtyny.

…Hier aber treffen wir zwei richtige Originale. Ludomir, ein zäher, zierlicher Mann ohne Gramm Fett zeviel, ist Skipper; Jercy, “George”, segelt seit Australien mit, pflegt seinen neu erworbenen Mephisto-Bart und kümmert sich um alles Technische, denn Ludek, von Beruf Geologe, steht kompliziertem Kram als harter Naturbursche spüttisch-gleichgültig, mit Afrikanern in Sambia und anderswo…

Kilka lat wcześniej na Tahiti w Papeete, a potem na wyspach Suva, spotkali Zbigniewa Puchalskiego z Polski, samotnie żeglującego na „Mirandzie”. Tamto spotkanie nie przyniosło Ursel i Friedelowi Klee zbyt wielu ciepłych wspomnień: samotny żeglarz wolał pozostać w swoim świecie, nie wchodząc w zbyt bliską znajomość z żeglarzami niemieckimi.

Wir hatten von einer recht linientreuen Einhandseglerin gehӧrt und in Papeete und Suva bemerkt, dass der Herr Pocholsky mit seiner Mirinda offenbar auch lieber allein war…

 Tym razem lody nieufności zostały szybko roztopione w cieple towarzyskich kontaktów – być może również dlatego, że Ludek i Jurek Boehm biegle władali językiem niemieckim – tak więc Ursel i Friedel Klee mogli w dalszych zdaniach książki z satysfakcją podsumować efekt spotkania z Ludkiem Mączką i Jurkiem Boehmem:  …Wir werden richtig gute Freunde…

 Po afrykańskich spotkaniach „Maria” żegluje z powrotem do Australii – bo „Bemuś powiedział, że chciałby jeszcze raz zobaczyć Australię”, jak wspomni po latach Ludek Mączka w udzielonym „Zeszytom Żeglarskim” wywiadzie, dodając: „…poczułem wtedy zupełną wolność, że mogę płynąć gdzie chcę”.

„Vagant” płynie do Europy, po drodze zawijając jeszcze do Kapsztadu, na Wyspę Św. Heleny i na Azory. Żeglarze w ojczystym kraju załatwiają lądowe sprawy, medyczne dolegliwości, ale zew morza nie pozwala spokojnie spać w suchym, stabilnym łóżku. W jachcie wykonują konieczny remont, dokonują ulepszeń i przygotowują się do kolejnej wyprawy. Wyruszają w 1982 roku. Tym razem przez Cape Horn płyną na Pacyfik, na wyspy Oceanii, do Japonii, na Aleuty. I właśnie na wodach Alaska Gulf w ciężkich warunkach sztormowych mają wywrotkę. Jacht traci maszt, z trudem docierają do najbliższej małej wioski rybackiej, gdzie – jak piszą – spędzają wśród lokalnej społeczności osiem cudownych miesięcy, w ciągu których naprawiają sztormowe szkody: wykonują drewniany maszt ze stuletniego świerku. Po naprawach żeglują dalej, na Hawaje i z powrotem: Aleuty, Alaska, Victoria, Vancouver, gdzie spędzają zimę.

Po latach, w liście adresowanym do Ludka i „Popofa” z 1991 roku, opiszą tamten rejs informując o jeszcze jednej ciekawej znajomości, którą zawarli w Kanadzie, w Victorii:

In Victoria we met Sven who had sailed the Northwest Passage, where he met a Polish guy called “Ludek”, who had his boat “Maria” in Le Havre and somewhere on several stops during our voyage we heard that somebody had taken “Popof” from Rio to the Caribbean which was seen as a great loss for the French Yachtie Community in Rio.

 Svena Johanssona dobrze  pamięta Wojciech Jacobson, który dziś w korespondencji mailowej przybliża postać tego żeglarza:

Sven Johansson to nasz przyjaciel, którego spotykaliśmy wielokrotnie na trasie NW Passage jako sternika na  s/y „Belvedere”. U Svena na jego łódce (fregata „North Star of Herschel Island” – przyp. red.) w Victorii mieszkał Ludek.

Svena spotykałem kilkakrotnie żeglując na „Concordii”, która w Vancouver miała przez dwa lata bazę i odwiedzałem Victorię B.C, gdzie mieszkał Sven. Ostatnie moje listy nie dochodziły do Svena – wracały…                                                                                                        

Piszę ten mail by podkreślić włączenie do opowieści jeszcze jednej osoby – Svena Johanssona,  Szweda z kanadyjskim obywatelstwem i życiorysem. Został ściągnięty ze Szwecji jako ekspert hodowli reniferów w Kanadzie. Stał się bardzo popularny wśród ludzi Północy...

W kolejnych latach małżeństwo Ursel i Friedel Klee nadal żeglują, ale z upływem lat problemy medyczne nasilają się. Po ciężkiej chorobie w 1999 roku umiera Ursel. Friedel ciężko przeżywa jej odejście. Na ich jachcie – ich domu przez tyle lat – pływa odtąd samotnie, żegluje daleko…

Dwa lata później, we wrześniu 2001 roku amerykański Coast Guard u wybrzeży Oregonu dostrzega dryfujący na przybrzeżnej mieliźnie jacht typu Optima 92 niemieckiej bandery o nazwie „Vagant”. W środku jachtu znajdują jednego żeglarza – zmarł z powodu niewydolności serca.

W liście z 1991 roku do Ludka i „Popofa” Ursel i Friedel Klee pisali o spotkaniu żeglarzy polonijnych w Polsce – „World Polonia Sailing Jamboree”. Nie udało im się przypłynąć, choć bardzo chcieli spotkać ponownie Ludka i „Popofa”.

Wtedy w Polsce, tamtego lata 1991 roku, „Maria”, jej kapitan i załoga, budzili powszechne zainteresowanie. Na trasie Kołobrzeg – Trzebież w załodze płynął… „Popof”, czyli Francis Dumarski.

Po długim siedmioletnim postoju „Marii” na lądzie we Francji, w Le Havre i po remoncie, Ludek skompletował załogę i przypłynął do kraju. Jeszcze w Le Havre, podczas remontu jachtu, załodze pomagał w pracach zaprzyjaźniony z Ludkiem i „Marią” żeglarz z Kanady George Bourque i to on właśnie wtedy, w czerwcu 1991 roku, w przerwie prac przy jachcie zrobił zdjęcie siedzących w mesie „Marii” czterech, pełnych młodzieńczego życia, wilków morskich.

??????????????????????????????????????????????????????????????

Pierwszy od prawej to oczywiście Ludek Mączka, obok niego siedzi „Popof” czyli Francis Dumarski, dalej – francuski żeglarz, ich przyjaciel z Brestu i Le Havre – Jean Lossec, a na końcu –  zupełnie łysy z szerokim uśmiechem – australijski skaut David Walsh.

„A nawiasem mówiąc” – cytując za Ludkiem jego charakterystyczne powiedzenie – to właśnie David Walsh, w 1976 roku żeglował „Marią” z Ludkiem Mączką i Kazikiem Jasicą z Wollongong w Australii do Auckland w Nowej Zelandii, a jeszcze wcześniej w latach trzydziestych żeglował z Australii do Szkocji z Władysławem Wagnerem na „Zjawie III” i właśnie wtedy … ale to już inna historia.

Tekst powstał dzięki nieocenionej pomocy przyjaciela i współtowarzysza wypraw żeglarskich Ludomira Mączki, kpt. Wojciecha Jacobsona, kultywującego pamięć po „Ludojadzie”.

(zs)

Bogdan Sobiło: Post scriptum do analizy zderzenia jachtu „Kismet” z trałowcem Marynarki Wojennej na Zatoce Gdańskiej.

SONY DSC W Zeszytach Żeglarskich 26e/sierpień 2015 ukazał się mój artykuł na temat kolizji jachtu żaglowego Kismet z trałowcem Marynarki Wojennej jesienią 1968 r. W wypadku śmierć poniósł jeden z żeglarzy, a jacht doznał na tyle rozległych uszkodzeń, że został skasowany. Analiza fatalnego w skutkach zderzenia oparta była na ustaleniach procesowych i sentencji orzeczenia Izby Morskiej w Gdyni.
Ostatnio trafiłem przypadkiem na opracowanie, które uzupełnia naszą wiedzę o archiwalia Marynarki Wojennej. Dr Tomasz Neubauer z Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni opublikował książkę Wypadki morskie i ich wpływ na bezpieczeństwo pływania, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2019. Praca oparta jest przede wszystkim na dokumentach wytworzonych przez Komisję Awaryjną Marynarki Wojennej. Swoje miejsce znalazła w tej książce także interesująca nas sprawa zderzenia trałowca z Kismetem (s. 31-37).
Bezpośrednio po wypadku, który miał miejsce 23 września 1968 r. o godz. 0330, pracę podjęła grupa robocza Głównej Komisji Awaryjnej MW. Dochodzenie miało charakter bardziej drobiazgowy niż ówczesne rozprawy przed Izbą Morską. Wojskowi śledczy odkryli między innymi taką „zbrodnię” jak wpisanie jednego z żeglarzy na listę załogi pod fałszywym nazwiskiem-nie miał ze sobą książeczki żeglarskiej, a bez niej nie mógł wypłynąć. W Gdyni kapitan jachtu zaokrętowała kolejną osobę, nie dopełniając stosowanych wówczas procedur. W aktach wojskowego dochodzenia cały czas przewija się zarzut braku uprawnień do prowadzenia wachty. Ostatecznie całą winą za zderzenie obarczono załogę jachtu! Kapitan postawiono zarzut wyjścia w morze niesprawnym jachtem, naruszenie przepisów, niewłaściwą organizację pracy wacht. Zarzucono także wachcie na pokładzie jachtu brak prowadzenia obserwacji wzrokowej i przez to, zbyt późne zauważenie okrętu. Powodem niezauważenia przez ORP Tukan jachtu, miał być brak na Kismecie rufowego światła pozycyjnego. Ten zarzut został oparty na ekspertyzie Polskiego Rejestru Statków. Fakt braku światła rufowego na jachcie potwierdzili także żołnierze WOP z Helu i Gdyni. Dodatkowo stwierdzono, że „manewr ostatniej chwili” wykonany był nieprawidłowo. Według śledczych jacht powinien był skręcić w prawo (czyli odpaść), co pozwoliłoby na przejście trałowca w bezpiecznej odległości. Manewr odpadania z wybranym bezanem i grotem okazał się jednak nieskuteczny. Dowódcy ORP Tukan ani jego podwładnym nie postawiono żadnych zarzutów.
To ciekawe wojskowe dochodzenia i raport końcowy wymagają kilku słów komentarza.
Izba Morska w Gdyni prowadząc dochodzenie w tej samej sprawie w 90% winą za wypadek obarczyła ORP Tukan. Na pokładzie trałowca nie tylko nie prowadzono właściwej obserwacji wzrokowej, ale i w ogóle nie włączono radaru. Musiał nastąpić wyjątkowy zbieg okoliczności, że nikt z wachty na okręcie (dowódca, sternik, bosman, sygnalista, artylerzysta) nie zauważył jachtu, mimo dobrej widzialności. Ważnym argumentem dla komisji MW był brak na jachcie świateł nakazanych przez MPZZM. Zarzut ten oparty był na kilku przesłankach. Koronnym dowodem obciążającym żeglarzy była domniemana niesprawność światłą rufowego. Ekspertyza sporządzona przez biegłego z Polskiego Rejestru Statków zawierała konkluzję, że lampa rufowa z braku dopływu prądu do żarówki nie mogła się palić. Na podkreślenie zasługuje fakt, że badaniu poddano lampę już po wypadku, podczas którego dziób trałowca uderzył z prędkością 13 węzłów w rufową część Kismeta. Wersję o tym, że światło rufowe nie paliło się potwierdzili żołnierze WOP z Gdyni i Helu. Brak było zapisu w stosownej rubryce dziennika jachtowego o zapaleniu świateł pozycyjnych. Stawiane w każdym niemal zdaniu zarzuty naruszania procedur przez załogę jachtu wskazują raczej na odwieczną trudność zrozumienia przez wojskowych świata „cywili”. W niemałym stopniu winę za wypadek ponieśli dwaj żeglarze z wachty na jachcie. Zlekceważyli wyraźnie sformułowane polecenie kapitan, by informować ją o wszystkich zbliżających się jednostkach. Jeden z nich przypłacił to życiem, a drugi tylko cudem ocalał dzięki bohaterskiej akcji kapitan Kismeta.
Po wielu, wielu latach Izba Morska w Gdyni w 70% uznała kapitana jachtu Bieszczady za winnego zderzenia ze statkiem Lady Elena. Jak się okazało na jachcie nie były zapalone światłą burtowe.
Kiedy w XIX wieku przepisy najpierw brytyjskie, potem innych państw, a w końcu konwencje międzynarodowe nakazały na pokładzie statków pokazywanie odpowiednich świateł w nocy i w ograniczonej widoczności, marynarze „na oku” meldowali oficerowi „światła się palą”. Lampy były naftowe i często gasły. Ale współczesna technika też zawodzi. Niektóre jachty wyposażone są w instalację, która alarmuje o niepaleniu się któregoś światła, np. na skutek przepalenia żarówki. Płynąc nocą warto upewnić się co jakiś czas, czy nasze światła się palą.

Bogdan Sobiło

___________________________________________________________________________________________________

Bogdan Sobiło – ur. 1967 r. w Wolinie. Studiował historię i filologię klasyczną na  Uniwersytecie Jagiellońskim. Kapitan jachtowy. Mieszka w Krakowie.

 

Tomek M. Głowacki: Bell Rock Lighthouse

Tomasz M. GłowackiŻeglując tu i tam po różnych wodach przepływamy czasami obok budowli mających historyczny charakter, a czasami nawet będących pod ochroną UNESCO. W tym wypadku mamy do czynienia z budowlą, która jest opisywana jako jeden z siedmiu cudów świata przemysłowego.
Bell Rock Lighthouse, u wybrzeży Angus w Szkocji, jest najstarszą na świecie ocalałą morską latarnią morską. Została zbudowana w latach 1807–1810 przez Roberta Stevensona na skale Bell Rock (znanej również jako Inchcape) na Morzu Północnym. Stojąc na wysokości 35 metrów, jego światło jest widoczne z 35 mil morskich (64 km).Latarnia w czasie przyplywu
Wieżę latarni, a wiec prace murarskie wykonano w taki sposób, że od 200 lat nie wymaga ona żadnych napraw! Lampy i reflektory zostały wymienione w 1843 roku. Działanie latarni morskiej jest zautomatyzowane od 1988 roku.
Latarnia morska działała w parze ze stacją brzegową, Bell Rock Signal Tower, zbudowaną w 1813 roku na wejściu do portu Arbroath.
W grudniu 1799 roku niezwykle silny sztorm nawiedził północno-wschodnie wybrzeże Anglii i Szkocji. Zanim burza ustąpiła po trzech dniach było zatopionych około 70 statków i wielu marynarzy straciło życie.
W zatoce szkockiej rzeki Forth wiele statków znalazłoby schronienie zagrożonych tym sztormem, jednak nikt nie odważył się wejść do tej zatoki z powodu zdradzieckiej rafy o długości ćwierć mili, zwanej Bell Rock wynurzającej się z wody tylko na krótki czas w ciągu dnia. Przez większość czasu rafa Bell Rock leży niewidoczna tuż pod falami, gotowa wyrwać dno z każdego statku.
Przez wiele lat nie podjęto żadnych prób umieszczenia urządzenia ostrzegawczego na skale. Jednak pod koniec XVIII wieku powołano Zarząd Latarni Morskiej. W 1795 r. na wybrzeżu Szkocji istniało siedem dużych latarni morskich. Jednak Skała Bell, która podczas przypływu znajdowała się pod szesnastoma stopami wody (prawie 5 metrów), była uważana za zbyt trudne miejsce do zbudowania latarni morskiej.
Inżynier Robert Stephenson został zatrudniony przez zarząd do kontroli i naprawy istniejących latarni morskich i lokalizacji nowych. Zaintrygował go pomysł umieszczenia światła na Bell Rock, ale wielu członków zarządu uważało, że jest to po prostu niemożliwe i nie rozważyli jego propozycji. Katastrofalna burza w 1799 r. pokazała jednak, że wiele statków i życia ludzkiego można uratować, gdyby tylko na rafie można było zbudować światło ostrzegawcze. W październiku 1800 roku Stephenson w końcu znalazł rybaka na tyle odważnego, aby zabrać siebie i architekta Jamesa Haldane’a na skałę na kilka godzin, aby przyjrzeć się jej bliżej.
Śmiałkowie zauważyli, że ​​część odsłonięta podczas odpływu miała około 250 stóp długości (około 26m), 130 stóp szerokości (około 40 m) i składała się z piaskowca. Stephenson spodziewał się zbudować konstrukcję wspartą na filarach, ale po zbadaniu stwierdził, że nigdy nie wytrzymają one uderzeń fal sztormowych. Zamiast tego postanowił oprzeć konstrukcję wzorując się na budowli z książki inżyniera Johna Smeatona, który zaprojektował latarnię morską Eddystone niedaleko portu w Plymouth.
W swoim projekcie Smeaton zastosował sprytny schemat blokowania ciężkich bloków granitowych łączonych na jaskółczy ogon i zabezpieczonych marmurowymi kołkami, aby zapewnić, że kamienie nie będą mogły zostać rozerwane, nawet przez najsilniejsze fale. Nadał latarni morskiej kształt podobny do pnia dębu, który, jak sądził, będzie odporny na morze. Jego struktura była udana i zainspirowała Stevensona do zastosowania podobnego projektu w Bell Rock.
Problem polegał na tym, że skala Bell Rock podczas przypływu była prawie 16 stóp pod wodą i tylko cztery stopy nad falami w czasie odpływu. Oznaczało to, że nowa latarnia morska musiałaby być co najmniej 20 stóp wyższa od Eddystone, na której to konstrukcji Stephenson wzorował swój projekt i z odpowiednio większą bazą. Ta szeroka na 40 stóp podstawa oznaczała, że ​​do zbudowania wieży potrzeba ponad 2500 ton kamienia. Stephenson oszacował, że koszt będzie oszałamiający 42 000 funtów brytyjskich. Z powodu wysokich kosztów władze niechętnie jednak widziały realizację tego projektu.
Dopiero kolejny wypadek morski w 1804 roku, który pochłonął życie 491 marynarzy zaczął zmieniać nastawienie do budowy, ale nie zupełnie i nie do końca. Utrata okrętu wojennego HMS York i całej jego załogi wywołała jednak furię w parlamencie.

przekrojSchemat przedstawiający blokujące się kamienie u podstawy latarni morskiej.

Opór wobec planów Stephensona trwał nadal, ponieważ uważano, że jest za młody aby się podjąć tak trudnego projektu. W tym wypadku, Stevenson napisał list o swoim planie do Johna Renniego, jednego z najbardziej znanych inżynierów lądowych w kraju. Plany Stephensona zrobiły na inż. Renniem wrażenie. Po zaangażowaniu Renniego w ten projekt w końcu nadeszła aprobata, a Parlament uchwalił ustawodawstwo pozwalające zarządowi pożyczyć 25000 funtów na pokrycie kosztów. Rennie został głównym dowodzącym projektem, a Stephenson jego asystentem.
Pomimo tego, że Rennie i Stephenson zgodzili się, że projekt był wykonalny, było wiele niewiadomych na temat projektu. Nikt nigdy nie próbował zbudować latarni morskiej, w której baza była tak głęboko pod wodą, a lokalizacja była tak odległa od lądu. Rodziło się pytanie, gdzie pomieścić ekipę budowlaną?
Do budowy latarni morskiej wykorzystano trzy statki. Pharos (nazwany tak od latarni morskiej Pharos w starożytnej Aleksandrii) miał 67 stóp długości i miał być zacumowany około półtora mili na północny zachód od miejsca, aby działać jako tymczasowa latarnia morska podczas budowy. Smeaton (55 stóp długości) został specjalnie zbudowany dla tego projektu i służył jako pływające światło, a także jako środek do transportu gigantycznych bloków granitowych z lądu, gdzie były cięte i kształtowane na wymiary docelowe. Zdecydowano, że trzeci statek, Sir Joseph Banks, zostanie zbudowany dla załogi budowlanej. Jednak Joseph Banks był jeszcze w budowie w dniu, w którym załoga wyruszyła na miejsce 17. sierpnia 1807 r.
Tylko kilka godzin pracy można było poświecić pracom budowlanym dwa razy w ciągu doby podczas odpływu, wtedy gdy skała była odsłonięta. Załogi miały mieszkać na statkach przez miesiąc, gdy budowa była w toku, i małymi łodziami wiosłować do skały na czas pracy.

W trzecim sezonie dom nadajnika latarni został rozbudowany i niektórzy mężczyźni postanowili tam spać, zamiast wiosłować na noc do statku Sir Joseph Banks. Prawdopodobnie żałowali tej decyzji tego wieczoru, gdy nadciągnęła ciężka burza, i mężczyźni spędzili 30 godzin w wichurze, przywiązując się do niepewnie wyglądającej konstrukcji. Chociaż dom odniósł pewne szkody, zarówno on jak i ludzie przeżyli. Pomimo złej pogody tego lata pod koniec sierpnia solidna podstawa latarni morskiej została ukończona.
W ostatnim okresie budowy latarnia stała się atrakcją turystyczną. Wiele osób z zainteresowaniem oczekiwało ukończenia najwyższej latarni morskiej na świecie. W ostatnim sezonie, gdy mężczyźni przebywali w domu nadajnika, nastąpiła siedmiogodzinna burza. Robotnik Charles Henderson zaginął, a jego ciała nigdy nie odnaleziono. Prace zostały ostatecznie zakończone po zużyciu około 2500 kamieni granitowych, z których wszystkie były przewożone przez jednego konia, „Basseya”. Ostatecznie projekt przekroczył o 50 procent pierwotny szacunek 42 000 GBP.

mapa

Latarnia na skale

Bell_Rock_Lighthouse_cross_section abc

Fala

Przekroj 2

przekroj 3

Uruchomienie latarni na zawsze zakończyło zagrożenie dla żeglarzy. Czterech latarników utrzymywało światło, trzech jednocześnie na miejscu, podczas gdy czwarty odpoczywał na urlopie na lądzie. Latarnia została zautomatyzowana w 1998 roku, stoi do dziś i działa jako cud inżynierii swojego wieku.

Robert StephensonRobert Stephenson

http://www.unmuseum.org/7wonders/bellrock.htm                                                                                                                                      https://www.bbc.co.uk/history/british/empire_seapower/bell_rock_01.shtml

                                                                                                                                    Tomek M. Głowacki

___________________________________________________________________________________________________ Tomek M. Głowackiurodzony i wychowany w Polsce. Jachtowy kpt.ż.w, inż. mechanik, konstruktor jachtów, certyfikowany project manager, specjalista w zakresie jakości i ciągłego usprawniania produkcji (Lean Six Sigma Black Belt), wykładowca budowy jachtów na uniwersytecie w Auckland. Pracował przy znaczących projektach w takich krajach jak Polska (m.in. jacht „Spaniel”), Nowa Zelandia, Australia, United Arab Emirates i American Samoa. Prowadzi firmę konsultingową – projektowanie statków oraz usprawnianie stoczniowych procesów produkcyjnych. Mieszka w Nowej Zelandii.