Margaret Evans to szybki kliper pocztowy kursujący regularnie na linii Nowy Jork – Londyn zbudowany w roku 1846 w Nowym Jorku przez stocznię Westervel&MacKay. Opiewa go szanta „Clearawaythe track”, która zaczyna się słowami: Najbystrzejszy kliper jaki możesz spotkać… ( O the smartest clipper you can find…)
Na prezentowanym obrazie widzimy żaglowiec, który stanął w dryfie przy czerwonej boi. Na fokmaszcie postawiony fok i marsel pracujące naprzód, bram przygotowywany do stawienia, choć marynarze wydają się stać po nawietrznej stronie żagla (chyba, że to zbuchtowane sejzingi), bombram zwinięty w oczekiwaniu silniejszego wiatru. Na grotmaszcie postawiony marsel i bram, ale reje przebrasowane na pracę wstecz, dzięki czemu żaglowiec utrzymuje się w miejscu. Grotżagiel podciągnięty na gordingach i gejtawach w każdej chwili może być postawiony, natomiast bombram ciasno zwinięty (z powodu jak wyżej). Na bezanmaszcie pracuje naprzód tylko marsel zaś bram i bombram zwinięte. Bezanżagla na rei nie ma jest natomiast bezan gaflowy (spanker). Ustawienie żagli jest typowe dla żaglowca rejowego stającego w dryf.
Dryf to stan równowagi chwiejnej i w każdej chwili żaglowiec może ruszyć do przodu lub zacząć się cofać, odpadać lub ostrzyć. Dlatego kapitan świadomie stanął w pobliżu czerwonej boi (oznaczającej prawdopodobnie krawędź toru wodnego), żeby mieć punkt odniesienia do pozycji swojego statku.
Z przeciwnej strony, na lewym halsie, płynie bryg zmierzający zapewne do portu torem wodnym, zaś między nimi parowczyk bocznokołowy, który zapewne ma przekazać na kliper pocztę i/lub pasażerów. Jednym z pasażerów na tym właśnie żaglowcu był Cyprian Norwid, co odbiło się echem w jego twórczości.
Wynalazek silnika parowego był stosunkowo świeżej daty, więc typowe dla tego okresu rozwoju żeglugi były małe statki parowe – dostawcze, holowniki itp., które nie były w stanie konkurować ze śmigłymi żaglowcami na oceanicznych trasach, ale wkrótce miało się to zmienić.
Margaret Evans nosi amerykańską flagę (jej właścicielem jest E.E.Morgan) i na topie grotmasztu proporzec armatora, natomiast z topu bezanmasztu powiewa zestaw flagowy rozpoczynający się od cyfry „2” i kończący sę literą „P”. Ilość flag literowych jest prawidłowa jak dla depeszy (a nie wiadomości kodowanej), ale pośrednie litery nie pasują do międzynarodowego kodu.
Zwyczajowo na marslu foka, słusznie uważanego za najważniejszy żagiel na statku, figurował znak armatorski tymczasem Margaret Evans nosi wielkie „X” i nie wiadomo czy jest to znak armatora czy taśmy wzmacniające żagiel, który w istocie zachowuje się na najcięższą pogodę.
Krzysztof Baranowski
____________________________________________________________________________________________________________ Krzysztof Baranowski– ur. 1938 r. we Lwowie, żeglarz, dziennikarz, filmowiec, pisarz; pierwszy Polak który dwukrotnie opłynął samotnie kulę ziemską (na s/y „Polonez”, 1972-1973, wokół Hornu i na s/y „Lady B.”, 1999-2000, przez Kanał Panamski), inicjator budowy i kapitan żaglowców: „Pogoria”, „Fryderyk Chopin”, twórca „Szkoły pod Żaglami”.
W miejscu zwyczajowo prezentowanej fotografii Autora tekstu, tym razem, nawiazując do tematu artykułu, przedstawiamy obraz Zofii Żuchowskiej-Wajda: Kapitan Krzysztof Baranowski (1974; olej na płótnie; 86 x 112 cm; kolekcja prywatna)
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Więcej o żeglarskim spojrzeniu na inne obrazy marynistyczne w książce-albumie Krzysztofa Baranowskiego „Żagle na sztalugach”.
Z sondą w ręku, Ludek niepewnie podaje głębokości: trzy – pięć – siedem – dwaaaa!
Widać pod dnem Marii piaszczyste dno i to jest pocieszające. Prąd pływowy chodzi jak chce, zresztą jest ich kilka. Dość wyraźnie widać granicę zlewisk dwu oceanów, wzdłuż której kręcą się wiry i zdarzają się „cuda”. Na szczęście, mamy piękną pogodę i wiatr 2-3°B.
Wchodzimy na Morze Arafura płynąc wzdłuż południowego brzegu wyspy Prince of Wales. Przed nami ostatnie dwie wyspy stojące na straży wejścia w Wielką Rafę od zachodu. Mijamy je pod wieczór i otwiera się czyste od nawigacyjnych przeszkód, morze. Czas na korytko, bo i tak w ciągu dnia było za gorąco. Powoli zanurzamy się w pas ciszy równikowej (doldrum). Punktualnie o 13:00 Neville podaje prognozę pogody na nasz akwen. W nocy kompletna cisza na morzu, a horyzont rozjaśniają rozbłyski błyskawic, chociaż nie grzmi. Rankiem niebo okrywa mleczna wata z chmur. Chowamy grota i dryfujemy na foku lub jak kto woli – stoimy w bajdewindzie. W mesie jest 34°C, a na zewnątrz jeszcze cieplej. Nie chce się nic robić, więc robimy NIC. Co chwilę polewamy się morską wodą z dziurawego wiaderka zawieszonego na wyblinkach wantowych.
Obok jachtu i nad jachtem, ciągle przelatują uciekające przed swymi prześladowcami latające ryby. Oczywiście, meldują się baraszkujące w wodzie delfiny. Podobno, obecność delfinów wyklucza towarzystwo rekinów, bo są zwinniejsze i szybsze od agresywnych kuzynów.
Widzieliśmy też węże morskie, które świetnie przystosowały się do słonego środowiska morza i czują się w nim dobrze. Mają spłaszczony łopatowato ogon i są jadowite, choć przypadków śmiertelnych nie notuje się w Australii. Niektóre z nich potrafią nurkować na czas do 10 godzin. Jaja składają na brzegu. Ich pojawienie się na powierzchni morza wiąże się z podniesieniem temperatury wierzchnich warstw wody do ponad 27°C, co jest jednym z czynników powodujących powstawanie cyklonów. Zmiana monsunu ma nadejść za około pięć tygodni. Wtedy uderzą w ląd pierwsze cyklony. Obszar ciszy równikowej obejmuje już północną część Nowej Gwinei. Powróciliśmy do czterogodzinnych wacht. Ludka marzenia kulinarne krążą wokół kiełbasy czosnkowej i kwaśnego mleka, a moje kończą się na zimnym piwie po dobrym mamusinym obiedzie, np: kurczak pieczony z młodymi ziemniakami posypanymi koperkiem i zasmażaną młodą kapustą.
Już siedem dni tułamy się po zatoce Carpentaria. Z planowanych czterech dni, przelot wydłuża się w nieskończoność. Codziennie rano zrywa się do walki wiatr 1–2°B, by koło południa przejść w absolutną flautę. Wpadliśmy w jakąś rynnę niżową i każdy podmuch musimy traktować jako wyzwanie regatowe. Na mnie przypada wachta między 10:00 a 14:00, kiedy słońce wisi na niebie niemal pionowo. W dzień temperatura przekracza 35°C, a nocą „spada” do 30°C. Gotowanie w taką gorączkę polega tylko na szybkim ugotowaniu herbaty, do której na obiad podaję czosnek i cebulę z czymkolwiek, czyli rybą. Czasami zmieniam menu na rybę z cebulą i czosnkiem. Co dwa dni dorzucamy do zestawu ryż. Myśli nasze uciekają do Gove i Darwin, gdzie Nev szykuje „grunt”. Na jego komunikaty czekamy jak na listy. W zamian, przesyłamy mu nasze obserwacje pogodowe. Te z morza są ważne, bo na nim nie ma przecież punktów obserwacyjnych. Prawdopodobnie, w Darwin będzie można się wyslipować na brzeg za 100 dolarów na sezon, co nie jest wygórowaną ceną. Będzie też okazja do spokojnego remontu „Mańki”. Partie szachów z Ludkiem rozgrywam teraz agresywniej, bo to przynosi lepsze skutki. Nev też lubi szachy i zapowiada włączenie się do naszych rozgrywek ligowych. Mimo zapewnień, że strefa ciszy jest jeszcze daleko przed nami, trzeba się spieszyć by nie popaść w „niedoczas”.
Wczoraj szalał w Darwin sztorm, który zerwał z boi kilka jachtów. To takie harce przed mokrym sezonem. Na wschód od nas pokazał się pierwszy cyklon, ale kieruje się na wschód. Betonując żołądki makrelową masą, w myślach przepraszamy kiedyś przeklinane krajowe „zwyczajne”, „podwawelskie” i kaszanki. Pozdrawiam też obiady bezmięsne na studenckiej stołówce i tanie, przecenione z powodu upływu daty do spożycia, pasztety w dwulitrowych słoikach. Po jednym z nich, „Mikołaja” zabrała karetka pogotowia, choć w zdarzeniu mogła swoją rolę odegrać woda „Siudac”.
Kolejny dzień pozostajemy w dryfie, do Gove jest już niedaleko. Na morzu lustro, a wiatr zrywa się do pracy na 5 – 10 minut. Nie chowamy już żagli do pokrowców. Nic nie chce się robić, a jeżeli już, to tylko to co trzeba. Ludkowi nie wychodzi astronawigacja, bo moje pomiary wydają się być bliższe rzeczywistej pozycji jachtu. Niby nie ma to większego znaczenia, ale pod wieczór nagle urosła nam przed dziobem nigdzie na mapie nie zaznaczona, skalista wysepka. Trochę to nas postawiło na baczność i wzmogło czujność. Jako jachtowy „kaowiec”, wymyślam konkursy, które jeszcze przed rozpoczęciem, nudzą nas. Wszystko przez bezduch i ciszę.
Wreszcie, moje sokole oko wypatruje zatokę Melville’a, przy której widać zarysy dużych zakładów przemysłowych. Teraz idziemy na namiarze kompasowym. Przez radio Ludek zgadał się z radioamatorem Andym, że będziemy w porcie około 13:00. Po przebudzeniu, widzimy przed nami skałki i rafy, a tam gdzie było pusto, jakieś wysepki. Co znowu?! Żadna układanka z pomocą mapy, nie pasuje do naszej sytuacji. Robi się cieplej, niż jest naprawdę. Stajemy w dryf i główkujemy – nic nie pasuje. Wreszcie stwierdzamy, że jesteśmy bliżej Gove, niż myślimy. Na dużych obrotach silnika, płyniemy w stronę portu, ale po pół godzinie gaśnie silnik. Resztę drogi pokonujemy na żaglach. Jeszcze przed wejściem, Andy zadzwonił, że ma ze sobą dwóch pracujących w Gove Polaków, którzy bardzo chcą nas przywitać. Po oddaniu cum i zabezpieczeniu łódki, wychodzimy na brzeg przywitać się z Andym oraz Tadkiem Gronkiem i Gustawem. Pierwsze, co usłyszeliśmy od rodaków, to słowa: „napijcie się zimnego piwa, bo pewno lodu na łódce nie macie”. Matko, a tam w mesie było przed chwilą 45°C! I ten pierwszy, łakomy łyk, że aż zabolało w krtani… Na razie sen się spełniał. Szybko pakują nas do klimatyzowanego auta i wiozą do domu.
Andy ewakuował się do hotelu, a my skierowani zostaliśmy pod prysznic. Żona Tadka, Grażyna, wzięła nasze ciuchy do pralni, a nam przyniosła nową bieliznę męską. Stara poszła od razu do prania. Pod prysznicem natychmiast zasnąłem. Tak mnie tam Ludek zastał i szybko przegonił. Ubrani jak ludzie i wykąpani jak europejczycy, zasiedliśmy do obiadu. I jak tu nie marzyć? Był kurczak z piekarnika i bukiet warzyw. Popijaliśmy wszystko winem, piwem, itd. Trzeba było mocno z sobą walczyć, by nie połykać dużych kęsów. Przelatywało wszystko przez żołądek, jak przez sito. To był polski dom. Potem były niekończące się rozmowy o swoich przeżyciach, drodze do Australii, pracy w Gove (Nhulunbuy po tutejszemu). Tadek z Grażyną dostali od firmy domek, a Gus (kawaler) mieszka w hotelu. Miejsce, które mieliśmy zastać jako zapomnianą w buszu osadę, było w rzeczywistości nowoczesnym miasteczkiem z największym na świecie zakładem wydobywczym boksytu. Zbudowała je w pięć lat (1972 – 1975) szwajcarska firma „Nabalco” z myślą o robotnikach, którzy w tym odizolowanym od świata El Dorado powinni mieć wszelkie wygody. Rzeczywiście, choć połączenie z resztą kraju jest praktycznie możliwe tylko drogą lotniczą (najbliższe połączenie z Darwin – 1000 km), to w tym dobrowolnym więzieniu, pracownicy „Nabalco” i podwykonawcy firmy mają do swej dyspozycji: boisko do rugby, stadion miejski, pełnowymiarowy basen olimpijski, własną gazetę, korty tenisowe, boiska wielofunkcyjne, Jacht Club, centrum handlowe, kościół, bibliotekę i inne ośrodki, w których mogą realizować większość własnych potrzeb w zakresie zagospodarowania czasu wolnego. Ten nowoczesny kompleks przemysłowy rozciąga się w australijskim buszu na przestrzeni około tysiąca kilometrów kwadratowych. Lądem jest połączenie drogowe, ale tylko w pewnych okresach i w odpowiednich warunkach. Aby ściągnąć w to odludzie pracowników, „Nabalco” daje udogodnienia bytowe (np. 17 dolarów tygodniowo za mieszkanie plus pokrycie kosztów przelotu do Sydney i z powrotem, raz w roku). Zarobki są wysokie, a pieniędzy nie ma za bardzo gdzie tracić. Przyjeżdżają tu do pracy na kilka lat głównie młodzi ludzie, małżeństwa na dorobku i emigranci. Potem uciekają stąd na południe kraju. Takie miejsce, to coś dla nas.
Ludek pytał w następnych dniach różnych ważnych osób o możliwość pozostania tu na sezon cyklonów z otrzymaniem zezwolenia na pracę, ale władze w Darwin ze względów proceduralnych wykluczyły taką możliwość. W Polsce by się dało, gdyby się dało…
Silnik na Marii okazał się być dobry, ale przeciekał olej, stąd też awaria. Nie ma tragedii. Przeszedłem się na spacer po nowoczesnym centrum. Obok mnie spacerował jeden z licznych tu bawołów i dwa kangury. Nikt nie był tym widokiem zdziwiony, bo miasto jest tylko trochę ładniejszym fragmentem buszu. Po południu Andy obwiózł nas po dalszej okolicy miasta. Widzieliśmy bardziej już zaniedbane zabudowania w misji Yirrkala, położonej kilkanaście kilometrów od miasta. Misja liczy sobie kilkuset aborygeńskich mieszkańców i ma własną administrację, wspomaganą przez rząd Australii. Projekty aktywizowania tubylców są z góry skazane na fiasko, ale są niezbędne dla przystosowywania rdzennych mieszkańców kontynentu do czekających ich zmian. Te są nieuniknione, bo kraj musi się wielokierunkowo rozwijać i to według koncepcji białych ludzi. Tubylcom wybudowano w misji domy oraz założono plantacje i hodowle drobiu. Pierwsze co zrobili Aborygeni, to wybili okna w domach by mieć świeże powietrze i rozpalali ogniska. Drób stopniowo zjadali, tak samo jak jaszczurki w buszu, czy żółwie i mięczaki w morzu.
Tubylcy nie znają pojęcia zakazu i zasad przestrzegania prawa. Po pierwsze, pytają czyjego prawa i dlaczego biali goście chcą zmieniać odwieczne prawa gospodarzy tych ziem. Na terenie chronionym Yirrkala (100 tysięcy kilometrów kwadratowych) i całej Ziemi Arnhema, wszyscy biali ludzie muszą posiadać zezwolenie na pobyt, na każdą broń, itd. Aborygeni mogą pić piwo tylko w wyznaczonych godzinach, a za sprzedaż im tego trunku grozi wyrzucenie z miasta.
Gronkowie nie wypuszczają nas z domu, bo jesteśmy dla nich rzadką atrakcją. Codziennie kąpiemy się w basenie, zwiedzamy okolice, poznajemy ich australijskich znajomych, jemy i jemy bez końca… Gospodarzom marzy się wrócić do Polski, mieć polskich przyjaciół i polską atmosferę. Szczególnie dotyczy to Tadka, który od 1949 roku, gdy wylądował tu jako młody emigrant, imał się różnych zajęć, ale w głowie wciąż miał obraz porzuconej, nie z własnej winy, Polski. Po latach, to, co złe wyrzucił z pamięci, a pozostałe wspomnienia ubrał w mit szczęśliwości. Któregoś wieczoru, Tadek rozpłakał się wspominając młode lata spędzone w ojczystym kraju. Gustaw jest starszy od Tadka i trochę bardziej prostolinijny. Przeszedł w Australii twardą szkołę życia, od trudnej i ciężkiej pracy na plantacjach trzciny cukrowej, po ciężkie prace fizyczne. Mimo to, ma wesołe usposobienie i umie podchodzić do rzeczywistości z dystansem. Obaj z Tadkiem stanowią parę świetnie rozumiejących się przyjaciół. Chcielibyśmy do ich grona dołączyć, ale na razie musimy płynąć dalej do Darwin.
Na koniec pobytu, nasi gospodarze zaprosili nas na pożegnalne party w miejscowym hotelu, gdzie udało nam się popływać w basenie. Był z nami jakiś ważny Szwajcar, który chciał nam dać pracę, ale bez zezwolenia na nią, nie przeszło. Dajemy Grażynce pocztę, którą dostarczy adresatom podczas wakacji w Polsce.
W niedzielę 20 listopada, opuszczamy Gove żegnani przez Polaków i Andy`ego. Dali nam zaopatrzenie w żywność i dobre trunki na kilka tygodni. Jest gorąco, najczęściej bez wiatru, a jeżeli już, to wieje prosto w nos. Halsowanie, piłowanie silnikiem i ciągłe polewanie się wodą na pokładzie. Gdy podchodzimy do znanego z silnego prądu pływowego (powyżej osiem knotów) przejścia „Hole in the Wall” między wyspami Guluwuru i Raragala, wysiada chłodzenie silnika. Robi się nieciekawie, bo bez silnika nie mamy szans pokonać znanego także, jako Gugari Rip, przejścia. Krążymy wzdłuż skalnych ścian Raragala i szukamy ze schematami instalacji, przyczyny awarii. Nie wieje nic, ale po chwili jakby powiało. Gdy już potraciliśmy nadzieję, a z nią humory, odkręcamy tylną część rury odprowadzającej wodę i czyścimy ją dokładnie. Po jej złożeniu, włączamy silnik, który w chmarach dymu, wypycha najpierw ciemny szlam, a po nim czyściutką wodę. Natychmiast odzyskujemy humory, ale czeka nas niebezpieczne przejście. Cały dzień próbujemy wycelować na pierwszą godzinę po wysokiej wodzie, kiedy prąd jest korzystny do przejścia w kierunku zachodnim. Przed samym przejściem zawisł nad nami cumulonimbus i zmienił do tej pory korzystny wiatr. Robi się podejrzanie cicho, ale nie ma już czasu na odwrót. Włączamy silnik i cała naprzód. Dwie mile powinniśmy przejść przez godzinę. Już w pierwszym odcinku przejścia wiemy, że się nie uda.
Nad nami wiszą piękne formacje skalne, woda wiruje odrzucając nas to w lewo ku klifom, to w prawo – ku blokom skalnym. Przejście ma szerokość pół kilometra i nie chce się skończyć. Po pół godzinie pracy, silnik zaczyna dymić! Chłodzimy go, ale szybko orientujemy się, że dym tworzy się ze spalania przez gorącą rurę wydechową smarów i tłuszczy, które pozostały po poprzedniej interwencji. Robi się ciemno i już bez zastanawiania się, piłujemy do wyjścia z pułapki. Woda kipi gdzieś przed nami, wpadamy w dziwne wiry. Idziemy na pełnych obrotach silnika, a mimo to, sterem trudno jest utrzymać kurs. Ostatnie pół mili przejścia pokonujemy w trzy godziny! Było tak strasznie, że aż pięknie. Gdy odeszliśmy na pełniejsze morze, padliśmy na pokładzie nieżywi. Ludek obudził się pierwszy, ale chyba bardziej ze strachu, niż z potrzeby. Z okazji pokonania „Hole In the Wall”, otwarliśmy najlepsze rarytasy od Gronków. Po posiłku padł z kolei Ludek. Spał sześć godzin. Nie budziłem go, bo było mi go żal. Gdy się podniósł na zmianę wachty, popędził na dziób, zamiast na rufę. Myśleliśmy o kąpieli w morzu, ale wczoraj trzy rekiny krążyły dookoła Marii. Śpimy ostatnio na pokładzie, bo tu jest chłodniej, niż w mesie. W dzień odsypiałem wczorajszą przygodę, ale Ludek skrócił drzemkę, bo polewając się wodą zapomniał, że śpię z drugiej strony nadbudówki. Przed wieczorem przyszedł wiatr i to wystarczyło, aby Maria płynęła samosterownie. Nad ranem szczęście nas opuściło, wróciła przygnębiająca cisza. Robimy generalny klar i przegląd silnika. Jest dobrze, wraca humor. Chyba jednak wpadamy powoli w ciszę. Co jakiś czas przerywają ją krótkotrwałe burze ze zmiennym wiatrem, po których wraca bezruch. Zostało nam 500 mil do Darwin. Planowane dwa tygodnie na przelot mogą nie wystarczyć. Pałaszujemy dary z Gove, gramy w szachy i czytamy. Książek mamy na jachcie pod dostatkiem. Biblia też jest pod ręką. Ludek chyba wierzy w Boski Porządek, ale wyjaśnienia jego prawd wolałby nie oddawać w ręce funkcjonariuszy religijnych. Bardziej przemawiają do niego dające się wytłumaczyć oznaki istnienia Opatrzności Bożej i ślady działalności Najwyższego w postaci otaczających nas cudów przyrody i ogarniającego wszechświata. O Bogu niewiele rozmawiamy, bo opieranie wiary na niewiedzy uważamy zgodnie za rodzaj nietolerancji wobec prawdy. Z pewnością, uczciwszą postawą wobec siebie i Boga jest przestrzeganie w praktyce Katalogu Dziesięciu Przykazań. I w tym właśnie, widzę Ludka siłę i przewagę nad ludźmi uwikłanymi w potrzeby dnia codziennego, które rodzą stałe pokusy. Grzechy biorą się z niemożności realizacji potrzeb, zwłaszcza tych nieokreślonych. Ludek ma je w czytelny dla siebie sposób poukładane hierarchicznie, nie miota się między „kieliszkiem a zakąską”. Dlatego nie musi kłamać, obgadywać, grać trudne role. Uczę się na jego przykładzie wolności od przymusu. Jedynym, jest nieuchronność śmierci, ale o niej każdy wie, tylko łudzi się, że na razie go nie dotyczy.
Zamyśliłem się troszkę, bo tempo przygód nieco osłabło. Jedynie Bozia o nas nie zapomniał i zesłał całodniową ulewę. Dzięki niej, wymokliśmy na wylot w strugach ciepłego deszczu, ale też przybliżyliśmy się do celu w tempie ostatnio nie notowanym. Bez słońca nie jest wcale tak gorąco! Skończyły się nam zapasy cebuli. Szkorbut jeszcze nam nie grozi, ale jak tak dalej pójdzie, to do Darwin dopłyniemy w 1978 roku. Pozycje z astronawigacji są niepewne, ale do celu zostało przynajmniej 300 mil. Po dwóch dniach, wypatruję moim sokolim okiem (nagroda od Ludka: jedno jabłko) latarnię na wyspie New Year. Spijamy ogromne ilości wody z sokiem. Wodę udaje się nam uzyskiwać w czasie burz, przez użycie żagli do jej odprowadzenia. Działa, a deszczówka smakuje wybornie. Dzienne przebiegi przy wspomaganiu pracą silnika zamykają się w granicach 20 – 30 Mm. Na niebie pokazuje się coraz więcej cumulonimbusów, spod których mamy niemal codzienny, tropikalny prysznic. Frajda jest wyjątkowa. Za dwa tygodnie może być tu niewesoło. Teoretycznie, możemy do Darwin wpłynąć za dwa dni, ale to tylko taka możliwość. W pierwszym dniu grudnia, niesamowity zachód słońca pomalował nieruchomą taflę morza w wyraźne pasy o barwie pastelowych kolorów tęczy. I to jest właśnie taki znak z Góry! Nawet odbite od wody światło księżyca, razi w oczy. Co za widok! Obok nas krążą krewetkowce z czerwonymi i zielonymi światłami pozycyjnymi – zupełnie jak na początku rejsu przy wejściu do Balliny. Może to takie pożegnanie z Wielką Rafą? Piękny seans filmowy wciąż trwa, ale wiem, że się kiedyś skończy. Oby mi się tylko wątki nie poplątały…
Na radio złapaliśmy radioamatora z Polski. Leszek z żoną dysponują potężną 50-metrową anteną z odpowiednim wyposażeniem. Słyszymy ich jak przez telefon. Prowadzą prywatną fermę drobiu na wsi, koło Ostrowa Wielkopolskiego i są niezależni finansowo. Dowiadujemy się, że Polskę nawiedziły powodzie, jest zimno i raczej szaro. Przez głowę natychmiast przewala się myśl: no to, jakim my tu prawem… Na jutro zamówił się w eterze Puchalski, który ze swą Mirandą cumuje na Nowej Kaledonii. Po tej czarownej nocy, nadleciały rano czarne chmury, spod których dmuchnęło 8°B. Prognozujemy wejście do portu na „Barbórkę” lub „Mikołaja”. Całą Van Diemen Gulf pokonaliśmy w dwa dni żeglugi, przy pięknej pogodzie i łagodnym wietrze. Czwartego grudnia, wchodzimy w Clarence Strait, gdzie prądy z prędkością czterech knotów, chodzą jak chcą. Płynąc pod wszystkimi żaglami, nie możemy precyzyjnie kontrolować kursu. Prąd był korzystny, więc płynęliśmy momentami pełną szybkością, jaką Maria była w stanie osiągnąć. Przez noc podeszliśmy do Darwin. Parę mil wcześniej, płynęliśmy w innym klimacie. Teraz mamy ciągłą burzę z wyładowaniami atmosferycznymi i wiatrem od dziobu. Rozmawialiśmy z Leszkiem i Puchalskim, którego sponiewierało trochę na Pacyfiku i miał jakieś kłopoty techniczne z Mirandą, więc musiał zrezygnować z planowanej Japonii. Siedział pół roku na Tahiti, a teraz przyszło mu sezon huraganów przeczekać na Nowej Kaledonii.
W poniedziałek podchodzimy pod Darwin, wciąż halsując się w szkwałach i deszczu. Dopiero wieczorem rzucamy kotwicę za portową przystanią. Ludek natychmiast kontaktuje się z Leszkiem Powierzą, opiekunem wszystkich Polaków, zahaczających o to miasto. Zabezpieczamy łódkę i jedziemy z Leszkiem do domu, który z trudem odbudował zaraz po ataku cyklonu „Tracy”, w 1974 roku. Gospodarz zostawia nas samych na dwie godziny i zaprasza do korzystania z luksusów. Kąpiemy się w basenie popijając smaczne piwko. Jest też pianino, na którym usiłuję pograć, ale niezadowolony z siebie, porzucam pomysł. Państwo Powierza byli pierwszymi gośćmi telewizyjnego programu „Klub sześciu kontynentów”. Leszek jest geodetą, a jego żona Lynette, jedną z ważniejszych urzędniczek w Departamencie Edukacji PółnocnegoTerytorium. Jest Maoryską. Z Nowej Zelandii przyjechała w 1961 roku do Darwin i tu poznała Leszka. Pobrali się i mają trójkę dzieci. Lyn zrobiła karierę urzędniczą, od prac zleconych począwszy, po szefowanie departamentem. Za swoje osiągnięcia została uhonorowana Orderem Członka Imperium Brytyjskiego. Krótko mówiąc, w tutejszej społeczności była ważną postacią. Dzieci Powierzów są żywe i wesołe, ale słuchają mamy. Z tatą pozwalają sobie na więcej, bo ma na ich punkcie bzika. Poplotkowaliśmy o Polsce i cieszy fakt, że poglądy o sytuacji naszego kraju, mamy podobne. W ogóle, australijscy Polacy, są bardziej sceptyczni, co do zmian w Polsce, niż ja. Ludek lokuje się bliżej nich, czyli może to mieć źródło w wieku, a co za tym idzie, doświadczeniach z tym systemem politycznym. Wieczorem, sączyłem wino z Lyn, podczas gdy panowie degustowali piwa. Niezależnie od tego, co kto pił, rano wszyscy zbudziliśmy się silnie słabi. Kąpiel w basenie postawiła nas na nogi i to był dobry moment, by w mieście załatwić niezbędne sprawy u celników i w kapitanacie portu. Tym razem, listy dostał tylko Ludek, a moje utknęły gdzieś w drodze z Sydney. Wieczorem przyjeżdża po nas Nev z kolegą, też radioamatorem. Zabierają nas do Yacht Clubu, gdzie poznajemy prezesa i jego żonę. W atmosferze piwnych toastów, szybko pogłębiamy znajomość, co grozi etapem wstępnym wspomnianego przez Nev`a w eterze, alkoholizmu. Przy tutejszych temperaturach, ból głowy po takich spotkaniach jest pewny. Nev (30 lat) i starszy od niego, były piłkarz Manchester City, Kevin, zamęczyli mnie konwersacją na śmierć, zresztą z wzajemnością. Z nadmiaru emocji, musiałem zniknąć na dłużej w tutejszym „Hyde Parku”, najpopularniejszym miejscu spotkań miejscowej elity meneli i kloszardów. Jedni ćpają „Marychę”, drudzy grzebią w śmietniczkach w poszukiwaniu rarytasów, a zawiani Aborygeni naciągają na datki, które w całości przeznaczą na alkohol. Jeżeli datek jest zbyt niski, klną coś pod nosem i grożą pięściami. Nikt na nich nie zwraca uwagi, bo to stały element folkloru. Darwin jest miastem ludzi młodych, którzy zatrzymują się tu na krótko. Jest tu wielu Chińczyków, Niemców, Indonezyjczyków i Greków. Jest też kilkanaście polskich rodzin. Wśród bywalców ”Hyde Parku”, znakomita ich większość wydają się czekać na koniec świata. Tubylcy pędzą tam i z powrotem, ale nie bardzo wydają się wiedzieć, po co. Upały stają się w tych dniach męczące, bo wzmaga je bardzo wilgotne powietrze.
Neville urządza jutro party z tańcami i innymi atrakcjami. Podejrzewam, o jakie chodzi. Ludek nawiązał kontakt z zięciem Hansa Renza, panem Martinem Fingerem, który pełni w Darwin poważną funkcję Szefa Departamentu Ministerstw. Na spotkanie ubrałem Ludka w najlepsze ciuchy, czyli para-wojskowy mundurek. Gdy szedł na spotkanie zauważyłem, że można by zmięty komplet trochę podprasować, ale boss nie zwracał uwagi na takie drobiazgi. Najważniejsze, że mundurek był czysty.
– W czasie marszu samo się wyprasuje! – stwierdził.
Kiedy wrócił na jacht, nie krył zadowolenia, bo uzyskał zapewnienie, że otrzymamy pomoc przy slipowaniu jachtu, a może także „work permit”. W znanym nam już Yacht Clubie nie było już miejsca ani możliwości wyciągnięcia łódki na brzeg. Na mieście kupiłem tanie struny do gitary. Po ich wymianie i przestrojeniu, instrument nabrał brzmienia i na to konto pograłem wieczorem przy księżycu. Wpadł Nev i zabrał nas na imprezę. Było fajnie, ale brakło mi nastroju do zabawy. Jak zwykle, Ludek był atrakcją wieczoru. Następny dzień spędziłem leżąc do południa pod rozłożystym baobabem w parku. Ludek w tym czasie poszedł do sklepu po yerba mate. Kupił ją tanio i dało się ją pić, bo nie była stęchła, jak ta na naszym jachcie. Jakaś kobieta na skwerku próbowała mi się wypłakać z żalów, ale przyszli jej opiekunowie i za włosy wywlekli z parku. Mnie zostawili w spokoju, ale i tak najadłem się strachu. Aborygeni o jednakowych twarzach albo spali, albo pędzili przed siebie mamrocząc coś pod nosem. Nikt im nie pomaga, bo to nic nie daje. Ich kobiety łażą stadami z puszką piwa w ręku, gotowe skręcić w krzaki z byle kim, kto da im następną puszkę. Ludek uważa, że są bardziej cywilizowani i ładniejsi od afrykańskiej „dziczy”. O, Boże! Co robicie, koleżanki z kraju?
Ludek wybrał z banku kasę i szaleje: kupił dwa kilo mielonego mięsa (w sekcji supermarketu „zwierzęta domowe”), warzywa, cytryny i chleb. Można by usmażyć mielone, ale szkoda się bawić pichceniem dań w takiej gorączce. Czekamy wciąż na slipowanie Marii, bo z jej remontem trzeba zdążyć przed mokrym sezonem. Przydałoby się także podreperować kasę jachtową jakimiś dorywczymi pracami. Nie mogę liczyć na inwencję Ludka, bo on woli poczekać na okazję, którą mu ktoś nagra. Ja w takie rozwiązania nie wierzę i najchętniej zacząłbym jutro pracować. Pół roku sezonu mokrego to za długo, by ten czas przegapić. Ludek sam nie wie, co i z kim będzie robić za pół roku. Nie mogę mojego dalszego losu uzależniać tylko od Ludka planów, bo wciąż jeszcze jestem studentem i tylko studentem. Przy zmianie załogi na wiosnę, może być na jachcie za ciasno, a ja mam w kieszeni kilka dolarów. Na razie żyję chwilą jak Ludek, ale on już coś w życiu osiągnął, a ja – jeszcze nic.
Na niebie pojawia się coraz więcej burz z wyładowaniami atmosferycznymi. Maria stoi bezpiecznie na kotwicy, a my przymierzamy się do przenosin w inne miejsce. Sąsiedzi na kotwicowisku zainstalowali już choinki. Śmiesznie to wygląda w tym klimacie, zresztą nastrój świąt Bożego Narodzenia jest tutaj zupełnie inny: Australijczycy cieszą się z dni wolnych od pracy i w święta bawią się, a nie modlą. Ach, być teraz gdzieś na Lipowskiej, Wielkiej Raczy lub w Murowańcu i cieszyć się naszą choinką!
U Neva podobało mi się, bo wraz z żoną Dianą umieli stworzyć swobodny nastrój. Są na dorobku, a mają trójkę słodkich urwisów i dom do wykończenia. Cyklon „Tracy” opóźnił prace. Jego potężna siła (wiało do 300km/h) wzięła się stąd, że od strony jego nadejścia, położone obok siebie dwie wyspy spowodowały zacieśnienie, a przez to, wzmocnienie prędkości strug nadlatującego powietrza, które dosłownie wessało się w ląd, niszcząc doszczętnie miasto. Po wielu domach zostały tylko leje. Statki rzucane były głęboko w ląd, a przemysłowe konstrukcje latały w powietrzu. Przetrwały bezpiecznie jedynie jachty i łodzie zacumowane do mangrowców w kilku uchodzących do morza rzeczkach. Po katakliźmie, ruszyła narodowa akcja odbudowy Darwin. Nowsze budowle wykonuje się teraz z żelbetonowych kratownic.
U Nevilla poznaliśmy całą paczkę wesołych i bezpośrednich ludzi. Diana przygotowała słodką wyżerkę, a gospodarz zadbał o napoje wyskokowe. Rano udaliśmy się pieszo na umówione spotkanie z panem Stefańskim i jego kumplem, Januszem Lenartowiczem, który w poszukiwaniu przygód, tuła się od lat 60-tych między Afryką a Australią. Obecnie jest bezrobotnym, co traktuje, jako zawód. W przerwach między pobieraniem zasiłku, wyjeżdża na Bali w Indonezji, gdzie za 2 dolary dziennie żyje, jak na włóczęgę, całkiem dostatnio. Stefańscy mieszkają na przedmieściu Darwin, w ładnym domku z zadbanym ogrodem. Rosną w nim bananowce, papaje, orchidee i inne cuda pielęgnowane ręką żony. W środku posesji jest basen, a obok klatki z papugami. Papugi, które można kupić za 70 dolarów, przemycane do Singapuru kosztują tam 1000 dolarów. Kara za taki proceder jest wielokrotnie wyższa. Gospodarz kupił żonie na urodziny papugę „Poczikoka”, którą nauczyli gadać. Po polsku mówi prawie tyle, co ja po angielsku. Stefański jest cenionym geologiem na emeryturze. Dorabia tylko tyle, by nie płacić podatków. Wszyscy podatnicy mocno narzekają, że z ich podatków trzeba utrzymywać bezrobotnych, którzy pracując „na czarno” dorabiają tyle, ile im potrzeba. W Australii gospodarka opiera się na rynku pracownika, a nie pracodawcy. Dobry robotnik jest tu w cenie. Dowodów osobistych tu nie ma, a jego funkcję spełnia prawo jazdy. Zamiast zaświadczeń, wystarczą oświadczenia lub deklaracje. Jak się nazywasz, Kapusta? O.K. panie Kapusta, proszę podpisać. To wszystko. Jednak, gdy cię tu nakryją na kłamstwie – przepadłeś! Kara jest nieuchronna i nie do negocjacji. Pojęcie łapówki nie istnieje, natomiast protekcja jest wskazana. Bardzo się liczą silne referencje od szanowanych ludzi – coś w rodzaju protekcji. Kraj jest bardzo bogaty, ale swoje bogactwo opiera głównie na eksploatacji licznie występujących tu bogactw naturalnych: węgla, złota, uranu, itd. W gazetach można często przeczytać slogany partii opozycyjnych, typu: „Stop selling Australia!” i tym podobne. Wielkie i uznane firmy z Europy i USA muszą płacić wyższe podatki, niż na innych rynkach. Z tych podatków, rząd Australii pokrywa koszty funkcjonowania państwa, rozwoju gospodarczego i potrzeb socjalnych.
U państwa Stefańskich skorzystaliśmy z basenu, a po południu całą grupą odwiedziliśmy jeszcze innych Polaków, państwa Witeskich i ich studiującą medycynę w Adelaide, córę. Jeszcze w domu Stefańskich, wszyscy nagle zapragnęli przekonać mnie do skorzystania z okazji zakręcenia się koło najlepszej „partii” w okolicy, Agatki Witeskiej. Roztaczali przede mną widoki świetlanej przyszłości pod czujnym okiem bogatych rodziców, a ja czułem się jak bohater romansów międzywojennej kinematografii. Wieczór spędziliśmy przyjemnie i ciekawie, a Agatka okazała się być fajną dziewczyną, choć nie w moim typie.
Nazajutrz podwiozłem Ludka bączkiem pod szopę, gdzie jutro mamy się wyciągnąć na brzeg. Po rekonesansie, około godziny 15:00, w czasie „królewskiego pływu” (najwyższa wysoka woda w roku) doczepiamy się do kołyski, skąd w poniedziałek dźwig przeniesie nas do właściwej kołyski, którą za kilka piw udostępnił nam jeden z tutejszych żeglarzy. Za dwie godziny, macha do nas rękoma z brzegu, Janusz Lenartowicz. Podwozimy go na Marię, którą zwiedza drobiazgowo. Przy smacznych soczkach Janusza, słuchamy jego wyjątkowo interesujących opowiadań. Pracował w Gove, gdy „Nabalco” stawiała zakłady eksploatacji i przeróbki boksytu oraz miasto z jego infrastrukturą. Przyjeżdżając do Nhulunbuy na stały kontrakt, dostawałeś do użytku M-3 w bogatym standardzie, z pełną lodówką na dwa dni. Już następnego dnia, szedłeś do pracy. Janusz pracując w Gove, spędził wiele dni na wędrówce z tubylcami po buszu. Obozowali czasem dłużej niż tydzień. Wtedy Aborygeni nie mieli tyle pieniędzy, co dziś i nie pili alkoholu. Dziś, większość z nich po pierwszym kontakcie z piwem, staje się alkoholikami. Starsi tubylcy byli w buszu niezawodni i nigdy się nie mylili. Wiedzieli, co jest jadalne, a co nie. Umieli zawsze znaleźć pitną wodę, znali każdy kąt w gęstwinie buszu. W środku kontynentu Australia jest surowa i bezwzględna dla niedoświadczonych wędrowców. Część białych poszukiwaczy przygód często nie wracała z buszu. Janusz wracał i chwalił sobie takie wyprawy. Nasz gość opowiadał jeszcze o pięknej, indonezyjskiej wyspie Bali i piratach grasujących na wodach Indonezji, Filipin i Moluków. W niektórych z tych miejsc nie wiadomo, kogo się bardziej bać: piratów czy policjantów.
W przerwie opowieści podnieśliśmy kotwicę i włączyliśmy silnik. Niespodziewanie stanęliśmy w dryfie. Okazało się, że wskutek silnego prądu, cuma bączka owinęła się wokół śruby, blokując ją. Wciskamy śrubę z powrotem i uwalniamy ją od liny. Na szczęście, sprzęgło załapało i ostrożnie jak z dzieckiem, powolutku zbliżamy się do celu. Za naszymi plecami skradały się już ciemno-szare chmury. Jeśli dopadnie nas burza, łódka może przy słabym silniku zdryfować na inne jachty lub w mangrowce. Wszystko jednak poszło wyjątkowo gładko. W chwilę potem przyszła burza, ale Maria była już bezpieczna. Dzień można było zaliczyć do udanych, gdyby nie zemsta komarów, które całą noc cięły bez litości. Rano poszukałem desek, a Ludek poszedł dzwonić po dźwig, który i tak już do nas jechał. Oprócz nas, wyciągnął jeszcze jeden jacht. Przestawienie Marii kosztowało nas 200 dolarów, co i tak nie było wysoką ceną za bardzo bezpieczne, półroczne stanie w kołysce z możliwością dokonania napraw i remontu. Zaraz po wstawieniu nas do kołyski, zaczęliśmy skrobać zarośnięte morskimi żyjątkami burty. W środku dnia skrobie się trudno, a nocą tną komary. Sąsiadów mamy życzliwych. Widząc, że się pocę, młody Kanadyjczyk przyniósł mi zimne piwo. Od razu go polubiłem. Wieczorem Ludek poszedł na plotki, a ja przystąpiłem do tępienia bzykającej bandy. Potem wpadł Janusz z ofertą pracy dla nas dwóch za 30 dolarów i ogłoszeniem o naborze załogi do krewetkowca. To ostatnie odpada, bo mamy przy Marii pilną robotę, której nie można odłożyć. Cały następny dzień czyszczę szczotką kadłub jachtu, a Ludek chwycił się za konserwację i porządkowanie narzędzi. Obok nas, nieco z tyłu, jest jakiś zakład rybny zatrudniający licznych uchodźców wietnamskich, którzy tydzień temu, zameldowali się niepostrzeżenie na kotwicowisku. Przypłynęli przepełnionymi łodziami. Natychmiast podniosły się w prasie głosy, krytykujące brak bezpieczeństwa i dostatecznej kontroli granic. Australijskie siły zbrojne liczą 30 tysięcy żołnierzy z ochotniczego naboru. Tak naprawdę, nikt poza Australią, nie chciał ratować wietnamskich uchodźców, a co dopiero przyjmować ich. Nawet wielkie firmy przewoźników morskich, zabroniły załogom swoich statków udzielać uchodźcom pomocy na morzu!
Wieczorem odwiedziłem Kanadyjczyka Dextera, który z całą rodziną zimuje na jachcie w kołysce, podejmując legalną pracę. Niektórym nacjom jest tu po prostu łatwiej. Nie mam o to pretensji, ale też chciałbym tak samo. Obok nich, jakiś szalony Anglik buduje „na oko” jacht, któremu nie wróżę dobrej przyszłości. Jej właściciel wkłada więcej serca w układanie pokrowca, niż w pracę. Od razu dorwał mnie pytając, czy podoba mi się to „cacko”. Pod uważnym wzrokiem pytającego, grzecznie zełgałem gratulując pomysłu. Wypiliśmy po piwie i wróciłem do komarów. Noc znów bezsenna i to bardziej z powodu brzęczenia hołoty, niż jej ukłuć. Rano poszedłem do pracy sam, zostawiając Ludka przy skrobaniu łódki. Malowanie pokoi w mieszkaniach do wynajęcia, poszło gładko. Doświadczenie z pracy w spółdzielniach studenckich zaowocowało. Z całą robotą uwinąłem się w trzy godziny. Zarobiłem 30 $. W samo południe zrobiłem naleśniki. Łódka jest już oskrobana, przemyte zęzy. Teraz kolej na malowanie i drobne roboty. Dziś idziemy do Powierzów, a jutro do Nevilla złożyć w depozyt jachtową elektronikę. Leszek był zajęty, więc odłożyliśmy wizytę na potem. Wracając, słuchaliśmy koncertu rechoczących żab i krzyku ptaków. Zahaczyliśmy o namiot Kanadyjczyków, gdzie Mama uraczyła nas łakociami. Kolejną noc biliśmy brawo komarom, które swoje występy zakończyły wczesnym rankiem. Zaraz po nich wprowadziły się małe, wredne muszki. Na zewnątrz jachtu było spokojniej, więc przyszedł czas na skrobanie nadbudówki. Pod wieczór wpadła Diana. Zapakowaliśmy auto sprzętem i z butelką Martini jedziemy do Neva. Tutaj szaleją dzieci, które wzięły sobie na cel Ludka. Gdy Nev spytał go, czy lubi dzieci, odpowiedział:
– Dzieci to takie małe ludziki, które lubię na tyle, by nie urazić rodziców…
Trochę Neva zamurowało. Mnie też, ale chyba nie to chciał Ludek powiedzieć. Aby załagodzić, zaprosiłem Dianę do tańca, a Ludek przeniósł się do biblioteki. Za parę dni będzie Wigilia, ale w tym domu panuje już jej nastrój. Późnym wieczorem Diana odwiozła nas na łódkę i nawet komary nie były w stanie popsuć mi humoru. Od Neva dostaliśmy szlifierkę, co powinno przyspieszyć prace. Rano Ludek wyszedł do miasta, ale mojej poczty nie przyniósł. Jasiu i Jasia Booth`owie pisali, że przyślą nam kiełbasę czosnkową. Przyszły też listy od Wojtka Jacobsona. Sobotni dzień przywitał nas deszczową pogodą, więc robotę diabli wzięli. Przypomniałem sobie o gitarze, a potem podyskutowaliśmy o naszej wspólnej przyszłości, a na koniec dnia sporządziliśmy listę robót przy łódce, która wciąż się wydłuża. Wieczorem zrobiłem zbiorcze pranie, bo zacząłem śmierdzieć od potu.
W nocy śniły mi się góry i narty, a nawet …Gierek! A co ten robi w moich snach?! W niedzielę przyszedł do nas Janusz i to akurat, gdy zaczął padać deszcz. Przerwaliśmy nie bez zadowolenia robotę, a zresztą nie był to na nią dobry dzień. Wysłuchaliśmy z uwagą jego dalszych opowieści. W Australii związki zawodowe są bardzo silne i pracodawcy dobrze o tym wiedzą, toteż z nimi nie zadzierają. Jeśli zdarzy się jakaś awaria, to tylko właściwy zespół naprawczy może ją usunąć. Kiedyś, jeden z inżynierów w trosce o zapobieżenie zniszczeniu maszyny, przykręcił jakiś jej element. Załoga natychmiast ogłosiła strajk, zaś inżyniera zwolniono. Związki walczą nie tylko z pracodawcami, ale również między sobą. Gdy burmistrz Darwin przyrzekł znaleźć pracę wietnamskim uciekinierom, związki natychmiast ostrzegły zakłady pracy, że je zbojkotują, co oznacza ich powolną śmierć, bo przesyłki okrętowe dla tych zakładów nie będą w stoczni rozładowywane. Związkowcy mogą w sporach liczyć na święte zasady „demokracji”. Gdy wewnątrz związku stoczniowców próbowano utworzyć nowy związek malarzy okrętowych, w biały dzień 500 ludzi rozprawiło się z „odszczepieńcami”. Potem nikt nic nie widział. Gdy do Darwin przypłynął filipiński statek, stoczniowcy zażądali podniesienia wynagrodzenia dla – ich zdaniem – zbyt nisko opłacanych marynarzy statku. Innym razem, Darwin pozostało bez świeżych owoców i mięsa na święta, bo trap na statku był dla stoczniowców zbyt mocno pochylony. Jeśli w trakcie mityngu załogi nie chcesz głosować za podjęciem strajku, dyrekcja zakładu sama cię zwolni. Janusz opowiadał, że Wyspa Bali w Indonezji stała się mekką australijskich narkomanów i bezrobotnych. Wzięło się to stąd, że australijski zasiłek dla bezrobotnych wystarcza na przelot na wyspę w dwie strony i utrzymanie na miejscu. A wszystko bez ruszania ręką, czy nogą. Po tych opowieściach, bardzo chcę na Bali…
W Indonezji środki transportu są dość niezawodne i tanie. Cały dzień jazdy pociągiem lub autobusem kosztuje cztery dolary. Indonezyjczycy dają turystyczną wizę na trzy miesiące, ale potem wystarczy skoczyć na krótko do Singapuru i aplikować o nową wizę. Informacje o tym, jak omijać międzynarodowe przepisy, można znaleźć w nielegalnych broszurach. Wokół Indonezji grasują współcześni piraci, dla których wysłanie jachtu na dno morza, nie stanowi problemu. Wychodzą z założenia, że albo mają wszystko, albo nic, bo pracuje się w tym kraju za miskę ryżu. Transport morski pomiędzy dwoma tysiącami wysp Indonezji odbywa się na starych, zniszczonych żaglowcach, które co jakiś czas toną z powodu przepełnienia ludźmi. Rząd Indonezji nie lubi turystów. Panuje tam korupcja i łapownictwo oraz niewyobrażalna biurokracja. Aby cokolwiek uzyskać, daje się w łapę specjalistom od obchodzenia przepisów, a oni za adekwatną sumę załatwią sprawę. Kobiety w tym kraju, a nawet całych Indochinach, traktowane są gorzej od zwierząt domowych, więc każda marzy o wyjeździe na „zachód”. Korzystają z tego bogaci australijscy pracownicy fizyczni i często powracają z wakacji w tamtych rejonach, z lepiej od nich wykształconymi żonami. Kobiety tego regionu świata są urodziwe, co dostrzegli i wykorzystywali żołnierze amerykańscy w czasie wojny w Korei i Wietnamie. W Tajlandii prosperują wszechobecne burdele, a wynajęcie atrakcyjnej kobiety na cały dzień kosztuje tylko 14 dolarów, plus tani upominek. Często taka kobieta zaprasza klienta do swego domu, gdzie wszyscy, włącznie z mężem, skaczą koło niego, jak wokół księcia z bajki. Słuchaliśmy tych opowiadań Janusza do trzeciej rano, a Ludek często dopytywał o szczegóły. Sądzę, że Janusz nie bajał, a raczej tylko ubarwiał fakty. Warto by to wszystko oglądnąć na własne oczy.
Nasze spotkanie dobiegło końca około godziny trzeciej w nocy, ale nie odbiło się to na naszej pracy w dniu następnym. Odwaliliśmy kawał dobrej roboty: burty, nadbudówka oraz dno są przygotowane do malowania i lakierowania. Czekamy tylko na choćby jeden dzień bez deszczu. Będą z tym kłopoty, bo mokry sezon już się zaczął. Planowane na wieczór pranie przekładamy na inny dzień, bo do portu wszedł statek handlowy, na którym Nev i Brian (kolega radioamator) urządzają spotkanie u radiooficera Davida. Ponieważ chłopcy spóźnili się, sami odnaleźliśmy Davida w jego kajucie. Statek jest duży i komfortowo wyposażony, pomieszczenia klimatyzowane. Spiliśmy morze rumu, soków owocowych i piwa, a do baru odbyliśmy wiele wypraw. Gospodarz okazał się być miłym panem, który oprócz pełnienia obowiązków zawodowych, jest także sędzią pokoju. Znalazł z Brianem wspólne tematy, bo ten z kolei, jest „klawiszem”. Gdzieś koło północy zasnąłem na siedząco ze zmęczenia, dając tym samym sygnał do odwrotu. Korzystając z nowego kontaktu, Ludek podrzucił na statek całe nasze pranie. W międzyczasie nasz jacht stał się obiektem podziwu pewnej młodej kobiety. Zaprosiłem ją na herbatę. Była Polką, która pół roku wcześniej wyjechała z kraju do Australii w celu matrymonialnym. Ze swoim mężem, Glenn`em, który po chwili dołączył, zaprosili nas na imprezę noworoczną do tutejszego ośrodka wojskowego RAF-u. Na wszelki wypadek, nie odmówiłem. W południe, wrócił Ludek w towarzystwie Davida i ferajny, dla której postanowił urządzić „Cinzano party”. Nie wziąłem w nim czynnego udziału, bo była dziś rzadka okazja do malowania i lakierowania. Nie padało cały dzień, co natychmiast wykorzystałem do ukończenia prawie całego malowania. Maria wygląda teraz odświętnie, mogę być z tego powodu dumny. Pod wieczór przyjechał Nev na hondzie, co Ludek potraktował, jako zachętę do poplotkowania i w ten sposób uniknął pilnej roboty. W nocy zdążyłem jeszcze posprzątać po wizycie. Fest zmęczony, ale zadowolony (zadowoleni…), buchnąłem się w łóżko przed trzecią w nocy. Listów z Sydney wciąż nie ma, ale z tych, które doszły do Ludka wiadomo, że nasza żeglarska poczta High Sea Mail dochodzi do Polski bez zarzutu, choć zdarza się, że z czasowym poślizgiem. Duże to dla nas ułatwienie, a i spora oszczędność. Niestety, w tropikalnych warunkach nie potrafię odnaleźć nastroju świąt Bożego Narodzenia. Gdy się rano obudziłem, Ludek chodził z torbą narzędzi tam i z powrotem, ale bez jakiegoś konkretnego planu. Przez cały dzień zdążył zaszpachlować dwie dziury w kadłubie i pomalować samoster. Ma się to nijak do pilnych prac wypisanych wcześniej według kolejności. Warunki pogodowe i zbliżające się święta wywierają na nas presję. Jakby nie zwracając na to uwagi, Ludek angażuje się w zajęcia, które z powodzeniem można wykonać na siedząco w innym terminie.
Tymczasem, trzeba szybko położyć drugą warstwę farby zanim spadnie deszcz, a to jest teraz bardziej prawdopodobne od ładnej pogody. Farba musi wyschnąć, podczas gdy grzebanie w narzędziach i przyjmowanie gości może zaczekać. Marii należy się nagroda za to, co nam dała przez kilka miesięcy. Być może, tu na lądzie Ludek stracił żeglarski rytm albo odreagowuje pływanie ze mną. Joseph Conrad pisał: „ W portach jachty niszczeją, a załoga schodzi na psy”. Może dotyczy to także kapitanów? Generalnie, mój Ludek jest raczej leniuchem (gdy warunki mu na to pozwalają), ale gdy coś musi niezbędnie zrobić, potrafi się zmobilizować. I to nieprawda, że potrzebny mu jest na jachcie dobry fachowiec („Bemuś”, na przykład), bo sam, gdy musi, jest najlepszy. Fachowcy są Ludkowi potrzebni dodatkowo. Ta sama cecha charakteru Ludka wychodzi przy posiłkach: swoje „bałandy” i „ra-ta-tu”przygotowuje najprościej – wyłącznie ze zwykłego lenistwa. Nie ma jednak nic przeciwko temu, by ktoś inny przygotował smaczne danie. Pracą mój kapitan wypełnia nudę, a gdy trzeba przysiąść fałdów – ucieka. Czas, niestety, też ucieka, chociaż dla Ludka ma to chyba mniejsze znaczenie: on jest cały czas w domu, z rodziną, w pracy, bo Maria zastępuje mu to, czego ja teraz nie mam. Trzeba go też rozumieć, bo to Mistrz Wolności.
Aby nie nawarstwiać konfliktu, wieczorem spróbowałem spokojnie przedyskutować moje wątpliwości i obawy, ale Ludek skwitował to stwierdzeniem: „trudno, taki już jestem!”. O.K, spasowałem i przeprosiłem, choć musiał przyznać, że intencje miałem dobre. Pozostajemy w całkowitej zgodzie i zrozumieniu. Rano nie zacząłem od sprzątania, tylko od spaceru po okolicy. Gdy wróciłem na jacht (miałem przygotowaną odpowiedź: „trudno, taki jestem”), zastałem klar na jachcie, umyte naczynia i tajemniczy uśmiech na twarzy Ludka. Zadziałało bez stresu. Gdy kolejna załoga pojawi się na jachcie w maju, postaram się być finansowo przygotowany na samodzielną decyzję o dalszych swoich losach. Nie mogę dalej pozostawać na utrzymaniu Ludka, bo to nie byłoby fair, a poza tym, jestem ograniczony czasem, wiekiem, studiami i osobistymi planami. Za niedługo trzeba będzie złapać się za jakąś pracę, bo nic nie robić, to gorzej niż robić źle. Ciekawe, jak Wojtek radził sobie ze swoimi rozterkami w czasie wspólnych rejsów z Ludkiem. Oni przynajmniej, byli prawie rówieśnikami, mieli żeglarskie i życiowe doświadczenie oraz poukładane, choć w różny sposób, życie. Angielskie przysłowie mówi, że nie można jednocześnie mieć i jeść ciastko. Jeśli chce się do czegoś dojść, z czegoś trzeba zrezygnować, byle tylko nie żałować potem decyzji. Na wodzie było prościej: był na mapie wyznaczony punkt docelowy i trzeba było tylko tam dojść. Teraz i nie ma tego punktu, i nie wiadomo gdzie i jak iść. Conradowscy żeglarze podporządkowywali na morzu jedynemu punkcikowi na mapie wszystko, by po jego osiągnięciu, szybko uciekać do następnego. Kto tego nie czynił, tracił nadzieje i marzenia.
Dziś byłem na spacerze po mieście, bo co chwilę padało. Byłem sam i tego mi trzeba było. Chyba jestem samotnikiem z natury i potrzeby. Ludek najpierw szuka ludzi, a potem ucieka, a ja odwrotnie. Ale się ładnie różnimy! Ciekawe, czy uczy się czegoś ode mnie, bo ja od niego bardzo wiele. Coś nas łączy poza żeglarstwem, ale nie umiem tego określić. Być może, jest to chęć bycia innym od innych, a może włóczęgowska natura. Ludek żył na Ukrainie, a mój dziadek stamtąd pochodził. Dziadek, podobno, kochał włóczęgę.
Na mieście, jakiś porządnie ubrany Aborygen zapraszał mnie usilnie do swego „flat`u” na wypoczynek z możliwością osiągnięcia „pełnej satysfakcji”. Mówił, że ma wszelkie wygody, klimatyzację, kawę, a w razie czego, piękne koleżanki. Gdy odrzekłem, że lubię mężczyzn, szybko znalazł nową ofertę. Po moim: „fuck off!”, mówił już tylko – very nice, very nice. Zaraz też, szybko zniknął. Gdy wróciłem zmoczony na Marię, czekał tam Leszek Powierza z zaproszeniem na Wigilię. Jak odwiedzą nas jeszcze Stefańscy, Nev lub „doktorstwo”, może być kłopot z decyzją. W czwartek dzień zaczęliśmy od szachów, po czym złapałem się za przegląd i naprawę żagli oraz szycie pokrowców. Ludek wrócił do narzędziowej odysei, ale deszcz szybko go przegonił z pokładu. Pogniewany na pogodę, poszedł na miasto. Po południu wpadł Janusz na dalszy ciąg opowieści, a gdy skończyłem przegląd żagli, zabrał nas z sobą do swego hotelu. Zjedliśmy curry i popiliśmy danie piwem. Ludek wskoczył do basenu i siedział w nim przez godzinę. Potem odwiedziliśmy kolegę Janusza, czeskiego emigranta – byłego trenera czechosłowackiej kadry olimpijskiej pływaków. W hotelu prowadzi zajęcia fizjoterapeutyczne oraz naukę pływania. Dostał ostatnio propozycję prowadzenia zajęć rekreacyjnych w nowopowstałym, prywatnym ośrodku w Darwin. Martin, o ile dobrze pamiętam jego imię, woli uciec na południe Australii, bo tu wieje dla niego nudą. W nocy odprowadził nas pod sam jacht. Złożyliśmy sobie życzenia świąteczne. Dla tego samotnika, było to ważne. Miły z niego kompan, ale już za dwa dni opuści Darwin. Poleci na Bali, gdzie zamierza spędzić cały rok. Potem wróci do Australii i poszuka jakiejś konkretnej pracy, a może i partnerki. A może przywiezie ją z sobą? Chyba ma już dość włóczęgi.
W przeddzień Wigilii, Ludek otworzył puszkę farby, rozgrzebał narzędzia i przeszedł do szlifowania drewnianych części „Stynki”. Potem, jak zwykle, przyszedł jakiś sepleniący Australijczyk i wpuścił Ludka w kanał. Boss chętnie odłożył robotę i już więcej do niej nie wrócił. Ja też nie byłem w tym dniu wydajny: dokończyłem szycie ostatniego pokrowca, oszlifowałem gretingi i kokpit pod malowanie. Właśnie miałem ochotę pomalować balast, gdy spojrzałem na Ludka i jego słuchacza. Odechciało mi się pracy, więc wykąpałem się, ogoliłem, pobrzdąkałem na gitarze i chwyciłem za naukę angielskiego. Ludek przeczytał mi nową listę zadań, wśród których pozostało jeszcze tylko: kulka do hydronetki, malowanie balastu, steru, gretingów, kokpitu i kilku miejsc w mesie, przepłukanie i dezynfekcja zbiorników, naprawa lampki górniczej, pranie koców i kufajek, konserwacja narzędzi (!), naprawa sprzęgła przy silniku, dotrymowanie i sprawdzenie takielunku, konserwacja „Stynki” oraz porządki na i pod pokładem. Lista była długa. Można by całość zrobić w ciągu trzech dni bez wysiłku, ale w dotychczasowym systemie pracy, praca poczeka…
Wczoraj dostałem kartki świąteczne od Ewy Tomali i sióstr Skoczeniównych, z pięknymi wierszowanymi życzeniami. Zrobiło się tęskno do spraw i ludzi zostawionych w Polsce. Sam tego chciałem, więc nie mogę „pękać”. Wóz pocztowy z Sydney utknął gdzieś po drodze i treści wcześniejszej korespondencji nie znam. Listy mają nadejść za tydzień. Cholera, ale bałagan! Myślałem, że to tylko nasza, polska specjalność.
Jednak chwyciłem się za robotę, bo uznałem, że szkoda czasu. Pomalowałem kokpit, gretingi, zapasowy ster, spinakerbom, skrzynię przy nadbudówce i co tylko jeszcze zostało. Chyba podtrułem się lakierem i farbami. Odłożyłem resztę robót na „potem” i udałem się na leczenie do miasta. Po drodze minął mnie swoim gruchotem Dexter (kupił go parę dni wcześniej za 300 dolarów), ale zaraz zawrócił, by mnie podrzucić. Jego kolega urządzał na mieście zbiórkę środków na cele dobroczynne. Kto chciał, dokładał dowolną monetę do już poukładanych wzdłuż chodnika. Dorzuciłem 20 centów i zostało mi akurat na kawę w miejscowym niby-klubie, przy kościele Anglikańskim. Klub ten jest miejscem spotkań tutejszych studentów, młodzieży i różnych typów – od takich z kolczykami w uszach począwszy, do siwych mnichów z długimi brodami. Można się tu tanio napić, byle to nie był alkohol. Stało też w kącie rozstrojone pianino w stylu retro, służące do stawiania na nim napojów i zakąsek. O 21:00 (tutaj – 9 p.m.), wsiedliśmy do konającego ze starości auta i z piskiem starych opon podjechaliśmy pod dom Powierzów. Powiadomiłem Leszka, że na Wigilię przyjdę sam, bo Ludkowi się odmieniło. Do późna plotkowaliśmy o Polsce i Polakach. Dowiedziałem się, że redaktor Dworczyk, który onegdaj w Gliwicach zainfekował mnie wirusem „Papua New Guinea”, sprawił Leszkowi sporo problemów w czasie swojego pobytu w Australii i Nowej Gwinei. Dla zrealizowania swoich dziennikarskich zamierzeń, wykorzystywał kontakty prywatne Leszka bez konsultacji z nim, co tutaj nie jest dobrym zwyczajem. Podobno, gdy go wyrzucano drzwiami, to po studencku, pchał się oknem. Potem zniknął bez pożegnania i Powierzowie skreślili go ze swojej książki adresowej. Lynette dała mi kolejną, darmową lekcję języka angielskiego i jest przekonana, że zrobię w nauce szybkie postępy. Oby tak było! Późną nocą wróciłem na Marię, gdzie komary już celebrowały Wigilię. Rano, Ludek wywlókł spod pokładu bawełniany pokrowiec, którym miał zamiar owinąć łódkę, by nie padał na nią deszcz. Rewelacyjne rozwiązanie problemu malowania! Nie wytrzymałem, niestety. Sprowokowałem dyskusję na temat logiki pracy przy łódce, która już dawno powinna być ukończona. Wiem, wybrałem zły dzień na taką rozmowę (Wigilia), ale wolałem nie kumulować goryczy, która mogła położyć cień na naszych stosunkach. Ludek obruszył się i jak zawsze, przyznał mi częściową rację, a na koniec podsumował:
– Po pięćdziesięciu latach nie zmienię się, bo i tak nie widzę takiej potrzeby. Jeśli nie chce ci się pracować (!), to przymusu u mnie nie ma. Pójdź se na piwo, rozluźnisz się.
Poszedłem i rzeczywiście przeszło, bo podjąłem nieodwołalną decyzję, że polecę do Gove w poszukiwaniu pracy na cały mokry sezon. W Darwin z pewnością przejąłbym mentalność Ludka i upodobnił się do niego, a chciałbym jednak pozostać sobą i być sam dla siebie kapitanem. Na wiosnę zobaczymy, jaka będzie sytuacja na Marii. Ludek nadmieniał coś o wspólnych ze Stefańskim, geologicznych eksploracjach w interiorze, co wydaje mi się być fantazją obudzoną między toastami na przyjęciu. Ważne, że w dość kłopotliwej formie, udało nam się zdefiniować sytuację i wspólne plany tak, by nam obu zapewnić niezależność. Można stwierdzić, że zrobiliśmy z Ludkiem krok wstecz, by móc iść naprzód. Atmosfera zrobiła się niekłamanie przyjemna i nie żałowałem swojej inicjatywy. Zdecydowaliśmy, że za pół godziny pójdziemy razem na Kolację Wigilijną u Powierzów. Godzinę przed wyjściem, urządziliśmy koło naszej łódki skromne party wigilijne „na wesoło”. U Leszka nie było w tym roku typowej kolacji, bo dzieci wyjechały do Nowej Zelandii. Właściwie, było to typowe party bez specjalnego nastroju. Gospodarze zaprosili na nie znajomych Lynette, siostrę Lecha z mężem i Glenna z Barbarą. Jedzenia i picia było morze, a my wydatnie przyczyniliśmy się do ich uszczuplenia. Gdy wszyscy rozeszli się do domów, urządziliśmy sobie wspólną z Powierzami kąpiel i dyskusję do świtu. Wkrótce rozeszliśmy się po pokojach, z których zwlekliśmy się około południa. Potem podebrali nas wszystkich do siebie, Dennis z Dianą. U nich, przebrali mnie w kombinezon strażaka, wsadzili do ust wielkie cygaro i dali pudding o nijakim smaku, w którym ukryte były monety. Kto trafiał na nie, mógł przez cały następny rok liczyć na nadejście nieoczekiwanej fortuny. Jeszcze potem, przenieśliśmy się do domu Nevilla, gdzie zebrała się cała paczka rozbrykanych i podochoconych trzydziestolatków. Zażądali ode mnie popisu gitarowego i go dostali, ale niewielu z nich słuchało. Po moim występie włączono muzykę mechaniczną i pito bez końca i umiaru. Z wszystkich obyczajów świątecznych, jeden wydawał się dominować – picie, picie, picie… Powrót na łódkę świtem nie różnił się wiele od nocnych wypadów i powrotów w polskich akademikach. Wizyty w różnych domach australijskich przekonały mnie o potrzebie szybkiej nauki języka. Ludek był wszędzie atrakcją, ale w niespodziewanych momentach zagłębiał się w znajdowanych na półkach książkach, wszystkiego dotykał i wydawał się być nieobecny.
Na pytanie Nevilla, czy podoba mu się puszczona muzyka, odpowiedział: – Eeee, a może macie „Granadę” albo „Sorrento”?
Gdy usłyszał, że tych utworów nikt już tu nie zna, zaproponowali coś spokojniejszego.
– Good music, Ludomir?
– Lepsza niż poprzednia, ale ja takiej nie lubię słuchać – odrzekł Ludek.
Zauważyłem, że młodzi traktują Ludka trochę z przymrużeniem oka, ale bez przekraczania granicy przyzwoitości. Mój przyjaciel ma własny świat z oryginalnym jego oglądem, inny, niż większość żyjących „normalnie” ludzi. To ustawia go na marginesie spraw bieżących, ale podejrzewam, że wielu jego oponentów, chciałoby zamienić się z nim miejscami. Wieczorem poszedłem do miasta, by zadzwonić do Gronków z życzeniami świątecznymi. Aparat połknął monety, ale ktoś mi bezinteresownie pomógł i pogadałem za darmo. Potem posiedziałem w standardowym towarzystwie, na trawie. Dziś jest jeszcze święto, więc obaj z Ludkiem świętujemy, odsypiając hulanki i swawole. Wróciliśmy na jachcie do „wonderful-menu”. Na drugi dzień, przygotowana potrawa rybna nadaje się tylko do wyrzucenia. Udało mi się zrobić pyszną sałatkę warzywną, która natychmiast zniknęła w naszych żołądkach. Pomogłem Dexterowi kleić epoksydowy maszt. Zadowolony, zlecił mi zbudowanie dla niego drewnianego bączka, według jego własnego projektu. Nie robiłem czegoś takiego nigdy, ale co mi tam… Ustaliliśmy cenę i termin wykonania. Zawsze, to coś. Latające robactwo dało się nam dziś na jachcie mocno we znaki. Nawet Ludek zaczął przebąkiwać o kupnie wiatraka i moskitiery. Zaproponowałem mu wspólne starania o jakąś, w miarę stałą pracę, w czym obiecał pomóc jeden z sąsiadów – żeglarzy. Ludek jednak uparł się, że pan Finch wszystko nam załatwi. Ja w to wątpię, bo władza polityczna niewiele może, ale mowę mają gładką. Sam poszukam, może będę miał więcej szczęścia. To szczęście, jeśli mnie nawiedza, to szybko znika. Tak było dziś, gdy przy Marii zatrzymała się śliczna dziewczyna. Zagadywała mnie, a ja oczarowany jej urodą, nie umiałem się skupić na rozmowie. Zdaje się, że była mistrzynią Australii w jakiejś żeglarskiej klasie regatowej. Potem frywolnie zarzuciła mi swoje ręce na szyję i niespodziewanie otrzymałem całusa, nawet nie wiem, za co. Śmiała się jak podlotka, ale za chwilę poszła sobie. Prawda jest taka, że raczej już nie wróci.
Nocą śnił mi się przemawiający w płomiennej mowie… Hitler! Na pytanie dziennikarza oświadczył, że nie podejmie dialogu politycznego, dopóki sprawy granic Polski, nie zostaną uregulowane uczciwie przez ZSRR. Stojący obok mnie na wiecu, Andrzej Zaremba, krzyknął: „brawo!” i właśnie w tym momencie, usłyszałem wycie nadlatujących niespodziewanie „Messerschmittów”, które puściły w moją stronę salwę i poczułem ból w okolicy policzka. Otwarłem oczy i już na jawie, usłyszałem odlatującego, tłustego komara. Strzał był celny. Znów zamknąłem oczy i dośniłem nową historię, w której z bratem popisywaliśmy się na nartach. W pewnej chwili, śnieg zaczął topnieć, a ja ponownie obudziłem się zlany potem z powodu duchoty w mesie. Zapragnąłem spędzić jedną noc w „public shower” pod prysznicem i w przewiewnym pomieszczeniu. Ludek wybrał się na wieczorny seans filmowy z Jamesem Bondem, a ja odwiedziłem łaźnię. Było tam jeszcze więcej komarów, niż u nas. W końcu, Ludek kupił dwie moskitiery i hamak. Nic to nie pomogło, bo komary wnet znalazły obejście przeszkody. Na szczęście, szwajcarski żeglarz gdzieś wyjeżdżał i odstąpił nam wiatrak „Hitachi”. Pracuje cicho i robi dużo wiatru, a komary gdzieś się pochowały. W gorączce następnego dnia, poszliśmy z Dexterem na basen, gdzie siedzieliśmy do późna. Było wspaniale. Po basenie, poszliśmy do kina na film z Bondem. Dynamiczna akcja była bajką dla wyrozumiałych dzieci, ale tak naiwną, że aż śmieszną i o to właśnie chodziło. W nocy Dexter obwiózł nas po lokalach rozrywkowych, ze znudzonymi dziewczynami i marną rozrywką. Spiliśmy dużo napojów i zadowoleni, wróciliśmy do naszej Dinah Wharf. Auto kolegi ma jeszcze kilka dni życia, a potem idzie na złom i stąd wzięły się nasze nocne rajdy samochodowe po mieście.
To niesamowite, że główna poczta wciąż nie dotarła z Sydney! Byłem w tej sprawie z interwencją w kapitanacie portu. Ładna panienka, jakby zerwała się z choinki: poszperała w papierach i stwierdziła na koniec, że nikt tu o poczcie dla nas nie słyszał. Przyrzekła pomoc, ale trudno jej było wierzyć. Jest „Sylwester”, a nastrój raczej przygnębiający. Znów pojechaliśmy z Kanadyjczykiem na basen. Gdy wróciliśmy na przystań, Ludek, już podchmielony, oświadczył, że dojedzie na imprezę ze Szwajcarem. Przyjechał wkrótce Glenn, który zabrał mnie do siebie. Poczęstował mnie jakimś mocnym koniakiem. Potem chwycił żonę pod rękę i wepchnął do auta. Lekko niedzisiejsi, przekroczyliśmy bramę koszar RAF-u, gdzie wylegitymowano nas tylko dla zasady. Nadchodziły zaproszone pary, na które czekały pełne trunków i wspaniałego żarcia, stoły. Gdy zobaczyłem dania, obiecałem sobie skosztować każdą potrawę po małym kawałku. Toastom nie było końca, a ja, jako polski żeglarz, byłem ich głównym adresatem. Piwo wymieniane było na wino, wino na piwo, a dalej nie pamiętam… Gdy pod koniec imprezy ocknąłem się, ujrzałem puste stoły. Byłem bliski płaczu. Na Marię wróciłem z wielkim kacem i niechęcią do swojej osoby. Obiecałem, że „już nigdy…”, itd. W Nowym Roku, obudziłem się po południu. Mój wzrok szukał obfitych stołów, ale rzeczywistość okazała się okrutna. Zapłaciłem słono za swoja głupotę. Może na następny rok będę miał więcej szczęścia i rozumu? Wieczór spędziliśmy miło i spokojnie, bo na basenie u Powierzów. Alkohol był tylko damski. Odzyskałem fason i wybaczyłem sobie wczorajszy dzień. Na basenie unosił się w powietrzu zapach jaśminu, prawie jak w Polsce wiosną. Drugiego stycznia, Australijczycy też świętują. Poszliśmy z młodzieżą i Ludkiem na basen. Zabawa była doskonała. Wygraliśmy z Ludkiem „Walkę kogutów” w wodzie, za co reszta uczestniczących w zabawie, postawiła nam piwo.
Pierwszy dzień roboczy w 1978 roku, rozpocząłem od pracy, ale szybko ją porzuciłem, bo pomyślałem o wędrującej przesyłce pocztowej. Poszedłem do portu i zastałem tą samą miłą panienkę. Uśmiechnąwszy się do mnie, wyciągnęła spory pakunek z listami w środku. Jestem niemal pewien, że przeleżał w biurze całe kilka tygodni. Szybko wróciłem na Marię i zabawiłem się w św. Mikołaja. Niektóre listy były datowane na lipiec 1977! Były dla mnie wiadomości dobre i złe (śmierć taty koleżanki), z przewagą tych dobrych. Wieczorem, rodzinka „Fenicjana” (rodzice i brat Dextera) zaprosiła nas na zapowiedzianą kolację na drewnianym jachcie, budowanym przez ich znajomą parę Anglików. Było fajnie i śmiesznie, a Ludek swoimi opowieściami i ciętymi ripostami, nie pozwolił na nudę. Wieczór zaskutkował totalnym pomorem alkoholowym całej rodziny Kanadyjczyków i Ludka! Boss coś podłapał na imprezie, bo kicha teraz na wszystko dookoła, ma temperaturę i rozsiewa prątki. Liczę się teraz z migracją zarazków, ale dumny jestem, że pierwszy padł słynny z odporności kolega. Dopiero po kilku dniach choroba Ludka przeszła na mnie, ale tylko na jeden dzień. Ta moja odporność sugerować by mogła konieczność solidnej kąpieli. Maria jest już w klarze wyjściowym. Przy każdej nadarzającej się okazji, dosuszamy pomalowane elementy i wietrzymy jacht nie zapominając o polewaniu kadłuba wodą, by się za bardzo nie rozszczelnił. Ukończyłem budowę bączka dla „Fenicjan”i otrzymałem dobrą zapłatę, za którą natychmiast doposażyliśmy Marię. Zostawiłem sobie jedynie kwotę na bilet lotniczy do Gove, gdzie Gronkowie znaleźli dla nas jakieś zajęcie. Ludek wykluczył pozostawienie Marii samej w Darwin zakładając, że Jurek Boehm może przylecieć wcześniej. Myślę, że wolał czekać na uśmiech losu. Do tej pory, taka taktyka była w jego przypadku skuteczna. Upływający czas ponaglał mnie do działania. Nasz „rozwód” był już nieuchronny, bo osobiste cele zaczęły stawać się rozbieżne. Oczywiście, że żal było takiego niezwykłego związku, bo wytworzyła się między nami wyjątkowa więź zbudowana na złych i dobrych chwilach, ale trwanie w pacie postawiłoby mnie w położeniu całkowitej zależności od planów Ludka. Przed wylotem z kraju, Wojtek mówił mi, że zgoda na przyjęcie mnie do składu załogi na Wielką Rafę, była wyłuszczona Ludkowi w postaci argumentu, że to ja bardziej ryzykuję, niż Ludek i rzeczywistość potwierdziła słuszność diagnozy.
Koniec końców, uznaliśmy wspólnie, że nadarzającej się okazji (praca) nie wolno przegapić, a i tak czas pokaże, jak potoczą się nasze dalsze losy. Mój Przyjaciel, bo tak mogłem go chyba nazywać, wykluczył możliwość komplikacji tą decyzją, jego sytuacji osobistej i Marii zarówno teraz, jak i w przyszłości. Otrzymałem od niego zapewnienie, że jestem jedną z nielicznych osób spośród wszystkich dotychczasowych jego załogantów, z którą „any time” chciałby jeszcze popływać… Miło to było usłyszeć z ust takiego Człowieka i nie sądzę, by wygłosił wtedy tylko grzecznościową formułkę. Jeszcze wieczorem, wypiliśmy po kilka toastów za moje i jego powodzenie w Nowym Roku.
W miesięcznicę pobytu w Darwin, zapowiedziano wizytę na naszym jachcie jednej z dziennikarek miejscowej gazety. Chciała przeprowadzić z nami wywiad, bo staliśmy się nagle atrakcją turystyczną miasta. Gdy w końcu nas odwiedziła, porobiła zdjęcia i zadała wiele pytań. Na koniec wizyty życzyła miłego pobytu w mieście. Następnego dnia wpadł Glenn z Basią. Pokazał nam egzemplarz „The News”.
Byliśmy z Ludkiem bohaterami pierwszej strony, a opisana sytuacja na pokładzie Marii, mogła wywołać u czytelników odruchy potrzeby zainicjowania spontanicznej akcji pomocy dla ludzi „żyjących na makaronie”, co w Australii oznacza ostatni etap przed głodową śmiercią. Wszystkiemu winne było zwierzenie Ludka, że za pięć dolarów, które dziennikarka uznała za dolną granicę kosztów dziennych utrzymania dla jednej osoby, my we dwójkę, możemy komfortowo przeżyć tydzień.
Na naszej przystani Dinah, życie towarzyskie wzbogacili mieszkańcy jachtu Akela. Do tej pory nie afiszowali się swoimi zdolnościami, ale ostatnio, wracając późno na jacht, usłyszałem gitarę i piękną piosenkę o brzmieniu afrykańskim. Za parę minut wprosiłem się z moją gitarą i spróbowaliśmy z właścicielem poimprowizować. Był dużo lepszy ode mnie, więc wolałem go posłuchać, nie przeszkadzając. Mój nowy znajomy Rodezyjczyk, David, wylądował w Darwin dziesięć lat temu. Tu poznał swoją przyszłą żonę, z którą pięć lat ciężko pracowali. Gdy policzyli zaoszczędzone pieniądze, to okazało się, że jest tego sporo. Cyklon ułatwił podjęcie decyzji o budowie własnego jachtu. Pracowali przy nim trzy lata, aż przyszedł czas na wykończenia wnętrza kadłuba. Wybrali lokalnego speca, który spaprał robotę, wziął pieniądze i …zniknął. Skąd my to znamy? W desperacji namówili hiszpańskiego cieślę, by dokończył robotę w drzewie. Ten, oprócz tego, że był świetnym kompanem i pięknie grał na gitarze, spełnił oczekiwania zleceniodawców. W ten sposób, po trzech latach stresów, zamieszkali wreszcie w Akeli, a na wiosnę mają w planach popłynąć w rejs marzeń, do Afryki Południowej. Czekając na tę chwilę, nie mogą liczyć w Darwin na trwałe przyjaźnie z ludźmi, bo na przeszkodzie stoi im abstynencja, a to nie czyni z nich atrakcyjnych kompanów. Z zainteresowaniem słuchali moich opowieści o Polsce. Pytali, czy można tam jakoś dopłynąć, ale nie sugerowałem pośpiechu. Obok nas, postawili ostatnio na kołysce jakiś austriacki (!) jacht. Jest dziwny, a załogę ma jeszcze dziwniejszą. Ma na pokładzie osoby o statusie wymagającym ciągłych wizyt urzędników Immigration. Formalnie, właścicielem jachtu jest austriacki lekarz Wolfgang, który po latach pracy w Indonezji, zlecił tamtejszym cieślom zbudowanie nisko-budżetowego jachtu. Za taki budżet, stał się kapitanem małowartościowego pływadła, które jakimś cudem dopłynęło do Darwin. Pompę zenzową mieli zrobioną z japonka, dziury w kadłubie uszczelniali, czym się dało, a rozdzierające się żagle, miały kilka warstw dużych łat, z nie wiadomo, jakiego materiału. Załogą jachtu byli młodzi ludzie pokroju „dzieci – kwiaty” z lat sześćdziesiątych XX wieku. Byli to przeważnie żądni przygód studenci, którzy przerwali studia, aby przeżyć przygodę życia. Nawiązałem kontakt z Holendrem Peterem, który był ulubieńcem Immigration. Z ich stałego dozoru nic sobie nie robił. Ci z kolei, pytali go, kiedy opuści Australię, a on odpowiadał, że właśnie go boli brzuch. Podziwiałem go za odporność psychiczną. Codziennie witaliśmy się lub żegnali słowami: „witam w finale”, a to w związku z mistrzostwami świata w piłce nożnej, które trwały w Argentynie. Wczoraj, cała załoga tego dziwacznego jachtu, po raz pierwszy od przybycia została w komplecie na jachcie, bo padał rzęsisty deszcz. Schować się tam było gdzie, ale z każdego zakamarka ciekł deszcz. Ponieważ był ciepły, nikt nie zwracał nań uwagi. Gdy przyszedł czas na obiad, zaprosili mnie do towarzystwa. Żona Wolfganga (Niemka), ze stoickim spokojem przesiewała ryż z tłuściutkich, czarnych robaków, przekonując wszystkich biesiadników, że jako lekarka, gwarantuje bezpieczeństwo potrawy. Nieprzekonanym przypomniała danie, które ze smakiem spałaszowali na indonezyjskich wodach, choć wtedy robaków nie przesiewała i dodała do dania stare konserwy „Tom Piper”. Tu, pozwoliłem sobie na uwagę, że mamy na Marii dużo starsze egzemplarze o nazwie „Wonderful makerel” i też żyjemy. Wszyscy wstrzymali oddechy w jakiejś zastygłej nadziei, ale tylko Peter wrzasnął:
– Dawaj je tu, zobaczymy…
Skoczyłem na Marię i przyniosłem kilka mocno już zardzewiałych puszek. Nadmieniłem, że mamy też puszki w trochę lepszym stanie wizualnym. Komisyjnie otwarliśmy obie, zlaliśmy ich zawartość do miski i wymieszali. Po degustacji ”one by one”, nieśmiało spytali o możliwość wymiany towaru i ewentualną zgodę Ludka na transakcję wiązaną. Z dwiema puszkami „Toma Pipera” (proponowali, bym od razu wziął wszystkie), udałem się w drogę powrotną na suchutką Marię. Ludek natychmiast wydał ekspertyzę, zalecającą szybki handel wymienny, aby tamta załoga się nie rozmyśliła. Wszyscy wciągnięci w transakcję byli absolutnie przekonani, że robią świetny interes. Zostawiliśmy na swoich jachtach po kilka pamiątkowych egzemplarzy, a reszta zmieniła właścicieli. Po tak udanej transakcji, zostałem zaproszony na „obiad” do Austriaków. Danie nie było złe, jak można się było obawiać. Dali jednak trochę za dużo ostrych przypraw, a może i dobrze. O tym posiłku szybko zapomniałem, bo Glenn zaprosił mnie z Ludkiem na kolację. Ludka coś rozłożyło i trzeba go było położyć do łóżka. Nawet nie ruszył jedzenia. Następnego dnia, już na jachcie, otrzymał ode mnie poradę lekarską i przyjął płynną tabletkę w ilości 100 gram spirytusu. Lekarstwo trochę nim potelepało, ale zasnął słodko. Rano był już lepszy, bo wyszedł na plotki do „Fenicjan”, od których przywlókł papryki nadziewane mięsem. Wprawdzie mama Dextera zarzekała się, że muszą być przesmażone, to jednak nie chcieliśmy niszczyć witamin. Ludkowi wrócił głód, a jednocześnie odeszła choroba. Całą noc padał rzęsisty deszcz i wiał silny wiatr. Ludek odruchowo zrywał się co chwilę na nogi, jakby chciał sprawdzić, czy kotwica trzyma. Rano, obudziliśmy się dopiero w południe. Był to dzień wizytowy, który rozpoczął urodzony we Francji Polak, Franek. Mówił piękną polszczyzną. Ma tu w Darwin małą fabryczkę, ale widoki na pracę u niego są, może za kilka tygodni. Na razie, zaprosił nas na polowanie na bawoły. Za chwilę zameldował się u nas David z Akeli, ze swoim kolegą. Czas upłynął na rozmowie o pracy i zezwoleniu na nią. Obaj twierdzą, że dla takiej osoby jak pan Finger, wydanie zezwolenia winno być „fraszką”.
Wczesnym rankiem następnego dnia, obudziło nas nagłe kołatanie w burtę jachtu. Jacyś ludzie kazali nam natychmiast uciekać z przystani, bo w pobliskiej fabryce przerobu krewetek wydostaje się na zewnątrz amoniak i grozi nam zatrucie. Faktycznie, mimo kataru, czuć było opary tego związku chemicznego, więc wynieśliśmy się. Pomyślałem sobie, że mieszkańcy chorzowskiego osiedla przy „Azotach” byli w daleko gorszym położeniu, a mieszkali bez obaw! Uciekłem do „Hyde Parku”. Skład osobowy w domku włóczęgów codziennie ten sam. Niektórzy ze stałych bywalców pokrzykują na przechodzących kapitalistów i wygrażają im pięściami. Potem wracają do przeglądu śmietniczek. Pouczyłem się angielskiego, bo przyjaźń z tamtymi typami, nie wydała mi się interesująca. Wysłałem na poczcie dwadzieścia kilka listów, a pocztą powrotną dotarły tylko dwa. Po południu, życie w Dinah Wharf, powróciło do normy. Dexter dał mi kolejne zlecenie i obiecał lepszą, niż za „dinghy” zapłatę. Nie odrzuciłem, bo do dyspozycji dostałem dobrej klasy narzędzia. Kosztują tutaj sporo, ale bez nich trudno funkcjonować. Upały są już duże, a wewnątrz lądu jeszcze większe.
W Dinah, przy małej łódce rybackiej pracuje hiszpańsko-języczne trio: Argentyńczyk, Chilijczyk i Hiszpan. Ludek, jak Dartagnan, dołączył do nich w charakterze gawędziarza – doradcy. Traktuje nową ”pracę”, jako darmowy, dokształcający kurs języka hiszpańskiego. W nowym dniu ogłaszam strajk i chwytam się za kopiowanie szkiców i planów Wielkiej Rafy z bardzo pomocnego przewodnika A. Lucasa, Cruising the Coral Coast. Zajmuję się tym przez kilka kolejnych dni, czemu sprzyja ciągły deszcz. W międzyczasie, zaliczam wizytę na Akeli, którą polubiłem. Odwiedziłem Leszka Powierzę, gdzie snujemy te same, co zawsze, rozważania. Zaprosił nas też Nev na pożegnalną uroczystość wyjeżdżających na stałe do Sydney, Daga i July. Dag uprzedzająco odwiedził nas na Marii, ale nie było czym się upić, a jedna butelka używanego do remontu denaturatu, mogła nie wystarczyć. Znów pożegnanie, wszyscy gdzieś się rozjeżdżają. Odezwał się wreszcie pan Finch, którego nie szło przez ostatni miesiąc namierzyć. Podobno był u Johna Mattesitcha w Woolongoong. Umówił się z nami na rozmowę o pracy, ale coś mu wypadło. Chyba jednak szkoda czasu na rozmowę, bo czas to pieniądz, a przecieka przez palce. Co dwa dni dostajemy teraz pocztę z kraju. Po lekturze listów, odwiedzam w snach znane mi dobrze schroniska Tatr, Beskidów i Karkonoszy. Trzeba będzie jeszcze poczekać.
Ludek zajrzał któregoś dnia do dżemów i odkrył przeciek baterii akumulatorowych. Znów mamy bałagan na łódce. Odwiedziła nas także pewna Angielka, która przyszła do Ludka po fachową poradę oceny łódki, którą miała zamiar z mężem kupić. Padła też propozycja przeprowadzenia jej z Brisbane do Darwin. Oferta zaciekawiła Ludka, ale decyzję odsunął na bliżej nieokreśloną przyszłość. Jak go znam, raczej w to nie pójdzie. Pożyczony od Szwajcara wiatrak ma się dobrze, ale gdy tylko go wyłączymy, wraca komarowy horror. Cały piątek czekaliśmy na Nevilla, a potem sobotę i niedzielę. Zrobił się niesłowny, ale może ma już dość opieki nad nami? Na mieście zaczepił mnie Leszek. Podobno wróciła Lynette z dziećmi i ma się zająć naszym zezwoleniem na pracę, ale nie bardzo już teraz wierzę we wszelkie obiecanki. Mój tato często przywoływał w takiej sytuacji ukraińskie przysłowie: „obiecał pan futro, a ciepłe jego słowo”. Pasuje jak ulał do naszej sytuacji. Chcieliśmy kupione na party u Nevilla wino wypić sami, ale nie znaleźliśmy motywacji. I dobrze, bo wpadł w sobotę pan Finch z kolegą, zapraszając nas na spotkanie w niedzielę. Gdy już nie wierzyliśmy w ten plan, przyjechał o umówionej porze. Spędziliśmy fajnie wieczór z jego żoną i znajomymi. W rozmowie, Ludek ze swadą wymieniał zawody swoich marzeń: latarnik, pastuch, albo po prostu … Aborygen! Ciekawe, czy Fred zrazi się do Ludka?
Nazajutrz, spotkaliśmy przypadkowo na mieście Dianę i Briana. Rozmowa się nie kleiła, a Diana wspomniała coś o środowym party u Neva. Trzeba będzie w środę zniknąć z Dinah. Na opisanym „barbecue”, Fred obiecał odwożąc nas na jacht, że coś się zmieni w naszych staraniach o „work permit”. Jestem raczej sceptyczny, wolę trzymać się tego, co pewne. W środę zaglądnąłem do Leszka, gdzie Lynette uczciwie powiedziała, że o zezwoleniu raczej nie ma mowy, a może dojść problem z przedłużeniem wizy dla mnie po wypłynięciu Ludka z Darwin. Dobrze, że chociaż jasno postawiła sprawę. Ludek zrobił się jakiś bardziej zrzędliwy, a jego rewolucyjne tezy, wzbogaciły się o stwierdzenie: „lepiej mieć kota niż dziecko, bo mniej kłopotliwy i nie trzeba pilnować”. Nev i Diana odseparowali się chyba od nas na „amen”. Szkoda, bo są fajni i uczynni. Trudno. Zaproponowałem Ludkowi szlifowanie wnętrza łódki i pomalowanie. Zgodził się ochoczo i… od rana rozłożył mapy. Dostosowałem się do zaangażowania właściciela jachtu i pouczyłem się języka. Piliśmy w deszczu herbatę za herbatą. Kilka dni przeleciało w podobnym nastroju, więc postanowiłem nie biczować się dłużej i pójść swoją drogą. Dostałem od Petera Van Slobbe (Holender) nielegalnie wydawany w Londynie poradnik dla freaków (nienormalnych, innych), odbywających za kilkadziesiąt dolarów włóczęgę na trasie: Londyn-Sydney. Może kiedyś przyjdzie skorzystać?
Po ostatnich rozmowach i ich marnych skutkach, trochę się z Ludkiem rozluźniliśmy, bo wiemy, na czym stoimy, a stoimy na niczym. Finch też nie odzywa się, więc Ludek odczeka trochę czasu na decyzję, co do przylotu „Bemusia” i ewentualnie „Hipcia”, a potem poleci na koszt Jeffa do Sydney. Ja tymczasem, poszukam szczęścia w Gove. To jest realne! Kupiłem bilet na sobotę, czwartego lutego, ze zniżka studencką na podstawie przedawnionej legitymacji studenckiej ISTC, z przekroczonym dawno limitem wiekowym. Zaoszczędziłem trzydzieści dolarów, czyli kilka worków jabłek. Niezła zachęta do nowej przygody!
Odwiedziłem Petera i Austriaków. Namawiają mnie na odbycie w przyszłości podróży rowerowej po Azji. Jest tam tanio i ciekawie, a na kłopoty narażeni są tylko bogaci turyści. Rowery są tam tanie i jeśli by skradli, to bez wielkiego bólu. Życie jest tam łatwe, a czas płynie powoli. Niepewnie jest w Pakistanie, Afganistanie i Iranie, ale wystarczy przestrzegać zasad w tych krajach. Peter musi w końcu odwiedzić konsulat Indonezji, bo stamtąd przybył do Darwin. Wziął mnie z sobą. Dowiedziałem się, że dla Indonezyjczyków, nie ma różnicy pomiędzy statusem Australijczyka i Polaka. Nie kwalifikują nas do kręgu komunistów, a tych tępią, jak się da. Sytuacja Petera pogorszyła się, bo nie dostanie przedłużenia australijskiej wizy i nie ma już dla niego miejsca na jachcie Wolfganga. Ludek też ma dziś możliwość oszczędzenia wydatków, bo Franek przywiózł mu 50 metrów grubej liny cumowniczej. Potem skoczyliśmy na miasto i siedząc na ulicznym krawężniku koło portu, zdemolowaliśmy dwa kilo lodów owocowych. Potem zaglądnęliśmy do sklepu „Saint Vincent”, gdzie można było za grosze kupić używane ciuchy. Kilka sztuk kupiłem, bo i tak były dużo lepsze od moich najlepszych. Na jachcie poprawiliśmy samopoczucie mocnym rumem (80%!), a potem rozegraliśmy ostatni rzut Ligi Szachowej. Wygrał Ludek, ale nie było się z czego cieszyć.
– No, Wilku, czas się pożegnać… – wyrwało mi się z ust.
Ludek odrzekł filozoficznie, jak zwykle:
– Życie składa się głównie z powitań i pożegnań; idzie tylko o to, by tego najważniejszego pożegnania nie żałować i by mieć wtedy koło siebie kilku przyjaciół.
Mój kapitan zapewnił mnie jeszcze raz, że w przypadku niepowodzenia lub trudności, mam wciąż zarezerwowaną na Marii koję. Zrobiło mi się przykro, że Wielki Reżyser nie przewiduje w scenariuszu życiowym naszego gatunku zatrzymania lub powrotu czasu i zdarzeń. Może dlatego, człowiek ma oczy z przodu, a nie z tyłu. By się nie rozkleić, uciekłem do Austriaka, ale i tam była „gadka-szmatka”. Wszystko dziś jakby czekało na interwencję z Góry. Od żony Wolfganga dostałem samouczek do nauki języka indonezyjskiego z praktycznymi poradami, tabletki do dezynfekcji wody i wiele ciepłych słów. Na pożegnanie mnie i Petera, postanowiła sporządzić uroczyste danie, ale akurat z nieba spadł deszcz. Powtórzyła się procedura siania makaronu, ale wkład był dużo bogatszy, niż pamiętnego dnia. Przypomniało mi to posiłki na łódce Harry`ego w Margaret Bay. Pod wieczór, skoczyłem pożegnać się z Powierzami, ale było dość drętwo. U nich nic nowego się nie działo, płynęło „normalne” życie. Każdy, nawet Ludek, ma własne życie i dom. Ja, prócz optymistycznej wizji przyszłości, na razie miałem NIC. Wiedziałem, że jak nie braknie mi determinacji w realizacji nowych marzeń, to zbuduję sobie własny dom, czy to tutaj w Australii, czy też w Polsce. Jeszcze wieczorem, pogadaliśmy z Ludkiem o tym, co nas spotkało przez ponad siedem wspólnie spędzonych miesięcy. Niby niewiele, ale dla mnie był to okres przyspieszonego kursu na żeglarski stopień „Człowieka”, który wyposażył mnie w wiedzę o sobie i innych oraz umiejętność stosowania zasad pokory i tolerancji – także w stosunku do siebie. Czułem wdzięczność wobec Ludka, Wojtka i Opatrzności, że dostałem od życia szansę poznania tylu wybitnych postaci i to w tak niesamowitych okolicznościach. Na koniec, uścisnąłem sam sobie dłoń w podzięce, że nie przegapiłem okazji odebrania od losu głównej nagrody w loterii życiowej.
Niewielu miało i mogło mieć w tamtych czasach taką szansę. Dziś już wielu może.
Ludek został sam ze swoimi myślami i Marią. Nie lubił samotności, choć skazał się na nią dobrowolnie. Najbardziej dbał o swoją niezależność i dobry kontakt z ludźmi, których chciał poznawać. Nikogo w swoich ocenach nie przekreślał i – jak mówił – od każdego się uczył. Mam nadzieję, że wspólna Przygoda wzbogaciła nas obu. W późniejszych publikacjach, zaliczył mnie do swoich przyjaciół. Dzięki Ludku! Wzajemnie!
I Ludek, i ja, zostaliśmy sami z sobą. Dla Ludka nie była to nowa sytuacja, bo tak naprawdę, całe swoje życie spędził sam z sobą, a potem – z jedyną miłością życia, Marią.
Ja zaczynałem własną przygodę, w której musiałem polegać tylko na sobie. Przeszedłem dobrą szkołę życia przez ostatnich siedem miesięcy i liczyłem na to, że stać mnie będzie na własny „rejs”, który pozwoli mi wrócić do kraju bez żalu, że coś przegapiłem. Nie wiedziałem nawet, czy w ogóle, powrócę…
Bogdan Zahajkiewicz– ur. 1950 r. wWałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach, później nauczyciel akademicki w Zakładzie Turystyki i Rekreacji; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia); w 1981roku żeglował na „Polce” z Rudą Krautschneiderem; autostopowe i rowerowe podróże po Australii, Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, krajach nadbałtyckich.
Kończąca się dziewiąta edycja regat Vendée Globe pozwala na pierwsze wnioski. To najtrudniejsze wokółziemskie regaty oceaniczne, w których samotnicy mierzą się z żeglugą po trzech oceanach, a każda pomoc z zewnątrz oznacza automatyczną eliminację z wyścigu. Ponadto nie wolno zawijać do portów, to także karane jest dyskwalifikacją. To także jedyne regaty, które od 30 lat nieznacznie tylko zmodyfikowały regulamin, a niezmieniona pozostała ich trasa, która rozpoczyna się i kończy we francuskim porcie Les Sables d’Olonne.
Les Sables d’Olonne
W tym roku na starcie stanęła rekordowa liczba zawodników; aż 33 osoby, w tym aż 6 kobiet. Nie padł rekord opłynięcia wokółziemskiej trasy, wpływ na to miały warunki atmosferyczne, nietypowe i bardzo spowalniające jachty, ale tegoroczna edycja obfitowała w niezwykłe wydarzenia i ogromne emocje. Co kibicom żeglarstwa zostanie w pamięci po tych regatach?
Czołówka była bardzo wyrównana. Wielokrotnie zmieniali się liderzy, praktycznie do samego końca nie wiadomo było, kto wygra. Przedstartowe przewidywania przyszło bardzo szybko zweryfikować, ponieważ zaskakująco dobrze spisywały się jachty starsze z mniej utytułowanymi zawodnikami na pokładach. Przed startem wspominano, że receptą na sukces w tych regatach jest posiadanie przez jacht hydroskrzydeł, czyli foili. Według badań jacht wyposażony w ten element jest teoretycznie szybszy nawet o 4 węzły w porównaniu do tradycyjnego kadłuba. Po 80 dniach wyścigu dawałoby to średnio 7600 mil przewagi, czyli około 22 dni. Jak zatem wytłumaczyć, że pierwszy jacht bez foili dopłynął na metę zaledwie 7 godzin po zwycięzcy, oczywiście uwzględniając kompensatę czasową przyznaną przez Jury.
To były regaty inne niż wszystkie, ponieważ rozgrywane w czasie pandemii, co wpłynęło nie tylko na liczbę publiczności na starcie i mecie, ale również na strategię zawodników. Dlaczego? Ponieważ w 2020 roku odbyła się zaledwie jedna eliminacja, która nie dała jednoznacznej odpowiedzi na pytania o możliwości jachtów. Kiedy samotni żeglarze popłynęli na ponad trzy miesiące w morze, do końca nie wiadomo było, ile ze swoich jachtów mogą wycisnąć. Ci, którzy jechali ostro, szybko z wyścigiem się pożegnali.
Przede wszystkim czołówka była niezwykle wyrównana, wielokrotnie zmieniali się liderzy na trasie, a przedstartowe przewidywania odnośnie faworytów należało szybko zweryfikować. Zaskoczeniem była doskonała żegluga jachtów starszej generacji, bez hydroskrzydeł, które to jachty, nierzadko kilkunastoletnie, świetnie radziły sobie w zmiennych wiatrach. Także nietypowe było zakończenie regat. Pierwszy zawodnik, który dotarł na metę, nie został zwycięzcą, a stało się tak dlatego, że czwórka żeglarzy, która brała udział w akcji ratunkowej swojego rywala, dostała, decyzją komisji sędziowskiej, rekompensaty czasowe. Charlie Dalin (36 l.), który dotarł na metę jako pierwszy po 80 dniach, 5 godzinach i 15 minutach nie cieszył się szczególnie, ponieważ wiedział, że Yannick Bestaven (48 l.) szybko zbliżał się do mety, a w zapasie miał aż 10,5 godziny. I dotarł na metę w tym limicie, jego czas skorygowany to 80 dni, 3 godziny i 44 minuty. Na mecie wcale nie zwycięzca był najbardziej fetowany, ale Jean Le Cam (61 l.), który także dzięki kompensacie czasowej wywindował się na 4 miejsce w „generalce”. To on ogniskował na sobie największą uwagę mediów od startu, ponieważ żeglował na 13-letnim jachcie bez foili, które dodają kilka węzłów. Przez długi czas prowadził nawet w stawce pokazując niezwykły kunszt strategii i nawigacji. Tylko dwóch żeglarzy stanęło na starcie tych regat po raz piąty: Alex Thomson (46 l.) i właśnie Le Cam, który zdobył serca kibiców swoimi oryginalnymi relacjami nadawanymi z pokładu jachtu. Przed regatami Jean miał duże kłopoty, aby spiąć budżet, nie miał głównego sponsora, a wiele prac przy jachcie wykonali wolontariusze i członkowie rodziny. Mimo to popłynął doskonale i z pewnością wiele firm, do których przed regatami zwracał się z ofertą, dziś może żałować pochopnej decyzji odmowy wsparcia znanego żeglarza.
Przed startem wszyscy spoglądali na Alexa Thompsona i jego supermaszynę Hugo Boss. Jacht nowej generacji, którego projekt i budowa kosztowały rekordowe 7 milionów euro, naszpikowany elektroniką i bardzo szybki. Żeglarz na jego pokładzie mógł czuć się bezpieczny, kokpit został zagłębiony i przykryty „węglowym” dachem, a parametry jachtu wyświetlane były na ekranie monitora. Zamontowano ponad 350 różnych czujników kontrolujących pracę kadłuba, foili i takielunku. Przed startem niewiele było o łódce wiadomo, regat Transat Jacques Vabre rok wcześniej nie ukończył po wypadku, przez osiem miesięcy był remontowany, nie startował w żadnych regatach sezonu 2020. Kwalifikacje Alex odbył w samodzielnym rejsie po Atlantyku. Jacht doskonale płynął w pierwszej fazie regat, prowadził przez większą część trasy, ale jeszcze na Atlantyku doznał uszkodzeń, a następnie awaria płetwy sterowej wykluczyła go z wyścigu.
Pierwsza faza regat przyniosła zaskoczenie w postaci bardzo dobrej postawy jachtów starszego typu, bez hydroskrzydeł. Jean Le Cam, Benjamin Dutrex (30 l.), Damien Seguin (41 l.), wszyscy oni trzymali się czołówki i rywalizowali jak równy z równym z najnowszymi maszynami regatowymi konkurentów. Jak nigdy dotąd stawka aż 11 jachtów stanowiła czołówkę i każdy z tych żeglarzy miał szansę na zwycięstwo. Na południowym Pacyfiku liderzy przyspieszyli i w walce o zwycięstwo pozostawała trójka zawodników. Na Atlantyku, dzięki złożonym procesom meteorologicznym, znowu stawka się wyrównała. Prowadzący Bestaven szybko stracił ponad 400-milową przewagę, tutaj najszybciej żeglowali Dalin i Thomas Ruyant (39 l.) na nowiutkich łódkach zaprojektowanych przez Gaulliaume Verdiera. Na wysokości Rio de Janeiro aż 8 żeglarzy płynęło w odległości 25 mil od siebie i niemożliwością było wskazać zwycięzcę, rzecz bez precedensu w tych regatach, w których bywało – wyścig kończyło zaledwie 6 zawodników. Emocje trzymały do końca, bo do ostatniego dnia nie wiadomo było, kto wygra. Dalin i Boris Hermann (39 l.) płynęli blisko wybrzeży hiszpańskich szukając tam bardziej gładkiego morza, ale słabszego wiatru. Bestaven i Ruyant postawili na odejście daleko na północ, aby następnie spaść do mety na silnym, ale sprzyjającym wietrze. Pierwszy dopłynął Dalin, ale wspomniana kompensata wywindowała na zwycięzcę Bestavena.
Konstruktorzy i konstrukcje
Jachty na te regaty wyszły spod rąk 11 biur projektowych, ale najlepiej żeglowały jednostki zaprojektowane przez Francuzów. Spółka projektowa VPLP (Marc Van Peteghem and Vincent Lauriot-Prévost )/Guillaume Verdier przygotowała aż 10 jachtów, sam Verdier, po rozstaniu się z dotychczasowymi partnerami, przygotował dwa kolejne. Bruce Farr, który dominował w wyścigu konstruktorów kilkanaście lat temu, wystawił 5 jachtów, ale żadnego najnowszej generacji. Brytyjskie biuro Owen Clark stało za czterema jachtami, także starszej generacji, po jednym projekcie przygotowali Sam Manuard, Marc Lombard i brazylijskie biuro Lavanos, dwa najnowsze projekty to dzieło Juana Kouyoumdjiana, kontrowersyjnego Argentyńczyka. Kto został zwycięzcą tego nieformalnego wyścigu? W pierwszej dziesiątce 3 jachty to dzieło spółki VPLP/Verdier, kolejne 3 jachty zaprojektował sam Verdier. Co ciekawe, po rozejściu się partnerów, biuro VPLP przygotowało kolejne dwie jednostki, ale żadna z nich nie ukończyła regat. Zatem na 10 najszybszych jachtów tych regat aż w siedmiu swój wkład włożył Guillaume Verdier i już wiadomo, do którego biura ustawi się najdłuższa kolejka przed kolejnymi regatami. Farr ma 2 jachty w tej klasyfikacji, a Finot/ Conq, mistrzowie w swoim fachu w latach 90. ub. wieku, mają tylko jednego reprezentanta.
W tych regatach na 33 zawodników aż 19 jachtów wyposażono w hydroskrzydła, aż 9 jachtów było zupełnie nowymi konstrukcjami. Ile kosztują jachty do tych regat? Wspomniany już Hugo Boss 7 milionów euro i tyle mniej więcej trzeba wyłożyć na przygotowanie zupełnie nowego projektu z aspiracjami do zwycięstwa. Druga możliwość to wykorzystanie już istniejących form do budowy kolejnych jachtów, w tym wypadku trzeba być przygotowanym na wydanie 4,2 – 4,4 miliona euro. Wariant trzeci to zakup używanej jednostki. Najszybsze jachty tej edycji regat wyceniane są na 2,5-2,7 miliona euro i już ustawia się po nie kolejka zainteresowanych. Jeszcze zanim wszyscy dotarli do mety już wiadomo było, że Maitre CoQ IV kosztuje 2,6 miliona euro, a Seaexplorer 2,5 miliona, Banque Populaire X półtora miliona euro. Jachty starszej generacji, ale wciąż na chodzie, jak Groupe Apicil, Omia Water Family czy V & B Mayenne wyceniane są na 780 tysięcy do 1,2 miliona euro. To oczywiście koszt jachtu i kontenera technicznego. Roczne budżety 4-letnich projektów najzasobniejszych ekip to wydatek rzędu 1,2 miliona euro, łatwo więc policzyć, jakimi kwotami trzeba dysponować, aby myśleć o udziale w tych regatach.
Na czym polegają nowinki techniczne w jachtach ostatniej generacji? Są coraz lżejsze, masa nie przekracza 7,5-8 ton. Skrzydła stają się coraz większe i od nich nie ma już odwrotu. Jedna para kosztuje aż pół miliona euro, niektóre zespoły były usatysfakcjonowane dopiero trzecim zestawem. Jean Le Cam skomentował to krótko, że jego jacht i cały 4-letni projekt był tańszy niż foile do jachtów najzasobniejszych ekip. Zmienił się diametralnie kształt kadłubów, zwłaszcza w części dziobowej. Są węższe i mają ścięte burty w sekcji dziobowej, a to w celu zmniejszenia oporów kadłuba i szybszego wychodzenia z fali bardziej opływowego dziobu. Rośnie ilość pokładowej elektroniki, udoskonalane są autopiloty. Jeszcze kilkanaście lat temu żeglarze często opowiadali, ile godzin spędzają przy sterze. Dziś całą robotę wykonuje za nich inteligentny autopilot potrafiący dostosować się do zmieniających się warunków na wodzie. Zmieniły się również kokpity, dziś żeglarze są chronieni rozbudowanymi daszkami nad nimi, większość z nich ma także możliwość zasłonięcia tylnej ściany kabiny elastycznymi przegrodami, co chroni żeglarzy przed zimnem i bryzgami fal. Jachty w coraz większym stopniu są samowystarczalne energetycznie, mają sprawne hydrogeneratory i coraz większe i sprawniejsze panele słoneczne zapewniające potrzeby w zakresie poboru mocy.
Bohaterowie regat
Spośród 33 zawodników wielu można określić mianem bohaterów. Yannick Bestven, bo morderczy, ponad 80-dniowy wyścig, wygrał na Maitre CoQ IV jako najstarszy żeglarz w dziejach tych regat. 48 lat to dla regatowca niby niewiele, ale dotąd wygrywali młodsi, może mniej doświadczeni, ale bardziej odporni fizycznie. Yannick został niejako zwycięzca jeszcze przed startem, ponieważ jest współwłaścicielem firmy produkującej hydrogeneratory, w które wyposażeni byli prawie wszyscy uczestnicy tego wyścigu.
Charlie Dalin (pierwszy na mecie) płynący na Apivii, nadzwyczajnie szybkim jachcie, pokazał, że w pierwszym swoim okrążeniu świata nie miał żadnych kompleksów i potrafił nawiązać równorzędną walkę z bardziej utytułowanymi żeglarzami.
Trzecie miejsce zajęła kolejna wielka postać tych regat, Louis Burton (35 l.) na Bureau Valee 2. Płynął doskonale taktycznie, szukał na trasie niestandardowych rozwiązań, a kiedy wyszedł na jedno z pierwszych miejsc, musiał dotrzeć na samotną wyspę Macquarie na Pacyfiku, aby na jej kotwicowisku (regulamin regat tego nie zabrania) dokonać samodzielnej naprawy jachtu. Stracił ponad 2 doby, a na mecie jego strata do zwycięzcy wyniosła niespełna 7 godzin.
Jean Le Cam to chyba największy wygrany tych regat i z pewnością nie napotka problemów ze znalezieniem sponsora na kolejne regaty, jeśli oczywiście będzie chciał jeszcze wystartować, bo ma już 61 lat. Powszechnie nazywany jest „Królem Jeanem”, a słynie z doskonałej znajomości nawigacji, świetnej strategii, ale również perfekcyjnego przygotowania jachtu do każdych regat, w których bierze udział.
Z pewnością bohaterem tych regat jest również niemiecki żeglarz Boris Hermann, który na Sea Exolorer miał nawet szanse wygrać te regaty, ale na 90 mil przed metą jego jacht zderzył się z kutrem rybackim grzebiąc nadzieje na pierwszego nie francuskiego triumfatora tego współzawodnictwa i zajmując ostatecznie 5 miejsce.
Thomas Ruyant na LinkedOut zapewne wygrałby te regaty, ale na przeszkodzie stanęło ułamanie końcówki hydroskrzydła. Jego jacht był wyjątkowy, ponieważ w założeniu projektowany był na regaty Volvo Ocean Race, a kiedy wybrano do tych regat inny jacht, prace kontynuowano. Bez istotnego elementu jachtu dopłynął na pozycji szóstej.
W tej wyliczance nie sposób pominąć Damiena Seguina, żeglarza, który na starym, 13-letnim Groupe Apicil przez niemal całe regaty płynął w czołówce pomimo, że jacht w przedstartowych kalkulacjach nie miał żadnych szans. Do tego Damien jest osobą niepełnosprawną, od urodzenia nie ma lewej dłoni i jest pierwszym człowiekiem z niepełnosprawnością, który dokonał tej sztuki. Przed startem mówił skromnie, że chciałby te regaty po prostu ukończyć, zajął ostatecznie 7 miejsce pokonując najkrótszy ze wszystkich dystans, co pokazuje jak dobrym jest strategiem.
Również nie sposób nie zauważyć pierwszej na mecie kobiety, Clarisse Cremer. 31-letnia dziewczyna, która wcale nie planowała startu w tych regatach, została wytypowana przez sponsora i na jachcie Banque Populaire X„wykręciła” kobiecy rekord trasy ustanowiony 20 lat temu przez lady Ellen MacArthur. Czas 87 dni i 2 godziny pozwolił jej na zajęcie 12. miejsca, ale na mecie była niezwykle szczęśliwa. Przed nią ciekawa kariera oceaniczna, bo Clarisse okazała się nie tylko dobra w żeglowaniu, ale również w komunikacji, co zawsze zwraca uwagę.
Prawdziwym herosem okazał się w tych regatach Jeremie Beyou (44 l.) na Charalu. Faworyzowany przed startem dzięki najlepiej opływanej jednostce już w pierwszych dniach regat najechał na niezidentyfikowany obiekt niszcząc płetwę sterową i skrzydło. Zawrócił do portu na dokonanie niezbędnych napraw i w 9 dni po starcie całej stawki ponownie wypłynął na trasę goniąc uporczywie rywali. Zdołał wyprzedzić kilkunastu, ale to okazało się – wobec niezwykle wyrównanego poziomu uczestników tej edycji – za mało na sukces. 13. miejsce nie zadowala ani zawodnika ani też jego zespołu, pokazał jednak walkę do samego końca regat. Na mecie zanotował czas 89 dni i 18 godzin, gdyby nie strata tych 9 dni, biłby się o zwycięstwo.
A Arnoud Boissieres (48 l.)? Mało znany żeglarz, który dokonał wielkiej sztuki, regaty Vendée Globe ukończył po raz czwarty, co dotąd udało się, poza nim, tylko Jeanowi Le Camowi. W dotychczasowych startach zajmował miejsca 7, 8, 10 i 15, ale tym razem udało mu się zejść poniżej 100 dni.
Alan Roura (27 l.), kolejna wielka postać tego wyścigu; w wieku 27 lat ma za sobą dwie udane kampanie i przed sobą zapewne długą jeszcze karierę. Tylko starszej generacji jacht nie pozwolił mu na pokazanie wszystkich umiejętności, ale już myśli o kolejnych zakupach i następnych regatach.
Ari Huusela (58 l.), fiński biznesmen, który wystartował pomimo, że szans na sukces nie miał żadnych. Jednak dla niego miarą sukcesu nie jest miejsce w czołówce, a przepłynięcie trasy dookoła świata. Spełniony zawodowo biznesmen żegluje dla siebie, spieszy się do mety, ale nie dobry wynik jest głównym celem. Imponująca postawa, rzadko spotykana we współczesnym sporcie.
I wreszcie dwie panie.
Miranda Merron (51 l.), która płynęła na wiekowym Campagne de France, także bez szans na sukces. Chciała pobić rekord jachtu na tej trasie, nie udało się, bo wiatry w tym sezonie nie sprzyjały. Mimo to pokazała, że jest twarda i potrafi poradzić sobie w każdych warunkach.
Druga dziewczyna to Pip Hare, 45-letnia debiutantka w tych regatach, która żeglowaniem po oceanach zajmuje się od niedawna, ale czyni to z taką pasją, że zyskała wielu sympatyków na całym świecie. Udział w tym przedsięwzięciu był dla niej wielkim marzeniem, mimo kłopotów budżetowych zdołała wystartować, a podczas regat pokazała, że pomimo nienowego, 21-letniego, jachtu, zna się na tej robocie. Ujęła wszystkich optymizmem demonstrowanym podczas łączeń z pokładu, a uznanie zdobyła, kiedy na południowych rozhuśtanych wodach samodzielnie wymieniła płetwę sterową na jachcie.
Pechowcy
Kiedy jedni wygrywają, inni zaliczyli wpadki. Największym pechowcem tych regat był bez wątpienia Alex Thomson. Płynący na prawdziwym cudzie inżynierii materiałowej nie zdołał wypełnić przedstartowych zapowiedzi włączenia się do walki o zwycięstwo, w piątym starcie po raz trzeci kończy regaty przed czasem. Zastanawiające jest jednak, że w przedstartowej ankiecie przeprowadzonej wśród dziennikarzy żeglarskich z całego świata, Brytyjczyk znalazł się u wszystkich w pierwszej trójce na mecie, ale zaledwie dwóch, na 46 ankietowanych uważnych obserwatorów tych regat wskazywało go jako zwycięzcę.
Kevin Escoffier (40 l.) na PRB był typowany jako kandydat do miejsca w czołówce. Niestety, przy wbiciu się w falę kadłub jego jachtu rozwarstwił się i jednostka zatonęła w ciągu kilku minut. Żeglarz zdołał ewakuować się do tratwy, a na pomoc czekał ponad dobę, by zostać następnie podjętym przez Jeana Le Cama.
Nicolas Troussel (46 l.) regaty zakończył po tygodniu tracąc maszt jeszcze przed archipelagiem Zielonego Przylądka. To był najnowszy jacht we flotylli IMOCA, zwodowany latem i niedostatecznie opływany. Sebastien Simon (30 l.) na Arkea Paprec, także jeden z faworytów, wyścig zakończył w Kapsztadzie, dokąd zawinął po awarii wykluczającej go z dalszej jazdy. Jego los podzieliła Brytyjka Sam Davies (46 l.), która w trzecim swoim starcie dopłynęła do mety, ale poza klasyfikacją, zawinęła bowiem również do Kapsztadu, co wykluczyło ją z wyścigu.
Ten sam finał miał udział w regatach Isabelle Joshke (44 l.), która po awarii kila uchylnego wycofała się już na Atlantyku. Zawinęła do portu brazylijskiego, jacht naprawiła i do mety dotarła, ale także poza klasyfikacją.
Regaty Vendée Globe Challenge rozgrywane są od 1989 roku, a od 1992 regularnie co 4 lata. Od początku nie zmienił się ich regulamin; żeglarze startują z francuskiego portu Les Sables d’Olonne nad Zatoką Biskajską, okrążają samotnie świat po żaglami bez zawijania do portów i powracają do portu wyjścia. Zabroniona jest jakakolwiek pomoc z zewnątrz, także zawinięcie do portu po drodze oznacza automatyczną dyskwalifikację.
Od 2008 roku jachty klasy IMOCA 60 wyposażane są w fiole, które wynoszą kadłub łodzi częściowo ponad lustro wody zmniejszając opory ruchu kadłuba i tym samym zwiększając prędkość jachtu. Zwiększają w istotny sposób moment prostujący, co pozwala nieść więcej żagla. Pierwsza generacja hydroskrzydeł miała niewielkie rozmiary, ale każda kolejna jest coraz większa. Obecnie projektowane jednostki wyposażone są w foile o znacznych rozmiarach i to kadłub jednostki dopasowuje się do foili, które projektowane są jako pierwsze. Rozróżnia się dwa podstawowe typy tych rozwiązań: o kształcie litery „C”, np. Hugo Boss, co pozwala na całkowite schowanie płetw w kadłubie gdy nie są używane oraz typu „Wąsy Salvadora Dali”, o łamanym kształcie, bardziej efektywne, ale wystające poza obrys kadłuba. Szacuje się, że zastosowanie hydroskrzydeł zwiększa – w korzystnych warunkach – prędkość jachtu o 3-4 węzły. Możliwe jest stosowanie tych rozwiązań także do jachtów starszego typu, ale konieczna jest redukcja ich masy.
Marek Słodownik
Fot. materiały prasowe biura regat, zespołów uczestników i organizatora.
___________________________________________________________________________________________________Marek Słodownik– dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, mass media communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. kino żeglarskie, „Ratujmy Dezety”, Rok Zaruskiego, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.
Przedstawiamy jedno z dziesięciu opowiadań o wyspach na które „żeglarze trafiają rzadko” z mającej się niebawem ukazać książki Jerzego Wąsowicza „Z wyspy na wyspę”. Udostępnione „Zeszytom Żeglarskim” przez Autora opowiadanie opisuje pierwszą jego wyprawę na Islandię w roku 1972, na niewielkim jachcie żaglowym zbudowanym w gdańskiej stoczni „Conrada”. (zs)
Tego ranka kilkanaście mil na północ od przylądka Langanes osiągnęliśmy północny krąg polarny, cel naszego rejsu, był to jednocześnie punkt zwrotny wyprawy można więc było rozpocząć drogę powrotną do domu. Ostatnie trzy doby przebijania się pod wiatr i falę dały nam porządnie w kość, do tego odczuwaliśmy już mocno trudy ostatnich tygodni. Rejs był wyjątkowo ciężki pomimo lata było bardzo zimno, opady deszczu i deszczu ze śniegiem i kilka następujących po sobie sztormów. Wielkość jachtu też nie pozwalała nam na komfort żeglowania. Nasz Probus, typu hyuwik (jachty typuHjuviks-kryssaren, konstruktor S. Hedberg/Z. Milewski, produkowane w latach 60. XX w. w Stoczni Jachtowej im. J. Conrada Korzeniowskiego w Gdańsku – przyp. red.) miał zaledwie siedem i pół metra długości i był jachtem zatokowym Akademickiego Klubu Morskiego w Gdańsku. Na jachcie było nas trzech: Jurek Cołojew- kapitan, Waldek Piasecki i ja.
Dwie doby później w pełnym świetle polarnej nocy weszliśmy do portu Vopnafjörður, który opuściliśmy kilka dni wcześniej. Port wyglądał jakoś inaczej, na wodzie nie było żadnego kutra i żadnej z rybackich łodzi, których tutaj było pełno, zastanawiamy się nad tym przez moment, ale zmęczenie wzięło górę i walimy się w koje. Mniej więcej po godzinie ciężkiego snu mamy gwałtowne budzenie. Ktoś wskakuje na pokład z wysokiego nabrzeża, jest to jeden z młodych ludzi których poznaliśmy podczas ostatniego pobytu tutaj kilku innych czeka na nabrzeżu. Młody człowiek coś gwałtownie tłumaczy Jurkowi, na razie rozumiemy z tego tyle, że musimy szybko opuścić port bo zbliża się silny sztorm z kierunku, który stworzy dużą i niebezpieczną falę w fiordzie i porcie. Fala może nas wyrzucić na brzeg. Teraz rozumiemy dlaczego wszystkie łodzie są na lądzie. Młody człowiek jest szyprem jednego z dużych kutrów, który w tej chwili stoi na kotwicy schowany w głębi fiordu za skałami. Młody szyper mówi bardzo impulsywnie, szeroko gestykulując, że musimy natychmiast opuścić port oraz fiord i uciekać na otwarty ocean, bo tutaj na pewno nas rozbije, deklaruje się, że będzie nas asekurował swoim kutrem do wyjścia z fiordu, i gdybyśmy nie zdążyli to wrócimy i wtedy zaprowadzi nas za skały gdzie sam kotwiczy. Chwile pełne napięcia i trochę grozy. Kapitan odbiera szybko prognozę, wszystko się potwierdza. Czekamy w napięciu na kuter i kiedy pojawił się daleko na tle skał wychodzimy z portu i pełną mocą naszej małej maszyny pędzimy na łeb na szyję w kierunku ujścia fiordu. Na horyzoncie, nisko nad wodą widać siwo – granatowe chmury ze schodzącymi prawie do samej wody kołnierzami burzowymi, wygląda to groźnie. Dogania nas kuter i razem zaczynamy przebijać się pod rosnącą falę. Całe szczęście, że fala jest długa oceaniczna, rosnący wiatr jeszcze nie stworzył swojej. U wejścia do fiordu kuter długo i przeciągle pożegnał nas buczkiem i położył się na kurs powrotny. Odpowiedzieliśmy mu, anemicznie, naszym małym rogiem mgłowym i machaniem rąk i dalej parliśmy w otwarty ocean.
Musieliśmy jak najdalej odskoczyć od wybrzeża Islandii, gdyż zapowiadany sztorm był sztormem dociskającym. Kilka godzin później byliśmy już w pełnym „gwizdku”. Zarefowani do granic możliwości szliśmy raczej jak okręt podwodny biorąc na siebie falę po fali. Na jachcie powoli wszystko stawało się coraz bardziej mokre, nasiąkaliśmy wodą, ubrania, pościel, materace, mapy, żywność. Ciężko pracujący drewniany kadłub brał sporo wody, tak że wachtowy co godzinę, pompką „szyprówką” zlokalizowaną w kokpicie, musiał usunąć kilkadziesiąt litrów wody z jachtu. Sztorm który rozwinął się nad nami był klasycznym sztormem niżowym, ciężkim, ponurym i deszczowym, znęcał się nad nami przez kilka kolejnych dni. Wiatr powoli zmieniał kierunek przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, początkowo korzystny, stopniowo odkręcał, tak że musieliśmy coraz bardziej wybierać żagle ostrząc do wiatru. Gdy do Wysp Owczych które miały nam dać schronie nie pozostawało więcej niż trzydzieści mil stało się jasne, że czeka nas walka o to aby w ogóle je osiągnąć. Wyznaczamy na mapie kolejne porty schronienia, aby po kilku godzinach stwierdzić, że są nie do osiągnięcia. Idziemy tak ostro, jak tylko się da. Kapitan jest coraz bardziej zmartwiony, jeśli nie znajdziemy schronienia na wyspach to wiatr nas wydmucha z tego akwenu i możemy oprzeć się dopiero na Jan Mayen. Ta perspektywa wyraźnie nam nie odpowiadała, byliśmy zbyt wymęczeni obecnym sztormem, mokrzy i ze zniszczonymi zapasami żywności. Włączamy silnik i podpierając się nim wchodzimy w ostatnie z możliwych miejsc w cieśninę rozdzielającą dwie ostatnie duże wyspy archipelagu, ogromna ulga. Nasza sytuacja uległa zmianie teraz bezpieczni kombinujemy jak cieśniną przedostać się na południową stronę wysp, aby tam przeczekać sztorm i mieć dobrą pozycję wyjściową do rejsu na Szetlandy. W cieśninie jest w miarę spokojnie tylko nad szczytami otaczających nas gór widać szybko przesuwające się chmury i co jakiś czas dopadają nas silne wiatry spadowe. Jest bardzo wcześnie rano, po drodze mijamy uśpione wioski i zlokalizowane przy nich niewielkie porciki rybackie. Cieśnina trochę meandruje wśród wysokich skał by w kolejnej odsłonie zrobić nam niemiłą niespodziankę. W jej najwęższym miejscu w poprzek cieśniny usypana została kamienna grobla na której budowany jest most łączący obie wyspy. No to mamy klasyczny „kibel” określił kapitan, to znaczy, że nic nam nie zagraża, ale też nie możemy się ruszyć, przed nami grobla, a za nami sztorm i kipiel u wejścia do cieśniny. Z tego stresu biorę się za smażenie zimnego makaronu, którego mamy jeszcze pół gara jedynego dania, które udało nam się ugotować w ostatnim sztormie i powoli wracamy przebytą już trasą. Zapamiętaliśmy po drodze małą zatoczkę w której przy niewielkim pirsie stało przycumowanych kilka starych drewnianych hulków, wyglądały na dawno nieużywane szkunery do połowu waleni lub halibutów. Zaś sama wioska położona była amfiteatralnie na wzgórzach okalających zatoczkę. Domki pomalowane na jasne pastelowe kolory z daleka sprawiały wrażenie jakiejś bliskości i ciepła w tej ponurej, skalno-deszczowej i zamglonej scenerii. Jeśli tylko słońcu udawało się rzucić na nie trochę promieni ożywała wszystkimi kolorami pasteli. Jej mieszkańcy mieli ze swoich okien wgląd na całą zatoczkę, hulki i pirs, wiedzieli kiedy łodzie wypływały na połów i kiedy z niego wracały. Wioska nazywała się Haldórsvik.
Godzinę później cumowaliśmy do jednego ze starych drewnianych szkunerów. Było ich kilka, były drewniane i zachowały piękne linie. Już dawno poschodziła z nich ostatnia farba. Drewno pokładów i burt nosiło na sobie ślady wielu lat ciężkiej pracy i kiedy to były narażone na działanie słońca, wody i ciężkiej pogody. Pokłady ziały pustymi lukami dawnych ładowni, w środku pomiędzy wręgami przelewała się głośno woda, nawet kikuty połamanych masztów nadawały im jakiegoś dostojeństwa i powagi jak rannym i okaleczonym, ale nie pokonanym wojownikom. Było w nich coś dumnego i romantycznego zarazem. To czego czas nie zniszczył, to zapach pakuł, smoły i dawno nie łowionych ryb. Takie oto mieliśmy dostojne sąsiedztwo. Wypełniamy brzuchy smażonym makaronem, wołowina z puszki już nam nie wchodzi do gardła, ogromny przesyt, nie znosimy już nawet jej zapachu. Walimy się w koje, nawet mokre ubrania i zimno nie mogą przemóc potrzeby odpoczynku, śpimy jak zabici. Kilka godzin później, wybieramy się do wioski aby kupić trochę chleba, doskwiera nam jego brak. Nasz chleb mokry i zapleśniały powędrował za burtę. Wiemy, że będziemy uwięzieni tutaj przez następne kilka dni, tak mówią prognozy. Wspinamy się powoli pod górę drogą od portu do wioski. W końcu jesteśmy na jedynej i głównej drodze wioski z dwoma rzędami domów po obu jej stronach rozglądając się za sklepem. Widzę że budzimy pewne zainteresowanie, bo jesteśmy dyskretnie obserwowani zza firan w oknach domów. Sklep okazuje się być w ostatnim domu na końcu wioski, niestety tego czego nam potrzeba nie dostaniemy tutaj. Pani w sklepie tłumaczy nam, że dzisiaj jest piątek i zamówiła tylko tyle chleba ile wioska potrzebuje, wie dokładnie od lat kto ile chleba kupi. Jesteśmy zmartwieni, chyba widać to było po nas bo pani przynosi od siebie z kuchni może pół kilogramowy kawałek mrożonego ciemnego chleba, kupujemy go, kupujemy też trochę suchych ciastek i to wszystko. Wracamy na jacht, aby go jak najszybciej pochłonąć. Wychodzi nam po dużej kromce ze smalcem, czujemy się lepiej. Wieczorem temperatura wyraźnie spada i zrobiło się bardzo zimno. Nad fiordem rozpętało się istne piekło, szkwał za szkwałem, deszcz i skowyt wiatru. Mokre moleskiny które miały nas chronić przed zimnem powoli wysychają na nas, kosztem naszego ciepła. Na wierzchu materiału pojawiają się wykwity solne. Nastroje ponure, wręcz wisielcze, każdy zamyka się w sobie, myślę o domu o tym, że w kraju zaczęło się lato i pewnie jest ciepło, nie rozmawiamy, jesteśmy zbyt zmęczeni zimnem, sztormami i naszą mizerią.
Siedzimy w środku i nasłuchujemy wycia wiatru, w zatoczce utworzyła się niewielka fala, kadłuby szkunerów do których cumujemy ocierają się o siebie wydając piskliwe odgłosy trącego o siebie drewna i trzeszczenie pracujących cum, swoista melodia, wszystko wkoło zaczęło żyć swoim życiem. Raptem przez wycie wichury posłyszeliśmy nawoływania z zewnątrz, ktoś obwoływał Probusa. Kapitan wyszedł w mrok na pokład i po chwili wrócił w towarzystwie starszego pana, przybysz wyglądał na prawdziwego rybackiego szypra, takiego z ryciny, w grubym szetlandzkim swetrze z golfem pod szyją i czapce takiej jaką noszą chyba rybacy na całym świecie. W ręku trzymał plastikową torebkę. Powiedział, że mieszka tutaj w wiosce, jakiś czas rozmawiali z kapitanem o tym o czym zawsze się rozmawia w takich sytuacjach, skąd, dokąd, jak długo w drodze, jakie porty. Na koniec szyper przygarnął plastikową torebkę do siebie i bardzo wolno jakby z namysłem zaczął mówić z czym przyszedł ponieważ wie, że byliśmy dzisiaj w wiosce i chcieliśmy kupić chleb i wie, że go nie dostaliśmy i że przez następne dni też go nie kupimy, bo jest weekend, ale on przeszedł przez wioskę od domu do domu i kto mógł odkroił mu po kromce chleba ze swoich zapasów. To co zebrał właśnie nam przyniósł. On wie, że to nie wystarczy, ale jego żona właśnie smaży naleśniki i kiedy będą gotowe to je nam przyniesie. Zrobiło się cicho wewnątrz jachtu, tylko na zewnątrz wiatr wył znowu w jakimś kolejnym wściekłym szkwale. Miałem gulę w gardle i łzy w oczach, widziałem, że moi koledzy też mieli rzadkie miny, widziałem jak Waldek raz po raz przełyka ślinę, było to coś tak nieoczekiwanego, i tak głęboko poruszającego, na co nie byliśmy przygotowani. Kapitan dziękował, a my z Waldkiem tylko potakiwaliśmy głowami.
Szyper od jakiegoś czasu przypatrywał się naszym ubraniom w pewnym momencie dotknął ręką mojego „moleskinu” w miejscu gdzie były białe plamy od soli, powiedział że nie powinniśmy pozostawać w zasolonej odzieży i kazał kategorycznie zdjąć nam to wszystko i zabrał do prania. Tej nocy zasypialiśmy syci i zadowoleni nawet wściekły wiatr nam nie przeszkadzał tylko pod powiekami pozostał obraz pełnej miski z naleśnikami. Rano dostaliśmy z powrotem wyprane pachnące i jeszcze ciepłe moleskiny, świat znowu nabrał ciepłych kolorów.
Kilka dni później znowu byliśmy na otwartym morzu, tym razem żegluga do Szetlandów była o wiele przyjemniejsza. Lato jakoś się ustaliło, przestało tak ciągle padać i częściej na niebie gościło słońce. I właśnie takiego pogodnego dnia, zdarzyło się coś co mogło tragicznie zakończyć naszą wyprawę. Zdałem w południe wachtę Waldkowi, jacht płynął samosterownie więc nie było wiele do roboty. Zejściówka była otwarta, aby trochę osuszyć i wywietrzyć wnętrze. Leżeliśmy już z kapitanem w kojach rozmawiając gdy dobiegł nas z pokładu podejrzany trzask. Wyskoczyłem na pokład i zobaczyłem zerwany sztormreling i brak Waldka na pokładzie. Momentalnie na pokład wyskoczył kapitan i oto zobaczyliśmy: jakieś 50 metrów za rufą głowę Waldka. Na szybko wykonany manewr „człowiek za burtą” na żaglach nie wyszedł nam ze względu na dużą falę która nakryła nas w momencie podejścia. Kolejny manewr już na silniku był udany i Waldek znalazł się na pokładzie, w ustach trzymał szczoteczkę do zębów. Wypadł za burtę podczas mycia zębów, kiedy pękła mu pod piersiami stalówka sztormrelingu. Dwie godziny w koi, ciepła herbata z rumem pozwoliły Waldkowi wrócić do formy i dokończyć swoją wachtę .
W Lervick przyjęto nas jak starych znajomych. Szyper znajomego kutra rybackiego odwiedził nas z tacą na której stały trzy kieliszki sznapsa, a w torbie miał dla nas trzy duże norweskie flądry. Jeszcze jeden duży skok przez Morze Północne, mijamy Skagen i nadal spokojna żegluga z pełnym wiatrem po Kattegacie. Wczesnym lipcowym rankiem, w drodze do Kopenhagi, weszliśmy na duńską wysepkę Anholt, jacht stanął przy nabrzeżu kapitan zaś poszedł załatwić formalności w miejscowym kapitanacie. Siedziałem na pokładzie, czekając na jego powrót, ubrany jak zwykle tak samo od miesiąca na wachtę mając na sobie górę ubrań. Sweter, kilka koszul, kalesony, moleskin, kalosze i jeszcze Bóg wie co. Raptem zobaczyłem jak w odległości kilku metrów od jachtu, nabrzeżem przechodzi pani w stroju kąpielowym, patrzałem na nią jak na coś nierealnego i nagle poczułem jak powoli robi mi się gorąco, bardzo gorąco, zdałem sobie sprawę, że to już jest przecież połowa lipca i powinno być ciepło. Zacząłem ściągać wszystko w pośpiechu przez głowę i jak się dało zdziwiony, że tak duży stos wilgotnych ciuchów leży u moich stóp.
Jerzy Wąsowicz
__________________________________________ Zamieszczone rysunek i fotografia jachtu pochodzą z książki A. Kaszowski, Zb. Urbanyi, Polskie jachty na oceanach, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1981, str. 256, 288.
___________________________________________________________________________________________________ Jerzy Wąsowicz – ur. 1944 r, Włodzimierz na Wołyniu, absolwent AWF w Gdańsku, żeglarstwo uprawia od roku 1961, kpt. j, trener żeglarski; 10 lat przebudowywał stary, drewniany kuter rybacki na jacht Antica. Wyprawa dookoła świata (1991-97), dookoła Ameryki Płd. (1998-2000), wokół Atlantyku (2003- 2004). Pomysłodawca i współorganizator Zlotu Oldtimerów w Gdańsku, trzykrotny laureat nagród Rejs Roku, Laureat Międzynarodowej Nagrody Conrady, Kolosy, nagrody im. Leonida Teligi. Od 2007 r. posiadacz Listu Morskiego (tytuł honorowego żeglarza i podróżnika Gdańska). Autor książek: Antica, Spełnione marzenia, Prawdziwe wyzwanie.
Wyjście z Cooktown było rutynowe, bez emocji. W nocy, żegluga w passacie nie stanowi problemu. Na wyspie Lizard meldujemy się tuż przed zmierzchem. Nad kotwicowiskiem góruje dość wysoki szczyt, z którego zboczy „ściekają” wąskie pasemka bujnej, zielonej roślinności, kończąc bieg na pokrytym wysokimi trawami wypłaszczeniu. W nich mają baraszkować liczne jaszczury, stąd nazwa wyspy. Przy końcu linii pasa startowego zbudowano stację naukowo-badawczą, jedną z najważniejszych na Wielkiej Rafie. Przy wyspie zanotowano obecność w wodzie, największej na Wielkiej Rafie, opisanej w fachowych czasopismach, tridachny (tridacna – rodzaj małży, przyp. red.). Po zakotwiczeniu jachtu zapadamy w szybki sen.
Od rana eksplorujemy wyspę i jej skarby. Wypoczęci i zrelaksowani, sprawdzamy trzymanie kotwicy i po szybkim śniadaniu udajemy się na brzeg. Korci wyjście na szczyt, ale na razie włóczymy się wzdłuż płaskiego brzegu. Rzeczywiście, pełno tu dużych jaszczurów, które zauważył już James Cook przepływając tędy na swoim Endavour. W rekonesansowych wyprawach na szalupach, wyszukał przejście przez barierę raf, zwane dziś Cook`s Pass. Napisał później w swoich pamiętnikach: „Prawdopodobnie wyspa jest odwiedzana przez tubylców ze stałego lądu”. Ten fakt miała później potwierdzić w tragicznych okolicznościach bohaterka tej wyspy, pani Watson. Zamieszkała na wyspie z mężem i małym dzieckiem, mając do pomocy dwóch Chińczyków. Gdy mąż wraz ze wspólnikiem popłynęli na północ łowić kraby i będące w cenie sea slags (pociski morskie o ponoć nadzwyczajnych własnościach wzmagania potencji u mężczyzn), kobieta została na wyspie.
Sea slag – ratunek dla mężczyzn
Przez miesiąc nic się nie działo, ale któregoś wieczoru jeden ze służących wyszedł z chaty do ogrodu i przepadł bez wieści. Później, znaleziono jego warkocz na stałym lądzie, co sugerowało niechlubną śmierć w kotle. Przez jakiś czas, pozostali przy życiu biali ludzie byli pod ciągłą obserwacją tubylców, którzy w końcu wciągnęli w zasadzkę służącego. Zraniony w dwu miejscach, wierny sługa wrócił do chaty pod obstrzałem z broni palnej, prowadzonym przez bohaterską panią Watson. Zdążyli jeszcze wsadzić wrzeszczące dziecko do drewnianego korytka, którym popłynęli w morze niesieni passatem. Cała trójka, bez wyżywienia i wody, utknęła i dokonała żywota na jednej z wysepek rafy, którą nazwano od jej nazwiska (Watson Island). Dzielna kobieta, zdążyła jeszcze przed śmiercią opisać na papierowym ruloniku całą tragiczną historię. Rulonik wsadziła do blaszanej tubki. Ciała całej trójki wraz z pamiętnikiem pani Watson odnaleziono w trzy miesiące później. Przez lata, motywy ataku Aborygenów na bezbronnych ludzi były nieznane, ale w 1973 roku zagadka wyjaśniła się: kilku filmowców-dokumentalistów, odkryło na szczycie dotychczas niezauważone stanowisko kultu religijnego tubylców ze stałego lądu. Odkrywczy fakt potwierdziło Narodowe Muzeum. W takich miejscach kobiety, tym bardziej białe, nie miały prawa przebywać. Los pani Watson był z góry przesądzony. Do dziś stoi w Cooktown pomnik ku czci bohaterskiej, 21-letniej pani Watson, a w miejscowym muzeum można oglądnąć blaszane korytko, w którym bohaterowie opowieści dryfowali po morzu.
Lizard Is. – święta wyspa tubylców
Dziś powróciliśmy do makaronu z „wonderful makerel”. Danie jak danie, tylko trzeba je dłużej obsmażać. Za to ma tę zaletę, że można pod koniec smażenia wrzucić prawie wszystko, co i tak nie jest w stanie zepsuć smaku potrawy. Najlepiej pasuje tu czosnek i cebula. Dżemu nie odważyłem się użyć, a mamy go jeszcze sporo. Pomyśleć, że dwa dni temu na łódce znajomych Ludka chrupaliśmy ciasteczka, popijając prawdziwą kawą…
W radio podano wiadomość o tajemniczym zaginięciu katamarana w północnej części półwyspu Cape York. Tam płyną już tylko ci, którzy nie wracają do Australii. Ponieważ grasują w tych okolicach narkotykowi przemytnicy, a nawet współcześni korsarze, przy spotkaniu na morzu z innymi jednostkami lepiej jest strzelać w powietrze, czym się da i ma na pokładzie. Ludek ma niezły arsenał pod pokładem, co nastraja bojowo, ale lepiej nie sprawdzać jego cech użytecznych. Do Cape York jest już coraz bliżej, passat staje się bardziej zdecydowany i już nie bardzo jest gdzie wchodzić do portów.
Nazajutrz wyruszam na całodzienną wyprawę z przyborami toaletowymi i aparatem fotograficznym. Na wyspie są dwa małe strumyki ze słodką wodą. Pierwszy z nich, w naszej Watson`s Bay, okazał się być pół-słonym. W wodzie po uszy przeszedłem wzdłuż jego koryta, ale w górnym biegu miał tak mętną wodę, że nie odważyłem się z niego pić. Drugiego strumyka nie znalazłem. W gorączce słońca zmuszony zostałem do zdjęcia ciuchów, ale prze- szedłem odważnie cały porośnięty trawami płaskowyż. Trawy były ostre, więc moje „podwozie” nabrało trochę kolorków. Kryjące się wśród traw węże uciekały przede mną w popłochu. Powoli zaczął mi występować na czole pot. Spod nóg wyskakiwały ogromne jaszczury i chyba mniej bały się mnie, niż ja ich. Może to była atrakcja warta zrobienia zdjęć, ale spotkanie z najstarszymi mieszkańcami wyspy nie należało w tym dniu do moich ulubionych przeżyć. James Cook musiał mieć podobne doświadczenia, choć kapitanowi Watsonowi jaszczury prawdopodobnie nie przeszkadzały. Po pokonaniu gęstwiny ostrych traw wydrapałem się na pas startowy lotniska, skąd w stałej asyście ciekawskich gadów udałem się na południowy brzeg wyspy, gdzie znalazłem śliczną zatoczkę z palmami kokosowymi. Pić chciało się mocno, więc potłukłem kilka młodych owoców. Miały mdły sok w środku. Na plaży znalazłem kilka pięknych muszli, które pasowały do mojej sporej już, kolekcji. Ludek niechętnie kibicował moim kolekcjonerskim zapędom twierdząc, że lepiej pamiętać wygląd muszli, niż je czyścić. Po takich zabiegach, wydostawał się najczęściej smród z nawet najdokładniej oczyszczonych muszli i musiałem je chować przed wzrokiem i nosem Ludka. Kapitan równie niechętnie odnosił się do traktowania jego ukochanego jachtu, jako statywu do robienia zdjęć. Otaczający go świat postrzegał, jako niekończącą się opowieść, a załoganci, jako egzotyczne obrazki warte uwiecznienia. Mając piękne i czyste egzemplarze znalezionych muszli „Mitra Mitra”, postanowiłem obejść całą wyspę dookoła. Wyspa Lizard o powierzchni tylko dziesięć tysięcy metrów kwadratowych, dała mi się wieczorem mocno we znaki, bo po drodze musiałem pokonać skalną zatoczkę, a po niej gęste krzewy, wśród których natknąłem się na świeże ślady małych stóp. Zastanawiałem się, skąd to-to przyszło i dokąd poszło. Pomyślałem o losie pani Watson. Gdyby ślady pozostawiła kobieta, to może warto by było ginąć! Zagadki nie rozwiązałem, a dalsza część wyprawy nie obfitowała w ciekawostki. Północny brzeg wyspy osiągnąłem po trzech godzinach przebijania się przez ostry busz. Robiło się późno. Zdeterminowany pragnieniem i głodem, wdrapałem się na przełaj na szczyt wyspy, gdzie wyszedłem na kopczykowany szlak wiodący w dół do naszej zatoczki. Gdy zbiegłem na dół, było już ciemno. Pozostało mi płynąć na jacht wpław, bo Ludek i tak nie usłyszałby wołania. Powalczyłem w zatoczce z dość silnym, wstecznym prądem i sam nie wiem, czy bardziej bałem się jego siły, czy też obecności rekinów. Przy łódce trzeba było długo stukać w kadłub, zanim ukazała się jego postać. Natychmiast spiłem kilka szklanek wody z sokiem. Zasnąłem nim zdążyłem sobie przygotować coś do jedzenia. Ten dzień wyczerpał limit przygód na pewien czas. Po przygodzie pozostał mi czerwony ślad opalenizny na półdupkach, chrypka od wywoływania Ludka oraz krwawe ślady na całym ciele. Rozbierałem się na słońcu, bo tak miało być wygodniej. Nie było.
Kilka następnych dni spędziliśmy na podpatrywaniu żywej rafy. Odnaleźliśmy opisywaną Tridachnę-olbrzyma, nad którą kilkakrotnie przepływaliśmy na bezdechu myśląc o tych poławiaczach pereł, którzy stracili kończyny przy nieostrożnym kontakcie z bestią. Cały podwodny świat urzekał nas nieustannie, każdego dnia. Nie było nawet czasu robić jedzenia. Świat podwodny był tak przeźroczysty i kolorowy, że najpiękniejsza tęcza na niebie musiałaby wyglądać na ubogą. Wyobrażałem sobie, że kiedyś w przyszłości, gdy będę chciał powrócić do tych widoków, nie znajdę sposobu, by odtworzyć wiernie to, co ukazywało się wtedy naszym zmysłom. Jak będę miał dzieci w przyszłości, opowiem im taką bajkę!
Oczywiście, są to cuda przyrody, ale trzeba pamiętać o zasadach: niczego, co ma czerwony lub czarny kolor albo niesamowity kształt, nie wolno dotykać. Są to pułapki, które różne gatunki zwierząt zastawiają na nieostrożnych rywali i przeciwników. Piękno sąsiaduje tu ze grozą. Szkoda, że nie mamy sprzętu do robienia zdjęć pod wodą. Czy kiedykolwiek będę umiał w przyszłości odtworzyć przeżyte emocje? A co ja tu w ogóle robię?!
Na koniec pobytu przy Lizard Island, udało mi się przekupić Ludka naleśnikami w zamian za pozostanie w tym miejscu jeszcze przez kilka dni. Dobrze się stało, bo przy bezchmurnym niebie szkwaliło dziś do 7-8°B. Kotwica trzyma dzielnie, ale wracamy do wacht kotwicznych. Prócz nurkowania, czytam teorię szachów z książki Tajemnice 64 pól. Zadanie przypomina naukę języka angielskiego. Skutki są opłakane: dostaję od Ludka rzadkie ostatnio baty, co przynajmniej kapitana wprawia w lepszy nastrój. Sam z siebie wynosi teraz po każdej wygranej partii herbatę z rumem. Przy silnym w tych dniach wietrze, trzeba po wyjściu z wody trochę pobiegać, aby nie zmarznąć.
Któregoś dnia odwiedza nas młode małżeństwo, które wpłynęło do zatoczki małym trimaranem Raili II. Przy herbacie i naleśnikach z dżemem, nawiązujemy miły kontakt. Wieczorem zaglądamy na Raili II z rewizytą. Jest to najstarszy trimaran Australii, zbudowany przez pewnego Duńczyka jeszcze w 1964 roku w Townsville.
Najstarszy trimaran Australii, Raili II
Obecni właściciele jednostki pływają na niej od czterech lat. Przy musującym winie, przyjemnie oprzeć wzrok na niebieskookiej Sue. Długie włosy spięła w warkocze, a jej uśmiech był czarujący. Na wszelki wypadek sprawdzała co jakiś czas, czy się ślinimy. Hmm, przy tak przystojnym mężu jak Paul, można tylko pomarzyć i pić bez końca.
Koniec musiał jednak nadejść i nie najlepiej go pamiętam. Ludek trzymał fason do końca. Nocą chodziły silne szkwały, toteż przenieśliśmy odejście na poranek. Już w lepszej formie zerwaliśmy kotwicę i na samej genui pognaliśmy z szybkością 6 knotów. Wczesnym popołudniem stajemy przy obumarłej rafie koło wyspy Howick i rzucamy kotwicę. Trzyma nieźle, ale trzeba będzie dozorować. Ludek złapał na radio Jeffa, a ja złapałem się za szycie przecierającej się wciąż genuy. Rano uciekamy w kierunku Cape Melville, za którym, według przewodnika Lucasa, ma być dobre kotwicowisko, ale trawiaste. Będzie trzeba użyć naszej 60-kilogramowej „admirałki”, co wymaga trochę wysiłku i ostrożności. Według mapy, za cyplem leży zatopiony wrak statku. Idąc dookoła przeszkody, trzeba kluczyć między sterczącymi z wody skałkami, co przy stale rosnącym wietrze robi się nieprzyjemne. Między skałkami a wrakiem przechodzimy prawie na bezdechu. Gdy ochłonęliśmy z emocji, przy próbie postawienia bezana, zaczęło szkwaliście dmuchać ze wszystkich kierunków. Położyło nas mocno na burtę i zaczął się dziki taniec Marii. Wiatromierz pokazuje 45 knotów, czyli 9°B! Szybko stawiamy sztormowego foka, ale to nie zmienia naszej sytuacji. Dobrze, że płyniemy wzdłuż brzegu na płytkiej wodzie, bo dalej w głąb morza widać niezłe grzywacze. Skąd ta nagła zmiana przy bezchmurnym niebie?! Barometr leci na łeb i szyję. W ciągu godziny spadł o 6 milibarów. Na pełnych obrotach silnika i dzielnym foku, piłujemy niezbyt skutecznie w kierunku brzegu. Z lądu wieje jakiś dziwny spadowy wiatr, tworząc spienioną tarkę na wodzie. Daleko na zawietrznej, ciągną się po niebie wąskie pasemka cirrusówo kształcie ogromnej pajęczyny. Porozumiewamy się z Ludkiem krzykiem, bo nic nie widać i nie słychać. Co uda się podejść do brzegu, to wiatr spycha nas w morze. Trochę to beznadziejna taktyka, więc decydujemy się na kurs w linii wiatru i rzucenie „Danfortha” z dziobu. Zasugerowani przewodnikiem, jesteśmy prawie pewni, że dryfujemy, szurając kotwicą po trawie. W zasadzie nie ma gdzie uciekać, bo rafa zalega ciasno przy lądzie i trudno wierzyć, że trafiło by się fuksem w jakieś jej wąskie przejście. Decyduję się na skok z liną asekuracyjną do wody, by sprawdzić kotwicę. I tu miła niespodzianka: dno jest muliste i ani śladu trawy! „Danforth” siedzi w mule aż po ucho na trzonie. Stoimy. Na wsiakij słuczaj, rzucamy po jakimś czasie „admirałkę”. W czasie nawałnicy przegapiliśmy prognozę pogody.
Namiary na brzeg wskazują, że nie dryfujemy. Obok nas, inny jacht walczył beznadziejnie o utrzymanie się na płytkiej wodzie, ale odrzuciło go dalej, w morze. Przez chwilę, barometr zatrzymał się na 1005 hPa, z niedawnego 1020 hPa. Wiatr zaczął siadać, ale co jakiś czas zrywał się z powrotem do ataku. Po pół godzinie barometr ruszył w górę, ale coś jakby za szybko. Nagle zrobiło się cicho i morze zaczęło się wygładzać. Znikła tarka i dostaliśmy okazję na rozglądnięcie się w sytuacji. Kotwiczymy w Bathurst Bay, naprzeciw olbrzymiego rumowiska skalnego, jak gdyby nagarniętego od strony lądu przez gigantyczny spychacz na jedną wielką kupę. Wygląda to „zimno”, ale widok jest fascynujący. Przy samym brzegu rosną rzadko porozrzucane liściaste drzewa, pomiędzy którymi pasą się dzikie konie, krowy i owce. O mamo, ile tam łazi ton mięsa… Szybko nadchodzi noc, a z nią cisza na morzu i lądzie. Dziś nie jemy, tylko żremy. Zrobiłem makaron z grzybami. Przy partii szachów, z wypchanymi brzuchami wspominamy niedawną walkę z krótkim, ale gwałtownym sztormem. Zaliczyliśmy porywy wiatru do 62 knotów! Ludek nie pamiętał takiej wichury od lat. Wygląda na to, że najgorsze przeszło i już nie wróci. Podobno bywa tak przy przejściu z jednego układu wyżowego w drugi, gdy tworzy się lokalna depresja ciśnieniowa. W wiadomościach radiowych podano informacje o zanotowanych w naszym rejonie zaginięciach jachtów. Jeśli jakieś jachty płynęły po głębszych wodach, to szanse na przetrwanie nawałnicy miały małe.
Rano sprawdziłem kotwicę i bączkiem popłynąłem w stronę brzegu, by zaopatrzyć się w słodką wodę, do której zamierzałem się dokopać. Silny prąd zatokowy, wyrzucił na brzeg duże ilości muszli. Niektóre były wyjątkowo śliczne i z pewnością wartościowe. Wody nie znalazłem, a do dzikich koni nie odważyłem się podejść. Piasek na plaży był tak rozgrzany, że iść można było tylko w wodzie. Z nową porcją muszli wsiadam do bączka i za chwilę rozpoczyna się wczorajszy horror. Maria stoi na kotwicy gdzieś przede mną, ale wśród wodnej piany tracę ją z oczu. Szybko odmawiam „Zdrowaśki” i wiosłuję przed siebie. Oby tylko Ludek nie zamknął się pod pokładem! W pewnej chwili pęka mi jedno z wioseł i nie pozostaje nic innego, jak liczyć na szczęście. Wprawdzie nie jest tu głęboko, ale wystarczy, by po wywrotce utonąć bez śladu. Szybko ustawiam drugie wiosło w roli steru. Płynę dość prędko, ale Marii wciąż ani śladu. Gdy łeb zaczął mi w środku fiksować, nagle postawiło mnie bokiem na jakiejś przeszkodzie. Kapnąłem się, że może to być łańcuch kotwiczny i rzeczywiście, na jego końcu zamajaczyła mi sylwetka jachtu. Szybko chwyciłem za linę i już jej nie puściłem. Ledwo utrzymałem nogami Stynkę, co okupiłem starciem skóry na całej powierzchni uda. Bólu w ogóle nie czułem, ale za to darłem się, co sił w gardle. Odpowiedzi nie było, bo nie było Ludka. Ręce miałem również podrapane, ale ze strachu przybyło mi sił. Wciąż krzyczałem, wspomagając krzyk przekleństwami. Po kilku minutach wiatr nagle ucichł i zrobiło się cicho. Nad głową usłyszałem zdziwiony głos kapitana: „ Oooo, jesteś już ?”. – Jestem, k…a – odrzekłem gorzko i pozwoliłem się wyciągnąć jak worek na pokład.
Nie pamiętam, kiedy doszedłem do siebie. Zapadłem w głęboki sen, z którego Ludek wybudził mnie dopiero wieczorem. Nic nie wspomniałem o okropnej przygodzie, a on nie wypytywał o szczegóły. Chyba zdał sobie sprawę z sytuacji, bo na stole czekał wykwintny obiad z „luksusowych” zapasów. Prognoza pogody na następny dzień przewiduje wiatr 10-15 knotów, a wieje 30 knotów. Nic niezwykłego, taki sobie zbieg okoliczności. Wiatr stopniowo zelżał, za to niebo przykryły chmury w odcieniach fioletu, różu i granatu. Do południa szyłem żagle, a potem usmażyłem trzy gary naleśników. Genua starzeje się nieodwołalnie i szyta jest prawie codziennie. Przy usypiającym gwiździe osprzętu, porządkuję wieczorem kolekcję muszli. Zaczął się weekend i w radio królują sprawozdania z gonitw konnych oraz transmisje z meczów rugby. Komunikat pogodowy raczej ogólnikowy, brak ostrzeżeń przed silnym wiatrem. Nie dowierzamy. Wiatr trzyma nas w szachu już piąty dzień. Nie umiemy sobie znaleźć miejsca na jachcie. Odsypiam zaległości, a Ludek szuka nowych kontaktów w eterze. W końcu niebo przyjęło typowy wygląd dla passatu. Weekend skończył się, a z nim niepogoda. W niedzielę wieczorem siadam na rozstresowanie do bączka i płynę w stronę brzegu. Po paru uderzeniach wioseł, kolejny raz zrywa się niespodziewanie wiatr 7-8°B. Szybko wracam, traktując sytuację jako ostrzeżenie z Niebios. Koniec eksperymentów!
W poniedziałek, odchodzimy z zatoki na silniku. Po chwili silnik zaczyna mocno kopcić, ale chłodzenie działa. Za jakiś czas kopcenie silnika ustaje, ale coś tam mogło się w układzie chłodzenia lub wydechowym, zapchać. Trzeba będzie przeczyścić oba układy. Powraca do nas kochany passat z wiatrem 5°B. Przy wyspie Hannah meldujemy się tuż przed zmrokiem. Wyspa jest piaskowym cayem, obrośniętym mangrowcami i otoczonym wąskim pasem przybrzeżnej rafy. Na małej plaży stoi niedozorowana latarnia. Na mangrowcach odbywa się wieczorny koncert w wykonaniu biało-czarnych „gołębi Cieśniny Torresa” (Torres Strait Pigeons).
Są to jedne z najrzadszych ptaków, żyjących tylko na paru wyspach cieśniny. Tubylcy podpływają często z lądu pod wyspy i za pomocą długich kijów strącają gołębie z drzew. Ponoć są bardzo smaczne, ale pod ochroną. Tubylcy tego nie rozumieją, jeszcze są na pół-dzicy. W dzień gołębie lecą żerować na ląd, a wieczorem wracają długim pochodem na wyspy, by o zmroku oraz o świcie prezentować cudowne koncerty. Właściwie jest to niekończący się wrzask, przy którym nie sposób zasnąć. Nie spaliśmy pierwszej nocy, tylko słuchaliśmy w zachwycie. Odespaliśmy w dzień. Zdążyłem jeszcze zwiedzić wyspę, ale była dość ponura. Latarnia była już mocno zardzewiała. Kolacja dziś na słodko: mleko w proszku z brązowym cukrem, z dodatkiem dżemu i stałego zestawu warzyw, czyli czosnek+ czosnek+cebula.
Rankiem ruszamy dalej ku północy. Wleczemy się powolutku i wcale nam się nie spieszy. Powoli kończy się Wielka Rafa, do której przyzwyczailiśmy się jak do rytmu żeglugi. Ciężko będzie się z nią żegnać, ale kiedyś musi to w końcu nastąpić, bo czekają następne etapy rejsu. Chętnie byśmy tu zamieszkali, żyli z dala od ludzi, ale byłoby to zbyt proste. Jachtów i ludzi prawie już nie spotykamy. Do Cape York zostało jakieś 200 Mm. Z pomocą silnika płyniemy na wyspę Morris, której jedyną atrakcją jest samotna palma kokosowa, kaktusy, bambusy, grób jakiegoś nurka i utworzony przez przybój śmietnik z puszkami po coca-coli. Na morzu panuje absolutna cisza i tylko przy odpływie wynurza się z wody kilkukilometrowy ciąg płytko zalegającej rafy. Widok przypomina bardziej pustynię, niż morze. Łazimy po piaskach w poszukiwaniu czegoś niezwykłego, ale poza muszlami, nie ma nic. Trwa zwykły dzień na rafie z polującymi na siebie mieszkańcami akwenu. I tak toczy się w kółko karuzela zdarzeń, dla części gatunków dość okrutna. Oglądnęliśmy fragmenty żywej rafy, ale w porównaniu do tej na Lizard Island, wydawała się być bardzo ubogą. Próbowałem się dziś uczesać, ale operacja pochłonęła kilka minut czasu oraz kilka garści włosów. Jeszcze kilka takich prób i bez trudu będę mógł chować się w piasku.
Na Morris Is. Ślady cywilizacji na Morris Is.
Ostrzygłem dziś Ludka, ale wolałbym nie podawać mu lusterka. Wystarczy, że poczuł się lepiej. Dziś zwierzył mi się, że najchętniej, to by w przyszłości chciał zostać latarnikiem albo … pastuchem! Komunikat pogody mamy na jutro korzystny. Następny etap rejsu kończy się po krótkiej i leniwej żegludze przy dużej i dzikiej wyspie Night. Gołębi Cieśniny Torresa jest tu jeszcze więcej, niż na Hannah Island. Ich wrzask jest na dłuższą metę nie do wytrzymania. Ludek usiadł po szyję w ciepłej wodzie i tak został na całą godzinę. Oby tylko kiedyś w tej pozycji nie zasnął! Próba upolowania przeze mnie kamieniem małego rekina, skończyła się dla niego wyraźną zachętą do nawiązania przyjaźni. Usilnie próbował skosztować palce moich nóg. Widocznie nie jest tak źle z moją higieną osobistą. Na obiad zamiast pieczonych gołębi, Ludek przygotował rybki indonezyjskie z ryżem (tu słyszę podpowiedź: „… i z warzywami!”). Rzeczywiście, warzyw ci u nas pod dostatkiem!
Wieczorem, gołębie chmarami i w grupkach powracają z lądu na wyspę. Za chwilę nie widać już koron drzew, tylko wrzeszczący biały dywan. Nie da się tego słuchać, więc podnosimy kotwicę i w nocnej żegludze pokonujemy dystans do osady Portland Roads. To właśnie w tutejszej zatoczce, Krystyna Chojnowska-Liskiewicz – jak podały lokalne rozgłośnie radiowe – miała parę tygodni wcześniej atak nerek, czy coś takiego. Ewakuowano ją medycznym helikopterem, którego koszta pokrył Polak z Machans Beach, koło Cairns, pan Spychała. Po wielu latach okazało się, że był wujkiem mego przyszłego studenta i kolegi z katowickiej AWF… Jacht naszej żeglarki zabezpieczono na kotwicowisku do jej powrotu.
Portland Roads – blisko Cape York
To wszystko opowiedziała nam pani Nita Pope, mieszkająca w szklanym domu nad zatoką. Parę lat wstecz była z mężem latarnikami na Low Islet. Po przejściu na emeryturę, zbudowali w Portland Roads dom swoich marzeń, w którym mają zamiar dokonać szczęśliwego żywota. Z tarasu domu widać całą zatokę. Piękniej nie można mieszkać!
Już wieczorem po przybyciu na miejsce, odwiedzamy państwa Pope. Są ciastka, posiłek, kawa i wino. Jesteśmy w domu. Opowieści Ludka o pracy w Mongolii i Zambii wyraźnie zainteresowały gospodarzy. Za młodu, sami też włóczyli się po świecie. Pani Nita podarowała mi piękny, ilustrowany atlas muszli i pomogła skatalogować moje zbiory. Z wykształcenia była biologiem i znała się na rzeczy.
Nita Pope zaanektowała Ludka
Samo Portland Roads położone było parę mil w głąb lądu i liczyło kilkuset mieszkańców, głównie Aborygenów i ludzi Cieśniny Torresa. Dziś żyje tam ponad sześciuset stałych mieszkańców, którzy mają do dyspozycji szkołę, szpital z wczesną poradą medyczną, lotnisko i kilka sklepów. Lokalny język, którym w przeszłości posługiwały się różne grupy tutejszej społeczności, stopniowo uległ zapomnieniu i powoli wychodzi z użycia. W ostatniej, przed Cape York mieścinie, na stałe zatrudnionych jest około 30 kontraktowych pracowników: nauczycieli, policjantów, pielęgniarek, sklepikarzy, pracowników administracyjnych, hydraulików, etc.. W tym mini-regionie Lockhart, obowiązuje całkowita prohibicja. Handel i wyszynk alkoholu obłożone są wysokimi karami. Tymczasem, „ życie sobie płynie jak gdyby nigdy nic, w przyrodzie nic nie ginie”. W naszej zatoczce stoi kilka domostw typu otwartego, w których mieszkają głównie emeryci. Jeden z nich zaprosił następnego dnia Ludka na krótką pogawędkę, która zgodnie z definicją trwała bardzo długo, a skończyła się po ciemku. Ludek też już słabo widział, ale był wesoły, jak nigdy. Przed snem zdążył tylko powiedzieć: „ No, ale trunki to mają tu zacne i nieoszukiwane…”.
W ciągu dnia obserwowałem z zachwytem próby upolowania przez Aborygena rekina za pomocą prymitywnego, choć pięknie rzeźbionego oszczepu. Zaprosił mnie do współpracy, ale mu zbytnio nie pomogłem. Sam też nic nie upolował, ale się tym nie przejął. Po drodze wysikał się pod siebie, coś pomamrotał i poszedł dalej do swoich zajęć. Wieczorem, podczas powrotu na Marię, z pokładu dużej łodzi wiosłowej doszły nas krzyki tubylców połączone z dramatyczną gestykulacją. Myśleliśmy, że coś się naszej łódce przydarzyło. Okazało się, że wysiadł im silnik, a nie zabrali z sobą wioseł. Podholowaliśmy ich do brzegu, za co wsunęli nam do rąk jakiś trunek w butelce. Cuchnął normalnie, co było do przewidzenia.
Na kotwicowisku obok nas, stoi duży cementowy jacht z dwiema rodzinami i ósemką dzieci. Maluchy są bardzo żywe i jest ich wszędzie pełno. Zawojowały już pięć chat, okupują wszystkie mangowce i przesiadują u robotników budujących pomost dla małych statków handlowych, które i tak są tu rzadkością. Życie w osadzie płynie leniwie, a wszyscy znają się doskonale. Można by rzec, że jest za nudno. Z tego też powodu, zostałem zaproszony przez jednego z emerytów na kąpiel pod prysznicem i „little drinking”. Odmówiłem grzecznie kąpieli, ale drugiej oferty nie miałem siły lekceważyć. ”Little drinking” nieoczekiwanie zakończyło się jak „big drinking”. Wkrótce dołączyli ciekawscy sąsiedzi, którym musiałem opowiadać o Polsce. Opowiedzieli mi o przygodzie Chojnowskiej, która wczoraj opuściła Darwin, kierując się w stronę Afryki Południowej. Dowiedziałem się, że w Portland Roads pieniądze są potrzebne tylko wtedy, gdy wyjeżdża się na zakupy do Lockhart. Resztę potrzeb załatwia się na miejscu, według zasady: „ja mam to, ty masz tamto”. Do grona biesiadników dołączył wkrótce czerstwy, 60-letni Szwajcar, który od zawsze włóczy się po świecie w poszukiwaniu przygód. Swego czasu, dorobił się majątku w Nowej Gwinei, który lekką ręką roztrwonił przy pomocy swojej partnerki. Pozostawił sobie tylko łódź żaglową, którą rozbił na północ od Portland Roads. Obecnie, marzy o wyruszeniu w ostatnią podróż życia, po prostu przed siebie i już bez kobiety. Zajmuje się łowieniem krokodyli, choć jest inżynierem. Niestety, rozwiał w puch moje wyobrażenia o Nowej Gwinei twierdząc, że to zły i prymitywny kraj. Może tak jest gdy się tam chce żyć, ale ja planuję odwiedzić wyspę tylko w celach turystycznych. Zresztą, to melodia przyszłości i niekoniecznie do zrealizowania. Dla Szwajcara, krajem ze świetlaną przyszłością jest Brazylia. W samą porę doszedł do nas Ludek i zadbał o mój chwiejący się status. Zostałem odwieziony na Marię z zakazem jej opuszczania przed wyspaniem się. Na kolację płyniemy do państwa Pope. Podczas posiłku opowiadają, jak to się stało, że tu właśnie zbudowali dom. Po zakończeniu kontraktu latarników, prowadzili własny sklep w Port Douglas. W czasie jednej z weekendowych wycieczek, przypadkowo zahaczyli o Portland Roads i natychmiast, urzeczeni pięknem okolicy, postanowili się tu wybudować. Mieszkają z dwoma synami. Na ścianach obszernego hallu wiszą oryginalne rekwizyty tubylczej broni myśliwskiej oraz piękne kompozycje muszli. Umówiłem się z panią Pope na następny dzień, aby prowizorycznie skatalogować resztę znalezionych przeze mnie muszli. Ludka to nie rajcowało, więc wymigał się od odwiedzin potrzebą przygotowań do wyjścia z zatoki. Rano usmażyłem wielką ilość placków bez złudzeń, że coś zostanie na drogę. Ludek pałaszuje każdą ich ilość, jeśli tylko pozostają w zasięgu jego wzroku. Skończyłem szyć genuę i skoczyłem na brzeg z praniem. Przy okazji uraczyłem się kąpielą. U pani Pope siedzieliśmy nad książkami dwie godziny, co dobrze świadczyło o mojej „kolekcji”. Niektóre egzemplarze muszli oceniła, jako wartościowe. Po aromatycznej kawie, podziękowałem gospodarzom za opiekę nad nami w czasie naszego pobytu i życzyłem niekończącego się szczęścia. I oni i ja byliśmy wzruszeni tą krótką, epizodyczną przyjaźnią. Pożegnałem się też z innymi poznanymi mieszkańcami osady i za chwilę podnosiliśmy w górę kotwicę. Znowu żal odpływać, ale sezon cyklonów tuż, tuż.
Na niebie pojawiły się brzydkie chmury, wiatr siadł wyraźnie. Płyniemy pod wszystkimi żaglami przez Paluma Passage, otoczonego płytkimi rafami i płyciznami. Wiszę na salingu i pokazuję stamtąd kierunek przeszkód. W przeźroczystej wodzie, są widoczne jak na dłoni. Po przejściu niebezpiecznego nawigacyjnie odcinka, wypływamy na szersze wody i tam natykamy się na konwój okrętów wojennych, wspomaganych helikopterami z powietrza. Salutujemy im, a oni życzliwie odpowiadają. Jedna z mniejszych jednostek podpłynęła do nas bliżej i żołnierze pomachali rękoma. Ich obecność związana jest z aktywnością chińskich i indonezyjskich krewetkowców, które w Morzu Arafura łowią nielegalnie kraby. W tym rejonie często toczą się „wojny krewetkowe”, w wyniku których, australijska Coast Guard często rekwiruje pirackie jednostki, ale nie są one w stanie zapłacić kar. Po jakimś czasie proceder powtarza się i „wojna trwa mać”.
Po dość żmudnej żegludze, stajemy na kotwicy w Margaret Bay. Zatokę otaczają białe wydmy rozdzielone rzeką, w której mogą kąpać się krokodyle różańcowe – największe, współcześnie żyjące gady, a także największe drapieżniki rzek całego świata. Samce ważą często ponad tonę i osiągają długość ciała ponad sześciu metrów. Do tego towarzystwa dołączają rekiny, których spora liczba poluje w zatoce na makrele. Co więcej trzeba, żeby postawić człowieka na „baczność”? Niemal codziennie o tej porze roku, wielkie ławice smacznej makreli z godnym podziwu uporem, oddają się w szczęki swych oprawców.
Do położonej po drugiej stronie półwyspu, Indian Bay, wiedzie wąska perć przez bujny las drzew gumowych. Właśnie tamtędy, rankiem przedzieram się tylko po to, by uciec od monotonii życia na jachcie. Ludkowi też się to należy. W Indian Bay, w czasie II Wojny Światowej zlokalizowana była amerykańska baza wojskowa. Teraz po plaży biegają dzikie świnie i zdziczałe bydło. Palmy kokosowe obwieszone są dojrzałymi owocami, których kilka sztuk zabrałem z sobą, a kilka spałaszowałem na miejscu. Po południu wróciłem do naszej zatoki, odprowadzany przez liczne jaszczury i kilka dzików. W kraju, wkrótce rozpocznie się sezon zimowego szaleństwa, a my tutaj oddajemy się niczym skrępowanemu lenistwu na ostatnim przed Cape York kotwicowisku. Nie tylko my jesteśmy amatorami takiej formy wypoczynku. Obok nas kotwiczy na drewnianym pływadle, Harry: dziennikarz, karykaturzysta, wędkarz, wagabund. Pływa po tych wodach z dwójką pasażerów – kotem i psem, które nie potrafią bez siebie żyć. Kilka dni temu, przy silnym wietrze urwała się Harry`emu dinghy i popłynęła w siną dal. Postanowił zbić z kilku dykt nową, ale słabo mu to szło. Po drugiej stronie naszej łódki kotwiczy Victor. Pływa rybacką motorówką, jest często publikującym w wędkarskich czasopismach dziennikarzem. Wędkarstwo jest jego życiową pasją i poświęca na nią wszystkie zarobione pieniądze.
Harry waży dobrze ponad sto kilo, a Victor dobrze poniżej tej granicy. Razem wyglądają komicznie. Harry jest impulsywny i ma wybuchowy charakter. Jest żartownisiem i nie przegapia żadnej okazji, by się pośmiać – z siebie lub innych. Przed powitalną herbatką u nas, Harry udawał na swojej krypie, że żegna się z kotem i psem. Szlochając, machał do nich ręką, a te podniosły taki rwetes, że musiał wrócić i przeprosić. Potem wyrwał kotu z karku kilka kłaków sierści, które wrzucił każdemu z nas do szklanek z herbatą. Smakowało normalnie. Harry walczył na Kubie, był przez rok dziennikarzem w ZSRR. Ożenił się tam z Rosjanką, ale do szczęścia zabrakło im wspólnego języka. To wystarczyło, by się pożegnać i nie był to dla Harry`ego raj utracony.
Następnego dnia, skoczyliśmy z Harrym na brzeg po ostrygi, które powróciły do naszych łask. W drodze powrotnej podrzuciliśmy Victorowi część łupów. Smażone ostrygi były wspaniałe, ale przydałoby się jeszcze do tego mięso z dzika. Gdy nad zatoką zakłębiło się od rybitw, Harry i Victor wskoczyli na motorówkę i zabrali nas z sobą na Wielkie Polowanie. Celem był tuńczyk, jak u Hemingway`a. Atmosfera łowów też przypominała tę z książki Stary człowiek i morze. Wielki Harry stał na dziobie z rozpostartymi szeroko ramionami i wołał w kierunku morza: „no, chodź! – czekam tu na ciebie”. W wodzie coś tam się kłębiło, ale tuńczyka w tym dniu nie złowiliśmy. Podpłynęliśmy w pogoni za rybą aż pod Sunday Island. Zamiast tuńczyka, Victor wyciągnął z wody barrakudę, którą nam podarował do dania z ostrygami. Do podarunku dołączył jeszcze swoją książkę z dedykacją dla Ludka i puszkę piwa. Więcej nie miał. Harry ze swej strony, dał nam suszoną rybę, którą dostał od Chińczyków. Ci, kroją ryby w paski i moczą je przez całą noc w zaprawie z oleju sojowego z solą, octem i pieprzem. Za dnia suszą zaprawione ryby w słońcu. Obdarowani podarunkami, zapraszamy obu nowych przyjaciół na Marię. Zaserwowałem nieśmiertelne naleśniki z dżemem, aż mi się zrobiło żal Ludka, bo to jego przysmak. Potem była „pickwick tea” z rumem na pokładzie i oglądanie rozgwieżdżonego nieba.
Rano obudziłem się pocięty na całym ciele przez muchy piaskowe – drobne i czarne, latające robactwo, które zaatakowało mnie wczoraj podczas zbierania ostryg. Cena za smaczny posiłek była do zapłacenia. Ludek uniknął kary za spacer po wydmach, bo pewno „Sand flyes” znały go z Afryki. Nocą wybrał się z Harrym na ląd polować na dziki, ale wrócił z pustymi rękoma. Cały następny dzień rozdrapywałem strupki po ukąszeniach małych wampirów i kończyłem zapasy orzechów kokosowych. W południe, Harry z Victorem nałowili krabów, którymi obdarowali nas na dalszą drogę, dodając jeszcze oliwki i buraczki. Więcej z pewnością nie mieli. Odchodząc w nocy z kotwicowiska, wystrzeliliśmy białą racę na „farewell”. O północy jakaś amerykańska stacja radiowa puszcza wiązankę utworów latynoamerykańskich. Trwaj chwilo…
Próba kotwiczenia przy Hannibal Island zakończyła się rezygnacją z powodu rozkołysu i koralowego dna. Stajemy dalej na północ, przy cayu piaskowym na Bushy Island. Dmucha silny wiatr, więc kulimy ogon pod siebie i płyniemy w kierunku Escape River. Przed ujściem rzeki uciekamy głębiej w morze, a mimo to, przy zaznaczonej na mapie izobacie czterech sążni, Maria odbija się niespodziewanie od dna. Co się dzieje?! Szybko włączamy silnik i uciekamy w morze. Sprawdzam kadłub pod wodą, ale nie ma żadnych uszkodzeń. Jedynym wytłumaczeniem, był zjazd po fali w dolinę i odbicie od piaskowego dna. Zjeżyły nam się ze strachu włosy na głowach, bo jak tu ufać wskazaniom mapy?! Swoją drogą, nie są to aktualne mapy, a warunki żeglugi ciągle się tu zmieniają. Kotwiczymy w ujściu rzeki, a zaraz potem przygotowuję kraby ze wszystkim, co się z nimi nie kłóciło. Ludkowi wrócił humor i apetyt. Musiałem dorabiać naleśniki. Dla odstresowania, popłynęliśmy pospacerować po brzegu. Tworzą go czerwone, ścięte klify wyrastające z łat bielusieńkiego piachu. Dookoła rośnie soczysta zieleń i jest dużo zwierzyny. Spod nóg wyskoczył nam krokodyl, a po nim kangur. Wracamy z powrotem drogą przez głębokie błotko. W nocy rozkołys dał się nam we znaki. Sąsiedzi uciekli głębiej w rzekę pod zabudowania japońskiej firmy zajmującej się hodowlą perłopławów. Z wielu takich firm prosperujących tu przed kilkunastu laty, pozostała tylko ta jedna. Po katastrofie morskiej tankowca, rozlana ropa zatruła perłopławy, które przestały produkować perły.
Na śniadanie Ludek podsmażył schowane gdzieś głębiej naleśniki sprzed kilku dni, żeby się nie kleiły do rąk. W ciągu dnia montujemy samoster. Pod wieczór Ludek łapie w eterze radioamatora z Darwin. Niedługo tam będziemy, więc warto mieć jakiś kontakt na miejscu. Płyniemy po wodę na brzeg. Farma pereł nie robi na nas wrażenia. Sterty muszli perłowych i sztucznych pereł, nie stanowią atrakcji turystycznej. Kilka naturalnych pereł niczym nie różni się od tych sztucznie uzyskiwanych, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Japończycy „przerabiają” rocznie 150 tysięcy pereł. Dwa razy w tygodniu przypływa tu statek, który przywozi żywność i perłopławy z Thursday Island. Obok zabudowań urządzono dla małych awionetek prowizoryczny pas startowy. Na fermie pracuje czterdziestu ludzi, a wśród nich, czterech Japończyków. Wody mają tu z własnego ujęcia pod dostatkiem. Produkcja pereł polega na wprowadzeniu do wnętrza perłopława kuleczek macicy perłowej. Do jednego małża można wprowadzić bez ubocznych skutków do 30 kuleczek. Wprowadzenie jądra powyżej średnicy 9 mm jest już groźne dla stworzenia. Takie spreparowane mięczaki, trzyma się w koszach lub klatkach na głębokości wody 4-6 metrów. Przez 3-4 lata pozostawania w wodzie, małże odkładają wokół jądra warstwę 0,8 do 1,2 mm. Po siódmym roku życia, ustaje wydzielanie macicy perłowej. Małża używa się tylko raz. Z całej produkcji, tylko 10% pereł posiada najwyższą wartość. Z tego opisu wynika, że produkcja sztucznych pereł nie jest złotym interesem. Zaopatrujemy się w słodką wodę i zwiedzamy „warsztat produkcyjny”. Nasz przewodnik, spalony słońcem Australijczyk, pracuje tutaj od 17 lat. Twarz ma pooraną spękaniami skóry i licznymi dziurami o charakterze nowotworowym. To skutek ekspozycji ciała na słońcu. Dostaliśmy wszystko, co potrzebne, ale atmosfera miejsca przypominała dawne kolonie trędowatych. W drodze na jacht, stynka nabrała sporo wody wskutek rozkołysu i trzeba się było napracować wiosłami. Trochę większego wysiłku fizycznego przydało się, bo ostatnio brakowało go na jachcie. Mocno głodni, opróżniamy michę ryżu z indonezyjską masą rybną, po czym wchłaniamy duże ilości herbaty, która działa w tych warunkach jak lekarstwo. Na radio dowiedzieliśmy się od pewnego Tahitańczyka, że Puchalski odwiedził wyspy, co sugerowało zmianę jego planów żeglugowych.
Rankiem wyruszamy w ostatni odcinek Wielkiej Rafy, z metą na Cape York – najbardziej na północ wysuniętym cyplu Australii. Pogoda jak na zamówienie, wiatr wymarzony. To wszystko po to, aby spotęgować żal, że coś wyjątkowego kończy się nieuchronnie. Cztery miesiące żeglugi wśród gęstwiny raf i dziewiczych wysp, bajecznie kolorowy podwodny świat, przyjazny najczęściej passat i poznani na szlaku przyjaciele, nie mieszczą się w jednej ciasnej głowie. Trudno będzie w przyszłości, upchać w niej zdarzenia i zachować detale w pamięci. Może kiedyś powrócę do prowadzonych przez cały czas rejsu „suchych” notatek? Będzie to wymagało kilku butelek dobrego wina i odpowiedniego nastroju przypominającego atmosferę wyprawy. Wojtek Jacobson mówił mi w Polsce, że jeśli miałby mi czego zazdrościć, to właśnie Wielkiej Rafy, być może, ostatniego takiego miejsca na naszej planecie. W przejściu Albany Passage, ostrzeliwuję z aparatu fotograficznego najbardziej na północ wysunięty koniec Australii (Last of Australia) oraz wyspy York i Eborac. Odradzano nam tego przejścia, sugerując trasę przez Cieśninę Torresa, ale warto było zaryzykować! Faktem jest, że przy Cape York przebiega granica między zlewiskami Oceanu Indyjskiego i Pacyfiku, co skutkuje zaskakującymi anomaliami. W dwu miejscach odległych o dwie mile, można natknąć się na skrajne parametry pływowe (w jednym niska, a w drugim wysoka woda), różne wartości i kierunki prądów pływowych, etc. Kotwicę rzucamy w rozległej zatoce Frangipani Bay akurat w Dzień Zaduszny. Wracamy pamięcią do Bliskich, którzy odeszli już z tego świata. Dziś wszystko jest na smutno, choć miejsce czarowne. Do morza wrzucam dwuzłotową monetę, by kiedyś po nią wrócić.
Przejście przez Albany Passage
Cape York , last of Australia !
Klify koło Cape York
Po upewnieniu się, że kotwica trzyma dobrze, płyniemy na brzeg. Zbieram muszle, a Ludek podziwia wysokie kopce górujących nad skałami cypla termitier. Po naszej zatoce nie tylko my wędrujemy. Są też stadka dzików, a przy rzeczce na końcu plaży wylegują się krokodyle. To raczej wyklucza możliwość zwiedzenia sąsiedniej zatoki, Punsandbay. W planie na jutro mamy zamiar ustrzelić coś na brzegu, bo zapomnieliśmy jak wygląda mięso, nie licząc ryb. Zachwycamy się urodą zatoki aż do wieczora. Zachód słońca przypominał ten z Pearl Bay, na początku Wielkiej Rafy. W nocy Ludek łapie w eterze Jeffa i nowego radioamatora z Darwin, Neville`a. Nev poinformował Jeffa w symultanicznej rozmowie, że w Darwin prawdopodobnie popadniemy w … alkoholizm. Gorąco nas namawia do odwiedzenia jego przyjaciela w Zatoce Carpentaria, mieszkającego w miejscowości Gove. Ma to być piękne miejsce do zimowania, z ciekawymi ludźmi. Niewykluczona jest tam szansa na pracę w sezonie cyklonów, co mnie by mocno spasowało, bo jakoś, kiedyś, trzeba będzie do kraju wrócić. Ludek oczekuje zmiany załogi, choć chętni na wspólny z nim rejs albo nie mogą dolecieć do Australii, albo też wylatują z Biur Paszportowych z odmowami. To jeszcze melodia przyszłości, choć Ludek ma w kwestii decyzji większy komfort. Jak mawia, każdy człowiek powinien, jeśli chce poczuć się niezależnym kapitanem, mieć własny jacht, by pokonywać własne problemy. I to jest warunek prawdziwej wolności.
Rozmarzony Ludek z żoną-dzieckiem-domem
Od wczesnego ranka kapitan rozkłada mapy i grzebie w locjach. W południe zapada decyzja. Idziemy do Gove! Ze strzelbą płyniemy polować na brzeg. Zwierzaki jakby czuły, co się święci i pochowały się w buszu. Gdy byliśmy bliscy rezygnacji z planów, z tyłu plaży podbiegły do nas ufnie trzy warchlaczki. Żal nam się ich zrobiło i postawiliśmy na wypróbowane dania z ryb, które jakby się pod pokładem mnożyły. Ogarnia nas nostalgia, jemy dania „z ręki”. Gitara w moim ręku brzmi dziś jak bęben. Znów uciekłem z łódki na brzeg. Tym razem, podglądałem kolibry i jakieś barwne ptaki przypominające rajskie ptaki. Nawet tu, na Cape York, widać ślady po samochodach terenowych, a na drzewach wiszą reklamówki biur podróży. Podejrzewam, że jest wielu chętnych na wyprawy akurat w te okolice. Wracając na kotwicowisko, musiałem pokrzyczeć, bo Ludek wszedł pod pokład i tam pewno, trawił ostatnią decyzję. Pod wieczór wyszedł na zewnątrz z herbatą w ręce, a gdy mnie zobaczył, przygotował jeszcze jedną. Zaopatrzyłem się w nowy zapas kokosowych orzechów, do których Ludek nadal nie umie się przekonać. Zdradził, że był czas, gdy je jadł na potęgę i od tamtej pory traktuje jak rośliny ozdobne. Już bez bólu, opuszczamy Wielką Rafę i płyniemy w kierunku zatoki Carpentaria.
Bogdan Zahajkiewicz
Fot. Autora
___________________________________________________________________________________________________Bogdan Zahajkiewicz– ur. 1950 r. wWałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach, później nauczyciel akademicki w Zakładzie Turystyki i Rekreacji; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia); w 1981roku żeglował na „Polce” z Rudą Krautschneiderem; autostopowe i rowerowe podróże po Australii, Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, krajach nadbałtyckich.
Część 3, od Percy Island do Cooktown, 08-10.1977r.
Wieje silny fordewind i jest spory rozkołys. Po chorobie morskiej nie ma jednak śladu, czuję się potrzebny na jachcie. Na samym foku gnamy z prędkością czterech knotów, ale w nocy, przy siadających porywach zamieniamy go na zreperowaną genuę. Dzięki temu, w południe stoimy już przy wyspie Scawfell. Wyspa jest górzysta i gęsto zalesiona, więc piesze wyprawy nie wchodzą w grę. Do tego, po polowaniu noga znów mi spuchła. Orzechy kokosowe na plaży są jeszcze niedojrzałe. Przed obiadem łapiemy na radio radioamatora z Nowej Kaledonii. Jest rówieśnikiem Ludka, a Polskę pamięta tylko z dzieciństwa. Dziś rozmawiał po polsku pierwszy raz od 30 lat! Prowadzi własny warsztat elektryczny, powodzi mu się dobrze i zaprasza nas do siebie. Dobrze jest mieć wybór, ale musimy być konsekwentni.
Z nudów chwyciłem się za porządki w kambuzie i w mesie. Dobrze zrobiłem, bo odwiedzili nas „Swagmany”. Spędzamy mile wspólny wieczór, a ja zaczynam brać udział w dyskusjach.
Są postępy, choć nie takie, jakich bym sobie życzył. Nasi goście muszą wracać do zamkniętej na czas wakacji restauracji w Sydney. Jeszcze popływają z nami w górę Rafy przez kilka dni. My opuszczamy Scawfell jutro i płyniemy na odległą o 35 Mm wyspę Goldsmith, która jest terenem Parku Narodowego. Rano zauważyłem brak moich przyborów toaletowych, które prawdopodobnie zgubiłem na Middle Percy. Szczoteczkę do zębów dostałem od Ludka, bo jemu potrzebna była tylko do celów gospodarczych. Jest okazja zapuścić brodę, ale na efekty trudno będzie liczyć, bo już parę razy próbowałem, ale bez powodzenia.
O świcie stawiamy żagle i przy dobrej „szóstce”, w mig meldujemy się przy Goldsmith Is. Wyspa jest otoczona rafami, zalegającymi przy niskiej wodzie tuż pod jej powierzchnią. Są tam niebezpieczne miejsca zaznaczone w przewodniku. Stajemy na kotwicowisku obok małej wysepki, którą Lucas opisał, jako rafę. To pierwszy błąd w przewodniku, ale nieistotny. Po południu dołączają do nas „Swagmany” i „Piegusy”. Obok jachtu wynurzają się wielkie żółwie. Podobno, w tych rejonach są przysmakiem tubylców, ale Australijczycy wprowadzili ich ochronę. Wyobrażam sobie, co myślą tubylcy, którym biali najeźdźcy wprowadzają przepisy obce ich tradycjom i kulturze. Przecież dwa wieki wcześniej musieli żywić się tym, co upolowali lub złowili w wodzie. To nie oni są zagrożeniem dla ginących gatunków zwierząt. Wygrywa argument siły, a nie siła argumentu. Przeglądamy mapę i wybieramy następny cel, którym jest wyspa Kennedy Sound. Wprawdzie niedaleko nas, na jednej z wysp można zapolować na pół-dzikie świnie, ale dostęp do niej jest nieszczególny. Ostatnio wiatr wciąż wieje z siłą 5-6° B, ale na szczęście z tego samego kierunku. Skok pływowy na tych wodach sięga nawet ośmiu metrów. Trzeba uważać i dobrze czytać tablice pływów.
Po wystawnej kolacji wizyta na Goldsmith Is.
Z przewodnika Lucasa wyczytałem, że struktura obcokrajowców, obejmowała w 1971 roku dwa miliony Anglików, po sto tysięcy Niemców i Holendrów, 93 000 Jugosłowian, 75 000 Greków, 70 000 Włochów i 66 000 Polaków. Większość Polonii, to „stara emigracja”. Nowa jest niemożliwa. Nazajutrz wysyłam Ludka „na chałupy”, a sam zwiedzam różne części wyspy. Obok Goldsmith jest mniejsza wysepka, zagospodarowana przez jakieś biuro turystyczne. Mają tam bungalowy, lądowisko dla helikopterów i spory ośrodek z zapleczem. Nikogo nie zastałem, jeśli nie liczyć olbrzymiego warana wielkiego, który na mój widok uciekał prawie tak szybko, jak ja od niego. Rejon tej grupy wysp tworzy chroniony Park Narodowy. Gdyby Wielka Rafa była bliżej Europy lub Stanów Zjednoczonych, szybko stała by się skansenem. To chyba ostatnie miejsce na ziemi, które skutecznie broni się przed homo sapiens XX wieku. Oby jak najdłużej, bo zamierzam kiedyś tu wrócić.
Rano podnosimy kotwicę i pędzimy na Kennedy Sound z prędkością pięciu knotów. Przed wyspą Shaw mija nas australijski niszczyciel, któremu pięknie salutujemy, lecz on jeszcze piękniej nas zlekceważył. Naprzeciw naszego nowego kotwicowiska pojawiają się szpecące krajobraz zabudowania hotelowe wyspy Lindeman. Jim z Shangri-la sugeruje, by tam podskoczyć, bo to ulubione miejsce australijskich turystek. Jak twierdzi, bywają na wakacjach „chętne” i zwykle są bardzo bogate. Na kotwicowisku stoi luksusowa motorówka Avanis, którą pływa duża rodzinka z Brisbane. Tata (wujek?) jest szefem biura turystyki zagranicznej, a mama przedstawiła się, jako gospodyni domowa. Dwaj chłopcy w wieku szkolnym mają akurat dwutygodniowe wakacje, a córka właścicieli jest sekretarką. Uj, juj, juj, jaka była ładna…Chętnie bym się przesiadł na jakiś czas! Od tych państwa dowiedzieliśmy się, że Andrew Martin był reprezentantem Anglii w pięcioboju nowoczesnym na Igrzyskach Olimpijskich w Londynie, w 1948 roku. To tłumaczyło jego kunszt strzelecki. Niedawno w internecie doszukałem się wyznań żony Andy`ego, którą nagle bez słowa wyjaśnień porzucił w Anglii wraz z dziećmi i wyjechał do Australii, skąd nigdy nie wysłał nawet kartki świątecznej. W Anglii był właścicielem dwu farm. Dla byłej żony, z którą w końcu się rozwiódł, nie było jasne, dlaczego ich nagle porzucił. Podobno chciał, by rodzina dołączyła do niego na wyspę, którą zakupił od poprzednich dzierżawców za 15.000 funtów, co było w tamtych czasach sporą sumą. Dla pozostawionej rodziny pomysł był nierealny, więc związki z nią uległy zatarciu. Najstarszy syn odwiedził Andy`ego w latach dziewięćdziesiątych, ale nie umiał nawiązać z nim kontaktu. Nazwał go nawet „bastard” (łajdak). W początkowych latach pobytu na wyspie, Andy śnił o inwestycjach i sprzedaży wyspy wyimaginowanemu bogatemu Amerykaninowi, ale zakochał się w tym miejscu. Założył ogród, hodowlę zwierząt, produkował sery, a wszystko dla przepływających turystów-żeglarzy – właśnie to, co my z Ludkiem mieliśmy szczęście doświadczyć. Po naszej wizycie, Andy postawił na plaży zadaszoną drewnianą budowlę, w której przepływający żeglarze mogli się przespać, zakupić świeże produkty za dobrowolną opłatą wrzucaną do skrzynki. O ile na początku pobytu na wyspie Andy nie stronił od alkoholu, kobiet i wizyt koleżków z Mackay, o tyle z czasem zawładnęła nim religijność, której towarzyszyła wybuchowość i nieprzewidywalność.
W 1985 roku przyjechała do Andy`ego kuzynka z Anglii, która dostrzegła w byłym podrywaczu kobiet specyficzne cechy choroby psychicznej. Ojciec Andy`ego (generał armii) był przezywany w wojsku określeniem „Mad Martin” (Głupi Martin) i być może choroba miała cechy dziedziczne. Andy zaczął traktować wyspę jak Arkę Noego na morzu win i grzechów. Gdy przeczytał w gazecie historię o Kościele Boga – chociaż do tamtej chwili nie przejmował się zagadnieniami religijnymi – owładnęło jego umysł przekonanie o swej misji. Na początku 90-tych lat zaczął upadać na zdrowiu. W 1989 roku przybyła na wyspę żeglarska rodzina Hicklingów, która wybudowała obok domu Andy`ego swój dom. Dbali o właściciela i infrastrukturę wyspy. Ich synowie uczyli się korespondencyjnie. W tymże roku, Andy opuścił wyspę i wyjechał do Anglii, by zbawić ją przed nieszczęściem. Po śmierci księżny Diany, Andy wierzył, że ona zmartwychwstanie i z synami pojedzie z nim na Middle Percy. Gdy to się nie stało, przestraszył się, że może okazać się fałszywym prorokiem, co wiązało się z karą boską. W grudniu 2000 roku Hicklingowie poznali w Cairns 30-letniego Micka Cottera, wytatuowanego osiłka z „Irokezem” na głowie. Ten Cotter, na początku lat 80-tych mieszkał na Middle Percy kilka miesięcy z Andy`m. Rodzice Cottera opowiedzieli Andy`emu o problemach wychowawczych z synem i ten obiecał pomóc. Tak też się stało. Gdy w 2000 roku Cotter poleciał do Anglii by spotkać się z Andy`m, wywarł na niego presję sprzedaży wyspy dla siebie, w zamian za opiekę. Wrócili do Cairns razem i w kilka dni potem, Andy sprzedał Cotterowi wyspę wartą 300 000 dolarów za… 10 dolców!
Zszokowani Hecklingowie opuścili wyspę po dwunastu latach pobytu, a wprowadzili się na nią koleżkowie Cottera. Zaczął się czarny okres dla wyspy. W 2002 roku Andy poleciał do Anglii, gdzie żył w prymitywnych warunkach. Budził się w nocy z krzykiem, kopał ściany. Gdy wrócił do Australii, był wrakiem człowieka. Cotter rządził wyspą siedem lat. Na brzegu żeglarze zostawiali napisy ostrzegające przed nowym właścicielem. Zwierzęta na wyspie pozdychały, a on sam bywał częściej poza wyspą. Zostawił na niej tzw. „opiekunów”, którzy wypraszali od żeglarzy jedzenie, a nawet okradali ich. Andy przyjechał na wyspę i przez pięć dni obserwował poczynione dewastacje. W 2003 roku zmarł w domu opieki. W 2008 roku sąd orzekł, iż sprzedaż wyspy była wymuszona i nakazał Cotterowi opuścić ją. Ten wywiózł z niej wszystko co mógł, łącznie z plastrami miodu z uli. Potem mieszkał gdzieś w Azji. Wyspę przejęła kuzynka Andy`ego, Radclyffe z mężem Morrisem i odrestaurowała ją krok po kroku. Teraz znów służy żeglarzom, ale rząd uczynił z wyspy Park Narodowy z rezerwatem. Radclyffe i Hicklingowie są z pewnością rozczarowani. Tak zakończyła się smutna historia wyspy-raju, na której spędziliśmy z Ludkiem tak piękne chwile…
W kolejną rocznicę wybuchu II wojny światowej, odwiedzają nas „Avanisy”. Panowie zaglądają w każdy kąt, a panie wolą pić herbatę. Po przyjemnej pogawędce, serwuję moje naleśniki z dżemem. Na szczęście, przystawka smakuje, jednak obiadu nie będzie, bo nie mam koncepcji. Mogłaby być ryba, ale: a/ z czym?, b/z puszki czy z bloku? Przygotowałem jeszcze jedną herbatę i było O.K, a po odjeździe gości zakleiliśmy się „sweet-papką”, czyli zestawem: mleko-cukier-dżem. Ludek wzbogacił swoją rację czosnkiem, po czym stwierdził, że wyszła „całkiem ciekawa mieszanka”. Po południu uciekłem na wyspę, gdzie próbowałem uzupełnić zapasy orzechów kokosowych, ale wisiały za wysoko. Zmieniłem ambitny plan obejścia wyspy na kąpiel w wodzie z małymi rekinkami. Gdy wróciłem na jacht, zastałem uśmiechniętego i ogolonego Ludka. Pogadał przez radio z jakąś żeglarką i to był pewno prawdziwy powód dobrego samopoczucia, które mu nieco popsułem wygrywając w szachy do zera.
Na Kennedy Sound Ludek spalił kobiety…
W drugim dniu pobytu na Kennedy Sound, Tony i Gwen z Jolly Swagmana zaprosili żeglarzy wszystkich jachtów na pożegnalne party. Muszą już wracać do Sydney, ale liczą na ponowne spotkanie gdzieś tam, w świecie. Znalazłem zawieruszoną gdzieś butelkę koniaku i popłynęliśmy na party. Tam rozrabiał już nad miarę „Piegus”, który znów nałowił pełno ryb. Alkohol z zakąskami wjechał na pokład i zrobiło się swojsko. Na początek, na ofiarę wieczoru wytypowali mnie. Ustalili, że podwiozą mnie do jednego z hoteli i zostawią tam na kilka dni z pozytywnie ustosunkowanymi do żeglarstwa paniami, a efekty wizyty Ludek zainwestuje w doposażenie Marii. Potem skupili się na Jimie, a na końcu wzięli w obroty Ludka. Mój kapitan przyjmował delikatne zaczepki konsumując pyszne małże i ślimaki, a na koniec zaproponował następne party na małej Shangri-la. Wieczór był długi i trwał do wczesnych godzin następnego dnia. Pożegnaliśmy kolejną załogę, a za kilka dni do powrotu szykował się Bluebird. My przyjęliśmy kurs na Townsville.
Przed Townsville wyzwaliśmy rodzinkę „Piegusów” do regat, z metą w Nara Inlet. Po paru godzinach straciliśmy ich z oczu, a ściślej – oni nas. Wiało dokładnie w nos, więc daliśmy tyły i wróciliśmy na Lindeman Is. Osłonięci dobrze od wiatru, złapaliśmy się za przeszycie grota i bezana. Weekendowe komunikaty pogody są bardzo skąpe, co nie zachęca do podjęcia ryzyka dłuższych przelotów. Płyniemy w kierunku Cid Harbour w dość ciasnym skupisku wysp okalających dużą Whitsunday Island. Słońce grzeje już bardzo intensywnie. Po ogoleniu hodowanej od wielu dni brody, został na twarzy jaśniejszy placek, który szybko zbrązowiał. Z brody będą nici, bo nie chce rosnąć. Poczekam na następną okazję. Wysłuchaliśmy nowej porcji wiadomości emitowanych przez radio „Wolna Europa”. Przy wstecznym prądzie czterech knotów, dmuchnęło z korzystniejszego kierunku i na komplecie żagli dołączyliśmy pod wieczór do grona dziewięciu jachtów kotwiczących już przy Cid Harbour.
Do Townsville blisko i daleko.
Mój aparat fotograficzny odmówił współpracy, co odesłało go do części zamiennych jachtu. Teraz został mi tylko „Zenit” z obiektywem od „Fieda”. Poważnie obawiam się jakości zrobionych zdjęć! Naleśniki z wątrobianką zakleiły nas skutecznie. Ledwo dotoczyliśmy się do koi, po czym legliśmy snem sprawiedliwych. Wczesnym rankiem uwalniam Ludka od mojej osoby płynąc „Stynką” na brzeg. Wisi tam tablica upamiętniająca przejście tym szlakiem w 1770 roku przez Jamesa Cooka. Do plaży z polem biwakowym doprowadzono wodę, choć jak się wydaje, ostatnim, który z niej korzystał, był sam Cook. Miejsce było nieładnie zanieczyszczone resztkami pożywienia pozostawionymi przez weekendowych turystów. Na szczyt wyspy prowadziła kamienna ścieżka z wielkich skalnych bloków, na której wylegiwały się różnego rodzaju węże. Wyszukałem tęgą laskę, którą tłukłem w skały ostrzegając pełzające potwory. Schodziły z drogi niechętnie i z opóźnieniem, ale dzięki temu, po jakimś czasie osiągnąłem szczyt. Wokół mnie wynurzały się z gęstej zieleni krzewy … malin! Przełknąłem ślinę i rzuciłem się do zbierania witamin. Coś tam w głowie ostrzegało przed pomyłką, ale instynkt zbieracza był silniejszy. Dopiero ostry ból poparzonej liśćmi skóry zmusił mnie do rezygnacji z zaopatrzeniowych planów. Po czasie przypomniałem sobie, że tak właśnie wyglądają owoce „Stinging Tree”, które przy okazji są trujące. Niestety, było za późno. Lekarskim umiejętnościom Ludka nie należało zbytnio ufać, bo na każdą kontuzję stosował lizanie śliną. Jak zwierzęta, preferował „wylizywanie się z ran”. Zbiegłem na brzeg z nasilającym się pieczeniem i rosnącymi bąblami. Czułem się, jakby mnie ktoś owinął watą szklaną i wstrzyknął do krwi paraliżującą truciznę. Gdy wróciłem na łódkę, Ludek postawił poprawną diagnozę ze wskazaniem terapii opisanej wyżej, z dopiskiem: „A nie mówiłem, żeby uważać?!”. Przez kilka dni nie działało i zaliczyłem bezsenne noce. Potem również bolało, ale się przyzwyczaiłem. Turyści z Bowen zostawili mi na pocieszenie 3 butelki piwa, z których dwie wypił Ludek. Promieniał ze szczęścia, że to nie jemu przydarzył się romans z trującym drzewem. Na radio, Jeff zaanonsował siedem nowych listów dla mnie i dwa do Ludka. W czynie społecznym szyję żagle do północy, bo to obniża poziom bólu po „malinach”. Nie mam pretensji do przyrody, bo w te maliny sam dałem się wpuścić.
Przy stałym wietrze 30-35 knotów, uciekamy na samym foku w kierunku Nara Inlet, którą osiągamy w okolicach obiadu. Świetnie chroniona zatoczka otoczona jest wysokimi wzgórzami, które pod wieczór rzucają ponury cień na wodę. Widok jak w przedsionku piekła, a wrażenia jeszcze gorsze. Nastrój grozy rozładowujemy luksusowym obiadem, czyli naleśnikami z dżemem. Przed zachodem słońca uciekłem na trudno dostępny brzeg i po blokach skalnych wdrapałem się na pobliski szczyt. Po drodze omijałem „maliny” szerokim łukiem. Na wydzielające zapach naszej lipy rośliny w ogóle nie reagowałem, a nawet potraktowałem je jak pies drzewo. Po kilku zdjęciach z widokiem na zatokę, szybko zbiegam, bo nie sprawdziłem tablic pływowych. Stynka wisiała już na cumach w powietrzu. Ponieważ jest tu teraz astronomiczna zima, zapisałem w notatkach informację o pierwszym zimowym zdobyciu Hook Peak i to bez użycia tlenu. Poparzenie znika, ale nie do wszystkich bąbli udaje mi się dosięgać językiem. Wieczorem łapiemy w eterze Edwarda Tomaszewskiego i Jeffa. W Townsville czeka na mnie już osiem listów. Ale będzie uczta! Jeff i Jana nie dołączą do nas, bo nie dostaną urlopu. Szkoda, ale pracy trzeba pilnować. W Nara „cicho wszędzie, ciemno wszędzie i nie obaczysz księżyca”. Przespałem bez bólu całą noc. Na to konto, rankiem łapiemy się za naprawę baterii, bo zaczęły cieknąć. W ciągu dnia, po raz pierwszy na Wielkiej Rafie popadał deszcz. Pływamy po rejonie, gdzie takie zjawisko jest rzadkością. Do zatoczki wpłynęły dwa małżeństwa z Nowej Zelandii oraz Jim z Kevinem i jego żoną. Był to wystarczający powód, aby urządzić pożegnalne party dla powracających na południe załóg. Było: wino – kobiety – śpiew, a potem mocniejsze trunki. Zaczęliśmy od nauki nieoficjalnego hymnu Australii, Waltzing Matilda. Poszło nieźle i nawet Ludek się włączył. Sam się sobie z każdym toastem dziwił, a w finale zaczął opowiadać kawał, lecz szybko się z niego wycofał. Potem były piosenki na życzenie, a jeszcze potem – palce i głowa odmówiły mi posłuszeństwa. Czyniący honory gospodarzy, Tony i Gwen, zmusili delikatnie podpite towarzystwo do zwierzeń. Poznajemy wiele ciekawych szczegółów z biografii każdego żeglarza. Gdy do głosu dopuszczono Ludka, swoją opowieść pozwolił sobie przeplatać wieloma zaskakującymi tezami, z którymi nie wszyscy byli skłonni się zgadzać. Dla większości słuchaczy, oceniał rzeczywistość poza obowiązującym powszechnie schematem. Temat rodziny, pracy, dzieci i wakacji, Ludek przerabiał w zastępczym pakiecie na własnym jachcie. Między nim a Marią nie dochodziło do konfliktów czy rozterek, bo to był rodzaj absolutnej miłości opartej na wzajemnej zależności. Każdy z jego załogantów, chcący lub niechcący, naruszał intymność związku kapitana z jachtem, po czym znikał wracając do swojego życia. A Ludek nigdy nie zdradził Marii – jego pierwszej i ostatniej Miłości. To było uczucie, a jednocześnie uzależnienie, na które stać było tylko prawdziwie wolnego człowieka. Wszyscy dyskutanci zastanawiali się tego wieczora, czy potrafiliby w imię nadzwyczajnych choćby przygód, zrezygnować we własnym życiu z uznanych i niepodważalnych wartości.
Rankiem zrobiło się pusto w zatoczce. Wszyscy odpłynęli zostawiając adresy i życzenia szczęśliwego powrotu „do domu”. My byliśmy w domu. A więc, powrót do obowiązków: naprawa baterii, szycie żagli, szachy, korespondencja, przegląd instalacji, posiłek. Na Marii Ludek miał to, o czym marzył – życie bez kłótni i pretensji o byle co i mógł robić wszystko to, co mu się podobało. Ale sam nie chciał i nie lubił żeglować, bo potrzebny mu był jakiś człowiek. Po co? Chyba chciał się swym szczęściem dzielić. Kiedyś zwierzył się, że różne charaktery działają na niego jak prostownik, dzięki któremu wie, jak funkcjonować.
Następnego dnia zachciało nam się na obiad ostryg. Z Ludka błogosławieństwem, wybrałem dwa największe wiadra, porządny młotek i ostry przecinak. Wiedziałem, że kiedyś przyjdzie czas na połykanie świeżych ostryg i małży, bo to przywilej morskich włóczęgów. Miało rozpływać się w gębie, więc poczekałem na niską wodę i ruszyłem do ataku. Ostrygi nie chciały same odskakiwać od skał. Napełnienie obu wiader zabrało mi sporo czasu. Potem zdecydowałem się na posiłek. Po rozchyleniu muszli, ukazało się w środku „Cóś”: miało liczne frędzle, cuchnęło i było przyklejone do skorupy. Trudno. Odgryzłem całe i połknąłem. Fuj…, miało być niebo w gębie, a było cuchnące piekło. Porażka! Postanowiłem sprawdzić moje odczucia na Ludku: dozbierałem ostrygi do pełna i ruszyłem w drogę powrotną. Na widok obfitości w wiadrach, boss cmoknął z zachwytem, bo nawet jemu moje naleśniki zbrzydły. Gdy wszedłem na pokład, Ludek od razu złapał największą sztukę i połknął przykładnie. Mlaskał i żuł, ale nie był zachwycony. Gdy spytałem o repetę, zasugerował koniec posiłku i poprosił o herbatę. Próbował jeszcze tłumaczyć ostrygi, że to nie czas na nie, że trzeba by we wrzątku, a potem polać dużą ilością soku z cytryny, itd. Koniec końców, bez żalu wywaliliśmy do morza całą zdobycz. Piliśmy tego dnia wyjątkowo dużo. Podejrzewam, że brakło nam wiedzy o ostrygach, bo gdy uzbierałem je na północy rafy za miesiąc, po usmażeniu z „wonderful mackerel” rozpływały się w ustach, a w pamięci zapisałem ich boski smak. Sąsiedzi nie mogli odżałować wyrzuconych ostryg i też nie wiedzieli, co sknociliśmy. Stanęło na tym, że mamy na jachcie wybór, bo japońskie rybki wciąż czekały na odkrycie.
Wieczorem skroiliśmy portki załodze Shangri –la w szachy i to do zera. W rewanżu, Kevin (bez żony) obiecał mi wizytę na „Wyspie Rozpusty”. Jednak Ludkowi odkręciły się plany i jeszcze tego samego wieczora podnosimy kotwicę i odpływamy na północ. Żegnamy Nara Inlet w ponurych ciemnościach, ale z żalem. Minęliśmy w ciszy skały z namalowanymi nazwami wizytujących tu jachtów, a potem przyjęliśmy żądany kurs. Nie chciało dmuchać, a każde zdobyte 5 mil okupowaliśmy cofką o 3 mile. Silnik uratował sytuację, a po jakimś czasie zerwał się wiatr w nos. Wdaliśmy się w bezsensowną halsówkę, licząc na odkrętkę wiatru, ale do świtu nic się nie zmieniło. Po śniadaniu (czosnek z miodem i mleko w proszku) pchnęło nas z boku i rozpoczął się wyścig z metą w mieście. Po drodze, spróbowałem zrobić na obiad kluski z wody i mąki na wodzie z przesmażoną „wonderful”. Nie było złe, ale efekt eksperymentu był marny: że kluski były twarde – to jedno, ale bez czosnku nie miały żadnego smaku. Oficjalnie, chwaliliśmy danie łykając „kluski” w całości.
Neptun chyba się na nas pogniewał, bo zerwał się sztormowy wiatr i trzeba było schować się przy wyspie Magnetic Island. Żebyśmy się w Townsville nie nudzili, po drodze rozerwało nam grota. Ponieważ klusek narobiłem pół szafy, trzeba było kontynuować eksperyment. Potłukłem je na drobniejsze kawałki i wrzuciłem na patelnię z pięcioma smażonymi cebulami oraz głową czosnku. Nawet mi to smakowało, a Ludek spytał czy coś jeszcze zostało. Fakt, że najsmaczniejsza była cebulka, ale obiad można było zaliczyć. Nocą wyskakiwaliśmy na zmianę za potrzebą. Było kilka kolejek, a raz Ludek prosił o pośpiech.
Przy Magnetic Island stoi na kotwicy stary, wycieczkowy szkuner Argonaut II, a po plaży spacerują stare panie z parasolami nad głowami. Chodzą tam i z powrotem i nic więcej nie trzeba im do szczęścia. My dla odmiany, zjedlibyśmy coś konkretnego na obiad, wzięli prysznic i poczytali korespondencję. Jutro będzie piątek, a to oznacza, że nic w porcie nie załatwimy. Tak bywa tu w weekendy. Sama wyspa wygląda jak cmentarzysko kamieni o różnych kształtach i formach. Przy plaży widać hoteliki, wypoczywających ludzi. Sielsko i beztrosko, choć w to ostatnie trochę wątpię. Nawet tutaj ludzie mają czym się martwić, bo słońce nie dla wszystkich świeci jasno. Czekamy przy wyspie na martwą wodę aż do obiadu.
Ludek zaskoczył mnie dziś i w ramach rewanżu za wczoraj, przyrządził ryż z suszonymi, a raczej przesuszonymi rybami. Dostał je rok temu w Hobart za darmo, bo nikt nie chciał, a nawet nie mógł ich jeść. Ucieszył się na myśl o tym daniu, bo myślał, że rybki podzielą los pasty do zębów. Wiek ryb nie był znany, a były własnością indonezyjskich studentów, którzy zakupy robili kierując się głównie ceną. Duży karton tego specjału Ludek upchnął najgłębiej w przerobionym na spiżarnię kingstonie (jachtowy kibelek). W skład masy rybnej wchodziły rzeczone ryby, jakieś powykręcane na wszystkie strony stworzenia podobne do glist oraz suszone kraby. Całość dużo lepiej smakowała, niż wyglądała. Zaskoczyłem Ludka jego metodą i po pierwszym talerzu poprosiłem o dokładkę bez rybnej wkładki, ale za to z czosnkiem. Przez chwilę patrzał na mnie podejrzliwie, ale życzenie spełnił. Swoją porcję odłożył „na później”. Po południu, przepływający obok nas trimaran zameldował nam, że czeka na nas korespondencja. Skąd wiedzieli?
Łapię się za przeszycie genuy, bo wygląda już marnie. Czeka mnie parę dni pracy z żaglami. Obok plaży przy naszej wyspie, stoją zaparkowane samochody, chociaż całą wyspę można przejść wzdłuż i wszerz w pół godziny. Cywilizacja wciska się wszędzie i prawdopodobnie nieodwołalnie.
Wejście w gali do ostatniego na północ miasta Rafy.
W piątek możemy wreszcie celować w martwą wodę na wejście do portu. Poszło łatwo, ale przy palach Yacht Clubu było gęsto od jachtów. Stajemy niepewnie przy miejscu ponoć już zajętym. Nie ma kogo spytać gdzie stanąć, a w porcie pusto, jakby wszyscy poumierali. Stajemy w miejscu bezpiecznym, a jutro przeholujemy jacht na wyznaczone miejsce. W kapitanacie portu usłyszeliśmy krótkie: „Monday morning”, co powtórzono przy pytaniu o korespondencję. O wszystkim miał decydować Mr. Stones. Szybko znaleźliśmy public showers i wykąpaliśmy się prawie na wylot. Potem wyskoczyliśmy na spacer po głównej ulicy, która wyglądała niewiele inaczej, niż dwieście lat wcześniej. Po ulicach włóczą się zataczający się tubylcy (Aborygeni), Murzyni, Chińczycy – pełna egzotyka! Z plakatu zerknął na mnie Jose Felicjano, który za 60 dolarów od osoby ma w środę dać koncert gitarowy w muszli koncertowej. Mam w kieszeni niecałe 30 dolarów, więc czeka mnie podsłuchiwanie obok muszli. Ceny w sklepach astronomiczne. Interesujące mnie jabłka kosztują 20 centów za sztukę. Trzeba będzie zaglądnąć do hurtowni.
Wreszcie Townsville, jachty i listy.
W sobotę rano sprawnie przeholowujemy się na nowe miejsce. Mr. Stones zadecyduje, czy to dobre miejsce i czy będzie drogie. Nie zdążyliśmy jeszcze ostygnąć po przeprowadzce, gdy ktoś zapukał w burtę jachtu. Jakieś młode małżeństwo nie umiało sobie odmówić wizyty na Marii. Cmokali i zachwycali się wszystkim, ale na poczęstunek nie odważyliśmy się. Wpisali się do księgi wizyt i zaprosili na swój jacht Hephzibah. Zaraz po ich wyjściu wkroczyli na jacht celnicy. Urzędowym tonem poprosili o dokumenty, zadali kilka pytań i poprosili o wizytę w ich biurze „Monday or Tuesday morning”. Najważniejsze, że nie skierowali nas na kwarantannę. Mary i Lee-Jon zapisali w naszej księdze wizyt: „Jak to miło, że można tu widzieć prawdziwych Polaków i wiedzieć, że nie wszyscy w Polsce umarli. Żeglujcie dalej bezpiecznie i nie spieszcie się z powrotem do kraju!”. Ludek skomentował to stwierdzeniem, że pośpiech jest złym doradcą i będzie się tego trzymał…
Przy kawie na pokładzie Hephzibah dowiadujemy się, że ich cementowy slup idzie na sprzedaż, bo Mary nie lubi kołysania. Za sprzedany jacht mają zamiar wyjechać do Nowej Zelandii, gdzie chcą nabyć farmę i … zbudować nowy jacht! Trochę to niejasne, ale w końcu to tylko plany. Nasi gospodarze chwalą sobie życie w Australii, choć zmieniali pracę wiele razy. Lee grał na gitarze w klubach, był nawet kucharzem w restauracji. Dowiedziałem się, że najtańsze bilety na Jose Feliciano kosztują 7,5 dolarów, a to już leży w moim zasięgu. Uwidim. W drodze powrotnej na Marię, ktoś wywołuje nas z pokładu stalowego kecza. Ludek rozpoznał znajomych Niemców z Sydney: Manfreda i Rosę.
Przyjmujemy ochoczo zaproszenie i odwiedzamy jacht Rosa. Inaczej nie mógł się przecież nazywać! Do rąk dali nam po piwie i kawałku pysznego ciasta upieczonego przez Rosę. Od razu pomyślałem sobie o indonezyjskich rybkach i „wonderful makerel”, ale szybko je strzepnąłem z głowy. Na szybko, opowiedzieli swoją zawiłą historię, która doprowadziła ich na koniec do Australii. Z NRD uciekli przez zasieki w Berlinie. Udało im się uniknąć śmierci.
Potem zdecydowali się na emigrację do Australii. Manfred grał w klubach nocnych, a w dzień budował Rosę. Potem podjął pracę na kolei. Z dwustoma dolarami w kieszeni, dopłynęli do Townsville, gdzie mają zamiar przebudować swój jacht. Dostali tu pracę i stoją już na dwóch nogach. Ich 13-letnia córka uczy się korespondencyjnie, ale najlepiej czuje się na wodzie. Cała rodzinka zamierza za pół roku popłynąć do Afryki Południowej, gdzie można dobrze zarobić. Za jakiś czas, wszedł na pokład Rosy stary niemiecki kapitan Hans Renz.
Miał ponad 80 lat, był Pierwszym Oficerem na Darze Pomorza, gdy ten pływał pod duńską banderą. Potem pełnił funkcję kapitana na jednej ze słynnych pięciu brygantyn, zbudowanych w 1922 roku w Niemczech. Przewozili guano z Chile do Australii. Żaglowce te miały być super-nowoczesne, jak na tamte czasy, jednak drogę z Hamburga do Sydney pokonywały w 124 dni. Starszy brat Hansa był kapitanem z jeszcze dłuższym stażem i bujniejszym przebiegiem służby. Podobno wciąż żył i cieszył się wybornym zdrowiem. Hans opowiadał dowcipnie i ze swadą różne historyjki i dykteryjki żeglarskie, mieszając słowa angielskie z niemieckimi. Opowiedział, m.in, o pewnym lekarzu, którego miał na pokładzie swego czteromasztowego żaglowca Priwall. Ten, układał lekarstwa według nazw chorób przyporządkowując im odpowiednie liczby. Każdego, kto do niego przychodził po poradę, pytał, jaki numer mu dolega. Gdy była to np. 14-tka, stwierdzał, że już nie ma tego numeru na stanie, na co chory proponował zestaw 6 + 8 lub inną kombinację…
Gdy Ludek na koniec wizyty zaproponował zaokrętowanie kapitana na rejs do Cairns lub Cooktown, oczy dziadka zaświeciły się i obiecał, że spróbuje pokonać ostatnią przeszkodę, czyli własną żonę.
Hans Renz – żywa historia.
Zostaliśmy zaproszeni na spotkanie przy piwie z muzyką w wykonaniu Manfreda. Rano mieliśmy ich wszystkich wizytować na Marii. Wyskoczyliśmy przed snem do publicznej łaźni na jeszcze jedną kąpiel w słodkiej wodzie. Trwała pełne dwie godziny. Następnego dnia pod wieczór, zachodzimy na Rosę. Manfred wyciągnął cytrę, na której grał walce, tanga i przedwojenne kawałki (np. Lilli Marleen). To był prawdziwy koncert. Strasznie się rozmarzyłem, Ludek też był pod wrażeniem.
W poniedziałek Ludek wyszedł załatwiać formalności, a ja przygotowałem lepszą wersję obiadu, chociaż z tych samych składników. Po powrocie kapitana, dodałem kupionej kapusty, skrawków szynki (za jednego dolara kilogram!) i świeżej mąki. Jabłka też kapitan kupił, ale nie wrzuciłem do gara, bo to by była prowokacja… Pan STONES okazał się być panem Stonesem i nie musimy się przenosić. Listy gdzieś tam utknęły, ale nazajutrz mają już być w naszych rękach. Pozostajemy głównymi okupantami łaźni publicznej.
Nazajutrz Ludek chwycił się za przegląd silnika, a ja udałem się do kapitanatu po należne listy, a potem na zwiedzanie miasta. Zaplanowałem metodą małych kroczków, że siądę sobie gdzieś w parku z tanim lodem w ręce i powoli będę trawił plotki z Polski. Plany planami, a listów nadal nie było! Podobno pan, który wiózł te listy do portu, dostał ataku nerek (?!) i to zamknęło sprawę na teraz. Ze złości wlazłem pod zimny prysznic i pokrzyczałem sobie na siebie i na Australię. Potem poszedłem do starej części miasta z jeszcze starszym dworcem kolejowym, który wybudowano w 1912 roku. Rozkład jazdy obejmuje linie do Cairns, Mount Isa, Bowen i kilku małych miejscowości. Na torach stoi śliczna ciuchcia retro z fikuśnymi wagonikami w XIX-wiecznym stylu. Trochę zmęczony, siadam na krawężniku przy mocno zapuszczonym cmentarzu. Prawie natychmiast wynurzył się z bocznej uliczki radiowóz z policjantami. Spytali „skąd” i „dlaczego”, a potem przeprowadzili krótki test na narkotyki. Musiałem wyglądać na zbyt nieobecnego, jak na australijską normę. Na wszelki wypadek, dałem do sprawdzenia torbę z nieaktualną legitymacją studencką. To wystarczyło i zaraz usłyszałem przeprosiny, choć nie musieli tego robić, bo to ich praca. Powiedziałem, że to ich obowiązek, tak samo, jak mój siedzieć na krawężniku i uczyć się języka angielskiego. Pokiwali twierdząco głowami i szybko odjechali. Pomyślałem, że policjant, to ostatni zawód moich marzeń. Za chwilę wrócili i spytali, czy potrzebuję podwózki do centrum. Po chwili zaprosili mnie na piwko do baru. Sami, pili colę. Zaproszenie dostałem wyłącznie przez fakt, że nie widzieli jeszcze w Townsville polskiego turysty siedzącego na krawężniku ulicy przy cmentarzu… Pogadaliśmy o Polsce i Australii. Z rozmowy wyczułem, że wolą mieszkać tutaj. A poza tym: czy ja wyglądam na narkomana?! W drodze powrotnej wziąłem kolejny zimny prysznic i wróciłem na łódkę. Ludek skończył przegląd, a makaron skisł bezpowrotnie, co oznacza, że dziś znów będą naleśniki. W środę wyrwałem z rąk urzędasów listy, choć dwa razy odwiedziłem kapitanat i dwa razy Pana Stonesa. Wieczorem, przy lampie naftowej z naleśnikami w ręce i gorącą herbatą, zaczęliśmy połykać treść korespondencji z kraju. Paczka z uczelni poinformowała mnie szczegółowo na 26 stronach (!) o swoich wakacyjnych przygodach. Czytanie było ucztą i trochę zrobiło mi się żal, że robili to wszystko beze mnie. Podejrzewałem jednak, że oni woleliby być na moim miejscu. Cały następny dzień przesiedziałem na Marii trawiąc ponownie treść listów. Ludek poszedł „na chałupy” i na miasto, skąd przywlókł dużo taniej wątroby, którą natychmiast przerobiłem na niby-rosół, niby-drugie danie, które z kolei – szybko znikło. Manfred i Rosa naturalizowali się na Australijczyków, co podnosi ich społeczny i prawny status. Zasłużyli na to swoim życiem i tym, co przeżyli w drodze do tutejszego raju.
W nocy nie szło zasnąć, bo pękł filtr zbiornika ropy i ta do rana spływała do zęzy. Trzy godziny gruntownego klaru należało się Marii, choć 13 dolarów spłynęło bezpowrotnie. Po porządkach przyszła kolej na zakupy i uzupełnienie paliwa. W tym dniu zdążyliśmy jeszcze uzupełnić i wysłać do Polski korespondencję. Mamy świeżą mąkę, która smakuje jak mąka i dwa kilo dość marnych jabłek. Po kąpieli wpadamy na Rosę na zwyczajowe plotki. Australia wciąż debatuje na temat rekonstrukcji Darwin po cyklonie „Tracy” w 1974 roku. Na określenie siły wiatru zabrakło w tamtym dniu skali. Mogło dmuchać nawet do 300 km/h! Właśnie tam chcemy dopłynąć… Darwin liczy sobie obecnie 40 000 mieszkańców i jest stolicą Terytorium Północnego. Od Johna Mattesitch`a dostaliśmy kontakt na szefa „Darwin Reconstruction”, co może okazać się sporą korzyścią na sezon cyklonów w tym mieście. Jeśli do tego dołożyć kontakt na drugą osobę Terytorium w postaci zięcia Hansa Renza, to miasto może okazać się całkiem ciepłą przechowalnią przed dalszymi etapami rejsu. W dzień targowy (sobota), Rosie zabiera nas na zakupy do dużej hurtowni warzyw. Za „ludzkie” pieniądze doposażamy Marię w czosnek, cebulę i kapustę oraz inne zielone drobiazgi. Rosa i Manfred marzą o skończeniu budowy jachtu, a potem liczą na szczęście w rejsie dookoła świata. Z australijskimi papierami i optymizmem życiowym, pracę znajdą wszędzie. Podobno w Afryce Południowej zarabia się najłatwiej. Z Rosy zabieramy do nas Hansa na pożegnalną wizytę. Otwieramy „Napoleona” i wsłuchujemy się w barwne opowieści starego szypra. Wiek zrobił już z nim swoje, ale w środku małej postaci krew wciąż szybko krąży. Wpisuje się nam do Księgi Wizyt i mojego dziennika podróży. Niestety, z nami nie popłynie, bo żona nie pozwoliła. Tyle lat go w swoim życiu nie widziała, że nie chce przegapić ostatnich chwil. Muszą się strasznie kochać! Robimy jeszcze ostatnie zdjęcia pamiątkowe i odwożę żywą historię światowego żeglarstwa na brzeg. Hans poprosił o możliwość powiosłowania. Słabo już mu szło, ale cieszył się, jak dziadek na widok ukochanego wnuczka. Jego – choćby nawet krótki – pobyt Marią na morzu mógłby być ryzykowny. Nim wysiadł z łódki, objął mnie serdecznie i powiedział: „ Życzę ci wielkiej przygody w życiu i przedłużenia historii żeglarstwa o następne 100 lat!”. Hans Renz pomachał mi z brzegu ręką na pożegnanie i zrobiło mi się żal chwili nie do odtworzenia w przyszłości.
Pożegnanie z Wilkiem Morskim.
Manfred i Rosa zaprosili nas na pożegnalne spotkanie. Na sam początek, Manfred zaproponował nam wysłuchanie swoich ulubionych kawałków granych na cytrze. Grał ślicznie, a ja w myślach wyobrażałem sobie atmosferę koncertów w kafejkach i klubach nocnych Sydney, Brisbane i innych miasteczek. Gospodarze dzielili się z nami nadziejami i troskami o los ich rodziny, ale nie wątpili, że gdzieś na żeglarskim szlaku, jeśli nawet nie spotkamy się, to będziemy miło siebie wspominać. Bardzo chciałem aby ich plany powiodły się. Na koniec spotkania otrzymujemy od Rosy wspaniały tort. I jak tu o nich zapomnieć?
Sezon cyklonów zbliża się powoli, ale nieodwołalnie. Nowe dni przynoszą nowe troski, ale też i wspaniałe przeżycia. Rano czyścimy i odkażamy zbiorniki wody pitnej, uzupełniamy je do pełna i napełniamy puste kanistry. Na morzu każda ilość słodkiej wody ma cenę złota. Jeszcze podłączamy zbiornik ropy z ominięciem zepsutego filtra i o 07:00, rano, odchodzimy w morze. Natychmiast zrywa się dobra „piątka” i jest okazja sprawdzić nowo przeszyte żagle.
Rezerwat tubylców Great Palm Is.
Szybko meldujemy się przy wyspie Great Palm, ale grot rozerwał się poza szwem. Będzie robota, a tu zaczęło po raz pierwszy regularnie padać. Do tego doszły silne porywy wiatru, toteż powracamy do wacht kotwicznych, mimo, że jesteśmy dobrze osłonięci. Żagle starzeją się i czeka je naturalna śmierć, bo ileż razy można je przeszywać? Jednym z głównych ambicji żeglarskich Ludka było opłynięcie globu na jednym komplecie żagli. Szanse na to są marne, ale nowy komplet szyper kupi tylko w ostatecznej potrzebie. Na razie, czekamy na korzystną prognozę pogody, bo najbliższa wyspa Fitzroy czeka na nas w odległości 120 mil. W passacieSE, kierunki wiatru z NE i N są raczej rzadkością i ta rzadkość akurat nas dopadła. Jest okazja pojeść bez przeszkód. Jeśli Ludek oczekiwał na moją chorobę morską, to srodze się zawiódł, bo to już mnie nie dotyczy. Skończyły się dumne parady Ludka po pokładzie z papierem toaletowym w ręce. Teraz zamieniły się w rywalizację przy posiłkach. Zżeramy sprawiedliwie (czyli po pół) tort oraz wciąż świeże liście kapusty z rybą. Ludek dokupił kilka puszek ryby, które mimo dużej przeceny, traktujemy jak towar luksusowy. Rzeczywiście, ich smak znacznie różni się od „wonderful makerel”, których znaczne zapasy jednak powoli kurczą się. Niektórych egzemplarzy nie odważamy się sprawdzać. Ludek nie jada tylko żółtej pleśni, którą – w odróżnieniu od zielonej – uważa za niekoniecznie zabójczą, ale raczej bezużytkową. Spróbowaliśmy sprawdzić przydatność znalezionego przy porządkach w zęzie avocado, które przechowało się zapomniane w jednej z grodzi zęzy. Mimo, że skórka owocu była nienaruszona, to zapach wnętrza nie zachęcał do spożycia. Po paru godzinach pozbyliśmy się wątpliwości i potraktowaliśmy avocado, jako dodatek do warzyw. Dostaliśmy je od Leona w Mooloolaba…
Po dwu dniach pogoda w miarę ustabilizowała się, chociaż ciężkie ołowiane chmury wciąż gnają po niebie. Szkoda nam czasu, bo sezon cyklonów zbliża się nieubłaganie. Korzystając z baksztagowego kursu, płyniemy dalej. Stawiamy tylko grota, a i tak płyniemy przy 4°B z prędkością sześciu węzłów. Dla Marii wystarczy, a więc i nam pasuje. Po ostatnich burzliwych dniach, łódka kołysze się jak zwariowana, ale mnie to już nie rusza…
Dziwne, ale mimo bliskości równika, wciąż używamy nocą kufajki. Fale przelewają się przez rufę i mamy przemoczone ciuchy. Wieczorem stawiamy foka i zanosi się na nowy rekord dobowego przelotu Marii. Zabawę psują częste i gwałtowne szkwały z silnym opadem, zupełnie jak na złośliwym Tasmanie. Nad ranem, podczas mojej wachty zaliczam oberwanie chmur. Ludek nawet nie wstał. Czyżby doszedł do wniosku, że można mi ufać?
Dzisiejszy przelot, to 120 Mm. Nieźle. Wyspa Fitzroy jest istotnym punktem nawigacyjnym Wielkiej Rafy, bo leży przy ważnym jej przejściu. Jedna z dwu latarni ma zasięg 28 Mm. Wyspa jest zielona i piękna, nadaje się na utworzenie atrakcyjnego kurortu. Australijczycy planują zbudować na niej hotele i to nie jest najlepsza wiadomość dla żeglarzy. Syn latarnika odwiedził nas na plaży i zaprosił na wieczorną kawę. Korzystamy z zaproszenia i wspinamy się na 300-metrowe wzgórze z latarnią. Budowla wygląda jak laboratorium. Zwiedzamy wnętrze, a następnie siadamy do stołu z poczęstunkiem: piwem, serem, kawą, ananasem i ciasteczkami domowej roboty. Latarnik chwalił sobie lekką i łatwą pracę. Latarnię obsługuje generator o mocy 3 kilowatów. System zabezpiecza rezerwowy generator prądu i solidny zestaw baterii akumulatorowych. W razie awarii, włącza się sygnał dźwiękowy podłączony do mieszkania latarnika. Jego praca ma charakter kontraktowy. W wolnym czasie rodzina remontuje stalowy kecz, który odkupili od małżeństwa z Cairns, dla którego była to droga skarbonka bez dna z przeznaczeniem na zamieszkanie. Córka i syn latarnika uczą się korespondencyjnie, co tu na Rafie nie jest rzadkością. Planują udać się za trzy lata w długi rejs. I tym razem żal się żegnać. Może się gdzieś spotkamy?
W ostatni dzień września, słaby passat gna nas z siłą 3°B w stronę Low Island.
Atol Low Islet.
Zmieniamy system wacht na 2-godzinny. Jest szansa na osiągnięcie wyspy przed nocą, co pozwoliłoby wygodnie pomanewrować w otaczającej wyspę lagunie. Dojadamy naleśniki i stawiamy wszystkie żagle, uzbrajając genuę spinakerbomem. Teraz gnamy jak do pubu. Szybko ukazują się dwa paski wysp atolu. Większa z nich porośnięta jest mangrowcami, a mniejsza tworzy cay piaskowy, na którym stoi latarnia i niskie zabudowania mieszkalne.
Przy brzegu kołysze się brzydki stateczek. Mangrowce wystają z wody, jakby je ktoś zasadził, a na cayu, uginają się obwieszone owocami palmy kokosowe. Jest też namiastka domowego ogródka. Laguna zapewnia świetne schronienie, a przeźroczysta woda kusi do kąpieli. Widok pływających w niej małych rekinów nie nastraja zachęcająco. Wrzask kolonii ptaków w mangrowcowym lasku usypia po sutej kolacji. Na dobranoc, gram na gitarze „Sorrento”. Pogwizdujący do melodii Ludek rozluźnił się i nastawił wodę na herbatę.
Rankiem podpłynął do nas krewetkowiec z niemieckim rybakiem, który wysypał na nasz pokład pełną zawartość z kosza krabów.
Kraby na śniadanie – to lubię!
Poplotkowaliśmy o losie rybaków. Przez jedną noc mogą zarobić nawet 150 dolarów, ale po potrąceniu kosztów eksploatacji jednostki i kosztów utrzymania, pozostaje tylko część zarobku. By wyjść na swoje, muszą łowić parę miesięcy. Do domu przypływają na Boże Narodzenie. Dziękujemy za dary morza i płyniemy na wyspę. Na brzegu czeka na nas potężny blondyn, Szwed Ole. Jest latarnikiem, który znalazł na Wielkiej Rafie cel życia. Na lądzie czuł się jak ptak w klatce, więc gdy dostał pracę latarnika, potraktował ją jak dożywotnie wyzwanie losu. W domku wisiała na ścianie wyprawiona szczęka złapanego dwa dni wcześniej w lagunie rekina-ludożercy. Twierdził, że te zwierzęta nie są groźne, ale nie sugerował wielogodzinnej kąpieli. Latarnia na wyspie ma równo 100 lat i jest utrzymana w idealnym porządku. Ole jest kolekcjonerem białej broni, której egzemplarze wypełniają cały living room. Jesteśmy zaproszeni na wieczornego drinka.
Ubieramy płetwy z okularami i eksplorujemy żywą część rafy. Takiego obrazu podwodnego królestwa nie da się opisać! Tridachny mają ponad metr długości, a kolorowe stworzenia błyskają w przeźroczystej wodzie tęczowymi barwami. Są ciemno-atramentowej barwy „pociski morskie”, czarne jeżowce, różnokształtne ryby i czatujące na nie, pokraczne kolosy. Był też i żółw, którego upolowanie zagrożone jest dużą karą finansową. Aborygenów mało te przepisy obchodzą, bo zmniejszenie populacji gadów notuje się dopiero od skolonizowania Australii. Przed przybyciem „białych”, przyroda Australii stanowiła zharmonizowany, zgodny ekosystem, a czarny człowiek był jednym z jego elementów. Biali najpierw ten system zniszczyli, a potem stworzyli przepisy chroniące ginące z ich powodu gatunki zwierząt. Logika białego człowieka nie mieści się w prostej logice człowieka czarnego, toteż któraś ze stron będzie musiała ustąpić. Łatwo zgadnąć – która! Pływaliśmy po rafie do wieczora, aż żołądki upomniały się o swoje. Obiadokolacja była prosta: same kraby z wrzącej wody morskiej i herbata. Mięsa nie było dużo, ale jaki smak!
Rankiem wpłynęły do laguny dwa jachty z zupełnie nagimi załogami płci obojga. Nie krepowali się zbytnio: pobyli, poopalali się, popływali wpław i odpłynęli. Znów zostaliśmy sami. Wieczorny chłodek orzeźwił nas na tyle, że popłynęliśmy na brzeg z butelką dobrego koniaku. Ole, jakby czekał na nas. Przenieśliśmy się do domku, w którym normalnie żyje małżeństwo latarników, przebywające akurat na urlopie. Szwed zastępuje ich na okres wakacji, a potem wraca do stałego miejsca pracy, na Fitzroy Island. Oglądamy kolekcję fajek, dwa harpuny, wspaniały łuk, zbiór książek i lunetę morską, jakiej używał James Cook. Szwecję opuścił Ole w wieku 20 lat po odbyciu służby wojskowej. Przez 10 lat włóczył się po Australii, wiodąc twardy żywot trampa. Jako latarnik pracował na kilku wyspach. Po dwóch piwach przyszły nowe dwa, a po nich – dwie butelki rumu „Captain Morgan”. Potem zacząłem widzieć podwójnie. Ole znał dobrze historię Polski, ale raczej wolałby tam nie mieszkać. Długo żegnaliśmy się z gospodarzem wyspy, wznosząc wciąż nowe toasty. Planowaliśmy opuścić wyspę nocą.
Nie podnieśliśmy kotwicy, za to opróżniliśmy gar z naleśnikami. Następnego dnia (niedziela), musimy do siebie dojść, a najlepiej – przez robotę: znów szyję genuę, a Ludek sporządza „bałandę”, czyli nic na wszystkim. Oczywiście, prawie całą zjada sam, bo ja po alkoholu dochodzę do apetytu dłużej. W nocy podnosimy wreszcie kotwicę i ostrożnie opuszczamy lagunę. Prawie natychmiast, skądś nadleciały ciemne chmury z niegroźnymi szkwałami. Nad ranem wiatr stężał do 5°B i zrobił się niezły rozkołys. Pogoda robi się wyborna, więc wyciągamy szachy i robimy herbatkę. Powietrze przeszywa nagle ostre przekleństwo, bo Ludek rozsypał w mesie cukier, a za chwilę dostał bomem w głowę. Na wszelki wypadek, zrobiłem wszystko by przegrać. Szybko osiągamy Cooktown, o którym naczytałem się sporo.
Wchodzimy do Cooktown.
Ciekawostką jest fakt, że z jedenastu miejsc odwiedzanych przez Cooka w Australii, dziesięć przypadło na dzisiejsze Queensland, a jedno, na południową część kontynentu (Botany Bay, 1770r.). Na Endavour River, słynny podróżnik stał 48 dni czekając na korzystne warunki pogodowe. Czas upływał załodze na naprawach i poznawaniu obyczajów tubylców. W 1865 roku, wysłany na zbadanie możliwości zasiedlenia północnych regionów Australii, John Jardine stwierdził, że jedynym takim miejscem mogłoby być właśnie Endavour River. W latach siedemdziesiątych XIX wieku, różni badacze Australii natrafiali w tych okolicach na duże samorodki złota, co zainicjowało słynną gorączkę złota. Powstało natychmiast miasteczko, które nazwano Cooktown.
Jak w czasie „gorączki złota”.
Dzisiejsze Cooktown liczy siedemset mieszkańców. Żyją w cieniu dawnej świetności miasta, które w XIX wieku przeżywało gorączkę złota podobną do tej, na Alasce. Miasto liczyło wtedy 60 tysięcy stałych mieszkańców, głównie poszukiwaczy przygód i Chińczyków. Były tu luksusowe hotele odwiedzane przez licznych turystów, bogate sklepy, banki, szkoły, kościoły i knajpy. Cooktown stało się szybko największym miastem Queensland. Z historii miasta warto odnotować informację, że pierwszymi mieszkańcami miasta było dwudziestu Chińczyków, których populacja w czasie gorączki złota wzrosła nawet do 18 tysięcy. Pozostała po nich kapliczka na cmentarzu i ogród chiński. W apogeum rozkwitu, miasto szczyciło się posiadaniem 60 hoteli (!) i największej w Queensland liczby licencjonowanych sklepów alkoholowych. W mieście prosperowało sześciu rzeźników, pięciu piekarzy, czterech blacharzy, siedmiu kowali, trzech krawców, sześciu fryzjerów, trzy apteki, kilku lekarzy, dwóch dentystów, kilku nauczycieli, rymarz i jubiler. Cooktown było w latach siedemdziesiątych XIX wieku typowym miastem poszukiwaczy złota. Rządzone było przez wybieranego burmistrza. Połączenie kolejowe z innymi częściami stanu miasto uzyskało już w 1882 roku. W trzy lata później powstał browar i zbudowano drugą szkołę (dla chłopców) oraz bank New South Wales. W rok później, oddano do użytku linię telegraficzną do Cape York. Jej budowa pochłonęła wiele ofiar, w większości zabitych przez tubylców. Upadek miasta notuje się na przełom wieków. W 1907 roku Cooktown doszczętnie zniszczył cyklon, a w 40 lat później upadek miasta przypieczętował następny, po którym nie było już co naprawiać. Stąpaliśmy z Ludkiem po o wiele za szerokich, jak na liczbę mieszkańców, ulicach z pozostałościami ruin dawnej świetności miasta. Miasto jak szybko się rozwijało, tak też szybko topniały zasoby bogactwa jego obywateli. Zbankrutowani poszukiwacze uciekali jeden po drugim, a na miejscu zostali prawie wyłącznie Chińczycy. Nie było już nic do roboty: wybudowana linia kolejowa nie miała kogo obsługiwać, a miejscowa gazeta nie miała o czym pisać. Wyludniając się, miasto umierało i takim wymarłym pozostało do czasów współczesnych. Wyszliśmy na zwiedzanie miejsca, gdzie biały człowiek na początku eksploracji kontynentu po raz pierwszy przebywał dłużej, niż kilka dni. To właśnie wtedy zobaczył kangura i Aborygenów, których obyczajów nie znał. Popełniał też liczne błędy, za które trzeba było nieraz słono płacić. Idąc po szerokich, wymarłych i zaniedbanych ulicach miasta, dostrzegamy na każdym kroku chylące się ze starości resztki dawnej świetności, a więc: dwa kościoły, „dom młodzieży”, chatę, w której urodziło się pierwsze białe dziecko, obelisk z armatą i kamień poświecony czci i chwale wielkiego odkrywcy, Jamesa Cooka. Jego imieniem nazwano też miejscowe muzeum historyczne, które w 1970 roku uroczyście otwarła królowa Anglii.
Armata na cześć kapitana Cooka.
Stoimy w małym porcie wciśnięci między ośmioma jachtami. Jest bezpiecznie, ale pale cumownicze wyglądają tak, jakby się miały za chwilę przewrócić. Obok nas stoją znajomi Ludka, którzy obserwowali nasze manewry przy wejściu do portu. Ludek pokrzykiwał na cały głos, bo wzrok ma słaby a słuch przytępiony. Z oceną odległości też u niego nie najlepiej. Mimo to, wszędzie sobie radzi i jeszcze nie zaliczyliśmy manewrowej wpadki.
Ludek jest zauroczony atmosferą wymarłego miasta. Postawił mi w miejscowym pubie piwko i kupił dwa kilo jabłek. Obok pubu, jakiś szaleniec głośno chwalił Australię i siebie, ale nikt go nie słuchał. Na zapleczu jednej z opuszczonych nieruchomości rosło wielkie drzewo mangowca z dojrzałymi owocami. Takiej okazji nie mogłem przegapić! Odwiedzałem to miejsce regularnie, a zapas witamin rósł i rósł. Wystawiona w mieście na cokole armata też ma swoją historię: w 1885 roku, 50-tysięczne Cooktown czując się zagrożone morską inwazją Rosji (!) wysłało do rządu prośbę o „pomoc zbrojną i doświadczonego oficera”. Rząd i owszem, przysłał właśnie tę przestarzałą armatę z 1803 roku i … dwa karabiny! Rosja nie odważyła się. Opisano również tragiczną w skutkach historię przygody niejakiego pana Kennedy`ego, który w 1848 roku prowadził 13-osobową wyprawę na Cape York. Przy Escape River, źli z jakiegoś niewiadomego powodu tubylcy wyrżnęli prawie całą grupę. Przy życiu uratowało się dwu Europejczyków, którym w sto lat później postawiono pomnik. Wydaje się, że tubylcy srogo karali tych, którzy naruszali spokój ich świętych miejsc. W okolicy Cooktown żyje kilkuset Aborygenów prowadzących tryb życia bliski ich przodkom.
Zwiedzamy peryferie miasta. Obejrzeliśmy dość ponury cmentarz, gdzie nie znaleźliśmy tabliczek po zmarłych Polakach. Przeciętna wieku zmarłych, to 40 – 50 lat. Wpływ klimatu?
Objadłem się do syta owocami mango, ale deszcz przegonił nas na jacht. Tuż przed przystanią drogę przebiegł nam, a raczej przeskoczył, kangur Wallaby. Kolejny dzień upływa znakiem zwiedzania tutejszego muzeum. Podzielone na dwie sekcje, przedstawia obraz dawnego i dzisiejszego Cooktown. Poszczególne galerie obrazują obyczaje tubylców wraz ze zbiorami ich narzędzi i sprzętów użytku codziennego, historię życia i podróży Jamesa Cooka, kolekcję pięknych muszli, pereł i korali, różne eksponaty i utwory geologiczne oraz „chiński pokój”. Całość wystawiona ze smakiem, z doskonałym opisem. Absolutna atrakcja!
W drodze do portu kupujemy tanio mąkę, którą uprzejmy piekarz podrzucił na miejsce swoim autem. Po południu włóczyłem się po mieście, obserwując jego mieszkańców. W szkole odbywał się capstrzyk z jakiejś okazji. Zrobiłem duże pranie i wziąłem bardzo długi prysznic. Następnym dużym miastem może być dopiero Darwin. Zaprosiliśmy kustosza muzeum na piwo do pubu, ale nie przyszedł na spotkanie. Co miał tutaj do roboty?
Zdecydowaliśmy się na wieczorne wyjście w morze. Ludek chodzi spięty, jak zawsze przy manewrach portowych. Przegrał gładko trzy partie w szachy, co wróży lekki chaos przy odejściu. Słaby wzrok i słuch stwarza ryzyko złej oceny odległości, co często kapitanowi się zdarza. Wojtek uczulał mnie przed wyprawą, abym zawsze asekurował Ludka przy trudnych manewrach. Tu na wodach pływowych, wszystkie są trudne. Czasami Ludek krzyczy żebym obłożył cumy, a do pala jest jeszcze dobre trzy metry. Nasz silnik nie ma rewersu, co wymaga dużej dokładności i właściwej oceny odległości, prędkości, inercji. Biorę zawsze poprawkę na decyzje manewrowe kapitana, co wprowadza nerwową atmosferę, ale skutek jest, jak do tej pory, pomyślny. W sytuacjach na pełnym morzu Ludek jest wybornym żeglarzem i długo, długo nie będę mógł mu dorównać. Przede wszystkim, ma ogromne doświadczenie i wyczucie żeglarskie. Nigdy nie ryzykuje, bo ryzyka nie lubi. Żegluje nie dla żeglarskich osiągnięć (cokolwiek by to miało znaczyć), lecz dla bezpiecznej i ciekawej przygody.
Imponuje mi takie podejście do żeglarstwa. Trudności na morzu są po to, by je omijać lub całkiem wyeliminować. To właśnie z takiego podejścia do żeglarstwa, wynikają dość częste modyfikacje lub wręcz zmiany planów kapitana. Przygoda przygodą, ale Maria jest zbyt cenna dla Ludka, aby podejmować niepotrzebne ryzyko. Wydaje mi się, że te darmowe lekcje rozsądku i pokory będą w mojej żeglarskiej edukacji najważniejsze. Zaczynam czuć żeglarstwo w wydaniu na co dzień. Pływanie w dwójkę jest trudne, ale uczy kompromisów i umiejętności bezkonfliktowego współżycia. Fajnie jest spojrzeć na siebie oczami innego człowieka, zwłaszcza takiego jak Ludek. Posiadł wspaniałą i mało w świecie żeglarskim stosowaną cechę obiektywnej oceny. Nawet w przypadkach ewidentnych, umiał cudze ułomności punktować w sposób niezwykle dyskretny. Do tego, stać go było zawsze na zero złośliwości. Chociaż Ludek postrzega świat w kategoriach: białe-białe, czarne-czarne, to cechuje go czasami niezwykła melancholia, wręcz niepoprawny romantyzm. Wszyscy, którzy pozwalają sobie go oceniać, chcą postrzegać w nim siebie samych, czasem w gorszej wersji. On nie znajduje żadnego powodu, by się podbudowywać cudzymi słabościami. To jest wspaniałe. Daje mi na łódce tyle wolności, ile zdołam udźwignąć. Mistrz, Człowiek. No dobra, dziwak też, ale jakie skarby przechowuje w swoim życiowym tobołku!
Bogdan Zahajkiewicz
___________________________________________________________________________________________________Bogdan Zahajkiewicz– ur. 1950 r. wWałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach, później nauczyciel akademicki w Zakładzie Turystyki i Rekreacji; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia); w 1981roku żeglował na „Polce” z Rudą Krautschneiderem; autostopowe i rowerowe podróże po Australii, Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, krajach nadbałtyckich.
Siedzieliśmy w mesie jachtu, przy śniadaniu; nareszcie przy równym stole, nie wstrząsani spadaniem z fali albo nagłymi przechyłami. Jacht spokojnie kołysał się na wodzie lekko zafalowanej od przepływających jednostek portowych, przycumowany do kei klubu żeglarskiego, prawie w centrum dużego miasta. Po mokrym, uciążliwym rejsie, wpłynięcie na Zatokę Kilońską, pełną promieni słońca, ciepła i spokojnego wiatru, bez uciążliwego zafalowania, było długo oczekiwanym przybyciem do wymarzonego świata Zachodu.
Poranek był ciepły, słoneczny, a lekki zefirek nastrajał optymistyczną wiarą w uroki roztaczającej się wokół wolności i swobody. Wzdłuż nabrzeża na deptaku spacerowym pojawiali się co rusz nowi spacerowicze; uśmiechnięci, zadowoleni, jakby bez problemów, kłopotów: zadbana, elegancko ubrana dama z pieskiem równie dalekim jak i ona od trudów dnia powszedniego, starszy pan z żoną pod rękę, grupa rozweselonych nastolatków pomykająca na łyżworolkach ze słuchawkami od walkmana na uszach. Dalej od nabrzeża, w głąb lądu, za spacerowym ciągiem na lekko wznoszącym się krótko przystrzyżonym trawiastym zboczu, pomiędzy terenami klubów żeglarskich rozkładali swoje kajaki i łodzie wioślarskie członkowie lokalnego kanu klubu; dochodzący gwar spokojnych wesołych rozmów świadczył o beztroskich chwilach czekających ich jak zwykle w wolny niedzielny dzień. Wzdłuż terenów klubowych przebiegała ulica, którą jeździły samochody błyszczące i czyste, jakby właśnie wyjechały prosto z myjni, albo jakby nigdy nie pokryły się kurzem, bo niby skąd, jak wokół nigdzie go nie było: ani na ulicach, ani na chodnikach. Czasami któreś z aut zwalniało i skręcało z ulicy na parking klubowy; kierowca przesiadał się na jacht, kajak lub motorówkę.
Za główna ulicą, błyszczała w słońcu fasada świeżo wyremontowanych domów, pomiędzy nimi wiły się czyste uliczki centrum miasta, gdzieniegdzie wybijały w niebo strzeliste wieże neogotyckich kościołów. Całość zapraszała do wejścia w tkankę miejską oferującą uroki od których wzrok oderwać było trudno.
Kuk sprawnie i wyszukanie jak na warunki jachtowe podał śniadanie pachnące ciepłem, prawie domowym. Aromat herbaty z cytryną, zapach ugotowanych baltonowskich parówek i jajecznicy na boczku prosto z patelni, wypełnił wszystkie zakamarki naszego jachtu wprawiając w pogodny nastrój.
– Ahoj na Dali! Cześć kapitanie! – dobiegł niespodziewanie głos z zejściówki. Wszyscy z zaciekawieniem zwrócili głowy w stronę dobiegającego głosu, gdzie w promieniach wpadającego porannego słońca tkwiła znajoma postać w okularach o szkłach prawie butelkowych.
– Jestem Niemiec – dobiegło do nas.
– Kaziu, to ty! Skąd tu się wziąłeś? Twego jachtu nie widzieliśmy! – odezwał się spokojnie nasz kapitan, cedząc każde słowo.
– No, zejdź do nas, właśnie mamy śniadanie. Siadaj. Chcesz herbaty?
Nie trzeba było dwa razy zapraszać. Niespodziewany gość ochoczo wszedł do środka, na stole nawigacyjnym zostawił swoją torbę z zakupami od „Aldiego” i rozsiadł się w mesie przy mahoniowym stole.
– Opowiadaj, gdzie stoisz, gdzie twój jacht ? – zachęcał kapitan, wyraźnie zadowolony ze spotkania młodszego kolegi klubowego, też kapitana.
Wracaliśmy z Holandii, postój w Kilonii to nasz ostatni port przed powrotem do kraju, przed powrotem z Zachodu, a Kaziu, – no tak, oni mieli płynąć do Kielu po naszym wypłynięciu z kraju; najpierw do Kilu, potem porty duńskie i z powrotem do kraju. Ale teraz powinni już być w domu; ich jachtu tutaj nie widzieliśmy…
– Herbatę czy kawę? – zapytał kuk
– Kawę, a jajecznicę i parówki możesz podwójnie. – Kaziu był wyraźnie zadowolony; może to pora śniadaniowa tak go usposabiała. – Zostałem na Zachodzie. Poszedłem na policję i dali mi azyl; mi i mojej rodzinie. Zostajemy tutaj, albo jedziemy dalej – do Kanady.
Zainteresowanie tak nieoczekiwanym gościem – ba nawet podziw i lekka zazdrość – widoczne były na twarzach całej załogi. Tylko kapitan z flegmatycznym spokojem, rzeczowo zapytał: – A gdzie masz jacht, gdzie pozostała Twoja załoga?
– Popłynęli z powrotem.
– Sami, do kraju? – dalej spokojnie dopytywał się kapitan.
– No tak, Zbyszek da sobie radę, jest sternikiem morskim, zna łódkę i drogę powrotną, a jego syn też już trochę żeglował. Dadzą sobie radę. Kuk masz już kawę?…
Nasz podziw dla jego decyzji pozostania na Zachodzie rósł z każdą chwilą, z każdym opowiedzianym szczegółem. Oto upragniony Zachód jest tu i my jesteśmy na nim, na Zachodzie. Barwny, kolorowy, urzekający i zachęcający do życia lepszego, pełnego, do nowych wrażeń, do odkrywania nowych możliwości. Czy można było się oprzeć ?…
– Kurcze, poszedłeś na policję i tak po prostu dali ci azyl? A gdzie w Kielu jest policja? – Krzysiek nie mógł wyjść z podziwu i dopytywał się nad wyraz rzeczowo.
Z kambuza rozchodził się zapach kolejnej herbaty dla kapitana.
– Gieniu, cztery łyżeczki, jak zwykle? – upewniał się kuk, choć zwyczaje słodzenia herbaty naszego „Starego” znaliśmy wszyscy bardzo dokładnie.
– A mi też zrób jeszcze jedną kawę, albo macie może piwo; napiłbym się, gorąco się robi, a ja mam jeszcze tyle spraw do załatwienia – nasz gość czuł się wyraźnie swojsko w jachcie, ale też nie raz pływał na nim; żeglował również z Gieniem, naszym kapitanem.
Przy zastawionym stole opowiadał całą historię rejsu; jak wypłynęli z kraju – on z żoną i córką i Zbyszek z synem. Rejs mieli łatwy, pogoda sprzyjała i szybko dopłynęli do Kielu. Mieli żeglować dalej do Flensburga i do porów duńskich – do Svendborga, na Duży Bełt, a może i do Kopenhagi, ale w Kielu, pierwszym zagranicznym porcie, Kaziu spakował swoje i rodziny rzeczy, wystawił na keję i zdumionemu Zbyszkowi – swojemu pierwszemu oficerowi, bliskiemu koledze z Klubu – oświadczył, że on z rodziną zostają tutaj, na Zachodzie i idą na policję po azyl.
Był to silny wstrząs dla Zbyszka, jego pierwszego oficera, w Polsce wiernego, zatwardziałego zwolennika panującego ustroju; działał w Partii, w zakładzie był kierownikiem; praca, działka, pływanie w klubie to dla niego było wszystko i wiedział, że to jest słuszne i dobre, że linia wytyczona przez Partię, że socjalistyczny rozwój i demokracja socjalistyczna, że to jest właściwe, a jeśli nawet są jakieś błędy i nie tak idzie to wszystko to przecież będziemy powoli sami zmieniać.
– Tata, a może my też byśmy,… może ja bym… – jego syn nieśmiało zapytał.
– Tak, tak! Głupio gadasz. I co tu zrobisz? Nic. Tam mamy wszystko, tam nasza mama; wracamy. Z ojcem nie było dyskusji – wiedział swoje i koniec.
– Zbyszek, dasz sobie radę wracając, a jak się boisz to zadzwoń do Klubu i ktoś przyjedzie, przyślą jakiegoś kapitana i wrócicie z nim. – Kaziu uspokajał, jakby wszystko miał przemyślane.
Przy naszym jachtowym piwie, jeszcze z kraju, rozmowa ożywiła się, wciągnęła nas wszystkich, rozbudziła wyobraźnię.
Z zewnątrz dochodził wesoły, beztroski gwar miasta; słoneczny, ciepły dzień zachęcał do wyjścia, tym bardziej, że Kaziu opowiedział już wszystko, a na pewno to co najważniejsze, co rozpalało myśli, kierowało je w stronę lepszego, ciekawszego świata.
– Gieniu, my idziemy na miasto. – Krzysiek wstał od stołu w mesie i zaczął się szykować. Ze stołu nawigacyjnego odsunął leżącą na mapie plastikową torbę Kazia z zakupami od Aldiego, uniósł blat stołu i wyciągnął swój paszport i choć kapitan widział to, nie powiedział słowa; w końcu ich wybór, są dorośli – pomyślał ze spokojem, ale papierosa palił z przejęciem, jak w chwilach ciężkiej pogody na morzu.
* * *
Zbyszek czuł pewien dreszczyk emocji; już tyle lat był sternikiem morskim, mógł samodzielnie żeglować, ale po morzu – co najwyżej jako pierwszy oficer; do egzaminu kapitańskiego nie przystępował, może trochę z braku pewności siebie, a może dla wygody – żeby uniknąć odpowiedzialności za innych. I teraz nadarza się okazja, drugiej takiej nie będzie; mogę sam prowadzić jacht po morzu – myślał rozgorączkowany. Nie, nie, nie będę dzwonił do kraju, zresztą – dzwonić, po co dzwonić?, przecież to drogo kosztuje. Kaziu… co mu strzeliło do łba i żeby taki numer mi wykręcić. Zachciało mu się tego Zachodu, a gówno to wszystko warte tutaj, pieprzeni kapitaliści. Mają wszystko. No mają, ale nakradli w wojnę, a potem Amerykanie im dali, a i swoich w robocie okradają. U nas to przynajmniej jest uczciwie, choć biedniej, ale nie ma takiego wyzysku i jest równość i sprawiedliwie, każdy może do czegoś dojść, no i się poprawia, zmienia, jest lepiej, jest odnowa. Towarzysz Jaruzelski przecież mówił, zaraz jak to było, gdzieś to mam, w naszej gazecie…, po czym rozłożył starannie złożoną „Trybunę Ludu” i przeczytał raz jeszcze podkreślony na czerwono fragment:
„Wytyczona przez naszą partię linia socjalistycznej odnowy znajduje się w głównym nurcie procesów, którym nowych, potężnych impulsów dostarczył XXVII Zjazd KPZR. Są one niezbitym dowodem, że socjalizm ma niespożyte rezerwy twórcze, stwarza zapotrzebowanie na nowatorstwo, urzeczywistnia nakazy czasu. Choć Polska jest na innym etapie budownictwa socjalistycznego, nasz sposób podejścia, filozofia działania są współbieżne z linią KPZR.”
To go upewniło w słuszności decyzji powrotu.
Żegluga była przyjemna, bezpieczna i dawała tak bardzo mu potrzebne poczucie pewności siebie wobec podjętego zadania sprowadzenia jachtu do kraju, a pogoda i wiatry sprzyjały; w końcu jeszcze nie był kapitanem na morzu, a i syn też nabędzie sporo doświadczenia morskiego.
W nocy ubrany w zniszczony żółty sztormiak siedział cały czas na sterze, syn spał, a w dzień zmieniali się, ale poczucie odpowiedzialności za jacht, za bezpieczeństwo żeglugi nie pozwalało mu spokojnie odpoczywać; bardziej drzemał niż zapadał w głęboki sen; synowi kazał budzić się co godzinę i oczywiście w każdej sytuacji niebezpiecznej, np. gdy na horyzoncie pojawi się jakiś statek, albo rybak.
Młody chłopak z żalem oglądał się za malejącym w oddali lądem, a jednak przyciągającym gorące skłębione myśli, aż wreszcie cały ten świat Zachodu zniknął za widnokręgiem, pozostał kolorowym wspomnieniem rozbudzonych marzeń o lepszym życiu. Pustka wokół, tylko woda i woda. Nie, nie, to nie było dla niego. Nie rozumiał ojca w tej jego potrzebie żeglowania, bo co to za przyjemność: ciągle mokro, zimno, wszystko się kiwa; po co, na co, przecież to bez sensu. Sterowanie też nie sprawiało mu przyjemności, to jakby za karę, a tam było tyle ciekawych rzeczy. Wrócę tam kiedyś, będzie można normalnie zarabiać, normalnie żyć; fajne były te samochody na ulicach, nawet rowery mają lepsze, w kinach normalne filmy…
– Uważaj, jak sterujesz! – dobiegł z wnętrza jachtu mentorski głos ojca. – Z fali trzeba łagodnie zjeżdżać, a ty ciągle spadasz, aż wszystko tu trzeszczy. Jacht mi rozwalisz.
Ciągle się czepia, ciągle mu źle. Kiedy to się skończy. Już mam dość. Zimno, mokro… Niezła była ta czarnula w oknie wystawowym, prawie rozebrana…, żeby nie stary…, ale i tak nie miałem forsy. Nawet na coca-colę żałował. Tylko połaziliśmy i oglądaliśmy wystawy sklepowe, a i jeszcze te reklamówki, kolorowe foldery – pełno ich nabrał, i te swoje tulipany kupił; na cholerę mu te cebulki, jakieś czarne tulipany i jeszcze ich nazwa: „Queen of Night”, to tak jak tamta czarnula z wystawy, też królowa nocy – hehehe, a tu te jego tulipany, posadzi je sobie na tej swojej działce, a może prędzej mu tutaj zgniją. Hehehe, działka – to obciach, zasuwa na niej codziennie po robocie i gówno z tego ma. I jeszcze mnie tam goni. Nie będę tam chodził, już mam tego dosyć…
Pluusk!… grzywa fali uderzyła w burtę i wdarła się niczym „dziad” na pokład, przelała przez osłonę kokpitu i znalazła wejście do dziurawego sztormiaka mocząc dupę sternika.
– Kurrr…! Ile jeszcze!?…
– A nie mówiłem, żebyś uważnie sterował? Teraz będziesz miał mokro.
Wejście do portu, żegluga znajomym torem wodnym z płynącymi nim statkami handlowymi, napawała go dumą z dobrze wykonanego zadania; dopłynął do kraju, przyprowadził jacht, dobrze nawigował. Jeszcze tylko odprawa graniczna i żegluga do klubu, a potem w domu, u siebie.
– Tutaj, tutaj dobijcie! – dobiegł z nabrzeża stanowczy głos żołnierza wojsk ochrony granic. Niepokój udzielił się Zbyszkowi, ale przecież zawsze tak było, w końcu nikt nie lubi kontroli granicznych, świdrujących spojrzeń żołnierzy, celników, całego tego napięcia, nerwów, niepewności, bo przecież mogą coś znaleźć, coś im się nie spodoba, nabiorą podejrzeń i nie wypuszczą w rejs albo – jak się wraca – to będzie zakaz pływania. Bzdura – Zbyszek szybko odgonił od siebie złe myśli. Przecież ja wracam do kraju, do ojczyzny i jeszcze jacht przyprowadzam z powrotem. Jacht, który Kaziu – kapitan przecież, porzucił na Zachodzie, uciekł z niego. Nie, nie, o nagrodzie nie myślał, ale na pewno to docenią, pogratulują mu odwagi i troski o nasz państwowy majątek.
Jacht ostrożnie zbliżył się do zniszczonego nabrzeża z wystającymi niebezpiecznie stalowymi szpilkami, z urwanymi odbojnicami z opon samochodowych, które w najlepszym przypadku zostawią gumowy, czarny ślad na jasnych burtach jachtu. Jeszcze nie założyli cum na polerach, a znów usłyszeli ponaglający głos żołnierza:
– Kapitanie: paszporty, listę załogi i do nas na odprawę.
Po czym skierował się do niewielkiego, zniszczonego domku – baraku, tuż przy nabrzeżu.
– Tylko dwóch ? A ilu wypływało? Gdzie reszta? – dopytywał oficer straży granicznej.
Nie było wątpliwości, sprawdził w książce wyjścia: trzech brakuje, nie wróciło.
– I co kapitan został! A wyście przypłynęli, a gdzie Wasz patent kapitański?
Zbyszek poczuł, że jednak może być źle.
– No to będą kłopoty, „Paaanie Kapitanie”. – zawyrokował z przekąsem oficer.
***
– Zbyszek!, Zbyszek! – wołałem przez rzekę w stronę Wyspy. Nikt się nie pojawiał, a łódź do komunikacji z wyspą była właśnie tam, w krzakach wyciągnięta na brzeg. Wreszcie po kolejnym zawołaniu wyszedł z baraku na wyspie i podszedł do łodzi.
– Czekaj, już płynę po ciebie.
Potem przeszliśmy wśród zrujnowanych, opuszczonych poniemieckich – jeszcze z czasów wojny – baraków. Kilka lat termu, jak trzymaliśmy tu poza sezonem jachty, wszystko wyglądało lepiej, było przez nas remontowane i „żyło” – bo, przychodziliśmy do jachtów.
– Chcą mnie stąd wyrzucić, ale jeszcze pozwolili zostać. Płacę za prąd – nie odcięli i tylko w tym baraku jestem. Sam zostałem, nikt tu już nie przychodzi, nic nie trzyma. Zalepiłem dach, bo ciekło na głowę, trochę dyktą przykryłem dziury, ociepliłem, bo do laminowania muszę mieć temperaturę, a jeszcze mam trochę roboty. Może w przyszłym sezonie zrzucę go na wodę, postawię maszt. Na wodzie to już inna robota, a do zrobienia jeszcze sporo zostało, ale czasu mam teraz dużo: w rejsy na morze nie chcą mnie wypuszczać – za tamten powrót z Kielu, na działkę nie chodzę – zapuściłem ją, a jeszcze na dodatek zakład mi chcą zlikwidować a mnie wyrzucają; nowe związki uparły się, że to niby teraz idzie nowe i takich kierowników jak ja, ze starego systemu partyjnego to nie potrzeba. No, niech im będzie: „Idzie nowe” – jak mówią; zobaczymy, ale zdążyłem jeszcze w zakładzie kabestany sobie odlać, z mosiądzu. Zobacz, jak nowe! I jeszcze mam śruby z nierdzewki, tokarz w robocie mi wytoczył.
–/…?
–.Co tak patrzysz? A skąd niby miałem wziąć?, nigdzie nie kupisz, bo nie ma, a te z Zachodu cholernie drogie. Trzeba sobie radzić, jakoś kombinować, inaczej nic nie zrobisz. Takie czasy.
***
Wszystko trwało chwilę, dosłownie chwilę. Spokojna, słoneczna pogoda nagle zmieniła się, załamała: silny podmuch wiatru przeszedł nad jeziorem, groźnie wzburzył wodę, podniósł ją i jako pył wodny wypełniający powietrze poważnie ograniczył widzialność. Wypełnione gwałtownym, silnym wiatrem żagle położyły jachty na burtach; niektóre mniejsze żaglówki mieczowe wywróciły się. Z jednej z nich cała załoga – pięć młodych osób – znalazła się nagle w wodzie; niektórzy bez pasów ratunkowych. Płynący w pobliżu jacht balastowy z jednym człowiekiem za sterem, w starym, zniszczonym żółtym sztormiaku, ruszył na ratunek osób z wywróconej żaglówki.
– Złapcie się za linę, wyciągnę was – zawołał mężczyzna z jachtu balastowego.
Najpierw tego, jest najbliżej i bez kamizelki – pomyślał.
– Trzymaj moją rękę, wciągnę cię.
– Dobra, ja już wejdę. Teraz złap tamtą, ona nie umie pływać – krzyczał przerażony młody chłopak.
Jeszcze tego z prawej, chyba się zakrztusił wodą i panikuje. Potem tamtych dwóch – uczepili się wywróconego kadłuba, ale nie wejdą na niego, nie mają siły. Podam im bosak; dociągnąć do burty, wtedy wyciągnę ich. Kurcze coś mnie zabolało, pod sercem, cholera, że też akurat teraz…
– Wszyscy są? Na pewno?, piątka was była? .. Rozglądał się po wodzie aby upewnić się, że wszyscy są wyjęci z rozfalowanej, wzburzonej wody, uratowani.
– Wszyscy, wszyscy… Nasze rzeczy na łódce, chyba powypadały?..
– Złapiemy waszą żaglówkę, Za maszt, przyciągnijmy ją do burty…
Ssss…, kurde, coś jest nie tak, ostry ból, moje serce… usiąść, ręka…nie czuję… jezioro, trzciny, wszystko się rozpływa, niknie, szaro, szaro, niewyraźnie, kurcze, co jest!…, serce!…, boli…, o Boże…
***
– Tutaj, tutaj, halooo tutaj. Wszyscy jesteśmy, on nas uratował, ale leży, usunął się przed chwilą, nie rusza się, chyba niedobrze z nim, nie oddycha…
Ratownicy z motorówki przeskoczyli do kokpitu jachtu i ratowali leżącego. Bezskutecznie, ich wysiłki okazały się daremne. Podnieśli bezwładne ciało i z trudem przesuwali je z pokładu jachtu do motorówki. I wtedy z kieszeni żółtego sztormiaka denata wypadły do wody pokryte pleśnią, przegniłe cebulki tulipanów „Queen of Night”.
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe, choć w jakimś fragmencie wszystko to mogło się wydarzyć i zadziwić tak zwanymi kolejami losu.
Za uprzejmą zgodą wydawcy i redaktora portalu periplus.pl Kazimierza Robaka „przedrukowujemy” jego artykuł i przypomnienie opowiadania Julio Cortazara o stewardzie linii lotniczej Rzym – Teheran z międzylądowaniem w Bejrucie i jego fascynacji, a może nawet obsesji oglądania z samolotu małej wysepki Xiros na Morzu Egejskim, położonej z dala od szlaków turystycznych. Stały co do godzin rozkład lotów powoduje, że samolot przelatuje – trzy razy w tygodniu – nad ową wyspą dokładnie w południe i steward (Marini) zostawiając wówczas swoje obowiązki zawodowe ulega pokusie spojrzenia na samotną i zamieszkałą przez kilku rybaków wyspę leżącą pośród intensywnego błękitu morza. W końcu postanawia spędzić wakacje na Xiros i… Opowiadanie Cortazara jak znalazł godne polecenia do przeczytania w czas letniej kanikuły, tym bardziej, że jest .. krótkie.
A ponieważ wszystko ma swój koniec, również wakacje, więc z każdego morza, każdej wyspy trzeba wrócić do domu i tu kolejna cortazarowska perełka – opowiadanie: „Autostrada południowa”. Ale o tym opowiadaniu – poczekajmy na kolejny wpis redaktora periplus.pl. (zs)
Lato. A do lata pasuje opowiadanie Julio Cortazara „Wyspa w południe”. Poniżej odsyłacze do przekładu Zofii Chądzyńskiej, do wersji oryginalnej i do tłumaczenia angielskiego.
Julio Cortázar (1914-1984), wychowany w Argentynie, większą część dorosłego życia spędził w Paryżu. Jest jednym z najważniejszych prozaików XX wieku, współtwórcą i uczestnikiem tzw. boomu literatury iberoamerykańskiej i nurtu nazwanego realizm magiczny.
Powieści Cortázara rozbijały struktury oparte na ustalonej sekwencji rozdziałów. Grę w klasy (1963; Rayuela), można czytać tradycyjnie, od pierwszej do ostatniej strony, ale można też zacząć od dowolnego miejsca i idąc za numeracją wprowadzoną przez autora, za każdym razem dochodząc do innych zwrotów akcji i rozwiązań.
W opowiadaniach Cortázar potrafił budować wielopłaszczyznowe i wielowymiarowe rzeczywistości, w których nie istnieją granice czasowe i przestrzenne, realność płynnie łączy się z fantastyką, a logika z absurdem. Do perfekcji doprowadził sztukę narracji – potrafił tak konstruować struktury składniowe, by zawrzeć wieloplanowość nawet w pojedynczych zdaniach. Klasycznym przykładem tych zabiegów są opowiadania „Dla wszystkich ten sam ogień” i „Południowa autostrada”.
„Wyspa w południe” pochodzi ze zbioru Dla wszystkich ten sam ogień (Todos los fuegos el fuego; 1966), który zawiera jeszcze 7 opowiadań („Południowa autostrada”, „Zdrowie chorych”, „Połączenie”, „Siostra Cora”, „Instrukcje dla Johna Howella”, „Dla wszystkich ten sam ogień”, „Inne.niebo”).
Yves Tanguy (1900-1955): Nuda i spokój (L’Ennui et la Tranquilité; 1938; olej na płótnie; kolekcja prywatna)
(kr)
___________________________________________________________________________________________________Kazimierz Robak – filolog, historyk, dziennikarz, żeglarz, obecnie wykładowca akademicki w USA; organizator i uczestnik pierwszej Szkoły pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego 1983-1984 na „Pogorii” (kierownik sekretariatu i nauczyciel); dyrektor i nauczyciel SzPŻ KB na „Pogorii” 2013, 2015 i 2016; redaktor i współwłaściciel https://zeglujmyrazem.com/ i http://periplus.pl/; autor książek, m.in, „Pogorią na koniec świata”, „Szkoła”, „Gibraltar: Cieśnina-Skała-Państwo”, „Żeglarskie 'Kto jest kim’: Krzysztof Baranowski”.
Następnego dnia zrobiłem „normalny” obiad: zupa z lekko stęchłym chlebem i kasza jaglana z żołądkami w paprykowym sosie. Nawet mi to smakowało. Ludek czuł po obiedzie niedosyt i musiałem do obiadu dodać końcówkę chleba z dżemem truskawkowym. Dżemu mieliśmy nieskończenie wiele, więc wpadłem na pomysł zamulania kapitana różnymi zestawami naleśnikowymi. Jedynym minusem koncepcji, była konieczność długiego pobytu w cuchnącym olejem kambuzie. Kapitanowi wrócił humor, a z nim słaba forma w szachach. Wygrałem wyraźnie 5:1 i mogłem uciec przed Ludkiem na dziób. Ludek z kolei uciekł przede mną pod pokład i za chwilę usłyszałem stałe wywołanie: „ Sierra Papa number one, Charlie Victor Oskar Micky Mouse – how do you copy me?”. Dziś plotkował z Jeffem, Johnem i Jurkiem Prociukiem. Wieczorem, przy korzystnym wietrze, zdecydowaliśmy się płynąć do Mooloolaba położonego 40Mm na północ od Brisbane. Ludek złapał w eterze Leona, lokalnego radioamatora, który zgłosił się z gotowością poznania nas i pomocy, w miarę jego możliwości. W porcie planujemy pozostać koło tygodnia. Chcemy pomalować nadbudówkę, maszty, gretingi oraz przeszyć wytarte żagle, a także sprawdzić regler. Prąd wzdłuż brzegu musi być silny, bo chyba nas przez noc cofnęło. Od rana dmucha korzystna czwórka, a Maria nadgania nocne straty. W szachach Ludek lepszy, ale zgłosił przedwcześnie głód. Na obiad idę dziś za ciosem: będzie ryż w koncentracie pomidorowym i ozorki z podejrzanie nadętej puszki. Przykrej niespodzianki dało się uniknąć, a smakowało wybornie. Niedługo trzeba będzie wziąć się za „wonderful mackerel” i indonezyjskie rybki w bloku. Kaszę manną będę musiał sam jeść, bo Ludek niedawno jadł ją przez prawie pół roku bez przerwy i zdążył ją sobie zniesmaczyć. Podobno na południowym Tasmanie chodzą sztormy 8-9° B i właśnie stamtąd przychodzi nocny rozkołys, przy minimalnym wietrze. Barometr spada w dół, ale nie bardzo jemu wierzymy. Płyniemy teraz ciaśniej przy lądzie, by, w razie czego, mieć czas na schronienie przed burzą. Szyjemy foka i kliwra, a Maria idzie sama na samosterze. Wino spijaliśmy sprawiedliwie, czyli fifty-fifty i zawsze takie posiedzenie kończyła gitara. Kapitan prosił ciągle o swoje ulubione melodie, ale nie umiał ich zagwizdać, a co dopiero zaśpiewać. Grałem więc smętne melodie, przy których nabierał ochoty do spania.
W piątek, mojemu kapitanowi przypomniała się anegdota. Otóż, angielska Admiralicja, chcąc zwalczyć przesąd „feralnego piątku”, zbudowała okręt, który nazwano Friday. Znaleziono nawet kapitana o nazwisku Friday. Wodowanie okrętu nastąpiło trzynastego w piątek. Również w piątek, trzynastego, okręt z wielką pompą wyszedł w morze i… wszelki ślad po nim zaginął! Pod wieczór jesteśmy w pozycji około stu mil przed Mooloolaba, skąd niedawno wyszła Liskiewiczowa. Podobno stała tam tanio…
Aby nam się nie nudziło, przyszła duża fala z południa i wiatr z każdej ćwiartki na zmianę. Zrzuciliśmy wszystko, co nas ładnie pchało do przodu, zostawiając tylko foka. Nie bawimy się w obiad. Dziś zapychamy się musli z dżemem, ale na szczęście, bez mleka w proszku. Też da się jeść, choć nie musi smakować. Następnego dnia, zaplanowałem makaron z czymś, ale musieliśmy wrócić do poprzedniego „menu”, bo wybuchł garnek ciśnieniowy. Pogoda i tak była skrajnie podła, więc czas poświęciłem na klar jachtu i sprawdzenie konserw. Nie dość, że ich ilość topniała, to podeszły wiek sugerował szybkie użycie. Tymczasem walczyliśmy z przelewającymi się przez rufę falami. Nawet mocno nie cierpiałem i dałem radę wykonać kilka zdjęć Marii na tle skradających się na wysokości paru pięter ścian wody. Łódka jest konstrukcyjnie bardzo dzielna, ale w efekcie „rzygliwa”, według zasady: duży jacht – małe rzyganie, mały jacht – duże rzyganie.
W moje imieniny, czyli 17 lipca, Ludek zarządza otwarcie dwukilowej puszki z prawdziwą szynką. Przyrządzam na ostro makaron, ale bez sosu indonezyjskiego. Smażę go na oleju, z dodatkiem czosnku z chili, a następnie kładę z gestem na stół. Szynka nie była zepsuta. Miało wystarczyć do następnego dnia, ale Ludkowi smakowało tak bardzo, że musiałem ustąpić. Jeszcze jeden dzień przyszło nam walczyć z przeciwnościami pogody, ale w końcu, przy dobrym wietrze skryliśmy się za Point Cartwright i weszliśmy na silniku do portu. Przed nami płynęły delfiny, jak gdyby chciały nas pilotować, ale kapitan wybrał krótszy wariant, czego efektem było wejście na płyciznę.
Zaryliśmy fantazyjnie nie bez przekleństw i musieliśmy poczekać do wysokiej wody. Gdy nadeszła, Maria z trzaskiem takielunku odessała się od podłoża i mogliśmy zacumować. Rozluźniony Ludek, ogolił się i poprosił, bym go ostrzygł. Nigdy nie strzygłem, ale to nie miało dla kapitana znaczenia, bo poczuł się lepiej. Gdy popłynął do klubu, wziął z sobą pastę do zębów, ale bez szczoteczki, bo jej nie miał. Cena za postój tygodniowy wynosiła dziesięć dolarów, co ucieszyło go niezmiernie. Przed wizytą Leona, robimy klar portowy jachtu. O dziwo, w zęzie nie było ani kropli wody!
W Mooloolaba czekał na nas Leon.
Rano wsiadamy w dinghy i szturmujemy łazienki. Siedziałem pod prysznicem dobre pół godziny. Z nudów, paznokciami zbierałem z dłoni rozmiękły w morskiej wodzie naskórek. Gdy wróciłem na jacht, skóra wyschła, a dłonie zaczęły piec. Skąd miałem wiedzieć, że to tak działa?! Teraz musiałem pogodzić się z bólem przez kilka dni. Przed południem, wizytujemy Leona z żoną i dwójką małych dzieci. Dzieci zaglądnęły w każdy kąt łódki, ale były grzeczne. Leon ma własną plantację, na której uprawia truskawki oraz warzywa. Zaopatrzył nas w zielony zestaw na kilka dni. Jego żona pochodzi z królestwa Tonga, ale nie ma zamiaru tam wrócić. Oboje zaprosili nas na przejażdżkę swoim mercedesem po okolicy. W Caloundra, zjedliśmy obiad i zrobiliśmy szybkie zakupy w sklepie. Przed następnym etapem rejsu, zaopatrzymy się w prowiant na miejscu, w Mooloolaba, gdzie zauważyliśmy dużą hurtownię z cenami o 50% niższymi, niż w sklepach detalicznych. Ceny w tym regionie są wyższe niż w Sydney, ale to przecież mekka turystów – Sunshine Coast, dziś trzystutysięczne miasto, którego jedną z dzielnic jest Mooloolaba. W latach 70-tych poprzedniego wieku, miasto dopiero rozwijało się, choć było już jednym z ważniejszych centrów turystycznych Australii. Na czas wycieczki zostałem oddelegowany do opieki nad dziećmi, a Ludek z rodzicami, plotkowali o warunkach życia w różnych krajach. Leon, był w stu procentach przekonany o najlepszym możliwym wyborze, jaki w życiu dokonał i nie chciałby za żadne skarby zmienić miejsca zamieszkania. Powodzi mu się dobrze. Ma stałych odbiorców towaru i nic nie wskazuje na jakiś gospodarczy kryzys. Na podwieczorek, usiedliśmy w lokalu regionalnego centrum turystycznego. Ludek raczył się winem, a pozostali – lodami i owocami podanymi w ananasie. Na niebie nie było ani jednej chmurki. A może i ja bym kupił sobie w przyszłości jacht? Trzeba mieć marzenia, aby choć część z nich mogła się spełniać.
W drodze powrotnej do Mooloolaba, zostawiamy u mechanika zepsuty regler do naprawy. Wieczorem porządkuję notatki i biorę się za pisanie listów. Kapitan sprawdza drugi regler, lecz chyba nie będzie działał. Zostawiamy robotę na jutro, a sami idziemy na miasto. Pięknie tu jest, tylko trzeba mieć pieniążki. Rano wpłacamy w recepcji klubu 20 dolarów za dwa tygodnie postoju. Będzie czas na drobne remonty, malowanie i lenistwo na plaży. Osobiście, wolę dzikie i niezamieszkałe tereny, choć trochę cywilizacji nie zaszkodzi. W drodze na jacht, kupuję dwa jabłka „Granny Smith”, po 10 centów za każde. Niby to niezbyt wygórowana cena, ale po przylocie do Sydney, zostało mi w portfelu koło 30 dolarów… Planowałem, przy najbliższej okazji, dorobić do wspólnej kasy, ale to gdzieś na trasie. Na razie, pracodawcą jest Maria i trzeba ją zadowolić. Przemalowuję maszty na ciemniejszy kolor, który lepiej pasuje do mahoniowego kadłuba. Nie odpuściłem sobie roboty przez cały dzień, ale też są i efekty. Ludek popłynął bączkiem „po chałupach”. Przy okazji, przyniósł z miasta jabłka!
Teraz mogę pracować do woli. Od dziecka uwielbiałem jabłka i nie wyobrażam sobie, że mogło by ich nie być. Podobno, są jednymi z najwartościowszych spośród wszystkich owoców. Z nadmiaru szczęścia, obciąłem włosy na krótko, co spotkało się z akceptacją kapitana. Stwierdził przy tym, że powoli zaczynam nabierać cech ludzkich. Posiłki są teraz prostsze, bo Leon codziennie podrzuca nam masę warzyw. Chcieliśmy uczcić szynką dzień 22 lipca, ale z niczym dobrym nie chciał nam się skojarzyć. Odłożyliśmy przysmak do uprzywilejowanej szafki, na gorsze czasy. Przyszła pora na szycie żagli. Podła to robota, ale ktoś musi się tym zająć. Kapitan woli prace „techniczne”, czyli rozmowy z sąsiadami, plotki o żeglarzach, itd. W sobotę, kończę malowanie i szycie grota. Młody sąsiad podrzucił mi piwo na jacht, bo nie mógł wytrzymać widoku pracującego bez przerwy żeglarza. Pogadaliśmy o tym, co byłem w stanie zrozumieć. Na szczęście, mój wybawca musiał wracać na jacht. Podziękowałem i obiecałem sobie intensyfikację nauki języka. Swoją drogą, trzeba gadać, choćby źle, ale codziennie. Australijczycy są cierpliwi i wyrozumiali.
W Harbour Master`s Office czekają na mnie trzy listy: od „Johnego Tomali”, Staszka Pawlika i Bożenki Skowrońskiej, którą poznałem w Strzesze Akademickiej. Była tam z fajnym ojcem, który teraz niespodziewanie zmarł na atak serca. Przykro, ale to część życia. Wieczorem, jeszcze raz połykam treść korespondencji. Nie myślałem, że to taka frajda dostawać listy od przyjaciół! Po pomalowaniu jachtu i porządnym klarze, Maria wygląda pięknie. Co chwilę ktoś się jej przypatruje, a gdy tylko zapyta o coś Ludka, ten promienieje z radości i wciąga się w długą rozmowę. Zwykle, oznacza to koniec roboty – Ludka, oczywiście. Planowaną listę prac, zakończy szycie genuy i zwiększenie powierzchni samosteru, bo w czasie żeglugi często nie umiał utrzymać łódki na kursie. Na zakończenie prac przy Marii, przygotowałem dobry obiadek: makaron na ostro z ozorkami w keczupie, marchewka z groszkiem, kompot i wino. Jedliśmy łapczywie i w skupieniu. Słychać było tylko sapanie i mlaskanie Ludka i moje chyba też… Na koniec posiłku, Ludek pogłaskał się po brzuchu i stwierdził:
– Takiego bólu brzucha, to bym sobie życzył codziennie…
Wieczorem, siadamy do map i opracowujemy plan żeglugowy do Cooktown. Trasa liczy sobie ponad tysiąc mil morskich i pewno trzeba będzie pozmieniać to i owo w trakcie żeglugi. Uwidim.
Nie bardzo mamy czas na szachy, toteż zawieszamy rozgrywki ligowe do wyjścia w morze. W poniedziałek roboczy, Ludek jedzie do Brisbane przedłużyć kartę celną, a ja z workiem na plecach, idę szukać tanich jabłek. Znalazłem jabłka po dwa centy za sztukę! Teraz mamy ich cały worek. Na jachcie chwytam się szycia mocno porozdzieranej genuy, ale przerwałem pracę, bo musiałem przygotować obiad. Ludek wrócił średnio zadowolony, bo naprawa reglera kosztowała 67 dolarów. Sama wycieczka była ciekawa, ale miasto trochę za hałaśliwe. Po małym remoncie jachtu, czujemy się trochę pewniej. Przy odwróconym rogaliku księżyca, chwytam za gitarę i rzępolę turystyczne hity. Kolor księżyca, po zachodzie słońca zmienia się od czerwonego, przez pomarańczowy, aż do fioletowego. To trzeba widzieć…
Któregoś dnia dowiadujemy się z radia, że Liskiewiczową zabrał helikopter z kotwicowiska w Portland Roads do szpitala w Cairns. Jacht został zabezpieczony, a lekarze podejrzewają atak wyrostka robaczkowego. Znowu otrzymuję w HMO listy. To nagroda dla mnie, za skrupulatne podejście do korespondencji. Napisał Jasiu May-Majewski, który odbywał służbę wojskową i przygotowywał się do obrony pracy magisterskiej. To z nim, stawiałem pierwsze kroki w żeglarstwie, a teraz on żałuje, że nie jest ze mną na Marii. Zdarza się, że czasami w żeglarstwie uczeń wyprzedza Mistrza, ale fajnie byłoby płynąć razem. Pod nieobecność Ludka, wpadł Leon z żoną, dziećmi i podarkami dla nas. Przewiozłem ich na Marię i poczęstowałem herbatą. Bardzo im smakowała, zresztą nie tylko im, bo to była najlepszego gatunku herbata „Pickwick”, z zapasów okrętu wojennego, stojącego w Sydney. Podarowałem swoim gościom jedną puszkę i odwiozłem na ląd. Zostawili nam świeże pieczywo, kalafiory, dynie, pomidory, choco, truskawki i książki dla Ludka. Podziękowałem szczerze za opiekę. Umówiliśmy się na ich wizytę w piątek rano. Resztę dnia świadomie przeleniuchowaliśmy. Lenistwo nadrobiłem następnego dnia. Szycie genuy dobiegało końca, malowanie steru też. Zamontowaliśmy samoster, a ja nabrałem brązowego koloru skóry. Skórę na dłoniach mam wciąż popękaną, ale nie czuję już piekącego bólu. Kolejna nauczka. Przy montowaniu samosteru, dostałem rumplem w głowę, ale go nie uszkodziłem… Trochę za dużo mamy na pokładzie różnych „przydatnych” części takielunku i co jakiś czas potykamy się o nie. Na Marii obowiązuje zasada: „lepiej nosić niż się prosić”. Dobrze, że zrobiłem porządek w narzędziowni.
W piątek, ukończyłem szycie, a właściwie całkowite przeszycie genuy. Z Leonem i jego rodzinką pojechaliśmy do Maroochydoore, gdzie w hurtowni zaopatrzyliśmy się w cebulę, czosnek, jabłka, płatki owsiane i inne drobiazgi. Wszystko, oczywiście, za najmniejsze pieniądze, ale za to dużo. Dopychamy bączka warzywami Leona i wracamy na jacht. Jeszcze tego samego dnia, dostajemy dodatkowy regler i paczkę z Sydney od Jany i Jeffa. W paczce był list i dwie białe koszulki z napisem „Maria”. Wreszcie odkryliśmy przyczynę awarii reglera: to nie była jego wina, tylko przewody się stopiły i robiły zwarcie na kontrolnej lampce. Teraz mamy „z głowy” 67 dolców i trzy dobre reglery! Na to konto, zżeramy za moją namową, po dwa jabłka. W niedzielę nie pracujemy, więc robię tylko pranie ciuchów, a po południu Leon funduje nam pożegnalny objazd regionu. Przy pożegnaniu, dzieci chciały płynąć na jacht i pobawić się ze mną, ale nie starczyło czasu. Musieliśmy chyłkiem zniknąć.
Zbliża się koniec naszego pobytu, a tu przez dwa tygodnie, ani chmurki na gołym niebie. Oby tak chciało być do Cooktown. W dzień wyjścia w morze, robimy pożegnalną kąpiel, żegnamy się w kapitanacie portu i wreszcie, nie bez problemów, oddajemy cumy. Przy silnym prądzie odpływowym samoster gnie się na zablokowanej cumie rufowej, a po jej zwolnieniu znów siadamy na piachu! Cholera… Ta nasza Volvo Penta chyba nie ma 15 koni, bo przy prądzie łódka jest bezbronna. W trakcie oczekiwania na zejście jachtu z łachy, dostajemy wiadomość, że przyszedł list. Zdążyłem go jeszcze na czas odebrać i wrócić na jacht. Wieczorem, jesteśmy już na pełnym morzu. Wpuściłem na chwilę Ludka do kuchni i już odebrało mi apetyt. Całą zupę „czokoladową” zostawiłem Ludkowi. Z gotowaniem będzie spokój przez dwa dni. W eterze, gęsto od znajomych. John Mattesitch wciąż nas śledzi i pyta o zdrowie. Na powierzchni morza ukazały się kolonie meduz i rekiny. Czyżby szykowała się jakaś uczta morska? Zmieniłem metodę uczenia się języka angielskiego: przeszedłem na wzory zdań, a oprócz tego uczę się słówek. Mam nadzieję, że to nie jest jakiś zły znak, ale zaczynam rozmawiać z sobą po angielsku. Dobrze, że Ludek jest głuchy. Mamy teraz dwa dni korzystnych wiatrów. Mijamy piaszczystą wyspę Fraser w asyście rozbrykanego stada delfinów. Przewodnik żeglarski po rafie informuje, że wyspa swoją nazwę zawdzięcza pani Fraser, która wraz z innymi rozbitkami z tonącego statku, została w tym miejscu wyłowiona przez krajowców. Tylko ona przeżyła, reszta poszła do gara. Zanim ją odzyskali biali, musiała bawić miejscowych. W późniejszych latach, nastąpiła dziejowa zmiana i biali zaczęli wrzucać lokalnych do garnka. Tak to trwa do naszych czasów, a efektem jest topniejąca liczba rdzennej ludności. Ich populację szacuje się na 150 000 osób.
Partia szachów na moją niekorzyść, a na otarcie łez, Ludek otwiera wino. Obiad robię na czerwono, bo boję się, że popsuje się mięso. Keczup też zachował jedynie kolor. Notujemy poważne osiągi jak na Marię: jesteśmy już blisko latarniowca Break Sea, przed którym ostrzegał nas komandor Francky. Przy korzystnym kursie, zrywa się nagle z nieba ulewa z wyładowaniami i silnymi szkwałami. Tracimy światła Break Sea z oczu, pojawia się mgła. Nie ma mowy o namiarach, płyniemy bezpiecznym kursem kompasowym, ale raczej „na czuja”. A wszystko na mojej wachcie! Rankiem, pogoda bez zmian. Wiatr wieje ze wszystkich kierunków. Trudno. Zrzucamy żagle i na silniku płyniemy na szerszą wodę, choć to w przeciwnym kierunku. A to nam komandor przepowiedział… Suszymy ciuchy po nocnej ulewie i czekamy na polepszenie pogody. Wieczorem otrzymuję od kapitana ofertę: za każde zidentyfikowane światło latarni – nagroda w postaci największego jabłka. Koło północy namierzam naszego latarniowca, ale skąd on się tu wziął?! I znów, na mojej wachcie, burza ze szkwałami do rana.
Ładnie nas żegna Morze Tasmana… Rano stawiamy foka i bezana, i jakoś tam płyniemy. Na wszelki wypadek, włażę na maszt, by wypatrzeć ewentualną rafę. Na horyzoncie znów dostrzegam Break Sea, co oznacza, że zniósł nas prąd. Teraz już kładziemy łódkę na kursie do pierwszej wyspy Wielkiej Rafy, Lady Elliot. Dostajemy wiatr z baksztagu i uciekamy od latarniowca co wiatru w żaglach. Chyba jesteśmy już na Morzu Koralowym. Za kilka godzin mijamy wspomnianą wyspę, na której na stałe żyje tylko latarnik z rodziną. Latarnia jest jedną z najstarszych w Australii i funkcjonuje od 1866 roku.
Na obiad, odgrzewamy przedwczorajszy grysik z sałatką rybną i dojrzałym avocado. Nastroje mamy wyborne, bo wokół rozciąga się bajeczna panorama. Jest wyraźnie cieplej i równo wieje, jak to w passacie. Przez noc nic się nie zmienia, nie chce się spać. Ludek zdradza mi, że na takie żeglowanie czekał. Rano rzucamy kotwicę obok wyspy Lady Musgrave. Danforth „chwyta” piach i mocno trzyma. Otwieramy wino i wznosimy toast za tych, co na morzu…
W lagunie stoją cztery jachty, na brzegu płonie ognisko. Po grysikowym śniadaniu, Ludek przechodzi do wypisanych na kartce robót, a ja biorę się za obiad. W południe biorę bączka i płynę na wyspę. Na brzegu dwaj chłopcy pomagają mi wciągnąć głębiej na piach „Stynkę”. Jeden z nich, studiuje w tutejszym AWF-ie. Pogadaliśmy trochę i pożegnaliśmy się, bo oni już opuszczali wyspę. W gąszczu drzew jest gorąco, zaczyna się tropik. Wyspa jest niewielka, więc ją szybko obszedłem dookoła. Na plaży znalazłem dość ładne muszle. Woda jest przeźroczysta. Czystszej chyba już nie ma. Wieczorem zjedliśmy naleśniki z dżemem i szybko zasnęliśmy przy dźwiękach fletu, płynących z innego jachtu. Trzymamy jednak, na wszelki wypadek, wachtę kotwiczną. O świcie, budzi nas krzyk ptactwa od strony wyspy. Dosypiamy, a potem leniuchujemy. Każdy zajmuje się sobą, nie trzeba słów. Nie płyniemy na wyspę, a wieczorem podnosimy kotwicę i płyniemy w stronę North West Island. Przez noc pokonujemy 40 Mm, a resztę w dzień. Wyciągamy z łódki prędkość 6 knotów. Nad ranem stajemy w dryfie, aby za dnia pokonać wąskie przejście obok wyspy Heron. Przechodzimy przez nie komfortowo. Za dwie godziny podchodzimy do szerokiej wyspy i płynąc wzdłuż niej, szukamy starej szopy, gdzie naprzeciw Alan Lucas w przewodniku „Cruising the Coral Coast”, radzi rzucić kotwicę. Faktycznie, kotwicowisko jest wyborne. Obok, stoją rybacy na krewetkowcu. Wyspa jest jeszcze bardziej zielona, niż Lady Musgrave. Pogoda jest nadal bajeczna, co przekłada się na srogi rewanż w szachach. Teraz ja wyszedłem na prowadzenie. Mimo porażki, kapitan robi zaskakująco dobry obiad. Kotwica mocno trzyma na piasku, a woda jest tak klarowna, że na głębokości ośmiu metrów widać ją wciąż wyraźnie. Nockę spędzimy na pokładzie, bo jest ciepło. Ptactwo głośno hałasowało, a nad ranem, w ogóle nie dało się przez nie spać. Ludek musiał odespać, a ja skoczyłem z rekonesansem na brzeg. Wyskoczyłem ze „Stynki” by ją podholować, a tu się okazało, że jest głęboko na dwa metry. Szybko opanowałem sytuację i wyciągnąłem bączka na brzeg, pamiętając o przypływie. Dużo tu w wodzie barwnych koralowców. Szkoda, że nie mam aparatu do robienia zdjęć pod wodą. Przy samym brzegu, na płytkiej wodzie hasają małe rekinki, więc może lepiej będzie uważać? Podchodzę za chwilę do szopy i zaglądam do środka. W oczy rzuca mi się napis z muszli: „Don`t worry, be happy”. Jest to tak proste i oczywiste, że nie da się przetłumaczyć na język ojczysty. W pierwszym pomieszczeniu szopy, odnajduję wyeksponowaną na stole księgę pamiątkową, niby-umywalkę i kącik do kuchcenia ze sztućcami, konserwami, dżemami, cukrem, przyprawami, mlekiem w proszku, rybami, itd.. Obok wisiała informacja o treści: „Korzystaj, bo to wszystko jest dla ciebie, ale jeśli ci czegoś zbywa, zostaw następnym”. Robi wrażenie. W drugiej „izbie” jest pryczka z kocami, czasopisma i lampa naftowa przeznaczona dla rybaków i myśliwych. Całe obejście jest zadbane i widać tu dużą kulturę żeglarską. Czemu ta Wielka Rafa jest na drugim końcu świata? Prawdopodobnie będę ją widział tylko raz jedyny w życiu, właśnie teraz. Jak to zapamiętać, jak zapisać…
Idę jeszcze wzdłuż brzegu i odnajduję tabliczkę z napisem: „grave” (grób). W otoczonym starymi deseczkami grobie, spoczywa trzyletnia córka przebywającego na wyspie w 1898 roku kapitana Sundvalla, która miała umrzeć „w strasznych konwulsjach”. Kopczyk usypany był z muszli. Postałem nad grobem chwilę w zadumie nad losem gatunku ludzkiego. Ktoś mądry powiedział, że rodzimy się i umieramy walcząc o przetrwanie, ale jedno jest pewne, że każdy sprawiedliwie, musi mieć swój kopczyk. Wchodzę jeszcze do zielonego lasu, w którym odbywa się nieskończony krzyk ptactwa. Jest to rzeczywiście krzyk, bo ptaki w Australii nie śpiewają! Czuję się pod czapą zieleni, jak w biblijnym raju, chociaż lekko stęchły zapach zdechłych ptaków mąci to wrażenie. Po dwóch godzinach penetracji wyspy, wracam na Marię z głową pełną wrażeń. Na pytanie jak było, odpowiadam: „ idź sam zobaczyć”.
Przegląd puszek wywołuje panikę. Jedna z dwu dużych szynek spuchła i jest nie do uratowania. Jutro trzeba otworzyć ostatnią! Ponieważ w ostatnich dniach słabo spałem, kładę się do łóżka już o ósmej wieczór, a wstaję dopiero o siódmej rano. Ludek spał na pokładzie i ani razu nie włączył radiostacji. Śniadanie było luksusowe, z musu. Dokonuję przeładunku jedzenia według pilności użycia. Jest tego dużo, ale sort pozostawia wiele do życzenia. Chyba trzeba będzie przeprosić się z najstarszymi kartonami wędzonej ryby. Pomyśleć, że dookoła nas tyle tego pływa w morzu. Próbowaliśmy łowić, lecz bez powodzenia. Chyba obaj nie nadajemy się do wędkowania. Studiuję książkę do nauki języka angielskiego, ale jej objętość może odebrać najlepsze chęci. Powoli sam dostrzegam postępy, a to już coś. Po południu płyniemy na brzeg, jesteśmy na wyspie sami. Zostawiliśmy wpis w księdze wizyt: „Jesteśmy szczęśliwi, że możemy tu być i choć jesteśmy dziś sami na wyspie, możemy porozmawiać z pozostawionymi przez innych wędrowców symbolami. Wierzymy, że kiedyś cały świat będzie taką wielką NW Island”.
Dziś ja miałem wachtę kotwiczną na pokładzie. Piękniej chyba nie można spać…
Po śniadaniu, wybieramy wersję towarzyską: zabieramy z sobą do „Stynki” książki, szachy i sprzęt do nurkowania. Na brzegu, zażywają lenistwa młode rodzinki z pobliskiego Gladstone. Popływaliśmy nago i pobuszowaliśmy w zieleni. Nie zabraliśmy z sobą gumowej ochrony nóg i trzeba było w efekcie wykonać drobną operację usuwania ostrych kawałków koralowca. Dziś dokończyliśmy makaron na szynce, do którego odważyłem się otworzyć spuchnięte ogórki kiszone. Co w nich było złe – wyleciało, a resztę, po przedłużonej analizie, wspólnie zaakceptowaliśmy. Smakowało jak nowe. Po południu nadal się uczę, ale nie jest to na postoju dobre wyjście, bo Ludek nie bardzo wie, czym się zająć. Najczęściej przynosi wtedy bardzo mocną herbatę (teatea) i szachy. Nie umiem w takiej sytuacji odmówić i czas przecieka przez palce. Mamma mia, nie ma tu na nic dostatecznie dużo czasu!
Prognoza pogody wskazuje na północny wiatr, aż trudno w strefie passatu w to uwierzyć. Na wszelki wypadek, luzujemy łańcuch i cumę. W nocy dmuchało i owszem, ale ze stałego kierunku. Decydujemy się na wieczorne wypłynięcie w kierunku Pearl Bay, powyżej miasteczka Yeppoon, na stałym lądzie. Ma tam być wyborne kotwicowisko, otoczone wysokimi wzniesieniami. Po szybkim śniadaniu, ze strachu przed spuchnięciem, otwieram puszkę z kiełbasą bosmańską. Będzie z niej obiad na dwa dni, pod warunkiem, że połowę dzisiejszej porcji schowam gdzieś przed Ludkiem, bo na zmianę wachty może już jej nie być, a wtedy trzeba by było zastosować wersję „na dopych”, czyli papkę z mleka w proszku + dżem + cukier. Ostatnio, Ludek nie był jej fanem, ale apetyt każe mu zawsze jeść do końca to, co podadzą, a najlepiej, w smacznym zestawie.
Przed zmierzchem podnosimy kotwicę i wio! Musimy iść na silniku, bo morze jest płaskie, jak stół. Gdy zrywa się gwałtowny wiatr, stawiamy genuę i foka „na motyla”. Nad ranem rozkołys staje się nie do wytrzymania i dmucha dobra „szóstka”, choć niebo jest zupełnie bez chmur, a widoczność doskonała. Zrzucamy genuę, po niej foka i włączamy silnik, bo fala rośnie, a przed nami wąskie przejście między nieprzyjemnymi rafami. Osłonięci cyplem, wpływamy do Zatoki Perłowej, gdzie na kotwicowisku stoją wygodnie liczne jachty.
Szczyty wokół zatoki, wznoszą się na wysokość do 700 metrów. W głowie rodzę plan całodniowej wycieczki w góry, ale najpierw będę musiał sprawdzić możliwości sforsowania buszu. Na kotwicowisku stoi dziewięć jachtów. Płynąc ostrożnie między nimi, pozdrawiamy się podniesionymi rękoma. Trochę z boku, rzucamy kotwicę na siedmiu metrach i czekamy, aż złapie piaszczyste dno. Trzyma wspaniale. Robimy porządny klar, bo w tym towarzystwie, bez wizyt na pewno się nie obejdzie. Jest pogodnie, ale zimno jak na strefę zwrotnikową, która przebiega mniej więcej od Yeppoon w kierunku północy. Musimy przeprosić się z …kufajkami! Po obiadokolacji, której kapitan nie spodziewał się tak szybko (dobrze, że schowałem przed nim wczorajszą kiełbasę bosmańską, no i że jej nie znalazł…), uzupełniamy zapiski, gramy w szachy i uciekamy przed chłodem do koji. Rankiem wciąż jest zimno, ale udaje się pomalować samoster tuż przed wizytą sąsiada ze stalowego slupa. Pływa z rodziną, ale musi już wracać do Melbourne, gdzie czeka praca. Obiecał Ludkowi pomoc w naprawie agregatu. Pod wieczór, nadpływają betonowym slupem Jolly Swagman nasi znajomi z Sydney, Tony i Gwen Warhurst`owie. W Cairns skończą połowę trasy z dwumiesięcznego urlopu, a potem wracają do Sydney. Wizyta na ich jachcie, upływa pod znakiem obżarstwa łakociami i opilstwa dobrym winem. Wedle powiedzenia: „tylko świnia i gość, nigdy nie mają dość”, żegnamy gospodarzy, a po drodze na jacht, zahaczamy o ląd. Ślicznie tu, zwłaszcza przy zachodzie słońca, na tle gór.
Muszę to wszystko zapamiętać, bo po ewentualnym powrocie do kraju, będę musiał wiernie oddać atmosferę Wielkiej Rafy. Boję się, że podoba mi się to wszystko, bo jestem młody i pierwszy raz w takich okolicznościach, ale co ja pocznę z moją niepoprawną duszą romantyka? Ludek ciągle stara się, abym schodził z chmurek na ziemię, ale sam się zachwyca obrazkami przyrody – tyle, że milczy i zamyka się w sobie.
Jak na razie, każde nowe kotwicowisko różni się od poprzednich. Krajobraz dookoła, trochę wymazuje z mojej pamięci obrazki z Papua New Guinea, które prezentował w Gliwicach Dworczyk. Ciekawe, jak wyglądają tamte krajobrazy. Pewno też zachwycające, choć inne.
Na jachcie zastanawiam się, co wziąć z sobą na jutrzejszą wycieczkę w góry. Ostatecznie, wezmę żarcie, aparat fotograficzny, latarkę, ciepłe rzeczy, duży nóż, krem przeciwsłoneczny i rakietnicę, na wszelki wypadek. Przegrana partia szachów, dobrze wróży wyprawie. Stado jachtów powiększyło się do kilkunastu jednostek. To już małe miasteczko. Zrobiło się w nocy cieplej, ale za to spadł deszcz. Na radio, łapiemy „Wolną Europę”, która nadaje wspominki wydarzeń czerwcowych i bieżące informacje o rozwoju wojny wietnamsko-kambodżańskiej.
Rano o 07:00, budzę Ludka, wskakuję w ciuchy i ładujemy się do bączka. Właśnie wtedy lunęła na nas ściana deszczu. Gdy dotarliśmy na brzeg, zauważyłem brak torby wojskowej. Znów w strugach deszczu, kurs na Marię i jeszcze raz na brzeg. Starczyło, by się obudzić. Ludek powrócił na łódkę, a ja ruszyłem w drogę. Idąc wzdłuż plaży, nazbierałem kilka ładnych muszli, ale pereł w Zatoce Perłowej, nie było. Po przejściu kilku piaszczystych odcinków plaży, przedzielonych skalnymi przeszkodami, wyrosła przede mną ściana gęstych zarośli. Ruszyłem zdecydowanie w górę, ale uszedłem, co najwyżej 200 metrów. Naprzeciw mnie, wyrosły ostre gałęzie, piaszczyste podłoże, gęste chaszcze i wysoka trawa. Na niewielki szczyt, który miał być tylko rozgrzewką, wdrapałem się po godzinie. Powitał mnie tam jakiś wąż. Szybko obliczyłem potrzebny mi na realizację celu, czas i wyszło, że za około cztery dni mógłbym go osiągnąć. Niepysznie zawracam w kierunku plaży i wcale nie było łatwiej, niż pod górę. Porażka, ale miałem też i farta: w oddali, dostrzegłem palmy orzecha kokosowego.
Zmiana celu dobrze zrobiła, bo gdy doszedłem do palm, znalazłem masę gotowych do spożycia, opadłych owoców. Czas do powrotu wypełniłem ich obieraniem, co takie łatwe wcale nie było. Obrane orzechy upchałem w zakamarkach koszuli i kurtki. Około 17:00 zameldowałem się przy kotwicowisku. Od strony palm kokosowych, podpływa motorówka z resztą obranych przeze mnie wcześniej owoców. Proszę chłopaków o podzielenie ich między chętnymi załogami. Zapotrzebowanie było duże, nic nie zostało. Przypłynął po mnie ogolony Ludek. Na jachcie czeka zupa ogórkowa, bo tak ją nazwał. Smak miała zbliżony bardziej do kompotu niż do zupy, ale zjadło się. Musiałem dorobić jakieś drugie danie, którego smaku wolałbym nie opisywać. To nie był mój firmowy posiłek, ale szybko zniknął.
Pearl Bay spośród eukaliptusów.
W nocy, miałem długie spanie, a śniłem, że latam nad jakimś wulkanem tylko siłą kończyn. Było to na tyle absurdalne, że po przebudzeniu musiałem sprawdzić, czy to był tylko sen. Zawiesiłem na jakiś czas loty, bo po śniadaniu składa nam wizytę pięcioosobowa rodzinka z Yeppoon. Zanim Ludek przywiózł drugą turę, musiałem zagadywać mamę, ale albo była za ładna, albo postępy w nauce były nie takie, jak należało oczekiwać. Chyba jednak, stawiam na ten pierwszy warunek. Pani pocieszyła mnie i twierdziła, że wszystko zrozumiała, ale do dalszego przebiegu rozmowy, wysłałem kapitana. Ten rozpędził się w opowieściach na tyle, że trzeba było zaproponować naszą niezawodną Pickwick Tea. Maria gościom bardzo się podobała: włazili w każdy kąt, słychać było „wow!” i inne ozdobniki mowy. Młodzież pytała mnie, jak się w Polsce żyje, ile trwają wakacje, do jakich krajów wyjeżdża się na wakacje. Na ostatnią kwestię, odpowiedziałem „nigdzie”, co musiałem długo tłumaczyć. Tym bardziej się dziwili mojej obecności, na takim rejsie w Australii. Krótko wyjaśniłem, że takich szczęściarzy jak ja, jest może kilku w kraju, a rachunek za moje wakacje mogę po powrocie spłacać przez wiele lat. Spytali więc, kiedy muszę wracać. I tu zastanowiłem się, po czym powiedziałem prawdę, która właśnie do mnie dotarła:
– Dopóki jestem w wolnym kraju, to decyzja taka będzie należeć tylko do mnie!
Mama, wykonała na to gest poparcia z kciukiem w górę. Zaprosili nas do Yeppoon, gdzie pragnęli nas ugościć, ale nie możemy skorzystać. Żegnamy się w dobrych nastrojach i urządzamy sjestę poobiednią. Dziś rozmawiało mi się płynniej. Być może, najkorzystniej byłoby konwersować z rówieśnikami, ale ci muszą do szkoły. Tutaj nie ma tak długich i nieprzerwanych wakacji, są podzielone na kilka okresów. Po sjeście, dobieram się z użyciem młotka i noża do orzechów. Ludek nie może na nie patrzeć, bo na Polinezji przejadł się i teraz jest na odwyku. Wybieram owoce z zielonym kiełkiem, co zwiastuje miękką masę w środku i mleczko kokosowe o mdłym smaku – ni to mydła, ni to słodkiego mleka. Ludek wybiera się na ostrygi, a ja czytam książkę, bo w nogach czuję wczorajszy spacer. Jedyna korzyść z nieudanej wyprawy, to zrozumienie pojęcia „buszowanie”. Ludek okrzyczał powrót na jacht, więc popłynąłem po niego. Ostrygi znalazł małe i były bez smaku. Teraz przyjdzie kolej na łapanie krabów i szukanie pereł. Z pewnością znów nam się nie poszczęści. Zwracam podstępnie Ludkowi uwagę, że jabłka tracą świeżość, a z nią witaminy. Dostaję natychmiast dwa, poza kolejnością. Kiwałem głową na potwierdzenie mojej tezy, ale tak naprawdę, to nic ze smaku nie utraciły. Szkoda, że powoli się kończą! Wieczorem wącham dokładniej kiełbasę z puszki, bo czuję zmieniony posmak. Chwilę powalczyłem z sobą, po czym wrzuciłem ją na olej. Mimo przedłużonego smażenia z dodatkiem cebuli i czosnku, posmak pozostał. Posiłek przełknęliśmy, ale trzeba było wypić po kilka kubków herbaty. Przed spaniem, Ludek sprawdził, czy mnie coś nie boli, na przykład żołądek. Czuliśmy się podobnie, ale doczekaliśmy ranka bez emocji. W ten sposób, skończyły się delikatesy na jachcie. Pozostała druga liga pożywienia, to znaczy kaszanki i pasztety, które ustawiały się w kolejce do wybuchu. Po nich, przyjdzie czas smuty, a z nią naleśniki i smażone na głębokim oleju rybki. Cebuli i czosnku wciąż nie brakowało, a dżemów też był nadmiar. Głód nie groził. Pod wieczór odważyłem się wykąpać na brzegu w słodkiej wodzie. Przed snem pokibicowałem Ludkowi w rozmowach z Jeffem, Leonem i Johnem. Co byśmy robili bez radiostacji? Przy okazji, można poduczyć się języka.
Kolejny dzień na Pearl Bay, schodzi mi na dłubaniu orzechów i uzupełnianiu zapasów słodkiej wody ze źródełka na brzegu. Przy tej okazji, wdrapałem się, nie bez trudu, na górujące nad zatoczką wzgórze. Widok stamtąd był śliczny. W trakcie pstrykania zdjęć, złamała się gałąź drzewa, o którą się oparłem. Noga szybko spuchła, a dodatkowo, pocięły mnie komary. Coś mnie ten busz nie lubi. Po zejściu z góry, pomyślałem o ostrygach, ale skoro Ludek twierdzi, że nie są smaczne, to tak na pewno musi być. Leniuchuję na plaży aż do wysokiej wody, czyli do zachodu słońca. Gra barw powala z nóg. Chciałoby się zostać, ale jutro płyniemy dalej. Sąsiedzi też odpływają. Podczas wieczornego spotkania na jachcie Bluebird, umawiamy się wszyscy na regaty do wyspy Middle Percy. Gospodarze pływają z szóstką dzieci: trójką dziewcząt oraz trójką chłopców. Na ich jachcie i poza nim, rodzice jedynie monitorują zachowanie dzieci, które jest nienaganne. Najstarszy chłopak, za wszystko odpowiada: opiekuje się dziewczynkami, pomaga młodszemu rodzeństwu wsiadać i wysiadać z jachtu lub bączka, manewruje, wiosłuje, itd.. Dziewczynki piszczą i śmieją się przy byle okazji i są jakby pod ochroną. Ciekawe, czy tak jest, na co dzień. Widać było, że rodzice są dumni z wychowania potomstwa. Tata i połowa dzieci byli piegowaci, a druga część familii wyróżniała się ciemnym typem urody, po mamie. Wspaniała rodzinka!
Rano nasmażyłem dwa wielkie gary naleśników z podwójnym dżemem, które powinny załatwić gotowanie na dwa dni. Upchnąłem naleśniki w trzech największych garach i dumny z siebie, otarłem pot z czoła. Naleśników o podwójnym rozmiarze było 32 sztuki. Kąpały się w dżemie wiśniowym i truskawkowym, kusząc oczy moje i Ludka. Szybka degustacja przed wypłynięciem, nie zaspokoiła apetytów.
Wykąpałem się w źródełku na brzegu, a nawet uczesałem się, pierwszy raz od dłuższego czasu. Pożegnaliśmy pełną od weekendowych turystów, bialutką plażę i podnieśliśmy kotwicę. Mocno pracowała, oblepiona była błotem.
Bye, bye Pearl Bay.
Wybieramy trochę okrężną trasę, bo rejon pełen jest skałek i raf, a „regaty” wszystkie załogi traktowały z przymrużeniem oka. Na Wielkiej Rafie, podstawowym kanonem żeglowania jest bezpieczeństwo. Warunki na i pod wodą, zmieniają się przy intensywnym cyklu rozwojowym koralowców bardzo szybko. Niektóre informacje z map mogą być niedokładne, dlatego przy newralgicznych przejściach, często wspinam się na maszt, skąd wszystko świetnie widać.
O świcie, dostrzegamy na kursie naszą Middle Percy. Teraz przechodzimy na spokojny kurs pilotowy. „Mańka” sama utrzymuje kurs, można podrzemać. Po drodze, mija nas ściana deszczu, ale nas nie dosięga. Przeszła dosłownie w odległości najwyżej stu metrów – jak w kinie. Oprócz deszczu, minęły nas dwa zaprzyjaźnione jachty. Nasza porażka była także zwycięstwem, bo kotwicowisko okazało się być nie gorsze, niż to na Pearl Bay.
Ta wyspa ma jeszcze inny charakter: jest górzysta, ma wciśniętą w ląd zatokę, w której kołyszą się na wietrze wysokie palmy, a w odnodze zatoki, mniejsza zatoczka wcina się dalej w głąb wyspy, tworząc małą lagunę, otoczoną lasem mangrowym. Stoi tam jakaś stara łódź drewniana, w stanie wskazującym na ciężkie przejścia na morzu. Wpłynęliśmy tam z Ludkiem na rekonesans i po cichutku wiosłowaliśmy, aby nie płoszyć licznych kolibrów. Z gąszcza mangrowców, rozległ się niespodziewanie dźwięk fletu. Ciarki przeszły po ciele, bo nastrój był czarowny. Grał James z poznanego na Pearl Bay jachtu, Shangri-la. Przypłynęli przed nami w grupie z Bluebird`em, Jolly Swagmanem i Wakonugi. Znów jesteśmy w komplecie. Wieczorem, wrzask chmar ptaków zagłusza wszelkie inne odgłosy. Komary tną dość intensywnie, ale nie robi to na Ludku wrażenia. On już przeżył malarię w Afryce, gdzie w błotach musiał wypełniać zadania badań geologicznych dla celów poszukiwania minerałów oraz budowy hydroelektrowni. Ponieważ bananów miał tam pod dostatkiem, żył tanio i zaoszczędził na tyle pieniędzy, aby zakupić od Mańkowskiego wymarzony jacht. Była nim Maria, która teraz bujała się leciutko na falkach kotwicowiska. Po Zambii, Ludkowi pozostał, jako jedno ze wspomnień, wstręt do smaku bananów.
Z historii wyspy wiadomo, że już w 1820 roku była zamieszkała przez białych ludzi. W 1830 roku, tubylcy zabili trzech białych. Dopiero w 1860 roku, już bez przeszkód ze strony tubylców, osiedlił się tu jeden z mieszkańców pobliskiego Mackay, który w 1880 roku postawił do dziś służącą, latarnię morską. Założył farmę i handlował bydłem. W 1926 roku, wyspę wykupił przedostatni jej właściciel. Obecny właściciel, a właściwie dzierżawca, umieścił na plaży tabliczkę z życzeniami miłego pobytu na wyspie i zaproszeniem do swej posiadłości na szczycie wyspy. Andrew Martin sugeruje, by cieszyć się chwilą i nie spieszyć się donikąd. O.K., dostosujemy się! Przy plaży znajduje się prysznic, zasilany grawitacyjnie z dużej beczki oraz podobna do tej z NW Island, szopka z mnóstwem drewnianych tabliczek z wyrytymi nazwami jachtów. Obok prysznica wisi napis-sugestia: „Oszczędzaj wodę, nie unikaj kąpieli z psem, przyjacielem, żoną…”. Zatoka bogata jest w ryby. Piegowaty Peter Davies powalczył na naszych oczach z kilkukilogramową rybą, aż pękła mu wędka. Ryba mimo to nie straciła, a za chwilę wszyscy ją jedliśmy przy ognisku. Skoczyłem na jacht po wino i gitarę. Pośpiewaliśmy znane piosenki, a o 19:00, małe „Pieguski” ładnie podziękowały i pod dowództwem najstarszego brata, karnie odeszły do bączka. Młody żeglarz, Kelvin z Shangri-la, urodził się dokładnie tak jak ja, 2 lipca 1950 roku. Co za zbieg okoliczności! Gasząc ognisko, umawiamy się na wspólne odwiedziny u gospodarza wyspy. Po wczesnym śniadaniu, przedstawiciele załóg kotwiczących jachtów, zbierają się na plaży. Jednogłośną decyzją, dowództwo przejmuje Gwen. W gorącym słońcu, idziemy dobre pół godziny pod górę, potem mijamy zagajniki z rojem kolorowych motyli, a na koniec znikamy w gęstym lesie. Słońce tu nie dochodzi, jest przyjemnie. Z drzew zwisają liany, a między nimi przemykają spłoszone dzikie kozy. Po wyjściu z tej oazy zieleni, ukazuje się nam rozległa panorama Morza Koralowego, z licznymi rafami i wyspami. Najbliższe nas, to South Percy oraz Marble Island, które z góry wyglądają jak lane kluski na talerzu z płaskiego morza. Jeszcze tylko przejście przez wysokie trawy i stajemy przed napisem: „Welcome one & all”. Na drodze do drewnianego domu na palach, stanęło stadko bydła i nie zamierzało się ruszyć z miejsca. Prześliznęliśmy się obok i stanęliśmy przed gankiem, na którym rozwieszone były mokre ciuchy. Przywołanie gospodarza nie dawało efektu, więc poszliśmy w kierunku ogrodu warzywnego, skąd wyskoczyły do nas trzy przyjaźnie szczekające psy myśliwskie, które najwyraźniej chciały nas zaprowadzić do swego pana. Rzeczywiście, w ogródku otoczonym bajecznie kolorowymi krzewami i stertą owoców leżących na ziemi, podniósł się z pochylonej nad grządką pozycji postawny, pięknie zbudowany mężczyzna. Właśnie okopywał rośliny, ale nasza obecność zmusiła go do przerwy w pracy. Mógł mieć koło czterdziestki, co zgadłem po budowie ciała, ale mogłem się mylić. Po powitaniu i towarzyszącym mu ceremoniom grzecznościowym, gospodarz zaprosił nas na lunch. Dajemy się namówić. Gospodarz kieruje przygotowaniami do posiłku. Jim zbiera pomidory, marchew, sałatę, paprykę, seler, sałatę i co tylko znajdzie w ogródku. Kevin wysłany został na drzewo po pomarańcze, a Ludek ze mną – też na drzewo, ale cytrynowe. Za chwilę, Ludek spadł z drzewa z przekleństwem na ustach, ale cytryn nie upuścił. Andy wspomniał coś o zielonych mrówkach, które lubią włazić do liści cytrynowca, a ich ukłucia bywają bolesne. Objuczeni owocami i warzywami, wchodzimy z psami, kurami i chaotycznie latającymi ptakami, do zapuszczonego domu. Pod sufitem, kolibry zrobiły sobie gniazdo, a ogromny piec, stojący pośrodku kuchni, zapchany jest popiołem. Z chłopakami czyścimy piec i trochę z grubsza, sprzątamy pokoje. Co w nich nie ma! Są lampy naftowe, książki o uprawianiu i pielęgnacji warzyw ogrodowych, w sypialni kolejne gniazdo kolibra, a w living-room`ie gniazdo jaskółek, pod którym odchody sformowały spory kopczyk; obok stoją plecione fotele, archaiczny piecyk, duży dzban wina własnego wyrobu i jakieś narzędzia-wynalazki gospodarza. Drewniane schody wejściowe proszą się o remont, bo podejrzanie skrzypią i uginają się pod wchodzącymi. Bałaganik jest słodki, ale taki dość logiczny – jak u londonowskich traperów. Gwen dokonuje cudów przy sporządzeniu multi-sałatki i tylko Ludkowi pozwala pokosztować. W zamian za ten przywilej, słyszy szczery jęk zachwytu, ale na więcej głodomór nie może teraz liczyć. Przyrządzamy we dwójkę napój z cytryn i pomarańczy z dodatkiem wanilii, a chłopcy przygotowują przystawki. Po 45 minutach, wjeżdża na stół wielowarzywna sałatka, chleb, masło, upieczone mięso kozie, alkoholizowany napój orzeźwiający, połówki papai, kompot ananasowy z własnych zapasów i kilka rodzajów win. W trakcie miłej konwersacji, Ludek nagle wyprzedził plan gospodarza i po wstępnym toaście rzucił hasło: „kto pierwszy, ten lepszy”, a następnie przeszedł do czynu. Pozostali szybko dołączyli, bo głośny mlask Ludka nie wróżył niczego dobrego. Po bardzo sutym i wykwintnym posiłku, usiedliśmy wszyscy na werandzie i każdy coś o sobie opowiedział. Andy i Ludek mieli tak bogate życiorysy, że opowieści przeciągnęły się do obiadu. Z opowiadań wynikało, że Andy mieszka w zbudowanym w 1923 roku domu od szesnastu lat. Wyspę kupił od rządu Australii za sumę 15 000 funtów w 1964 roku, co w tamtych czasach było ogromną sumą. Żyje tu sam. Rodzinę zostawił w Anglii w skomplikowanych okolicznościach, o których nie chciał mówić. Ukończył już 50 lat, w co trudno uwierzyć. Samotność jest dla niego czymś, o czym zawsze marzył. W ogródku uprawia różne warzywa potrzebne do przeżycia, a utrzymuje się ze sprzedaży skór dzikich kóz, których na wyspie jest mnóstwo. W warsztacie leżało gotowych do sprzedaży około 150 wyprawionych skór. Reszta leżakowała posolona na stołach i czekała na swoją kolej. Oprócz obsługi gospodarstwa, obowiązki obejmowały opiekę nad kilkoma sztukami bydła, owcami i dwoma kangurami „Wallaby”. Intensywny tryb życia, pozwolił Andy`emu zachować imponującą sylwetkę, na której nie wisiał ani jeden gram zbędnego tłuszczu. Ukradkiem, zrobiłem mu, gdy był rozebrany w ogródku, kilka zdjęć. Będzie, co w Polsce pokazywać.
Na koniec wizyty, Andy zaprosił nas do udziału w planowanym przez siebie następnego dnia, polowaniu na dzikie kozy. Do worków wrzucił nam warzywa i owoce dla pozostałych załóg na kotwicowisku. Zapraszamy go z rewizytą na „beach party”, które urządzamy siłą wszystkich załóg.
Andy zaprosił nas na polowanie. Mistrz wytropił dzikie kozy. Potem je w 5 minut oporządził, a po polowaniu zarządził kozią ucztę – Boże, jak Ludek mlaskał!
A na kolację były papaje…
Andy odprowadził nas do krańca ogrodu i pożegnał, życząc miłego pobytu. Tu, na wyspie, jest często odwiedzany przez żeglarzy, więc nie ma czasu na nudę. Ostatnio gościł 20-osobową grupę i nikt nie odszedł głodny od stołu. Przyznał, że takich jak my, Polaków, do tej pory nie miał okazji poznać. Kontakt ze światem utrzymuje przez pocztową korespondencję, która przychodzi na pobliską latarnię, co 2-3 tygodnie. Czasami przeżywa ataki cyklonów. Parę lat wstecz, kotwiczący na 260 metrach łańcucha dwudziestotysięcznik został sponiewierany i prawie wyrzucony na brzeg przez cyklon, wiejący z prędkością ponad stu knotów!
Dziś mija czwarta rocznica wypłynięcia Marii z kraju, co obliguje nas do przygotowania ogniska, jakiegoś posiłku i oprawy muzycznej. Po powrocie od Andy Martina, szybko biorę się do smażenia naleśników. Trzeba je ładnie poukładać na tacach, ozdobić żagielkami z papieru i w odpowiednim czasie, posmarować dżemem. Dobrze by było, aby nam nie wypadły w czasie transportu na brzeg. Do naleśników zabierzemy butelki wina i herbatę. To jest nasza top-oferta, bo rybek z Marii nie ośmieliłbym się serwować. Biorę jeszcze prysznic na plaży, ale rezygnuję z czesania włosów, bo na głowie urosło mi „kuku”, nie do opanowania. Po kąpieli zabieramy gitarę i przygotowane żarcie na „Stynkę”, a po chwili cumujemy przy brzegu. Robi się ciemno, ognisko płonie, ludzie są już na miejscu. Za chwilę nadchodzi Andy, w asyście zwierząt. Przy ogólnym aplauzie, wznosimy toast za gospodarza wyspy, po czym intonujemy hymn Australii. Jim też umie grać na gitarze, więc nie muszę samotnie zabawiać towarzystwa. Naleśniki robią furorę i znikają w mig, chociaż na głowę przypadły cztery sztuki. Niektórzy zamawiają u nas dżem. Dostaną. Każdy jacht coś serwuje przy ognisku. Andy zamyślił się i po chwili zniknął ze swoim towarzystwem w ciemnościach. Peter zdążył złowić nowe ryby. Smakują wybornie, a z winem jeszcze bardziej. Warhurst`y przygotowały sałatkę warzywną i ziemniaki z ogniska. Co za szalony dzień! Późnym wieczorem, wraca Andy z kompotami ananasowymi dla wszystkich załóg. Żegnamy się do następnego dnia i powoli rozchodzimy się po jachtach. Jak ten dzień wiernie opisać?
Rano Ludek wstał razem z ptakami. Przygotował włoskie „carcano” z kilkoma paczkami nabojów, schował w plecaku latarkę i z nadziejami na wielkie strzelanie, zasiadł do śniadania. Nie było syte, bo Andy mówił coś o kolacji po polowaniu. Za kilka minut, wszyscy chętni na polowanie zebrali się na plaży. Forsownym marszem na skróty, udaliśmy się do Andy`ego. Dzień był upalny, prawie bezwietrzny. Niestety, mój aparat nawala i muszę wziąć starego „Zenita”. Samo dojście na miejsce zbiórki, ograniczyło trochę zapał naszych kolegów. Dla nich przygoda jest piękna, ale zbyt forsowna, bo są urzędnikami nie przyzwyczajonymi do wysiłku fizycznego. Spoceni, dostajemy od Andy`ego worki z narzędziami na plecy, jakieś skrawki materiału i od razu przyjmujemy jego tempo marszowe. Na skraju lasku, Andrew proponuje Ludkowi próbę strzelecką. Na drzewie naciął korę i kazał strzelać do celu z odległości około trzydziestu kroków. Mój Przyjaciel poprawił na nosie okulary na sznurku, oparł karabin o pień, wycelował i … huknął! To nie był strzał, bo ukazał się przy wystrzale ogień, dym i przerażający odgłos. Odrzut też był ciut za gwałtowny, ale Ludek spokojnie zarepetował broń i powtórzył z równym skutkiem, strzał. Było blisko celu, ale Andy już na to nie zwracał uwagi. Wziął broń do ręki, oglądnął ją i zaproponował Ludkowi: – Słuchaj, Ludomir: zostaw tu broń, będzie ci lżej i nie bój się, bo tutaj nikt nie kradnie… Ludka, jakby ktoś uderzył obuchem siekiery. Był pewien własnych możliwości bojowych i nie dopuszczał wykluczenia, a tu taki afront! Mimo to, pogodził się z losem, ale stracił nagle humor i zapał. Przez pół godziny śledziliśmy dzikie kozy, podchodząc je pod wiatr. Jim, Kevin i ich rówieśnicy, w pewnym momencie wysiedli. Ogłosili przerwę, ale ja i Ludek twardo kontynuowaliśmy marsz. W pewnym momencie, Andy podniósł karabin do góry i poprosił o przycupnięcie. Za chwilę, padł strzał. Koza aż podskoczyła, ale padła nieżywa. Po niej, Andy postąpił dokładnie tak samo z innymi sztukami. Strzelał w marszu z wolnej ręki na odległość ponad 50 metrów i za każdym razem trafiał w to samo miejsce, pod pyskiem. Żadne zwierzę nie męczyło się. Ludek był w szoku i ciągle powtarzał: „czegoś takiego nigdy jeszcze nie widziałem, a widziałem dużo”. Przestał się złościć na Andy`ego, a gdy zobaczył jak w kwadrans oprawia zwierzę, zaniemówił. Skórę ściągał z kóz w parę minut, a żadna nie była uszkodzona. Przy okazji wyjaśniał kolejność czynności i umiał jeszcze nakarmić psy mniej wartościowym mięsem. Dla naszych potrzeb, zabraliśmy tylko najlepsze partie mięsa i skóry. Polowanie było skończone, bo na każdego myśliwego przypadła zaplanowana przez gospodarza, porcja mięsa. Po drodze do domu, zgarnęliśmy śpiących w cieniu drzew „niedzielnych” myśliwych. Ludek wciąż kiwał z niedowierzaniem głową i chyba przyznawał Andy`emu rację, odnośnie pozostawienia swojej broni w lasku. Oczywiście, zabraliśmy ją z sobą i wróciliśmy do domu. Tu, zarządzono godzinną sjestę przy orzeźwiających napojach. Potem, wspólnymi siłami przyrządziliśmy mięsną ucztę, której nie było końca. Późnym wieczorem, wyściskaliśmy się serdecznie z Andym i życzyliśmy sobie powodzenia.
Do południa dnia następnego, robię przepierkę ciuchów, a potem zażywam kąpieli pod plażowym prysznicem. Ludek popadł w lekkie kompleksy i zrobił na brzegu próbę strzelecką. Wypadła lepiej niż dzień wcześniej, ale Andy podniósł poprzeczkę strasznie wysoko. Póki mamy jeszcze mięso, trzeba szaleć przy posiłkach. Dziś jemy makaron z mięsem w bukiecie warzyw Andy`ego. Odchodzimy z kotwicowiska na silniku.
Bogdan Zahajkiewicz
___________________________________________________________________________________________________Bogdan Zahajkiewicz– ur. 1950 r. wWałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach, później nauczyciel akademicki w Zakładzie Turystyki i Rekreacji; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia); w 1981roku żeglował na „Polce” z Rudą Krautschneiderem; autostopowe i rowerowe podróże po Australii, Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, krajach nadbałtyckich.
Z powodu sytuacji epidemicznej w Nowym Jorku, wywiad z Milanem Svetlikem przeprowadziłam korespondencyjnie. Do zaplanowanego startu Milana, w debiutanckiej wyprawie wioślarskiej przez Atlantyk pozostawał wtedy jeszcze tydzień. Z powodu niekorzystnej pogody termin startu wciąż się przesuwał. Milan wypłynął we wtorek 26 maja 2020, ale w sobotę, 30 maja 2020 tuż po północy, musiał rejs przerwać (szczegóły niżej). Wszystko można śledzić na stronie internetowej <www.milanrows.com> lub w mediach społecznościowych.
Milan Svetlik przyjechał do Stanów Zjednoczonych z Czech. Zanim zakotwiczył na stałe w „Wielkim Jabłku” mieszkał w Kalifornii i Luizjanie. Milan ma na swojej łodzi flagę czeską oraz amerykańską. Jego marzeniem jest zostać pierwszym Czechem, który pokona Atlantyk tylko dzięki sile swoich mięśni i wioseł. Jest to jego „American Dream”.
Kiedy zajrzałam na twojego bloga, zauważyłam, że prowadziłeś ciekawe życie. Na stronie internetowej przedstawiony jest projekt rejsu oceanicznego kajakiem, trasą z Nowego Jorku w USA do Isles of Scilly w Wielkiej Brytanii. Umieszczone są tam różne cytaty motywacyjne. Jesteś amatorem różnych sportów wodnych, lubisz podróże i przygodę. Jak byś się sam scharakteryzował?
Zanim odpowiem na pierwsze pytanie, chciałbym podkreślić, że nie popłynę kajakiem, ale łodzią wiosłową, posiadającą dwa wiosła uchwycone w zamkach wiosłowych. Od kajaku różni się też tym, że ma małe siedzenie, które się porusza.
Kiedy byłem dzieckiem, uprawiałem amatorsko rozmaite sporty, ale nigdy profesjonalnie. Przede wszystkim dlatego, że w wieku 22 lat opuściłem moją ojczyznę, Republikę Czeską, a na emigracji musiałem się głównie skupić na przetrwaniu i utrzymaniu się w nowym kraju. Pracowałem na budowie. Najdłużej, bo od szesnastego roku życia, zajmuję się podnoszeniem ciężarów i ćwiczę na siłowni. Nawet po ciężkiej fizycznej pracy znajduję czas na te zajęcia. Brałem też udział w maratonie, ale nie uważam się za długodystansowca. Bieganie to dla mnie nowy świat do odkrycia. Lubię podróżować, kocham historię i poznawanie rozmaitych kultur, dlatego co roku staram się odwiedzić jakiś nowy kraj.
Do Stanów Zjednoczonych przyjechałem w 2006 roku. W Nowym Jorku jestem już dwanaście lat. Wcześniej mieszkałem w Kalifornii i w Luizjanie, gdzie pracowałem na platformach wiertniczych jako nurek głębinowy. Jestem człowiekiem przygody, kocham przyrodę i nieustannie poszukuję odpowiedzi na pytania o granice własnej wytrzymałości, o samym sobie, o życiu. Moja ciekawość świata doprowadziła mnie aż do tego momentu. Oczekuję wiele nowego…
Zbliża się data rozpoczęcia wyprawy, nasz wywiad odbywa się więc pod presją czasu. Jakie masz zmartwienia i czym się teraz zajmujesz?
Ogólnie: przygotowaniem łodzi. Największy problem mam z instalacją odsalarki wody morskiej. Uzupełniam zapasy żywności i robię drobne zmiany na łodzi, żebym się tam czuł jak najbardziej komfortowo. Montuję dodatkowe uchwyty i schowki, żeby rzeczy nie latały w kabinie. Testuję radio i nawigację. Czekam na kilka zamówionych części. Zaglądam także do mediów społecznościowych, żeby podzielić się swoimi przeżyciami z przygotowań, czasami wrzucam jakieś video na kanał YouTube.
Skąd wziął się pomysł na realizację takiego właśnie projektu? Dlaczego wybrałeś akurat tak trudną trasę?
Na pomysł wpadłem oglądając na YouTubie wywiad z Danem Bilzerianem w programie Larry’ego Kinga. Dan – spytany, co by jeszcze chciał w życiu osiągnąć – powiedział „przewiosłować Atlantyk”. Pięknie to opisał. Wydawało mi się to nierealne. Zacząłem robić rozeznanie i złapałem bakcyla! Już wiedziałem, że to jest ten rodzaj przygody, w której mogę się sprawdzić, przecież nie tylko milioner żyjący w luksusie może mieć takie marzenia. Odkryłem, że i ja mogę spróbować być w czymś pierwszy.
Polska pisarka Olga Tokarczuk twierdzi, że najciekawsze rzeczy dzieją się właśnie na granicy. Pochodzisz z Nachoda, który jest połączony przejściem granicznym z polskim miastem Kudowa-Zdrój. Jak odbierałeś – jako dziecko lub w dorosłym wieku – obecność sąsiadów? Podróżowałeś kiedyś po Polsce?
To ciekawe pytanie. Chyba będziesz zaskoczona. Pomimo że wyrastałem na pograniczu z Polską, to tylko okazjonalnie z rodzicami jeździłem do Kudowy-Zdroju na zakupy lub po wodę mineralną z sanatorium i Polski nie zwiedziłem. Uwielbiałem spędzać czas na łonie natury w przygranicznych lasach. Szczególnie interesowały mnie pobliskie bunkry i twierdze z lat 1936-1938, które nasza czeska armia zbudowała do obrony przed nazistowskimi Niemcami. To mnie zawsze intrygowało, mam na ten temat dużo książek i zdjęć. W Polsce najdalej byłem na targach w Poznaniu. Chciałbym wybrać się do Krakowa i do Wieliczki, bo dużo słyszałem o tych miejscach.
Od wielu miesięcy szykujesz się na transatlantycką, samotną podróż. Czy kiedyś wcześniej odbyłeś jakiś dłuższy rejs łodzią wiosłową lub kajakiem? Pamiętasz swoje początki związane z tym sportem lub sposobem podróżowania?
Pamiętam bardzo dobrze, ponieważ zacząłem wiosłować dopiero wiosną ubiegłego roku :). Niczego podobnego wcześniej nie próbowałem.
Czy ktoś wspiera wyprawę moralnie, merytorycznie, finansowo lub logistycznie? Miałeś jakiegoś podróżnika jako inspirację?
Wszystko planuję i opłacam od początku sam. Uważam, że tak jest najlepiej. Największym wsparciem jest moja rodzina, czyli moja dziewczyna i rodzice. W Stanach jesteśmy przyzwyczajeni wszystko robić sami i polegać tylko na sobie. Oczywiście koszty są olbrzymie, ale nie udało mi się znaleźć sponsorów. Ponadto, poprzez moją stronę internetową, staram się zdobyć fundusze dla fundacji Challenged Athletes, aby pomóc dzieciom i sportowcom niepełnosprawnym. Podziwiam znanego alpinistę Reinholda Messnera. Od małego czytałem o nim i jego wyczynach, był moim dziecięcym idolem i pozostał nim do dziś.
Rozmawialiśmy o tobie, teraz chciałabym się dowiedzieć nieco więcej o łodzi wiosłowej, która zabierze cię przez ocean. Jaką ma nazwę, markę i wyposażenie?
Moja łódka została zbudowana w Anglii przez firmę Rannoch Adventure. Kupiłem ją używaną od Bryce’a Carlsona, który dwa lata temu przepłynął na niej Atlantyk z Kanady do Anglii, trasą o 1200 mil morskich krótszą, niż ta, którą ja popłynę. Łódź nazwałem „CzechMate”, żeby podkreślić czeskie pochodzenie, a jednocześnie chodzi o grę słów.
Wyposażenie będę miał standardowe. Baterie ładowane przez panele słoneczne zasilają przede wszystkim elektronikę nawigacyjną, radio i w nim wejścia USB na ładowanie aparatu fotograficznego i telefonu satelitarnego. Mam jeszcze mały filtr do produkcji słodkiej wody ze słonej, który ładuje się silnikiem elektrycznym. Kabina jest ciasna, ale można się w niej dobrze wyspać i przeczekać burze za wodoszczelnymi drzwiami. Przy wywrotce, która może mi się wydarzyć, łódź jest w stanie powrócić z powrotem do właściwej pozycji.
Jakie są twoje plany po zakończeniu podróży, przewidzianej na cztery miesiące?
Jeżeli uda mi się przewiosłować i osiągnąć wytyczony cel, chciałbym łódź przewieźć do Czech. Chętnie bym opublikował film dokumentujący całą podróż. Może napiszę książkę, żeby się podzielić swoimi wrażeniami i przeżyciami. Chciałbym zainspirować tych, którzy pragną spróbować zrealizować coś wyjątkowego. To by mi sprawiło dużą przyjemność.
Na co się w najbliższym czasie cieszysz najbardziej?
Na moment, aż będę miał wszystkie przygotowania za sobą i będę mógł szczęśliwie i bez kłopotów wypłynąć.
Dziękuję za wywiad, dużo szczęścia w zamierzonej podróży!
P. S.
Milan wypłynął z mariny North Cove przy World Trade Center we wtorek, 26 maja 2020 o jedenastej miejscowego czasu. W niezwykle pustej marinie zaczęli się gromadzić znajomi i przyjaciele Milana, niektórzy przybyli nawet z innych stanów USA. Z powodu obowiązującego dystansu nie można było zbliżyć się do Milana ani do łodzi. W jego bliskości poruszał się tylko jeden profesjonalny fotograf, kapitan stojącej obok motorówki straży przybrzeżnej oraz dziewczyna Milana, która pełniła funkcję łącznika między ludźmi na kei i Milanem. Ktoś mu przyniósł pocztówkę, żeby wysłał po dopłynięciu do celu, kilku dziennikarzy wciskało swoje wizytówki i dopytywało o szczegóły rejsu. Znacznie więcej mediów wartowało przed bramą pobliskiego Wall Street, które właśnie otwierało się po dłuższej przerwie. Chmury i mgła schowały szczyty wieżowców. Milan był skupiony i pełen respektu. Bardzo się cieszył z kontaktu z widownią, choć było mu zimno w szortach i koszulce ze swoim logo. Były osoby z czeską flagą i czapkami z czeskim godłem, kilka rodzin z dziećmi i wszyscy robili zdjęcia i żartowali krzycząc do Milana: „Nie zapomnij! Zachowaj sześć stóp dystansu!”, „Weź coś do czytania, bo się zanudzisz na śmierć!”, „Znam lepszy sposób na odchudzanie…”
Nagle Milan spojrzał na zegarek, ubrał się w kurtkę, podziękował swojej dziewczynie za pomoc w przygotowaniu wyprawy i pomachał wesoło na pożegnanie.
Kiedy wypłynął z mariny w kierunku Statuy Wolności, mgła się rozpłynęła i pojawiło przyjazne słońce. Przez lornetkę można było go jeszcze obserwować, zanim biała CzechMate wtopiła się w horyzont. Z ostatniej chwili (30 maja 2020, po północy):
Milan wysztrandował na Long Beach Boardwalk, w linii prostej ok. 40 kilometrów od miejsca startu. Pisze, że ma awarię steru i musi naprawić. Potem chce kontynuować wyprawę.
To tak jak Olek Doba. Trudno wypłynąć z NYC.
Oto, co Milan pisze na FB: Around 20 minutes after midnight I was washed due to strong South Winds and current on the shore of Long Beach New York. If I knew the weather was going to be like this today, I wouldn’t have attempted to row, but wasn’t really notified about its severity and before I knew it, even on the anchor I was getting slowly pushed towards the beach, without any ability for me to avoid it. Great experience. Was able to save the boat, so now I’ll just load it back on trailer. Need to buy new rudder and have it shipped from UK asap, will be only waiting really then I can repeat again. I will do this and make it happen asap, I don’t see reason not to. This was great experience including 360° capsize with me while outside, you don’t get to do that while training at home. Love you guys, thank you and wish me luck. Sorry for little delay this time.
Doubravka Krautschneider
(Tekst pierwotnie ukazał się na stronie periplus.pl z korektą redaktora tego portalu)
___________________________________________________________________________________________________Doubravka Krautschneider – jest teatrologiem z wykształcenia i zamiłowania.Obecnie przebywa w USA gdzie zajmuje się animacją kultury, prowadzi warsztaty teatralne, pisze recenzje do portalu www.scena.cz i do polskich mediów. Śpiewa w polonijnym chórze. Córka Małgorzaty i Rudy Krautschneiderów.
Kopiowanie i rozpowszechnianie zawartych materiałów w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej zgody edytora jest zabronione. Wszystkie publikowane materiały podlegają ochronie zgodnie z przepisami prawa. Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania i adiustacji tekstów. Opinie i oceny w zamieszczanych materiałach są poglądami Autorów. "Zeszyty Żeglarskie" (online): ISSN 2544-0381