Daniel Zyzik: Niedaleko naszego domu – opowieści przy kei.

W Świnoujściu niebawem zostanie odsłonięty jego pomnik (Świnoujście, Plac Rybaka, pomnik odsłonięty 23. lipca 2022 roku – przyp. red). Obiekty i festiwale przyjmują jego imię, a on – tak jak w swojej piosence – znów popłynął na morze… Pozostawił nam swoje piosenki, nagrania i wiele wspomnień – oto jedno z nich.

Pewnego dnia u progu lata wespół z kolegami postanowiliśmy wybrać się do przystani jachtowej na otwarcie sezonu żeglarskiego i nagrywać pierwsze kadry do filmu o muzykach. Impreza była wielce udana, a na scenie z gitarą pojawił się nasz bohater. Po koncercie wybraliśmy się na spacer nabrzeżem mariny, która w tym roku (w maju 2022 – przyp.red.) otrzymała jego imię. Tak się zaczęło nasze spotkanie z człowiekiem legendą mórz i oceanów, przede wszystkim muzykiem, ale nie tylko…

Jerzy Porębski z Autorem wywiadu, Świnoujście, Port Jachtowy, 2013 rok. Fot. Sebastian Dziekoński

Daniel Zyzik: Nagrywamy ujęcia do filmu – można by powiedzieć, że jesteśmy kolegami po fachu…

– Film nie jest mi obcy – mówi Jurek Porębski. – Kiedyś pracowałem w centralnym szpitalu górniczym w Bytomiu jako kierownik laboratorium i tam był pielęgniarz, który się interesował filmem. Chciałem mu pomóc, więc poszedłem do dyrektora i mówię: słuchaj, chcemy nakręcić film o szpitalu. Taki prawdziwy, bez znieczulenia. Dostaliśmy zgodę. Nakręciliśmy wszystko: operacje, zabiegi u okulisty i dermatologa. Pokazaliśmy, jak chorzy odpoczywają w świetlicy, jak w bufecie kupują sobie ciasteczka, jak opowiadają wszystkim wokół o swoich chorobach. Wysłaliśmy ten film na konkurs. Zajął czołowe miejsce, choć ludzie wychodzili z sali. Nie mogli wytrzymać tych skalpeli, tej krwi. Za zdjęcia operator zdobył główną nagrodę, a ja do tego filmu robiłem scenopis.

D.Z.: Czyli na planie czujesz się jak ryba w wodzie?

J.P.: Jest mi bardzo miło! Starajcie się to zrobić tak jak uważacie, że będzie najlepiej. Jestem dumny z tego, że kręcą film o starym Porębie i innych muzykach! Czy mogę wonnego papieroska sobie zapalić – czyści krew, poprawia trawienie, wzmacnia korzeń; różne rzeczy papierosek robi…

D.Z.: A gdzie ta keja?! Bo trafiłeś tu z innego grodu?

J.P.: Może sprostujemy od razu: urodziłem się w Sosnowcu, wychowałem się w Bytomiu, a studia ukończyłem na Uniwersytecie Jagielońskim w Krakowie. Pracowałem 3 lata w Bytomiu, a potem przyjechałem do Świnoujścia. Zacząłem pływać po 6 miesięcy w roku i tak minęło 30 lat. A teraz jestem wolnym człowiekiem.

D.Z.: A jak do tego doszło, że muzyka szanty Cię wciągnęła?

J.P.: Ja nie śpiewam szant – śpiewam piosenki o morzu, ballady. Głównie śpiewam o rybakach – 60% tekstów jest o rybołówstwie – to jest najcięższy zawód świata. Myślałem, co to ludzi obchodzi?! Przede wszystkim żeglarze kupili to od razu – bo to jest opowieść o życiu i pracy na oceanie. A potem okazało się, że to cieszy też ludzi, którzy nie mają nic wspólnego z morzem. Pieśni o morzu i szanty są przede wszystkim ciekawe tekstowo – tam generalnie chodzi o przesłanie, które trzeba zrozumieć. Opowieści te poszerzają szczurom lądowym wiedzę o morzu. Dlatego wydaje mi się, że to śpiewanie ma przed sobą przyszłość. Niektórzy mówią: Poręba, ty zarozumiały głupcze, dlaczego ty się tak przechwalasz?! Jednak co roku jesteśmy w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie, jestem honorowym członkiem Jacht Klubu w Nowym Jorku i robię tam szanty. Zawlekliśmy chorobę szantową na drugą stronę oceanu! W tym roku śpiewałem w Centrum Kościuszkowskim w Waszyngtonie, w Konsulacie Polskim w Nowym Jorku, dwa dni śpiewałem z zespołem Stare Dzwony i innymi wykonawcami w Toronto.

D.Z.: Wielu ludzi zna i śpiewa Twoją piosenkę „Gdzie ta keja” – jakie były okoliczności jej powstania?

J.P.: Pracowałem w Oddziale Morskiego Instytutu Rybackiego w Świnoujściu. Czasem szedłem sobie do baru mlecznego i kiedyś jedząc śniadanie na bibułce napisałem słowa „Gdzie ta keja” – na takiej zasadzie, że jem i rozmyślam: wróciłem z rejsu, mam teraz co najmniej pół roku czekania. Powiadam sobie: gdzie ta keja, przy której stoi ten mój statek. Jacht to przenośnia – to był statek rybacki. Później dopisałem: „gdzie ta brama na szeroki świat” – chodziło o to, że w tamtych czasach żeby mieć książeczkę żeglarską, trzeba było co jakiś czas ją odnawiać. Wzywano cię na dywanik i tam zwykle były kłopoty – trzeba było się tam nawywijać w tę i z powrotem.

D.Z.: Za to teraz popularność tego utworu bije wszelkie rekordy – tego nie mogłeś przewidzieć.

J.P.: Jakiś czas temu piosenka „Gdzie ta keja” w ogólnopolskim plebiscycie uzyskała tytuł szanty stulecia, co mi sprawiło dużą radość. Ludzie ją chętnie śpiewają – nie ma w niej nic specjalnego, ani słowa, ani melodia, ani sposób wykonania. Natomiast myślę sobie, że tak jak w tych wszystkich moich piosenkach i tej zabawie w śpiewanie jest czwarta wartość – zjawisko synergizmu – słowa, melodia, wokal, a oprócz tego poszerzanie wiedzy o morzu, jak to naprawdę w tym morzu jest. Moje piosenki pokazują jakie jest to życie na statku, jak się zarabiało pieniądze, jak się zakochiwało, jak się biznesowało, handlowało, jak się przeżywało sztormy, czy jak się łowiło duże ilości ryb, co się odczuwało w kieszeni. I tak bym opowiedział o powodach, dla których to robię. W Morskim Instytucie Rybackim jednym z punktów regulaminu była popularyzacja wiedzy o morzu. Pracując w instytucie po prostu to robiłem i nadal robię.

D.Z.: Jesteśmy tego świadkami, bo dzieje się to na naszych oczach i w naszych uszach!

J.P.: Była kiedyś taka pani Halinka Stefanowska, która napisała książkę „Rozśpiewane morze”. Ona powiedziała mi tak: – Jurek, ty pisz o konkretnych ludziach, o konkretnych Polakach, wymieniaj konkretne imiona. Wszędzie na świecie tak robią – John Kanaka, Joe Smith i wielu innych wymienionych z imienia bohaterów. Dlatego w swoich piosenkach też często tak robię. Chciałbym wam też powiedzieć o moim zadziwiającym odkryciu – zawsze jak jadę na duże festiwale, to śpiewam: „Cztery piwka”, „Jejku, jejku”, „Gdzie ta keja”. Natomiast na tych mniejszych koncertach gdzie jest sto, czy dwieście osób, wykonuję prawie że poezję śpiewaną. Ludzie proszą o takie piosenki.

D.Z.: Potrzebujemy czasem takiego klimatu, nastroju do zadumy.

J.P.: Myślę, że każdy z nas ma jakieś życie wewnętrzne. Śpiewaliśmy kiedyś w Chicago w polskim klubie Lura, w którym śpiewali wszyscy nasi piosenkarze. Klub był pełny tak, że nie było gdzie siedzieć – przed nami było dosłownie 50 cm wolnego miejsca, a w szyby pukało czworo starszych amerykanów, dwie panie, dwóch facetów – wpuszczono ich, ustąpiono miejsca. Siedzieli dwie godziny i do każdej piosenki rytmicznie uderzali w nogę. Trzeba było pogotowie wzywać, ponieważ nie mogli stanąć na dwie nogi jak się koncert skończył.

D.Z.: To znaczy, że zostali zahipnotyzowani. A co ciebie gnało w morze?

J.P.: Życie nasze jest zbiorem przypadków. Nie bez przypadku poszedłem na biologię. Potem pracowałem w szpitalu. Niezbyt to lubiłem, mimo, że byłem dobrze opłacanym pracownikiem. Z prasy dowiedziałem się, że jest miejsce tu, w Świnoujściu. Porzuciłem w ciągu miesiąca szpital, 12 laborantek i laboratorium, gdzie zarabiałem 3 tysiące, a tu dostawałem 1,5 tys. zł jako młodszy asystent. Do tego straszono mnie, że będę musiał pływać w półroczne rejsy, że są choroby morskie, że przez pół roku rodziny nie będę widział. Ja nic nie mówiłem, tylko udawałem, że jestem przerażony, a przecież oczywiście marzyłem o tym. I tu masz drugi przypadek, który sprawił, że się znalazłem w morzu.

D.Z.: Zdumiewające jest to jak bardzo można się przyzwyczaić do morza, a potem trudno się bez tego obejść.

J.P.: To jest ciężka praca – ja się nie bałem pracy. Uznałem, że chcąc mieć szansę w życiu muszę skończyć studia, muszę się nauczyć języków, muszę w czymś jeszcze być dobrym. W moim przypadku była to muzyka, która dawała jakieś większe szanse. W życiu niejeden raz byłem na statkach francuskich, angielskich, niemieckich, amerykańskich – wszędzie tam gitara pomagała mi w pracy zawodowej.

D.Z.: Świnoujście wybrałeś świadomie, mając do dyspozycji cały świat – Toronto, Nowy Jork, Południową Afrykę, miałeś propozycję pracy w Nohant we Francji.

J.P.: Wybrałem Świnoujście z wielu powodów: chodzi mi o przyjaciół, o ludzi, obyczaje, które ja mam, a których bym nie miał gdzieś tam. Musiałbym uczyć się czegoś nowego, co mi się nie podoba albo często napełnia mnie obrzydzeniem. Taki jest świat, jakim go sobie chcesz wybrać. Nie jesteś do niczego zmuszony. Lubię żyć tutaj, w moim domku w Lubiniu, na klifie. Lubię spuścić sobie łódkę na wodę, połowić sobie sandacza, na węgorza się zasadzić, to znowu w nocy skoczyć do wody, wyleźć, wrócić do domu, zjeść śniadanko i sobie odpocząć. Zawsze byłem leniwy więc pozycja naukowca na statku była najlepsza, bo nikt mną nie rządził. Kapitan mną rządził tylko wtedy jak był sztorm i trzeba było iść do szalup. Sam wybierałem czas, w którym pracowałem. Było to minimum 16 do 18 godzin – 8 godzin przeznaczałem na sen. Ale było to tak ciekawe, że ta praca była dla mnie przyjemnością. I to jest najlepsze wyjście w życiu: znaleźć taką pracę, która się wydaje rozrywką.

D.Z.: Bardzo dobra puenta na koniec – dziękuję za rozmowę!

Tymczasem Jurek odpłynął – tym razem w ostatni rejs… Cytując piosenkę: „gdzieś tam – na krańcach wielkiej wody; gdzie giną ludzkie drogi; gdzie siedzi stary, siwy Bóg – jest dom naszych wszystkich dusz”.

Fot. Radek Dobke

Wywiad przeprowadziłem w 2013 roku na otwarciu sezonu żeglarskiego w Świnoujściu w Porcie Jachtowym, od września 2021 roku noszącym imię Jerzego Porębskiego. Z Jurkiem Porębskim zagrałem jeszcze gościnnie (na akordeonie) podczas jego ostatniego koncertu w Keja Bar świnoujskiego Hotelu Trzy Wyspy.

z Jerzym Porębskim – rozmawiał Daniel Zyzik

____________________________________________________________________

Daniel Zyzik – ur. 1978 r., mieszka w Świnoujściu, muzyk; z żeglarstwem oraz z tematyką szantową zetknął się na scenie muzycznej grając z innymi wykonawcami tego nurtu.