Archiwum kategorii: Artykuły

Daniel Zyzik: Niedaleko naszego domu – opowieści przy kei.

W Świnoujściu niebawem zostanie odsłonięty jego pomnik (Świnoujście, Plac Rybaka, pomnik odsłonięty 23. lipca 2022 roku – przyp. red). Obiekty i festiwale przyjmują jego imię, a on – tak jak w swojej piosence – znów popłynął na morze… Pozostawił nam swoje piosenki, nagrania i wiele wspomnień – oto jedno z nich.

Pewnego dnia u progu lata wespół z kolegami postanowiliśmy wybrać się do przystani jachtowej na otwarcie sezonu żeglarskiego i nagrywać pierwsze kadry do filmu o muzykach. Impreza była wielce udana, a na scenie z gitarą pojawił się nasz bohater. Po koncercie wybraliśmy się na spacer nabrzeżem mariny, która w tym roku (w maju 2022 – przyp.red.) otrzymała jego imię. Tak się zaczęło nasze spotkanie z człowiekiem legendą mórz i oceanów, przede wszystkim muzykiem, ale nie tylko…

Jerzy Porębski z Autorem wywiadu, Świnoujście, Port Jachtowy, 2013 rok. Fot. Sebastian Dziekoński

Daniel Zyzik: Nagrywamy ujęcia do filmu – można by powiedzieć, że jesteśmy kolegami po fachu…

– Film nie jest mi obcy – mówi Jurek Porębski. – Kiedyś pracowałem w centralnym szpitalu górniczym w Bytomiu jako kierownik laboratorium i tam był pielęgniarz, który się interesował filmem. Chciałem mu pomóc, więc poszedłem do dyrektora i mówię: słuchaj, chcemy nakręcić film o szpitalu. Taki prawdziwy, bez znieczulenia. Dostaliśmy zgodę. Nakręciliśmy wszystko: operacje, zabiegi u okulisty i dermatologa. Pokazaliśmy, jak chorzy odpoczywają w świetlicy, jak w bufecie kupują sobie ciasteczka, jak opowiadają wszystkim wokół o swoich chorobach. Wysłaliśmy ten film na konkurs. Zajął czołowe miejsce, choć ludzie wychodzili z sali. Nie mogli wytrzymać tych skalpeli, tej krwi. Za zdjęcia operator zdobył główną nagrodę, a ja do tego filmu robiłem scenopis.

D.Z.: Czyli na planie czujesz się jak ryba w wodzie?

J.P.: Jest mi bardzo miło! Starajcie się to zrobić tak jak uważacie, że będzie najlepiej. Jestem dumny z tego, że kręcą film o starym Porębie i innych muzykach! Czy mogę wonnego papieroska sobie zapalić – czyści krew, poprawia trawienie, wzmacnia korzeń; różne rzeczy papierosek robi…

D.Z.: A gdzie ta keja?! Bo trafiłeś tu z innego grodu?

J.P.: Może sprostujemy od razu: urodziłem się w Sosnowcu, wychowałem się w Bytomiu, a studia ukończyłem na Uniwersytecie Jagielońskim w Krakowie. Pracowałem 3 lata w Bytomiu, a potem przyjechałem do Świnoujścia. Zacząłem pływać po 6 miesięcy w roku i tak minęło 30 lat. A teraz jestem wolnym człowiekiem.

D.Z.: A jak do tego doszło, że muzyka szanty Cię wciągnęła?

J.P.: Ja nie śpiewam szant – śpiewam piosenki o morzu, ballady. Głównie śpiewam o rybakach – 60% tekstów jest o rybołówstwie – to jest najcięższy zawód świata. Myślałem, co to ludzi obchodzi?! Przede wszystkim żeglarze kupili to od razu – bo to jest opowieść o życiu i pracy na oceanie. A potem okazało się, że to cieszy też ludzi, którzy nie mają nic wspólnego z morzem. Pieśni o morzu i szanty są przede wszystkim ciekawe tekstowo – tam generalnie chodzi o przesłanie, które trzeba zrozumieć. Opowieści te poszerzają szczurom lądowym wiedzę o morzu. Dlatego wydaje mi się, że to śpiewanie ma przed sobą przyszłość. Niektórzy mówią: Poręba, ty zarozumiały głupcze, dlaczego ty się tak przechwalasz?! Jednak co roku jesteśmy w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie, jestem honorowym członkiem Jacht Klubu w Nowym Jorku i robię tam szanty. Zawlekliśmy chorobę szantową na drugą stronę oceanu! W tym roku śpiewałem w Centrum Kościuszkowskim w Waszyngtonie, w Konsulacie Polskim w Nowym Jorku, dwa dni śpiewałem z zespołem Stare Dzwony i innymi wykonawcami w Toronto.

D.Z.: Wielu ludzi zna i śpiewa Twoją piosenkę „Gdzie ta keja” – jakie były okoliczności jej powstania?

J.P.: Pracowałem w Oddziale Morskiego Instytutu Rybackiego w Świnoujściu. Czasem szedłem sobie do baru mlecznego i kiedyś jedząc śniadanie na bibułce napisałem słowa „Gdzie ta keja” – na takiej zasadzie, że jem i rozmyślam: wróciłem z rejsu, mam teraz co najmniej pół roku czekania. Powiadam sobie: gdzie ta keja, przy której stoi ten mój statek. Jacht to przenośnia – to był statek rybacki. Później dopisałem: „gdzie ta brama na szeroki świat” – chodziło o to, że w tamtych czasach żeby mieć książeczkę żeglarską, trzeba było co jakiś czas ją odnawiać. Wzywano cię na dywanik i tam zwykle były kłopoty – trzeba było się tam nawywijać w tę i z powrotem.

D.Z.: Za to teraz popularność tego utworu bije wszelkie rekordy – tego nie mogłeś przewidzieć.

J.P.: Jakiś czas temu piosenka „Gdzie ta keja” w ogólnopolskim plebiscycie uzyskała tytuł szanty stulecia, co mi sprawiło dużą radość. Ludzie ją chętnie śpiewają – nie ma w niej nic specjalnego, ani słowa, ani melodia, ani sposób wykonania. Natomiast myślę sobie, że tak jak w tych wszystkich moich piosenkach i tej zabawie w śpiewanie jest czwarta wartość – zjawisko synergizmu – słowa, melodia, wokal, a oprócz tego poszerzanie wiedzy o morzu, jak to naprawdę w tym morzu jest. Moje piosenki pokazują jakie jest to życie na statku, jak się zarabiało pieniądze, jak się zakochiwało, jak się biznesowało, handlowało, jak się przeżywało sztormy, czy jak się łowiło duże ilości ryb, co się odczuwało w kieszeni. I tak bym opowiedział o powodach, dla których to robię. W Morskim Instytucie Rybackim jednym z punktów regulaminu była popularyzacja wiedzy o morzu. Pracując w instytucie po prostu to robiłem i nadal robię.

D.Z.: Jesteśmy tego świadkami, bo dzieje się to na naszych oczach i w naszych uszach!

J.P.: Była kiedyś taka pani Halinka Stefanowska, która napisała książkę „Rozśpiewane morze”. Ona powiedziała mi tak: – Jurek, ty pisz o konkretnych ludziach, o konkretnych Polakach, wymieniaj konkretne imiona. Wszędzie na świecie tak robią – John Kanaka, Joe Smith i wielu innych wymienionych z imienia bohaterów. Dlatego w swoich piosenkach też często tak robię. Chciałbym wam też powiedzieć o moim zadziwiającym odkryciu – zawsze jak jadę na duże festiwale, to śpiewam: „Cztery piwka”, „Jejku, jejku”, „Gdzie ta keja”. Natomiast na tych mniejszych koncertach gdzie jest sto, czy dwieście osób, wykonuję prawie że poezję śpiewaną. Ludzie proszą o takie piosenki.

D.Z.: Potrzebujemy czasem takiego klimatu, nastroju do zadumy.

J.P.: Myślę, że każdy z nas ma jakieś życie wewnętrzne. Śpiewaliśmy kiedyś w Chicago w polskim klubie Lura, w którym śpiewali wszyscy nasi piosenkarze. Klub był pełny tak, że nie było gdzie siedzieć – przed nami było dosłownie 50 cm wolnego miejsca, a w szyby pukało czworo starszych amerykanów, dwie panie, dwóch facetów – wpuszczono ich, ustąpiono miejsca. Siedzieli dwie godziny i do każdej piosenki rytmicznie uderzali w nogę. Trzeba było pogotowie wzywać, ponieważ nie mogli stanąć na dwie nogi jak się koncert skończył.

D.Z.: To znaczy, że zostali zahipnotyzowani. A co ciebie gnało w morze?

J.P.: Życie nasze jest zbiorem przypadków. Nie bez przypadku poszedłem na biologię. Potem pracowałem w szpitalu. Niezbyt to lubiłem, mimo, że byłem dobrze opłacanym pracownikiem. Z prasy dowiedziałem się, że jest miejsce tu, w Świnoujściu. Porzuciłem w ciągu miesiąca szpital, 12 laborantek i laboratorium, gdzie zarabiałem 3 tysiące, a tu dostawałem 1,5 tys. zł jako młodszy asystent. Do tego straszono mnie, że będę musiał pływać w półroczne rejsy, że są choroby morskie, że przez pół roku rodziny nie będę widział. Ja nic nie mówiłem, tylko udawałem, że jestem przerażony, a przecież oczywiście marzyłem o tym. I tu masz drugi przypadek, który sprawił, że się znalazłem w morzu.

D.Z.: Zdumiewające jest to jak bardzo można się przyzwyczaić do morza, a potem trudno się bez tego obejść.

J.P.: To jest ciężka praca – ja się nie bałem pracy. Uznałem, że chcąc mieć szansę w życiu muszę skończyć studia, muszę się nauczyć języków, muszę w czymś jeszcze być dobrym. W moim przypadku była to muzyka, która dawała jakieś większe szanse. W życiu niejeden raz byłem na statkach francuskich, angielskich, niemieckich, amerykańskich – wszędzie tam gitara pomagała mi w pracy zawodowej.

D.Z.: Świnoujście wybrałeś świadomie, mając do dyspozycji cały świat – Toronto, Nowy Jork, Południową Afrykę, miałeś propozycję pracy w Nohant we Francji.

J.P.: Wybrałem Świnoujście z wielu powodów: chodzi mi o przyjaciół, o ludzi, obyczaje, które ja mam, a których bym nie miał gdzieś tam. Musiałbym uczyć się czegoś nowego, co mi się nie podoba albo często napełnia mnie obrzydzeniem. Taki jest świat, jakim go sobie chcesz wybrać. Nie jesteś do niczego zmuszony. Lubię żyć tutaj, w moim domku w Lubiniu, na klifie. Lubię spuścić sobie łódkę na wodę, połowić sobie sandacza, na węgorza się zasadzić, to znowu w nocy skoczyć do wody, wyleźć, wrócić do domu, zjeść śniadanko i sobie odpocząć. Zawsze byłem leniwy więc pozycja naukowca na statku była najlepsza, bo nikt mną nie rządził. Kapitan mną rządził tylko wtedy jak był sztorm i trzeba było iść do szalup. Sam wybierałem czas, w którym pracowałem. Było to minimum 16 do 18 godzin – 8 godzin przeznaczałem na sen. Ale było to tak ciekawe, że ta praca była dla mnie przyjemnością. I to jest najlepsze wyjście w życiu: znaleźć taką pracę, która się wydaje rozrywką.

D.Z.: Bardzo dobra puenta na koniec – dziękuję za rozmowę!

Tymczasem Jurek odpłynął – tym razem w ostatni rejs… Cytując piosenkę: „gdzieś tam – na krańcach wielkiej wody; gdzie giną ludzkie drogi; gdzie siedzi stary, siwy Bóg – jest dom naszych wszystkich dusz”.

Fot. Radek Dobke

Wywiad przeprowadziłem w 2013 roku na otwarciu sezonu żeglarskiego w Świnoujściu w Porcie Jachtowym, od września 2021 roku noszącym imię Jerzego Porębskiego. Z Jurkiem Porębskim zagrałem jeszcze gościnnie (na akordeonie) podczas jego ostatniego koncertu w Keja Bar świnoujskiego Hotelu Trzy Wyspy.

z Jerzym Porębskim – rozmawiał Daniel Zyzik

____________________________________________________________________

Daniel Zyzik – ur. 1978 r., mieszka w Świnoujściu, muzyk; z żeglarstwem oraz z tematyką szantową zetknął się na scenie muzycznej grając z innymi wykonawcami tego nurtu.

Antoni Jerzy Pisz: „Hrabia Lolo” – 20 lat później

Część 3.

Dwa tygodnie minęły jak z bicza strzelił. Powitalny uśmiech „Lola” był trochę posępny.

– Mamy drobne sęki – … Nie było to dla mnie zaskoczeniem. Jeszcze przed odlotem do Stanów zauważyłem, że coś jest nie tak – gdy wchodziłem do załogowego kubryku natychmiast urywały się ożywione rozmowy. Miałem słuszne obawy: pod koniec marca zostało „Lolowi” tylko trzech z sześciu. Oczywiście, „Dar” był trochę do tyłu z rozkładem jazdy, o co trudno kogokolwiek winić. Jednakże nowy program „Lola”, uwzględniający przejście wokół Hornu i kontakty z Polonią, niestety, już tylko w ważniejszych ośrodkach, pozwalał na znaczne odrobienie opóźnienia. Jeszcze tego samego dnia wiedział o zmodyfikowanym programie klub z teleksu wysłanego przez agenta PŻM-u. Przez niego też przyszła odpowiedź: „Dar” ma niezwłocznie przerwać rejs i wrócić do Szczecina. „Lolo” był zdruzgotany.

– Nie przejmuj się klubem – perswadowalem – taka okazja trafia się raz w życiu. Łódka jest w lepszym stanie niż przed wyjściem, w czwórkę damy sobie doskonale radę. Teleks mógł nie dotrzeć do ciebie, a zresztą jak szczęśliwie wrócimy, klub w glorii i chwale daruje nam przewinienie, jeśli ktokolwiek będzie jeszcze pamiętał o tym skrawku papieru. Moje perswazje na nic. Nie dziwię się. Był już tym wszystkim zmęczony i chciał tylko jednego – wrócić do domu. W dodatku jeszcze ta nie złożona wizyta. Obiecałem przecież, że coś wymyślę. Zaniosłem na pocztę paczuszkę: była w niej laleczka kurpiowska i wykwintny liścik, w którym kapitan flagowego „Daru Szczecina” ubolewał, że ze względu na nie najlepszy stan zdrowia nie może złożyć wizyty admirałowi. Jestem przekonany, że ten długo obracał liścik w rękach i myślał: co za niecodzienny zwczaj składania wizyt mają żeglarze z Polski. To miłe, że jak nie mogą ich złożyć przysyłają sympatyczne laleczki w strojach ludowych. Przy okazji wysłałem pocztówkę do Ludka Mączki – był w Wenezueli. Oferował mi kiedyś wikt i koję na „Marii”, ale wtedy miałem na głowie wyprawę „Daru”. Teraz mogłem skorzystać z oferty pod warunkiem, że przyjadę z Kaziem. Następnego dnia w drodze do domu celowaliśmy dziobem w śluzy Calais. Krótki postój i znów Kanał Kiloński. W Brunsbuttelkoog witał nas znajomy śluzowy: – Ein Brief fur ”Dar Czeczia” ! List od Ludka: możemy przyjeżdżać.

* * *

W pierwszych dniach kwietnia przekazaliśmy „Dar Szczecina” komisji klubowej. Domyślam się, co musiał czuć Jurek Kraszewski, gdy ostatni raz schodziliśmy z pokładu trzymając w rękach worki żeglarskie. Lśniące burty, sklarowane liny, wyszorowany pokład stwarzały wrażenie, że jacht dopiero co zszedł na wodę – nie było widać śladu sześciomiesięcznej żeglugi. Zaledwie pół roku był naszym domem, a zdawało się, że spędziliśmy na nim kawał życia.” – zanotowałem we wspomnieniach z tamtych lat. „Lolo” zniknął nam z horyzontu – doszedł do wniosku, że tylko własna łódka, a na Kazika i na mnie czekał Ludek z „Marią” w peruwiańskim porcie Callao. Prawie rok żeglowaliśmy po słonecznych archipelagach Pacyfiku bez większych kłopotów. Te zaczęły się teraz – w grubym stosie zabrakło mapy Portu Sydney. Gdzie zacumować, aby dokonać odprawy? Uprzejmi policjanci z motorówki wskazali pobliski pomost: -Powiadomimy przez radio immigration i celników, że tu stoicie. Na polecenie strażników porządku wiązałem cumę do słupka z tabliczką przy pomoście sydnejskiej Stacji Kwarantanny. Napis na tabliczce głosił: „Crown Land. Mooring prohibited” (Teren Koronny. Cumowanie zabronione) – mój pierwszy krok w Australii zaczął się od łamania przepisów. W dniu urodzin wypadło mi pożegnać „Marię” w Wollongong – odpływała z Kazikiem, Ludkiem i Davem Walshem do Nowej Zelandii. Dave – to niezwykła sylwetka, o której może przy innej okazji.

* * *

Życie lądowego szczura w Australii zbrzydło mi. Wróciłem do domu. Marzyły mi się znów żagle i woda – rozpuściłem wici. Przyszła wiadomość z Trzebieży: szukali instruktorów ze znajomością angielskiego. Moja znajomość była przelotna, ale dogadywałem się jakoś z młodymi Libijczykami. Już po tygodniu „dezety” pływały tam, dokąd chciał sternik, a podstawy nawigacji przestały być czarną magią. Kadafi wysłał ich na przeszkolenie żeglarskie, aby synowie pustyni obyli sie z wodą. Zakładał, że będą filarami personelu marynarki wojennej, której pułkownik jeszcze nie miał, ale miał dolary. Nasza władza spodziewała się, że za szkolenie popłynie ich strumień do ludowej kiesy. Nie ma dochodów bez uprzednich inwestycji. W Centralnym Ośrodku Szkolenia Żeglarskiego wyrosły jak grzyby po deszczu importowane fińskie domki dla libijskich kursantów, z przeszklonej stołówki na pięterku odremontowanego pawiloniku roztaczały się widoki na Zalew Szczeciński, instruktorzy skuszeni niezłymi zarobkami sciągali z całej Polski. Nie tylko instruktorzy – wesołe panienki ze Szczecina, czekające za bramą na zasobnych w „zielone” klientów – też. Minęło kilka turnusów, a dolarów na koncie władzy ani śladu. Oficjele z Ośrodka i stosownych departamentów pielgrzymowali do Trypolisu wymachując kontraktami. Dziwnym zbiegiem okoliczności urzędnika, który je podpisał, nigdy nie można było zastać. Kończyły się dewizowe diety, a zaczynały się niedwuznaczne uwagi zniecierpliwionej administracji o możliwych kłopotach, na które lepiej się nie narażać. Ludowi emisariusze wracali wiec z kwitkim do domu, ale szkolenie, o dziwo, szło całą parą nadal. Jak zakończyła się afera – nie wiem. Przyszła jesień, po ostatnim turnusie Trzebież opustoszała. Któregoś dnia ktoś zapukał do drzwi mojej kawalerki na dziesiątym piętrze. – Cześć staruszku! – to ulubiony zwrot Kazika. Był z Sherin, swoją nowozelandzką żoną. Uściskałem ich serdecznie. Wsadzaliśmy przecież we troje pożyczony od znajomego Szweda jacht na mielizny rozlewiska Pittwater, kilka mil na północ od Sydney. – Wiesz, zadzwoniłem do Hrabiego: zaprasza na wycieczkę po Dąbskim swoim jachtem – nazwal go „Lolo”. Poczułem się głupio – Kazikowie są tu zaledwie drugi dzień, a ja od miesięcy nie znalazłem wolnej chwili. Że wpadałem do domu z Trzebieży jak po ogień – marne usprawiedliwienie. Wioząc nas na przystań „Pogoni” Hrabia rzucił okiem znad kierownicy i zapytał: – Piszu, gdzieżeś połknął ten odbijacz? Co za pamięć! Odegrał się, bestia, za uwagi o wypukłości w okolicy pasa, na które pozwoliłem sobie w Breście. Ale oto przystań: „Lolo” okazał się bliźniakiem znajomego ,,Mazurka”, którym obwoziła mnie Krystyna Chojnowska – Liskiewicz po sydneyskich wodach. Był zadbany jak przedtem „Dar” – nieskazitelny teak, mahoń i wypolerowana nierdzewka przyciągały oczy, ale zatkało mnie dopiero na widok wyposażenia najbardziej renomowanych marek – „Lolo” musiał zawsze mieć wszystko w najlepszym stylu i najwyższej jakości. Prawdziwą zawiść wzbudziły we mnie: przemyślny piecyk z nierdzewki na paliwo dieslowskie – „Hrabia”, pomny szczękających zebów na „Darze”, sprowadził go z Londynu – i pękający w szwach barek. Ich zalety doceniliśmy kołysząc się na kotwicy w pobliżu Ziemi Umbriagi, jak nazwali ten zakątek chłopcy z AZS-u, chyba w roku 49. Była złota jesień. Pamiętasz „Lolo”? – niegdyś czas wypraw do bezpańskich sadów na Świętą po śliwki i na jabłka do Marysina, czas wieczornych ognisk ze śpiewami przy gitarach i mandolinie „Jaworka” – Krzysia Jaworskiego. A jeśli niosły się po wodzie dzwięki walca Brahmsa, gdzieś w pobliżu był Feluś Wodzyński ze swoją okaryną. Nie skażone Dąbskie z tamtych lat pozostanie zawsze bliskie sercu, tu przecież niezdarnie raczkowaliśmy pod żaglami, tu też rodziły się niewinne żarciki. Nowicjuszowi, szukającemu wody w kabinie, radziło się: wyjdź na pokład, z lewej burty do mycia, do picia – tylko z prawej. Zapach pokostu przypomina jachty, których dawno już nie ma. Sypialiśmy w nich przykryci nagrzanymi w słońcu bawełnianymi żaglami na twardych deskach koi wymoszczonych cienkim kocykiem – nie zamieniłbym ich na łoże królewskie. Z uwagi na gospodarza rozmawialiśmy po polsku. Kazik próbował tłumaczyć na angielski, chyba zbytecznie; Sherin chwytała nieźle, co było zasługą koktajlu z żubrówką – o tym, że zadziałał, świadczyły nasze rumiane policzki.

* * *
Kazikowie odlecieli do nowozelandzkiego domu, a i mnie czas było pakować podróżną torbę – moje prawo stałego pobytu w Australii wygasało po roku nieobecności w tym kraju. Z okienka w samolocie znów Most Portowy, Opera i sydneyski Cruising Yacht Club of Australia. Często odwiedzałem jego pochylnie – szukałem roboty. Jakiejkolwiek. Na jednym z wózków suszył świeżo nałożony lakier burt, chyba 17-metrowy kecz: zgrabny bukszpryt wyrastał z kliprowego dziobu, a długi, głęboki kil kończyła podparta na ostrodze płetwa sterowa. Sztormreling ze stalówek przechodził za kokpitem w drewnianą balustradę z toczonymi kolumienkami okalającą nieco uniesiony pokład nad tylną kabiną. Na rufie to cacko miało napis: „Privateer”, Townsville. Obchodziłem wózek drugi raz, ale już nie sam. Do mojego cmokania dołączył inny Matuzalem – Sandy. – Not too bad, isn’t she? (Nie najgorsza, nieprawdaż? – w angielskim wszystko co pływa jest rodzaju damskiego) – to nie Sandy, to Brian, właściciel jachtu. ,,Privateera,, na naprawę po niegroźnej stłuczce, z Wielkiej Rafy przyprowadzili zawodowcy na koszt ubezpieczyciela. Dlaczego aż do Sydney? Bo Brian ufał tylko szkutnikom z CYCA, a poza tym miał tu do załatwienia parę pilnych interesów i chciał wracać do domu jachtem. Z Sydney do Townsville – dwa i pół tysiąca kilometrów lądem. Wodą, dodając poprawkę na halsowanie, trochę więcej. Samotne żeglowanie – częściowo przez Wielką Rafę – tak dużą łódką, nie przytosowaną do obsługi przez jedną osobę, byłoby ryzykownym przedsięwzięciem. – Potrzebuję dwóch żeglarzy. Jakie masz doświadczenie? Zaskoczył mnie, nie wiedziałem co odpowiedzieć. – Nieważne, do jutra lakier wyschnie. Przyjdź rano, odprowadzimy „Privateera” na kotwicowisko w Zatoce Vaucluse – zobaczę, co potrafisz. Siedem dolarów tygodniowo, nawet wtedy, gdy „zielony” kosztował 70 centów australijskich, to wynagrodzenie mniej niż skromne . Z biedą starczało na żywność, ale nie płaciłem za czynsz, światło i wodę – zamieszkałem na jachcie. Posesje w dzielnicy Vaucluse nie należą do najtańszych, a już te, które sięgają wody dobrze osłoniętej Zatoki, są warte ciężkie miliony. Właśnie w jednej z nich mieszkała siostra Briana z mężem. Gospodarze zachęcali do korzystania z gorącego natrysku i zrywania z drzewokrzewu ciemnobrązowych gruszek smaczliwki wdzięcznej (po polsku ten owoc nazywa się awokado). Smaczliwki zrywałem bez wahania – owoców było w bród, wiele gniło w trawie. Po tygodniu omijałem dużym łukiem drzewko z egzotycznyn przysmakiem – nie mogłem patrzeć na awokado. Na jachcie był oczywiście natrysk, ale aby polewać się ciepłą wodą nalezało uruchomić halaśliwy generator, a wtedy w oknach domków na szczycie skarpy ukazywały się głowy sasiadów. Dlatego, choć nie lubię być intruzem w czyjejś łazience, uległem w końcu namowom gospodarzy. Brian zjawiał się rzadko; utrzymywał wprawdzie, że telefony z agencji turystycznej, którą prowadził w Townsville, ponaglają go do powrotu – dlatego miała to być żegluga nonstop – ale pilne interesy nadal zatrzymują go w Sydney. Zauważyłem, że jeden z nich ma kasztanowe włosy i długie rzęsy. I tak minął beztroski miesiąc w malowniczej zatoce. Raz w tygodniu cumowałem bączka do prywatnego pomostu gospodarzy. Strome schodki na szczyt skarpy, autobus, kolejka podmiejska i stos listów u dobrych rodaków, którzy mnie kiedyś przygarnęli. Od Gośki o jej czeskim mężu a moim serdecznym przyjacielu – Rudzie: Argentyńczycy nie chcą wypuścić „Polki”, którą przypłynął na Falklandy. Od innych o „Lolu”: żegluje samotnie „Lolem” po Śródziemnym; ma to być przymiarka do wyprawy, która nie wyszła na „Darze”. Po dwóch miesiącach w moim zacisznym królestwie zjawił się Sandy – miał być tym drugim do pomocy. Przyniósł dwie puste, plastykowe butle z szeroką szyjką; do jednej przwiązany był 1,5-metrowy sznurek. – Widzisz, to znakomite ułatwienie dla panów w pewnym wieku, którym nie starcza czasu, aby dobiec na zawietrzną. Dwie, gdyby jedna zerwała się ze sznurka za burtą. Acha, pojutrze rano przyjeżdża Brian – wychodzimy do Townsville. Nareszcie!

* * *

W połowie drogi zaczęło brakować wody.

– Wiesz, Brian, gdyby twoje dania były bardziej zawiesiste, nie musielibysmy wchodzić do Mooloolaby – dogryzałem.

Był fanatykiem tzw. zdrowej kuchni: żadnych przypraw, a tym bardziej soli. Nie dopuszczał nikogo do kambuza, gdzie dusił w szybkowarze swój stew – zdrowotny niby-gulasz, ulubiony przysmak, którym karmił nas przez wiekszą część tygodnia. Główny składnik przysmaku stanowiła woda, a w niej niedogotowane kawałeczki mięsa, rzepy, ziemniaków i marchewki.

Gdyby tak do jakiejś knajpy, na uczciwego steka wielkości talerza! – marzyliśmy z Sandym. Może już niedługo.

* * *

Żeby się spotkać z Tobą, czeka mnie ostatni z żeglarskich wyczynów: wyprawa przez Styks.

Antoni Jerzy Pisz

________________________________________________________________________________________________

Antoni Jerzy Piszur. 1930, Lwów, zm. 2020, Sydney; inżynier chemik (Politechnika Szczecińska), żeglował z Ludomirem Mączką „Marią” z Peru przez Polinezję do Australii (Sydney), 1974-1976. Autor, m.in., skryptu „O astronawigacji bez kompleksów” i książki „Maria przez Pacyfik”; zainteresowania fotografią i ornitologią.

(zs): W głąb ciemności

(Fan fiction)

Właściwie to dalsze żeglowanie nie było możliwe: wiatr prawie osłabł, zbliżał się zmierzch i na dodatek był przypływ, co dla nas znaczyłoby poddanie się prądowi pływu i cofanie. Postanowiłem rzucić kotwicę i poczekać na zmianę pływu. Widziałem że wszyscy tego chcieli, cała załoga; odetchnęli z ulgą, bo prawie już nie posuwaliśmy się do przodu, a prąd pływu nawet zaczynał nas powoli cofać.

Dzień się kończył, powietrze było jakieś dziwnie ciężkie, robiło się ponuro i mroczno. Poszedłem na dziób rzucić kotwicę i stałem chwilę sprawdzając jak ustawi się jacht i czy kotwica dobrze trzyma – choć była to tylko formalność, aczkolwiek konieczna, bo wynikająca z dobrej praktyki morskiej – staliśmy bowiem na płyciźnie Sheerness, gdzie niejednokrotnie stawałem i znałem to miejsce.

Czułem ich wzrok na sobie. Siedzieli w kokpicie nie bardzo wiedząc co robić. Nasza „Nellie” znieruchomiała i ustawiła się z obwisłymi żaglami pod prąd przypływu. Kotwica dobrze trzymała. Jeszcze tylko spojrzałem na rozpościerające się przed dziobem ciemniejące morze, na cały ten obszar przymorski, pogrążający się w ciemnym, mrocznym powietrzu, zagęszczającym się w ponury mrok i powoli wróciłem do moich współtowarzyszy. W oddali na rzece tkwiły prawie bez ruchu, słabe światła statków i szkut z czerwonymi płótnami ledwo napiętych żagli, kierujących się, jedne w górę, inne w dół rzeki. A jeszcze dalej, na prawo od rufy silny blask latarni Chapman wskazywał bezpieczną drogę w gęstniejącym mroku.

Wszyscy trzej siedzieli milcząc, nie okazując ochoty na jakąkolwiek aktywność, na tak częste zazwyczaj w takich sytuacjach długie rozmowy, wspominanie zdarzeń z dawnych lat, snucie opowieści z dalekich mórz i lądów, tak jakby otaczająca nas cisza i napierający zewsząd ponury, nieprzyjazny mrok odbierał wszystkie siły i wiarę w sensowność jakiejkolwiek aktywności.

K. trzymał w rękach – chyba z przyzwyczajenia – domino, ale nikt nie miał ochoty do układania kostek, a i on zaczął je ustawiać mimowolnie, bez zaangażowania. Jedyna poduszka, którą mieliśmy na jachcie, trafiła do M, dla wygody, należała mu się – „miał pokaźną ilość lat i cnót”, jak zauważył Joseph, nerwowo bębniąc palcami po pokładzie.

I wtedy poprosiłem Josepha żeby opowiedział nam o swoim ostatnim rejsie, który był o tyle inny od jego wcześniejszych, a i naszych rejsów, którzy też doświadczenie morskie mieliśmy spore, bo prowadził rzeką, na słodkich wodach, w głąb lądu – nieznanego, mrocznego; dzikiego lądu. W głąb otaczającej wszystko, przenikającej w głąb duszy człowieka, nieodgadnionej ciemności.

– To miejsce tutaj – odezwał się Joseph, zaczynając swą opowieść – wieki temu, też było mrocznym miejscem na ziemi …

(…)

Odpływ się zaczął, gdy Joseph skończył swą długą opowieść. Na wschodzie niebo jaśniało, jakby chciało wedrzeć się swoją odwieczną siłą w zniewalające nas jeszcze mroczne ciemności i wskrzesić wiarę w sens i skuteczność naszych wysiłków. Podnieśliśmy kotwicę i pożeglowaliśmy dalej, ku otwartemu morzu…

Ja, George Fountaine Wear H, dyrektor South African Mercantile Company, członek Londyńskiej Izby Handlowej to mówię; mówię jak było, gdyśmy wtedy w czerwcu 89. roku żeglowali w czwórkę dobrych znajomych na mojej 33 stopowej „Nellie”. A potem w 92. sprzedałem ją i kupiłem dwumasztowy cutter „La Reine”, na którym Joseph też wyprawiał się ze mną w rejsy, aż w końcu latem 99. i ją sprzedałem. Tym razem Josephowi, który kupił ją do spółki z jakimś pisarzem.

Wtedy, już od prawie roku, było coraz głośniej o tym królu z „grobowego miasta” i o tym co on tam w tej Afryce wyprawia, jakie straszne, okropne rzeczy tam się dzieją. I może właśnie wtedy wróciły do Josepha te ciężkie, mroczne wspomnienia z jego tam pobytu, gdy żeglował na parowczyku „Roi des Belges”, owej „puszce sardynek”. I może przypomniał sobie nasze żeglowanie sprzed lat na „Nellie” i postój na kotwicy w tamten mroczny wieczór i w ciemną, ponurą noc, gdy mrok ścielił się posępnie, a my nic nie mogliśmy zrobić tylko czekać na zmianę …

I jeszcze co powiem, to to że nikogo więcej poza naszą czwórką, wtedy, tam na mojej „Nellie” nie było; nie było żadnego Marlowa. Nikt nie siedział z nogami skrzyżowanymi, w głębi rufy, oparty o tylny maszt; nikt podobny do bożka, niczym zadumany Budda. Nie wiem skąd to mu przyszło do głowy.

(zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

„Nelly”, tak nazywał się trzydziestotrzy stopowy jacht, o wyporności rejestrowej dziewięć ton (zapewne wg tzw. pomiaru Tamizy), którym wybrali się – czwórka przyjaciół połączonych więzią z morzem – na krótkie, najwyżej kilkudniowe pływanie w rozlewiskach Tamizy, w Estuarium Tamizy.

Jol „Nellie”, właściciel: G. F. W. Hope, rysunek, autor nieznany.

Kotwicę najprawdopodobniej rzucili przy Isle of Sheppey, na płyciźnie Sheerness, gdzie i dziś są kotwicowiska. Skąd to przypuszczenie, że tam? Otóż, wiele lat później w liście do Arnolda Bennetta, angielskiego pisarza, Conrad wspominał, że pływali z przyjaciółmi jolem „Nellie” do Sheerness. A sam Conrad też dał wyraźną wskazówkę: „latarnia morska Chapman, stojąca na trzech nogach… rzucała silny blask” („The Chapman lighthouse, a three-legged thing erect … shone strongly.”). Widzą trzy nogi czerwonej wieży latarni, ale z daleka nogi-pale na których postawiono latarnię mogły się zlewać z sobą i z siedmiu na których rzeczywiście była posadowiona wydawało im się, że widzą trzy. Sprawdzam na mapie angielskiej nr 1185 „River Thames – Sea Reach” i wynika, że latarnia była w odległości około sześciu mil morskich od przypuszczalnego miejsca ich kotwiczenia. Między płycizną – domniemanym miejscem kotwiczenia – przy Isle of Shepey, a skrajem płycizny Chapman Sands na której posadowiona była latarnia jest w linii prostej, nieprzysłoniętej żadnym lądem, czy jakąś konstrukcją, chyba że przepływającymi barkami lub statkami właśnie sześć mil morskich. Zasięg ówczesnego światła latarni Chapman wynosił 11 mil morskich.

Peter Chesterton, Chapman Lighthouse; watercolour, pocztówka.

Ciekawa jest historia owej latarni. Budowę rozpoczęto w 1849 roku, a w 1851 roku zaczęła pracę i przetrwała, nieustannie wskazując bezpieczną drogę do Londynu i na morze, a w mgle wysyłając sygnał mgłowy – dzwon, trzy uderzenia na 15 sekund – do 1957 roku, kiedy to po wcześniejszym dokonaniu inspekcji i stwierdzeniu znacznej korozji i zagrożenia stabilności całej konstrukcji, latem 1956 roku wyłączono ją z użytkowania i ostatecznie w 1957 rozebrano; zniknęła, choć pozostawiono jeden pal, jedną „nogę” – może z sentymentu. Ten „silny blask” latarni Chapman to było wówczas światło przerywane grupowe o okresie 30 sekund, czyli w zapisie nawigacyjnym – na mapach, w spisie świateł, w locji: Gr.Occ(2)W30s. Taką charakterystykę miało to światło od pierwszego stycznia 1881 roku. A trzy nogi latarni (było ich siedem), które widzieli, to zastosowane właśnie przy budowie tej latarni, pale śrubowe (Mitchell’s screw). Nowatorska na ówczesne czasy idea została wymyślona i stosowana z powodzeniem przez irlandzkiego inżyniera Aleksandra Mitchella (1780 – 1868). Dziesięć lat wcześniej według tej metody posadowiono latarnię na Maplin Sands, też w ujściu Tamizy, kilkanaście mil na wschód od Chapman Sands.


Plan posadowienia konstrukcji latarni Maplin Sands na palach śrubowych Mitchella.

Tradycyjny pal zakończony dużą śrubą, zamiast pogrążania go w grunt metodą wbijania, był wkręcany, jak korkociąg. Metoda dobrze sprawdzała się w gruntach słabych nośnie, w trudno dostępnych terenach. Mitchell uzyskał patent na swój pomysł i z dużym rozmachem, z pomocą syna, rozwinął firmę zajmującą się takimi właśnie posadowieniami różnych konstrukcji inżynieryjnych. Jego patent znalazł zastosowanie przy budowie latarni, m.in. na piaszczystych terenach wysp Key West koło Florydy, przy budowie mostów, nabrzeży, pirsów w odległych krajach Imperium Brytyjskiego. Mitchell niejednokrotnie osobiście nadzorował i sprawdzał wykonywane palowania, udzielał rad, poprawiał błędy, rozwiązywał trudne problemy techniczne, które często pojawiają się przy budowie w różnorodnych, nie zawsze dobrze rozeznanych warunkach geologicznych. Na miejsca budowy przywoził go syn i oprowadzał, bo… Mitchell od 23. roku życia był ślepy. Choć kompletnie ślepy, to jednak swoim inżynierskim talentem pomógł żeglarzom i marynarzom „widzieć” w ciemności.

Henry Gerald (Harry) Russell (1911 – 1992), Królewski powrót, 1954; olej

Miejsca w których toczy się akcja opowiadania „Jądro ciemności”, to znaczy jedno z miejsc, ponieważ opowiadanie jest szkatułkowe („jedno w drugim”) więc są dwa miejsca: jedno na Tamizie a drugie na afrykańskiej rzece w Kongo. Na Tamizie z dużym prawdopodobieństwem można by wskazać kotwicowisko na płyciźnie Sheerness. Otóż spośród kilku, dosłownie kilku rejsów żeglarskich Conrada na jachcie starego, dobrego znajomego G. F. W. Hope’a „Nellie”, to w towarzystwie prawnika i księgowego – bliskich znajomych Hope’a – żeglowali w czerwcu 1889 roku po powrocie Conrada z Australii z żaglowca „Otago”. Być może były kolejne rejsy w następnych tygodniach. Na razie Conrad był w Londynie, szukał pracy na statku, zaczął pisać „Szaleństwo Almayera”, a z początkiem jesieni, korzystając ze swoich znajomości, rozpoczął zabiegi o pracę na statku w Afryce dla belgijskiej spółki handlowej i wreszcie, po ponad piętnastu latach, udał się na początku nowego roku w podróż w rodzinne strony. Po powrocie z Kraju wyjechał do Konga na trzyletni kontrakt, przerwany pod koniec roku z powodów zdrowotnych. W maju1891 roku udał się na kurację do Szwajcarii, a w czerwcu i lipcu ponownie żeglował na „Nellie”, tym razem dalej, w stronę wschodnich wybrzeży Anglii.

Ciekawe wspomnienia przedstawił wspomniany wcześniej Hope w tekście pod tytułem „Joseph Conrad’s first cruise on the Nellie”. Otóż podaje on, że w czerwcu 1889 roku, po powrocie Conrada z Australii, gdzie dowodził żaglowcem „Otago”, zaaranżował rejs na swoim jachcie razem z Conradem i swoimi dwoma bliskimi znajomymi, których zamierzał przedstawić Conradowi. Zaopatrzeni – jak pisze – „w pieczeń jagnięcą na zimno, sos miętowy i kilka butelek Reffel’s Beer” wyruszyli – Conrad i Hope – z Greenhithe, gdzie „Nelli” stała na boi, w piątek w południe, a prawnika i księgowego – owych przyjaciół – mieli zabrać na jacht w sobotę po południu w Chatham. Noc z piątku na sobotę spędzili w Hole Haven na Convey Island zatrzymując się na dobrą biesiadę i pogawędki portowe w tawernie „Lobster Smack” Inn u Mr. Beckwitha.

Lobster Smack Inn, ok. 1900, olej, autor nieznany.

Następnego dnia po obiedzie żeglowali dalej w stronę rzeki Medway i wtedy, ponieważ zrobił się odpływ i w rzece, pod przeciwne prady, trudno było płynąć, stanęli na kotwicy. Potem z przypływem dopłynęli do Chatham, gdzie spotkali się z prawnikiem i księgowym i po towarzyskim spotkaniu w „The Bul Inn” (w tawernie, znanej z dickensowskiego Klubu Pickwicka), następnego dnia, wspólnie żeglowali w dół Medway. Po wypłynięciu na Tamizę, skierowali się w stronę odległego o ponad dwadzieścia mil morskich portu Margate, gdzie miał wysiąść księgowy (spieszył się do Londynu). Ostatecznie wysadzili go wcześniej, w Birchington (bo się spieszył), a sami pożeglowali w stronę Margate i tam zatrzymali się na noc. W niedzielę, z powodu silnego wiatru, wystartowali dopiero po południu i dopłynęli do rzeki Swale opływającej Isle of Sheppey od południa i w Favershamn Creek stanęli na kotwicy. Postój przedłużył się na cały następny dzień – tak tęgo wiało. Dopiero we wtorek wiatr trochę osłabł i mogli żeglować dalej rzeką Swale w stronę Queenborough i Sheerness. Stanęli tam na kotwicy i poszli na obiad, oczywiście zwyczajowo przedłużający się z powodu snucia różnorakich opowieści. Następnego dnia wcześnie rano pożeglowali do Greenhithe, gdzie dopłynęli około godziny drugiej po południu. Sklarowali jacht na boi i małą dinghy dostali się na ląd. Tak zakończył się ten rejs, którego konsekwencje – wszystko na to wskazuje – daleko wybiegły poza rzeczywisty czas jego trwania i niewielki obszar określany na mapie morskiej jako „River Thames – Sea Reach”.

(zs)

Antoni Jerzy Pisz: „Hrabia Lolo” – 20 lat później

Część 2.

Brama śluzy otwarta, ale. . . Wystarczy obejrzeć statki wchodzące na Łabę z morza i pokłady pokryte grubą warstwą lodu, pogięte bomy, oblodzone windy, metrowe sople zwisające z olinowania – w tych warunkach tylko samobójca mógłby pomyśleć o stawianiu żagli.

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie IMG20211129134720-popr-768x1024.jpg
Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie IMG20211129135106-768x1024.jpg

Chronimy się w pobliskim Cuxhaven. Potężna brama w wale przeciwpowodziowym dzielącym port od miasta zamknięta. Samochody, które nie zdążyły schować się za wałem, toną teraz w gwałtownie przybierającej wodzie. Jest jej już tyle, że nie wiadomo gdzie kończy się jezdnia, a gdzie zaczyna kanał portu.

– Jurek, idź na dziób, szybko!

„Lolo” grzeje „katarynę”, a ja biegnę do cumy dziobowej. Liczą się minuty: podnosząca się woda grozi rzuceniem kadłuba na niewidoczną krawędź nabrzeża – o skutkach lepiej nie myśleć. Położenie krawędzi wskazują coraz bardziej stromo zanurzające się cumy. Są przewleczone przez metalowe ucha na nabrzeżu, oba końce lin na pokładzie; gdyby były przymocowane do uch, to do rozsupłania węzła trzeba by nurkować prawie na głębokość metra w lodowatej wodzie. Albo je odciąć.

– Przytrzymaj chwilę dziób, spróbuję odrzucić rufę na wstecznym. Dobra, możesz oddać cumę …

„Lolo” był mistrzem w manewrowaniu na silniku. Lubił wywijać 20-metrowym ,,Darem”, jak zwrotną motorówką, karkołomne łamańce w zatłoczonych basenach klubowych przed rozdziawiającą gęby gawiedzią. Teraz te jego umiejętności były na wagę złota.

Jedyne miejsce w najbliższej okolicy, gdzie byłoby bezpiecznie zacumować, to wysokie dalby po drugiej stronie. Zmienne prądy i skotłowana fala zbijają z kursu, ale to fraszka – cyrk zacznie się dopiero przy dalbach. Zgodnie z zasadami sztuki trzeba podejść do pierwszej pod prąd. Właśnie, tylko co to znaczy ,,pod prąd”, jeśli zmienia on co chwilę kierunek? Dziób skacze jak oszalały na zwariowanej fali – huknąć nim w grube bele dalby to w najlepszym przypadku zdemolować kosz dziobowy z nierdzewki. Trzeba jednak podejść na tyle blisko, aby chłopcy mogli przełożyć cumę, a przy tym uważać by nikomu niczego nie przygniotło.

Kątem oka patrzę na „Lola”: jedną ręką kręci kółkiem, druga na manetce – cała naprzód, cała wstecz. „Dar”, jak znarowiony koń trzymany krótko przy pysku, wierzga rufą, ale dziób zadziwiająco utrzymuje stałą odległość metra od dalby. Nie padają żadne uwagi w rodzaju: „predzej z tą cumą do jasnej cholery”. „Lolo” wie, że tam, na dziobie, chłopcy czekają na właściwy moment . I wreszcie celny rzut liną zakończoną prowizoryczną gałką; zanim zdążyła utonąć, wyciągnięta bosakiem, była już na pokładzie. Z rufową przy drugiej dalbie poszło znacznie łatwiej.

A teraz radio: na Północnym głęboki niż i seria ciężkich sztormów. Zerwało latarniowiec z kotwicy, zatonął kuter – zwłoki rybaków wyrzuciło morze.

Kolejne dziesięć dni – tym razem w Cuxhaven.

* * *

Awanport w Dover. Beczka cumownicza, przy której dynda się ,,Dar,, – jego grotmaszt kreśli pijane ósemki na niebie. Odpływ napotykający przeciwny wiatr to najlepszy przepis na „obrzygliwe” zafalowanie-falochron mizernie je osłabia.

Kuk Marek nie przepadał za kambuzem. Molestowal „Lola” tak długo, aż ten zgodził się włączyć go do wachty pokładowej. Teraz każdy z nas – z wyjątkiem „Lola” – musi odbębniać tydzień pańszczyzny przy garach. Właśnie jest moja kolejka. Zejść na dół i pitrasić przy tej chwiejbie – żadna rozkosz. Nie żebym chorował, to już dawno przeszło. Niestety, wygłodzonym chłopcom też.

Ale oto wybawienie! Właśnie odpłynęli motorówką urzędnicy po odprawie, możemy stanąć za bramą śluzy, gdzie zacisznie, a skoki pływu niewyczuwalne.

– Chcę się przejść, – „Lolo” nakładał kurtką – tu masz listę czego bedę potrzebował. I jeszcze jedno: do stolu siadamy w

wyjściowych ubraniach.

Palnąłem sią chochlą w czoło – przecież dzisiaj wigilia! A „Hrabia” już dawno odgrażał się, że wigilijne potrawy przygotuje sam. Z listą uporałem się szybko – zdążyłem dobrze poznać zawartość licznych zakamarków, wcale obszernego kambuza.

Zaświtał mi scenariusz: na rozklekotanej maszynie, którą przechowywałem pod poduszką, wystukałem – wydawało mi sie, że po angielsku – pokwitowanie na pięć funtów pobranych z tytułu opłat portowych. Podpis i pieczątka. Podpis – pół biedy, ale skąd pieczątkę? Dajcie dziesięć pensów ! Posmarowałem mazakiem i odcisnąłem – wyszedł nieczytelny bohomaz, ale wizerunek królowej był w miarę wyraźny. Teraz druga część scenariusza – na białej kopercie wypisałem nagłówek: „Harbourmaster, Port of Dover”, a poniżej adresata: Mr Jerzy Kraszewski – Master of Dar Szczecina.

Właśnie wrócił.

– Wiesz, byli z …

Nie dał mi dokończyć.

– Zanim zapomnę – więcej masełka i przytrzymuj je nieco dłużej na patelni . . .

Był smakoszem, a szczególnie uwielbiał omleto-naleśniki, które robiłem według jego przepisu. Boże, i1e ja sie tych jajek natrzepałem! Wiedziałem już jaka będzie dalsza sekwencja.

– . . . Może byś tak dodatkowy tydzień w kambuzie?

To, że naprowadzałem bez pudła łódkę na każdą boję i wejście do portu, nie robiło na nim wrażenia. Wtedy nie było jeszcze GPS-ów, ale przy takiej liczbie latarni i radiolatarni – łatwizna. Co innego omlety – tu nie ma żartów. Potrzebny był FACHOWIEC.

Zgodziłem się. Prawdę mówiąc polubiłem tę robotę – kambuz miał wszelkie udogodnienia domowej kuchni, poza tym było tu ciepło i sucho. Wiadomo wprawdzie: „kuk, jak pies, je ostatni”, ale za to żadnych wacht, zwłaszcza nocnych. Dziwne, że Marek tego nie docenił.

Marek Ciaś, kuk na „Darze Szczecina”.

– Chciałeś coś powiedzieć?

– Tak. Głupia sprawa – jak tylko wyszedłeś zjawili się dwaj z zarządu portu i zażądali opłaty za postój. Tłumaczyłem, że nie ma kapitana, prosiłem żeby przyszli później. Byli nieustępliwi: albo płacimy, albo za godzinę ma tu już nas nie być.

„Lolo” zmienił się na twarzy – jakbym dotknął nerwu w bolącym zębie.

– Cholera, przy odprawie nic nie wspominali …

– Chwileczkę, motorówką przypłynęli celnicy i ci z immigration. Należności za opłaty portowe to nie ich działka.

– Słusznie – „Lolo” przymknął oczy …

– Ile?

– Pięć funtów. Nie miałem tyle, musieliśmy się złożyć. Tu masz pokwitowanie.

Cenny papierek zniknął w kapitańskiej kabinie, z której wyciągnęła się ręka z pięciofuntowym banknotem.

Do pierwszej gwiazdki zostalo niewiele czasu. W nieskazitelnie białyrn fartuchu „Lolo” szalał; patrzyłem z przerażeniem, jak schludny zakątek z wypucowanyni garami zamienia w pobojowisko. Diabli tam schludny kambuz – jeszcze nigdy z niego nie dochodziły tak smakowite zapachy.

Tymczasem zaadresowaną do „Lola” kopertę z banknotem chłopcy zdążyli wsunąć między, paczuszki pod choinką. Wyjściowe wdzianka, zastawiony stół z białym obrusem, opłatek – ciepła, świąteczna atmosfera. Czas na podchoinkowe prezenty.

– „Lolo”, list do ciebie – ktoś wyciągnął białą kopertę spod choinki.

– Zapomniałem powiedzieć, – łgałem bezczelnie – był goniec z zarządu portu. Nie słyszałeś pukania? Pewnie nie, bo przesuwałeś gary w kambuzie. Nie chciał wejść na pokład; dał mi kopertę i powiedział, że, że. – .

– No co powiedział? ! – ponaglał „Lolo”.

Właśnie, co powiedzial? Zabrnąłem w zaułek. Ale jak już szyć, pomyślałem, to grubymi nićmi-:

– Wiesz, jaki jest mój angielski, mogłem coś pokrecić. Zrozumiałem, że dostali telefon z biura prasowego dworu, aby kapitanowi tego dużego jachtu polskiego złożyć życzenia świąteczne. I nie pobierać opłat.

– A jak oni dowiedzieli się o „Darze”? Jak dotąd żarło, więc popuściłem cugli:

– A jak myślisz – ile jachtów pływa po morzu o tej porze roku? Czy spotkaliśmy chociaż jeden? Ruch w porcie jest rejestrowany kamerami telewizyjnymi zamkniętego obwodu – złapali nas obiektywem jak wchodziliśmy, a pewnie i jak staliśmy na beczce. Z ich taśm korzystają w dzienniku lokalne stacje, gdy trafi sie jakaś ciekawostka. Wiesz, że tu nie obchodzą wigilii, no wiec co robią? siedza przed telewizorami. Nie sądzą, żeby dwór miał inne obyczaje, a już na pewno wszyscy ogladają dziennik.

– Myślisz, że … królowa też? Nie wiem. Jedno jest oczywiste – ciągnąłem bez zająknięcia – biuro prasowe dworu nie wystąpiłoby samodzielnie z taką inicjatywą, o której zapewne nie zadecydował posledniejszy członek rodziny królewskiej. Musieli dostać polecenie z samej góry. Kasa nie uszczuplona i te życzenia. Może nawet od królowej?

„Lolo” promieniał. Wiedziałem, że tej nocy będzie miał urocze sny.

* * *

Krzyś odebrał prognozę: umiarkowane wiatry co najmniej przez dobę. Nie można zmarnować takiej okazji – opuściliśmy zacisze kanału zaraz po kolacji.

Za główkami wolni od wachty położyli się w kojach, ale ja musiałem odpokutować te wszystkie łgarstwa: czekała mnie sterta brudnych naczyń i zgnojony kambuz.

Wczesnym rankiem z uzupełnionym zapasem wody w Weymouth skok przez Kanał do francuskiego Camaret-sur-Mer – ostatnim porcikiem przed Zatoką Biskajską –

„Lolo” nie tracił ani godziny:

– Krzysiu, jak tam pogoda?

– Trzy, może cztery dni korzystnych wiatrów.

No to chłopcy, żagielki w górę !

Wyliczyłem, że za cztery doby powinniśmy być przy Cape Finisterre, zwanym Przylądkiem „Ciepłych Gaci”. Biskaj zostanie z tyłu, ciepła odzież pójdzie do worków żeglarskich. Zacznie się żegluga w słońcu pod błękitnym niebem, którego nie oglądaliśmy od miesiąca.

Ech, marzenia…

* * *

Sylwester w atramentowoczarną noc przy kieliszku szampana, połowa Zatoki za rufą. Pod koniec trzecigo dnia już tylko 100 mil do Finisterre. I wtedy przyszedł sztorm z południowego-zachodu – dokładnie w dziób. Halsowanie przez całą noc pod skróconym ożaglowaniem nie posunęło „Daru” ani o milę do przodu. Rankiem to już trochę więcej niż sztorm: nie widać granicy między powietrzem a kipielą.

„Lolo” zwołał nas do mesy:

– o Finisterre możemy chwilowo zapomnieć – ważne, aby nie uszkodzić takielunku. Na jbezpiecznie jsze d1a „Daru” jest sztormowanie z wiatrem i fala…

Wiedziałem ile kosztowało go podjęcie tej decyzji – oznaczała żeglugę w stronę Kanalu La Manche, który opuściliśmy zaledwie kilka dni temu.

Wskazówka wiatromierza oparła się na końcu 60-węzłowej skali, do której można śmiało dodać ze 3-4. „Dar” płynąc z wiatrem na takielunku i małym skrawku sztormowego foka wykręca dalsze 7 – łącznie 10 knotów. Na lądzie oznacza to szybkość wiatru ponad 125 km/godz. Nieźle.

Nie ma pokładu, nie ma nawet, nadbudówki kabiny nawigacyjnej – spod wody wystają tylko maszty. A jednak niebieskooki bosman, przywiązany linką szelek bepieczeństwa do bezanmasztu, trzyma jacht w karbach – nie daje mu zejść z kursu. spóźniona reakcja sterem i kadlub ustawiłby się bokiem do fali – tony, dziesiątki ton wody walącej się z niepohamowaną siłą mogłyby zrobić łódce drobne „kuku”. Aby odpowiednio wcześnie zareagować, trzeba widzieć nadchodzącą falę. Czyli mieć drugą parę oczu z tyłu głowy, bo tej pierwszej nie można odwrócić od tego co przed dziobem.

Kazik nie tylko nie widzi, ale nie słyszy też jej poszumu ginącego w ogłuszającym porykiwaniu morza. Dopiero gdy grzywacz nadbiegający od rufy przykrywa go z głową, odrywa od koła sterowego, gorzka słoność oślepia, pozbawia tchu – wie, że przyszła. Ale wtedy to już „po ptakach”. Chyba tylko instynkt każe mu kręcić kółkiem we właściwą stronę, a potem kontrować w odpowiedniej chwili. Temu chłopcu z podstargardzkiego Miedwia bez morskiej praktyki? Nie, to nie instynkt – to znajomość rzemiosła żeglarskiego, którego zasady, niezależnie od wielkości łódki, są niezmienne – Maciej wiedział kogo poleca.

Kazik wypluwa parę łyków Biskaju i coś wrzeszczy na całe gardło. Nie slyszę. Jego wzrok mówi wszystko. Watłe, ażurowe drzwiczki do nawigacyjnej mogla wgnieść byle większa fala. A wtedy – tylko bąbelki. Nie pomogłyby żadne motopompy strażackie. Aby osłonić je wcisnąłem do kokpitu ciężkie wory z żaglami. Przez ucha w worach przeciągnąłem linę, którą okręciłem nadbudówkę nawigacyjnej. Nie była to najgorsza osłona, ale tylko do czasu: stale atakowane grzywaczami zaczęły wypełzać z kokpitu.Trzeba je wcisnąć na miejsce, a linę dociągnąć.

Puściłem wanty bezanmasztu, zrobiłem krok … i płynąłem. Na plecach, nogami w górze, lekko, łagodnie. Po prawej mignęła mi skurczona za sterem sylwetka Kazika zniekształcona załamanym obrazem prześwitującym przez szumiącą wodę. Niosło mnie w kierunku rufy; rozpostarłem ręce, aby uchwycić się czegokolwiek. Wiedziałem, że po lewej są wanty, a po prawej maszt – przy szeroko rozwartych ramionach musiałem natrafić na jedno lub drugie, ale czułem tylko łagodny opór wody przeciekającej między palcami. Nagłe szarpnięcie uświadomiło mi, że linka asekuracyjna napięła się i trzyma – zwisałem za koszem rufowym.

Chwyciłem poprzeczkę kosza, aby wciągnąć się na pokład – i znów płynąłem w głośnym poszumie łamiącej się fali, tym razem w przeciwną stronę Oprzytomniałem czując ciężar przytłaczający głowę: nie mogłem jej wyciągnąć spod worów z żaglami, choć rozpaczliwie wierzgałem nogami w zbyt obszernych portkach sztormowych. Scenka musiała być zabawna, bo Kazio rechotał spazmatycznie. Ja zresztą też.

* * *

Po skończonej wachcie najsłodszyn miejscem jest koja. Nim zdążyłem się zdrzernnąć, ktoś szarpał mnie za rękaw:

– Chodź do kubryku!

Na podlodze leżał „Lolo” – sztormiak rozdarty, twarz blada, nieprzytomny. Po chwili otwiera oczy.

– Chyba mam żebra połamane. . . Daj mi zastrzyk na serce.

Tolek, który był przy sterze, mówi:

– „Lolo” podwiązywał krawaty na bomie bezana; stał tyłem i nie widział nadchodzacego grzwacza. Ten rzucił go o maszt – chyba trafił żebrami na windę falową – a mnie przycisnął do kółka. Ta sama fala wyrwała wory z kokpitu – wylądowały na stalówce sztormrelingu. Stalówka nie pękła, ale powyginały się podtrzymujące ją stójki. Myślałem, że stracimy żagle – uratowała je lina przewleczona przez ucha worków.

Tolka żebra, choć bolą, wytrzymaly. Nie wytrzymał stalowy trzpień, na którym osadzone jest koło sterowe – wygiął się i koło obraca się teraz jak zdezelowana „ósemka” w rowerze.

Jachtem rzucało niemiłosiernie. „Lolo” przewalał się na boki w koi jęcząc z bó1u – trochę pomogły zrolowane koce ułożone wzdłuż ciała. Zaaplikowałem zastrzyk nasercowy – miewał od dawna kłopoty ze swoją „pompą” – i środki przeciwbólowe. Nic więcej nie mogłem zrobić.

Potrzebna szybko pomoc lekarska. Zerkam na mapę: najbliżej jest znany nam, malutki Camaret-sur-Mer. Po godzinie karetka zabiera „Lola” stamtąd do szpitala w Breście. Dobrze osłoniątą wodą to tylko kilka mil, lądem – znacznie dalej.

– Będziemy tam wieczorem; gdybym nie mógł cię odnaleźć, w kapitanacie dowiesz sie gdzie stoimy. Trzymaj sie stary i nie zrób nam jakiegoś numeru po drodze …

Uśmiechnął się blado. Wróciły kolory, wyglądał lepiej.

* * *

Prześwietlenie potwierdziło obawy: cztery żebra złamane. Każdy dodatkowy uraz, a nawet gwałtowniejszy ruch, może spowodować przebicie opłucnej i wewnętrzny wylew. O żeglowaniu nie ma mowy – czekają nas zatem kilkutygodniowe wczasy w Breście.

Powtarza się historia z Cuxhaven: rozpruł się worek ze sztormami – właśnie zniosło pławy oznakowania nawigacyjnego. Nawet tu, w porcie, dmucha tak tęgo, że statki zakładają dodatkowe cumy. My też.

Z łamów prasy nie schodzi wichura, którą spotkaliśmy na Biskaju: Tempete Sur la Bretagne, Drames en serie dans la Manche. Prędkość wiatru zmierzona na wysepce Batz: 147 km/godz. Dwanaście osób zginęło w morzu, zatopione statki, zniszczone dźwigi w portach, przewrócone samochody-cysterny na szosach. Nam też się oberwało, ale nie narzekajmy – mogło być gorzej.

Złamane żebra może wykurować tylko natura. Pomagają jej w tym elastyczne bandaże okręcone wokół torsu, które poprawiam od czasu do czasu.

– Wiesz, w tym zgrabnym gorseciku twój brzuch wydaje się jakby mniejszy … – próbowałem odwrócić uwagę „Lola”. Na próżno.

– Nie gadaj bzdur. Lepiej połknij te witaminy.

Równie dobrze jak kambuz była zaopatrzona apteczka, o co zadbała pani doktor – połowica „Lola”. Ten chyba przejął od niej medyczne inklinacje, bo przedobiednim rytuałem bywało zbiorowe łykanie piguł. Od kiedy znaleźliśmy się w Breście, „Lolo” uznał, że jesteśmy już w „ciepłych krajach”, gdzie łatwo o malarię, więc do piguł doszła profilaktycznie gorzka chinina. Dyskretne wpuszczenie do kieszeni wydzielonej porcji, markowanie, że ma się jej pełnę gębę i tyrn podobne machlojki „Lolo” natychmiast wychwytywał. Piguły to pół biedy – blady strach padł na wszystkich, gdy obwieścił :

– Jutro przed śniadaniem każdy dostanie zastrzyk przeciwtężcowy. Jurek, gdzie jest woda destylowana? Potrzebuję jej do wysterylizowania strzykawek.

– W jednym z dwu plastykowych pojemników obok akumulatorów.

Następnego ranka zajrzałem do kambuza: na stole, przy plastykowym pojemniku, lśniły ampułki zastrzyków, na kuchence bulgotal metalowy sterylizator ze strzykawkami.

– Chyba wystarczy, gotują się od piętnastu minut – nasz pokładowy medyk położył metalowe pudełko na talerzu i podwarzył nożem gorącą pokrywkę.

Wnętrze sterylizatora i strzykawki pokrywał czarny nalot.

– „Lolo”, przeczytałeś napis?

– Jaki znowu napis?

– Ten na pojemniku. Odwróć go, to zobaczysz.

Strzykawki nie nadawały się do użytku, ale nie ulega wątpliwości, że były absolutnie sterylne -”Lolo” wygotował je w kwasie do akumulatorów.

* * *

Żebra zrastały się szybko – „Lolo” mógł zwiedzać miasto w zalecanych przez szpital niedługich spacerach. Jednym z ciekawszych zabytkow Brestu, niegdyś warowni strzegącej bretońskiego wybrzeża, jest stary zameczek, w którym tradycyjnie ma siedzibę francuska admiralicja floty atlantyckiej.

– Co za pech! Ile razy jesteś potrzebny – nie ma ciebie.

Właśnie wyszedł przed chwilą oficer z admiralicji … – łgałem jak z nut.

– Powiedz wreszcie o co chodzi – zdenerwował się „Lolo”.

– Nie poganiaj mnie – nie wiem, jak taki oficer się nazywa. Po angielsku liason, po naszemu moze „kurtuazyjny”, a może ,,komplementacyjny,”? No taki, co to się go wysyła, aby ustalić szczegóły protokołu oficjalnej wizyty.

– Do cholery, jakiej wizyty?!

– Tej, której nie złożyłeś.

– Jeszcze chwila, a ty będziesz miał żebra połamane!

– No to nie przerywaj. Wiesz, że zgłaszając w kapitanacie przybycie „Daru” musiałem podać wszystkie jego dane – długość, typ ożaglowania, banderę, przynależność klubową, to, że jest jachtem flagowym i oczywiście nazwisko kapitana. Chodzi o wizytę u admirała, który jednoczesnie jest dowódcą twierdzy Brest. Dziś to tytuł nominalny, ale pewnych tradycji z nim związanych nadal się przestrzega – wyjaśnił mi oficer. Do nich należy obowiązek składania kurtuazyjnej wizyty admirałowi przez dowódców wszystkich jednostek flagowych, które zawijaja do portu Twierdzy Brest. Składana wizyta świadczyła dawniej o przyjaznym charakterze pobytu jednostki flagowej w Breście – dziś jest dowodem znajomości lokalnego ceremoniału morskiego. Poza tym of icer powiedział mi, juz zupełnie prywatnie, że admirał jest trochę zdziwiony twoim opieszalstwem.

„Lolo” nie czekał dłużej – ogolił się i założył granatową marynarkę.

– Czyś ty oszalal?! Chcesz pogrązyć mnie i siebie? Ratujac twoja twarz powiedziałem oficerowi, żeby przeprosił admirała: miałeś poważny wypadek, po którym jeszcze nie wydobrzałeś. Jeśli opuszczasz jacht, to tylko po to, aby pojechać do szpitala na badania.

„Lolo” zdjął marynarkę, a ja ciągnąłem bez drgnienia powieki:

– Gdyby ktoś chciał sprawdzić – wszystko sie zgadza: chodzisz przecież na kontrolne prześwietlenia. Poza tym, gdybyś teraz zjawł się w admiralicji, narobiłbyś sporo zamieszania; po pierwsze, naruszyłbyś protokół, który wymaga aby najpierw poszła tam twoja wtyczka. Ma zapytać, czy admirał zechce cię przyjąć – to taki grzecznościowy gest, choćbyś nawet prywatnie wiedział, że będziesz mile widziany. Po drugie, jeśli tak, to kiedy – dziś moze mieć kaca albo rozwolnienie. Po trzecie, czy przewidywana jest wymiana jakichś drobiazgów. Byłoby któremuś z was głupio, gdyby dostał upominek, a sam przyszedł z pustymi rękami. W razie czego – mamy dwie koje pełne cepelii. Po czwarte, największy sęk – w jakim języku ma sie toczyć rozmowa? Znasz dobrze niemiecki, admirał zapewne też, a1e może nie chciałby go używać przy okazji oficjalnych spotkań, a z francuskim lub z angielskim chyba byś sobie nie poradzil. Widzisz ile problemów? A mógłbym jeszcze kilka dorzucić.

Nie dorzuciłem – zrobiło mi sie żal „Lola”. Siedział osowiały i bezmyślnie patrzył przed siebie – zdarzało mu się to rzadko.

– Nie martw się. Na razie masz zwolnienie lekarskie, a potem coś wymyślimy.

* * *

Prace postępowały raźniej niż w Kilonii; było znacznie cieplej, a poza tym „Dar”, przysznurowany do zaprzyjaźnionego statku oceanograficznego „Jean Charcot”, miał darmowy prąd i wodę, a jego załoga – ciepłe natryski i dostęp do warsztatu. Odpadała też potrzeba uciążliwego regulowania długości cum (skoki pływu są tu duże) – martwiła się tym załoga oceanografa.

„Wczasy” spędziliśmy wcale pracowicie: kokpit osłaniały nowe fartuchy rozpięte na sztormrelingu z wyprostowanymi stójkami, koło sterowe obracało się bezbłędnie, a w schowku czekała wycięta z solidnej sklejki osłona drzwiczek do nawigacyjnej – schludnie utrzymany „Dar” był gotów do drogi. Gdyby tylko pogoda …

Prognozy na najbliższe trzy tygodnie były wyjątkowo ponure, na łódce nie było nic pilnego do roboty – zdecydowałem się na rozmowę z „Lolem”.

– Nie widziałem ojca dziesięć lat – na Małopolskiej uporczywie odmawiali mi paszportu. Teraz jest wyjątkowa okazja: mógłbym wyskoczyć do Chicago na dwanaście, może czternaście dni. Zgoda?

Spojrzał na mnie spod oka.

– Wrócisz ?

– Tak.

– No to się pakuj.

– Gdybyś zechciał wyjść „Darem” wcześniej – zadzwoń. Żeby nie obciążać kasy okrętowej, powiedz telefonistce „reverse the charges”.

c.d.n.

Antoni Jerzy Pisz

_______________________________________________________________________________________________________Antoni Jerzy Piszur. 1930, Lwów, zm. 2020, Sydney; inżynier chemik (Politechnika Szczecińska), żeglował z Ludomirem Mączką „Marią” z Peru przez Polinezję do Australii (Sydney), 1974-1976. Autor, m.in., skryptu „O astronawigacji bez kompleksów” i książki „Maria przez Pacyfik”; zainteresowania fotografią i ornitologią.

Wojciech Jacobson: Strzałka z Kamakury

Chcieliśmy się wybrać na parę godzin do Tokio, ale nam odradzono: „Lepiej pojedźcie do Kamakury – to piękne miejsce, pełne świątyń i wielka atrakcja turystyczna. Poza tym to blisko Jokohamy!”

Staliśmy wtedy naszym żaglowcem Concordia w porcie Jokohama. W połowie grudnia 1993 roku przyprowadził ją tam z Kanady kapitan Andrzej Marczak w ramach Class Afloat – kanadyjskiej Szkoły pod żaglami. W Jokohamie kończył się semestr letni Szkoły i uczniowie rozjechali się do domów. W tym czasie przyleciałem na Concordię z Polski, wraz z dwoma mechanikami, jako podmiana załogi.

Następny rejs miał zacząć się szóstego stycznia 1994 roku i dla szkieletowej załogi czas upływał na wachtach portowych i przygotowaniach do dalszej żeglugi. Wolnych chwil do zobaczenia Japonii było niewiele. Taką wolną chwilą dla Andrzeja Marczaka i dla mnie miał być wypad do Kamakury.

Tak więc noworocznym porankiem pierwszego stycznia 1994 roku jechaliśmy przepełnionym pociągiem w tamtą stronę. Wiedzieliśmy, że Kamakura jest ośrodkiem religijnym i celem pielgrzymek, ale nie spodziewaliśmy się tak wielkiej masy odwiedzających. Wszyscy pasażerowie wysiedli w Kamakurze i szybko rozeszli się w znajome sobie miejsca. My, mając dla informacji zaledwie turystyczny folderek, błąkaliśmy się trochę szukając ciekawych obiektów. Świątyń i chramów, położonych przeważnie na pagórkach i wzgórzach, było bez liku. Darowaliśmy sobie zwiedzanie tych najpopularniejszych, bo kolejki przed nimi były kilometrowe. Japońscy pielgrzymi stali karnie pod okiem straży porządkowej, w grupach oddzielonych linami jedna od drugiej. Zwiedzaliśmy więc miejsca mniej eksponowane. Wkrótce nauczyliśmy się rozróżniać chramy szintoistyczne od świątyń buddyjskich. Te pierwsze miały przed wejściem charakterystyczne bramy, malowane na czerwono lub pomarańczowo, ciekawą architekturę i bogate wnętrza.

Wielu mijanych pielgrzymów nosiło ze sobą dziwne białe strzałki wyglądające jak dość grube strzały do łuku, z lotkami z piór, tępo zakończone, bez grotów. Ciekawiło mnie, jakie znaczenie miały te strzałki? Czy to był symbol religijny, czy też lokalna pamiątka? Zauważyliśmy, że kioski przy świątyniach miały je w sprzedaży. Od razu narzuciła się myśl: czy nie kupić strzałki jako prezent dla drugiego oficera Concordii? Glen Williams z Nowej Zelandii właśnie świeżo dołączył do załogi – tego dnia były jego 41. urodziny i strzałka byłaby ciekawym upominkiem. Zakup odłożyliśmy na później.

Ku naszemu zdziwieniu w środku miasta, przy jednej z głównych ulic, znajdował się kościół katolicki! Właśnie trwała msza św, a kościół był pełen wiernych i to Japończyków, a nie turystów spoza Japonii.

Na skrzyżowaniu uliczek położonych blisko odwiedzanych miejsc rozłożyły się budki i stragany z lokalnymi potrawami. Smakowanie egzotycznych kulinariów było hobby Andrzeja i jego wyborowi mogłem zaufać. Nie chodziliśmy głodni.

Do obowiązkowego zobaczenia pozostawał jeszcze Kamakura Daibutsu – ogromny posąg Buddy, słynny na całą Japonię. Posąg stał na otwartym terenie, a otaczający go budynek zmyła w XV wieku fala tsunami. Fala musiała być potężna, gdyż posąg jest położony mniej więcej trzy kilometry od wybrzeża.

Powoli zapadał zmierzch i zorientowaliśmy się, że miejsca sprzedaży strzałek są już pozamykane. Wracałem przygnębiony do dworca, że pomysł z prezentem nie wypalił. Na peronie stacji przesiadkowej był otwarty kiosk z gazetami. Na obrzeżu kiosku, tuż przy okienku sprzedawcy, zauważyłem duży kosz, a w nim tkwiącą nowiutką strzałkę! Zapytałem kioskarkę, nie wiem w jakim języku, czy mogę tę strzałkę zakupić. Odpowiedź, na migi, ale z uśmiechem, była prosta: „weź ją sobie”! Był prezent dla Glena!

Glen był bardzo uradowany, że pamiętaliśmy o jego birthday. Strzałka zawisła w naszej wspólnej kabinie.

Wkrótce opuściliśmy Japonię. Dla mnie zaczął się długi rejs i najdłuższy ciągły pobyt na Concordii: od grudnia 1993 do grudnia 1994 roku. Trasa była ogromna. Obejmowała pełne okrążenie Pacyfiku i potem jeszcze trzykrotne jego przemierzanie na trasie Hawaje – kontynent amerykański, przejście na Ocean Indyjski i dalej do Afryki. Strzałka z Kamakury towarzyszyła nam w drodze.

Concordię i Glena pożegnałem w Mombasie. Mieliśmy spotkać się ponownie w następnym roku szkolnym. Gdy w grudniu 1995 roku zjawiłem się Durbanie, gdzie Concordia miała postój międzysemestralny, nie zastałem Glena. Na półce w kabinie nadal stały jego książki. Nad półką, ku mojej radości, tkwiła strzałka! Tymczasem z biura Class Afloat nadeszła wiadomość, że Glen nie zjawi się, zrezygnował ze współpracy i z tego co zostawił na statku. Książki powędrowały do okrętowej biblioteki, a strzałka… Strzałka wróciła do mnie! Czy było to mi pisane?

W domu, po powrocie, strzałka znalazła miejsce przy dużej mapie świata. Nadal intrygowało mnie jej znaczenie. Przeglądałem internet, pytałem osoby, które wróciły z Japonii – nikt nie znał dobrej odpowiedzi. Informacji trzeba było zasięgnąć u źródła. Zrobiłem kilka zdjęć strzałki wyróżniając miejsce z napisami i wysłałem wraz z listem do Ambasady Japonii w Warszawie.

Dość szybko otrzymałem odpowiedź. Cytuję ją w całości:

Szanowny Panie,

Dziękujemy za wiadomość. Ta „strzałka” to tzw. hamaya, czyli dosłownie „strzała przebijająca demona”. Jest to rodzaj amuletu mający za zadanie odstraszać pecha i złe moce, popularny szczególnie w okresie Nowego Roku. Hamaya można spotkać w chramach szintoistycznych, a napis na tej ze zdjęcia sugeruje, że pochodzi ona z chramu Tsurugaoka Hachimangu.

Z poważaniem

Wydział Informacji i Kultury Ambasady Japonii”

Hamaya z Kamakury odstraszała pecha i złe moce w czasie rejsu na Concordii. Czy doczekam, że odstraszy również demony grasujące teraz na lądzie?

Wojciech Jacobson, październik 2021

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Opowiadanie z przygotowywanej do druku antologii: Wojciech Jacobson – Od równika do bieguna, czyli „Marią” do Hawru i… dalej (szczegóły wkrótce).

Więcej informacji (i szczegółów) o tej książce Wojciecha Jacobsona, redagowanej i przygotowywanej do druku przez Kazimierza Robaka, pojawi się wkrótce na stronach: https://periplus.pl/ , https://zeglujmyrazem.com/ , https://www.facebook.com/peripluspl , https://www.facebook.com/Żeglujmy-Razem-389823967873704

Czy tak będzie wyglądała okładka najnowszej książki Wojciecha Jacobsona ?

 

_____________________________________________________________________________________________________________________________Wojciech Jacobson – ur. 1929 r.; jachtowy kapitan żeglugi wielkiej, uczestnik wyprawy „Marią” od początku, od momentu przygotowań jachtu do rejsu. Prowadził jacht „Vagabond II” z Le Havre do Vancouver w Kanadzie – rejs został uhonorowany I nagrodą Rejs Roku za 1985 rok, a kapitan prestiżową nagrodą „Srebrny Sekstant”. W latach 1985 – 1988 razem, m. in., z L. Mączką i J. Kurbielem, na jachcie „Vagabond II”, przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (NWP – Arktyka, płn. Kanada). Wyczyn żeglarski na miarę światową został uhonorowany I nagrodą Rejs Roku 1988 i „Srebrnym Sekstantem”. Za współpracę z kanadyjską szkołą pod żaglami – Class Afloat, wyróżniony nagrodą Derek Zavitz Memorial Award – „za postawę godną naśladowania” (1998). Nagroda Conrady – 2009, Honorowy Ambasador Szczecina – 2011, członek honorowy PZŻ, AZS, członek Bractwa Wybrzeża.

Krzysztof Grubecki, Kazimierz Robak: Jerzy Porębski – zamykanie kół; wywiad sterowany

Jerzy Porębski. Doktor nauk rybackich. Muzyk. Poeta. Legenda.

To było w październiku 2011 roku. Powiedzieliśmy wtedy:

Pytań zadawano Ci już mnóstwo. My poprosimy Cię o monolog. Teoretycznie mówisz, co chcesz. Ale – na wszelki wypadek – damy Ci kartkę z tematami, byś wiedział, w którą stronę chcielibyśmy Twoim monolo­giem sterować. A później te pytania wytniemy.

Jeszcze gdy byłem w szkole, marzyłem o tym, żeby zobaczyć morze, ocean. Żeby nie jeździć tam na wycieczki z Orbisem, tylko żeby zobaczyć prawdę: z morza, z oceanu, z życia marynarzy. I w tym moim życiu – a mam już swoje lata, bo jestem na emeryturze – tak się złożyło, że przez trzydzieści lat pływałem po morzu, na statkach rybackich, na statkach handlowych – polskich, angielskich, francuskich, niemieckich.

Szkołę kończyłem w Bytomiu, na Śląsku, liceum na ulicy Poznańskiej, czy – jak ktoś woli – Strzelców Bytomskich. Gdy byłem uczniem, to w domu miałem pół tony wody w akwarium. Znajdowałem skrzek żabi i jajeczka traszek, przewiązywałem je włosem i z takich jajeczek rodziły się dwie, trzy kijanki albo zrośnięte grzbietami małe traszki. Potem je hodowałem i nauczycielka biologii, pani profesor Żurawska, która obserwowała moje zainteresowanie przyrodą, kazała mi wszystko opisać i to była moja pierwsza publikacja… W Głosie Nauczycielskim.

Zdałem maturę w Bytomiu w 1956 i pojechałem do Krakowa, na Uniwersytet Jagielloński, składać wstępny egzamin na biologię. Napisałem chyba szesnaście kartek na temat dotyczący ewolucji. Na drugi dzień przyleciałem do dziekanatu, żeby zobaczyć, czy się dostałem. Lista jest wywieszona, na tej liście wisi około stu kandydatów, którzy nie zostali przyjęci, pięćdziesięciu – którzy zostali przyjęci, a dwa nazwiska są napisane osobno: egzamin poprawkowy. Te nazwiska to: Krzysztof Kaczanowski – mój przyjaciel i Jerzy Porębski, czyli ja.

Od razu pojechałem z Krakowa do Bytomia, zadzwoniłem do mojej pani profesor i po­wie­działem, że się nie dostałem. A pani profesor Żurawska, która też kończyła Uniwersytet Jagielloński, kazała mi wsiąść do pociągu, sama ze mną też wsiadła, przyjechaliśmy do Krakowa i zmusiła mnie, żebym się zgłosił na egzamin poprawkowy do profesora Zygmunta Grodzińskiego, autora wielu książek i podręczników. I poszła ze mną. Siedliśmy we trójkę, oni oboje coś się dziwnie śmiali do siebie, a ja cały struchlały czekałem. I pan profesor Grodziński powiedział:

– Panie Porębski, niech pan będzie uprzejmy opisać różnicę między gadami i płazami.

Nie miałem z tym najmniejszych problemów i właśnie wtedy okazało się, jaką zrobiłem pomyłkę w wy­pracowaniu: pomyliłem gady z płazami! Zamiast „gady” pisałem „płazy”, a zamiast „płazy” – „gady”. Tak więc egzamin wstępny przeszedł mi na bardzo dobrze i zostałem przyjęty na uniwersytet.

Całe moje studia zostały ocenione na piątkę, mimo że były pojedyncze czwórki i trójki.

Pracę magisterską pisałem w Zakładzie Psychologii i Etologii Zwierząt u pana profesora Romana Wojtusiaka. Nazywała się „Reakcje ryb na światło i cień”, a robiłem ją nad morzem, w Gdyni: wkładałem kostium nurkowy, kładłem się nocą na dnie, na głębokości pięciu do dziesięciu metrów i obserwowałem zachowanie różnych zwierząt wzdłuż strumienia światła. Potem mi się to przydało, jak żeśmy na oceanie nocą, na światła łowili kalmary. Pracę robiłem w Morskim Instytucie Rybackim. Później pracowałem przez trzydzieści lat w tym samym Instytucie, tyle że w Świnoujściu.

Na egzaminie magisterskim, oprócz szeregu pytań sprawdzających znajomość sztuki obserwacji przy­rody, zadano mi pytanie:

– Pan się interesuje morzem, niech pan będzie taki miły i opowie nam, po co my śledzia łowimy? Co my z tego śledzia mamy?

No więc ja się wysilam: że mamy konserwy, że śledź jest marynowany, że śledź służy do wyżywienia ludzkości, że w okresie tarła…

Oni wszyscy kiwają głowami, a ja mówię i myślę już, że nie zdam.

Wreszcie profesor Wojtusiak się uśmiechnął i powiedział…

Cały rewelacyjny, unikalny w formie, bogaty w treści – w przywołane zdarzenia, historyjki, wspomnienia osób nierzadko ze szczytów muzyki jazzowej – wywiad sterowany: opowieść Jerzego Porębskiego, na stronie internetowej periplus.pl

https://periplus.pl/archiwa/10382 https://periplus.pl/archiwa/10382

______________________________________________________________________________________________________________________________

Krzysztof Grubecki – kapitan jachtowy, uczestnik pierwszej Szkoły Pod Żaglami na „Pogorii”; kapitan „Pogorii” (m.in. Szkoły Pod Żaglami 2012, 2013, 2014), dwukrotny uczestnik oceanicznych regat Newport – Bermuda Race (2002; 2004), uczestnik regat Marblehead-to-Halifax Ocean Race (2003); wielokrotny zwycięzca lokalnych krótko- i długodystansowych wyścigów jachtów żaglowych w rejonie Nowego Yorku. Pilot samolotowy. Redaktor i współwłaściciel www.zeglujmyrazem.com. Mieszka w USA.

Kazimierz Robakfilolog, historyk, dziennikarz, żeglarz, obecnie wykładowca akademicki w USA; organizator i uczestnik pierwszej Szkoły pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego 1983-1984 na „Pogorii” (kierownik sekretariatu i nauczyciel); dyrektor i nauczyciel SzPŻ KB na „Pogorii” 2013, 2015 i 2016; redaktor i współwłaściciel  https://zeglujmyrazem.com/ i http://periplus.pl/; autor książek, m.in., „Pogorią na koniec świata”, „Szkoła” i „Gibraltar: Cieśnina-Skała-Państwo”, „Żeglarskie 'Kto jest kim’: Krzysztof Baranowski”.

Antoni Jerzy Pisz: „Hrabia Lolo” – 20 lat później

Łączyły nas wspólne wyprawy ze Szczecina na przystań Jacht Klubu AZS w pobliskim Dąbiu, przed dwudziestu laty; potem każdy z nas wspinał się po drabince żeglarskich stopni w różnych klubach, a gdy drabinka się skończyła, nasze drogi zbiegły się ponownie pod koniec lat 60 tych. Tym razem w Morskim Klubie Sportowym „Pogoń” w Szczecinie.

Jurek Kraszewski, powszechnie znany jako „Hrabia Lolo”, jak zwykle mierzył wysoko i jak zwykle – skutecznie. Wkrótce został szefem 20-metrowego ”Daru Szczecina”, flagowego jachtu „Pogoni”, jednego z bardziej ekskluzywnych w tamtym czasie.

„Hrabia Lolo”

Stare porzekadło głosi: i generał i dyrektor są w sztormie też tylko w samych gaciach.

Spotykaliśmy się nieraz na wodzie, ale nigdy nie pływaliśmy razem. „Lolo” nie miał zatem okazji obejrzenia intymnej części mojej garderoby. A jednak zaryzykował – zostałem jego zastępcą.

Antoni Jerzy Pisz

Po kilku ładnych milach wspólnie przebytych na „Darze”, w drodze, chyba do Amsterdamu, odsłonił karty:

– Co powiedziałbyś o jakiejś dłuższej wycieczce? No wiesz, dookoła …

Nie namyślałem się długo. Poznałem nieźle łódkę, zniesie każdą pogodę.

– Zabieram się.

Podejrzewałem, że rozmawiamy o odległej przyszłości – błąd: „Hrabia” już ponakręcał parę sprężyn, a teraz naciskał guziki. Nie spuszczał przy tym bacznego oka z „Daru”, który pozostawał w wypieszczonym stanie. Mogliśmy więc bez zażenowania cumować w Kilonii. Był 1972 rok – rok olimpiady w Niemczech; jej żeglarskie konkurencje powierzono opiece właśnie tego miasta.

Cumować, ale gdzie? Nie chodzi o parę godzin, czy nawet o dobę – olimpiada nie trwa przecież jeden dzień, a wszędzie jest już tłoczno. No i drogo. W takich sytuacjach „Kraszower”, jak nazywali Go przyjaciele, był niezastąpiony. Zgodnie ze swoją zasadą mierzył wysoko, nie rozmawiał z płotkami. Wbił się w wyjściowe żeglarskie wdzianko i pomaszerował do siedziby Kieler Yacht Clubu. Po chwili ściskal dłoń komandorowi klubu.

Jak wiadomo, Kieler Yacht Club jest chyba najbardziej prestiżowym klubem żeglarskim w Niemczech, szczycącym się bogatą tradycją i niegdysiejszym członkowstwem Kaisera Wilhelma. To oczywiste, że komandorem takiego klubu może być tylko Bardzo Ważna Osobistość, o wysokim statusie społecznym. Nie podejrzewam że BWO przesiaduje w klubowym gabinecie godzinami, a jeśli już tam jest, sekretarka zasłania własnymi piersiami wejście, bo przewody rozgrzewają się od telefonów innych BWO. Zwłaszcza teraz, w okresie olimpiady.

Dlatego sądziłem, że w sferze abstrakcji leży złożenie nie umówionej wcześniej wizyty. A zresztą, czy komandor zechciałby zaaprobować ją szyprowi, których dziesiątki przewijają się codziennie przez śluzy Kanału Kilońskiego, choćby był kapitanem flagowego jachtu, bez obrazy, jakiejś tam „Pogoni”?

Tupet, czy łut szczęścia? A może jedno i drugie. „Hrabia Lolo” nie ubiegał się o żadną aprobatę – ot, po prostu wszedł, delikatnie ale stanowczo odsunął sekretarczyne piersi i otworzył drzwi gabinetu.

Nienaganny ubiór, takież maniery i niezmącona niczym pewność siebie, która pozwalała Mu wyjść obronną ręką z każdej niezręcznej sytuacji, robią korzystne wrażenie na komandorze, „w cywiIu” – zastępcy przewodniczącego Landtagu; okoliczność, która okaże się niezwykle cenna za półtora roku. Na teraz zaś jacht i załoga są gośćmi klubu, co oznacza darmowy postój i możliwość korzystania z klubowych udogodnień. Co więcej, komandor, zauroczony osobowością „Hrabiego”, zaprasza chłopców z ”Daru” na obiad do swego domu – tego w najśmielszych wyobrażeniach nikt się nie spodziewał.

Obiad, jak obiad, ale ta zastawa: wazy, półmiski, chochle, sosjerki, salaterki – na obrusie nie zostało zbyt wiele wolnego

miejsca. Chłopcy pamiętajcie: łokcie przy sobie (panienki w dobrych domach przy posiłku trzymały książki pod pachami), i uwaga – strącić, nie daj Boże, jakiś fragment tej starej, miśnieńskiej porcelany – to byłaby katastrofa. Kolejny dylemat, sztućce: lyżki okrągłe i owalne, duże i małe, widelce i widelczyki. Co do czego, która ręka? Byłem kompletnie zagubiony i chłopcy chyba też. Tylko „Hrabiego” nie dręczyły wątpliwości: wybierał pewnie, a jak się czasem pomylił – odkładał sztuciec z kamienną twarzą i brał taki, jaki wziął komandor. A my? Zwlekaliśmy z rozpoczęciem dania, dopóki gospodyni nie zacznie, co taktowna pani domu uznała za polską kurtuazję względem dam. Obiad wreszcie się skończył, gospodarz zaprosił na kawę i likier do gabinetu. Odetchnąłem.

Odsuwając krzesło dostrzegłem ją. Wyszła spod stołu i ignorując obecnych dreptała ku werandzie. Kaczka krzyżówka. Za drzwiami werandy – teraz zrozumiałem, dlaczego były otwarte, choć z zewnątrz dolatywały chłodne powiewy – widniał ogród z sadzawką.

– Oswojona? – zapytałem

– Bo ja wiem… Przylatuje od lat w okresie lęgowym, buduje gniazdo przy sadzawce, w której się pożywia, a gdy kaczęta są lotne – znika razem z nimi. W tym roku, nie wiem dlaczego, upodobała sobie miejsce na gniazdo pod stołem. Nie przeszkadza jej, że spożywamy tu posiłki. Przyzwyczaiła się.

* * *

Przeżywaliśmy okres gierkowkiej prosperity PRL-u wspieranej zachodnimi pożyczkami, których spłatą ludowa władza zupełnie się nie przejmowała. W sklepach pojawiły się wędliny, kaszanka w obfitości zwisała z haków i można było zapijać ją zagranicznymi winami z Delikatesów. Złagodzone przepisy pozwalały na w miarę swobodne żeglowanie po morzu, a nawet zawijanie do obcych portów. Nie oznaczało to bynajmniej, że w tej atmosferze wszechwidzące oko wspomnianej władzy utraciło swoja ostrość. Nie ukrył sie przed nim wzmożony ruch na przystani, ale władza zapewne uznała – nie wiem czy samodzielnie, czy pod wpływem czyjejś sugestii – że wokółziemski rejs „Daru Szczecina” będzie jej znakomitą wizytówką i nie robiła „Hrabiemu” wstrętów.

„Lolo” nabrał więc wiatru w skrzydła i zaczął kompletować załogę. Mieli być w niej tylko sprawdzeni specjaliści: mechanik Jasio – ,,kaszlak”, Tolek – elektryka, Krzyś – radio, bosman Maciej – głównie takielunek, żagle i ogólnie wszystko, ja nawigacja. Razem z „Hrabią” – sześciu. Zabrakło siódmego: kuka. Co gorzej, wykruszył się Maciej – oferta pływania w świnoujskim Morskim Instytucie Rybackim wyrwała go ze Szczecina. Na swoje miejsce zaproponował Kazika.

Nie miał on wprawdzie dużego doświadczenia morskiego, ale to było bez znaczenia dla „Hrabiego” – wystarczyło słowo Maćka, u którego Kazik praktykował stawianie żagli na podstargardzkim Miedwiu. A przy tym patrzyło mu dobrze z tych otwartych, niebieskich oczu, którymi zniewalał dziewczyny. Zresztą „Hrabia” miał rzadką umiejętność poznawania się na ludziach już po pierwszej rozmowie i dlatego następnego dnia Kazio w kraciastej koszuli i roboczych spodniach ze „śliniaczkiem” królował w magazynie bosmańskim.

Tym razem decyzja „Lola” była szczególnie trafna: po kilku miesiącach, w drodze powrotnej do Szczecina, z sześciu zostało Mu tylko trzech – w tym Kazik. Ale to już inna i w dodatku zawiła historia.

* * *

Czekało nas dwanaście miesięcy ostrej harówy – tyle bowiem czasu dał klub „Hrabiemu” na wymianę olinowania, przeróbkę wolnych koi na magazyny z prezentami dIa Polonii, zdobycie i instalację sprzętu zazwczaj nie spotykanego na jachtach, np. spawarki, sprężarki powietrza do napełniania butli dla płetwonurków, „pieszczoszka” – aregatu prądotwórczego i mojego laboratorium fotograficznego z powiększalnikiem.

Nie przesadziłem z tą harówą. Oprcz adaptacji wnętrza do nowych potrzeb utrzymywaliśmy jacht w stanie, do którego szef był przyzwyczajony. Oznaczało to zajęcie na okragło: tu podmalować zadrapanie, tam zapleść linę, założyć opaskę… Już tylko umycie burt – to szczotkowanie dla dwóch osób na parę godzin.

„Hrabia” rzadko pokazywał się na przystani: biegał z papierkami i załatwiał. Do roboty było więc pięciu – wypadało po cztery metry bieżące łódki na glowę. Nic dziwnego, że po dwóch miesiącach uszyty na miarę mundurek wyjściowy wisiał na mnie jak szmata – schudłem o pięć kilogramów.

Gotowanie na jachcie nie jest szczególnie atrakcyjnym zajęciem, zwłaszcza w sztormie – gwałtowne i nieprzewidziane przechyły już niejednemu oparzyły „klejnoty rodzinne” wrzącą zupą z przewróconego gara. Status załogowy kuka, czyli ,,kambuzowego ścierwa”, też niewysoki, dlatego nadal brakowało nam mistrza warząchwi, choć „Lolo” obniżał poprzeczkę wymagań.

Wreszcie sam zabrał się do listy zaopatrzenia – działkę przewidzianą dla nieobecnego kuka. Długimi popołudniami przesiadywał w mesie, stukał w kalkulatorek, drapał się w czoło. Wiedział z doświadczenia, że dobra kuchnia jest połową rejsowego sukcesu. Nie zazdrościłem Mu: wyliczyć przy ograniczonym budżecie ile czego zabrać, aby wykarmić przez rok siedmiu chłopa urozmaiconymi daniami – to niezbyt atrakcyjna robota.

W tych latach jachty wychodzące w zagraniczny rejs przypominały dobrze zaopatrzone hurtownie artykułów spożywczych. Nieliczne dewizy, które udało się uzyskać kapitan wydzielał z kasy okrętowej tylko na zakup świeżych owoców, rzadziej warzyw, bo te w postaci suszonych kostek „drugi” powinien był kupić w domu. Nie wynikało to z kapitańskiego skąpstwa – w kasie musiał być żelazny zapas na paliwo, opłaty portowe, czasami na usługi cumowników (uwaga: nie podawajcie cumy, jeś1i nie musicie, przyjaznemu osobnikowi – może Wam potem wystawić rachunek), no i na nie przewidziane wydatki.

Prawie w ostatniej chwili „Hrabia” ściągnął kuka Marka gdzieś z głębokiego śródlądzia. Początkowo patrzyliśmy na

niego trochę krzywo: przychodził przecież na gotowe. Najważniejsze, że „Lolo” był szczęśliwy – nareszcie miał zaplanowany komplet, mogliśmy wychodzić. Była jesień 1973 roku.

* * *

Późna jesień to nie najlepsza pora do żeglugi po Biskaju – gorsza jest tylko zima. Dlatego „Hrabia” poganiał: każda godzina była cenna – przelecieliśmy przez Kanał Kiloński nie zadzwoniwszy nawet do komandora.

Na Północnym, gdzieś na wysokości Terschelling, przydmuchało mocniej – regularna „siódemka”. Dla „Daru” to

jeszcze nie sztorm, ale krótka i stroma fala była męcząca. Na próżno Tolek próbował parować sterem jej uderzenia – drżał od nich cały takielunek i dzwoniły kubki w kambuzie.

Przetarłem oczy – która to? Za piętnaście czwarta. Usiadłem i wciągałem skarpetę. Szło mi opornie – byłem zaspany. Żeby tak jeszcze pół godzinki… Nic z tego – za parę minut moja wachta. I wtedy usłyszałem trzask. A potem drugi, głośniejszy, po którym zniknął przechył.

W uchylonych drzwiach zejściówki zobaczyłem pobladłego Tolka. Bezwiednie obracając koło sterowe wykrztusił:

– Maszt…

Stała się rzecz nieprawdopodobna: rozplotło się ucho stalówki achtersztagu przy topowym okuciu grotmasztu. To był ten pierwszy trzask, kiedy puścił achtersztag. Maszt pozbawiony głównego odciągu od strony rufy złamał się przy pierwszym salingu – i to był ten drugi trzask.

Tolek Łoś przy złamanym maszcie. Na „Darze Szczecina” zajmował sie elektryką.

Jest niewesoło, ale nie beznadziejnie: kawałek grotmasztu jeszcze stoi, jest bezanmaszt i silnik. Ba, tylko dokąd płynąć?

„Hrabia” wie dobrze, że powrót do Szczecina oznacza koniec wycieczki. Droga do domu – dwa tygodnie, nowy maszt – półtora miesiąca z głowy. Będzie już zima. Nim puszczą lody przyjdzie kwiecień, a na kolejny sezon bez „Daru” klub się nie zgodzi.

– Wracamy, ale do Kilonii – zawyrokował „Lolo”.

Kilka dni później korzystaliśmy z gorących natrysków Kieler Yacht Clubu. Decyzję szef dobrze przemyślał: prawda, było dalej niż do innych portów, ale tu mamy darmowy postój i pomoc przyjaciół.

Agent Det Norske Veritas, firmy, w której „Dar” był ubezpieczony, przyszedł w godzinę po telefonie „Hrabiego”.

– Nie, będzie metalowy; klejenie i obróbka drewnianego trwałyby długo a wam się przecież spieszy. Konstrukcją masztu zajmie się tutejsza firma Ambau, ale jego rysunki musi zatwierdzić nasza centrala w Norwegii. Za dwa tygodnie powinien być gotowy.

„Lolo” nie nalegał – drewniany kosztowałby znacznie więcej ubezpieczyciela, o czym agent już nie wspomniał, ale byłby cięższy i mniej trwały, więc niech tam… No i „Dar” bedzie pierwszym w Polsce dużym jachtem z metalowym masztem, co mile łechtało ambicję szefa.

Dwa tygodnie zmarnowanego czasu. Każdy miał tam tych parę „zielonych” – wystarczyłoby zaledwie na kino i butelkę „cybantówy” kupionej w Kanale u wolnocłowego Zerssena. Nazwa tej taniej gorzały wywodzi się od „cybanta” – pierścienia sciągającego z taśmy metalowej, który trzeba było nakładać na łeb, zeby nie pękł po dwóch kieliszkach tej małmazji. Gdyby udało sie złapać jakąś fuchę, kupilibyśmy coś lepszego.

– Nie ma mowy o pracy „na czarno”, a na legalną – nie pozwalają nam nasze wizy tranzytowe. Sprobuję jednak

porozmawiać. – „Hrabia” ogolił się i zniknął na dwie godziny.No chłopcy, od jutra pracujecie w Howaldtwerke-Deutsche Werft – tutejszej stoczni. Oficjalnie. Potrzebują pilnie kilku ludzi do remontu ruskich kutrów rybackich. Pozwolenie załatwił komandor dzięki swoim dojściom w Landtagu. Ja muszę być na jachcie, bo przyjdą wziąć pomiary do masztu. Chcę też obejrzeć rysunki i naciskać aby Ambau rozpoczął prace przed ich zatwierdzeniem. Popołudniami mogę gotować. . .

– Masz za to u nas butelczynę – krzyknęliśmy chórem.

Był drobny szkopuł: stocznia leżała na drugim brzegu Zatoki Kilońskiej – autobusem prawie godzina jazdy. A1e z przystani klubu pocztowców na rzeczce Schwentine – pięć minut marszu. Cumowaliśmy tam jeszcze tego popołudnia.

* * *

Budynek pocztowców zamknięty na głucho, d1a nich sezon skończył się już dawno. Śnieg pokrywa przystań, jest zimno i nie ma elektrycznego „cycka” do podłączenia kabla.

Dni były krótkie, jak to późną jesienią, a z ładowaniem przeciążonych oświetleniem akmulatorów „nie wyrabiał” silnikowy alternator. Zresztą pędzić na postoju 40 koni mechanicznych tylko po to, aby uruchomić niezbyt wydajny ładowacz to czysta strata paliwa.

Nie oszczędzaliśmy go kiedy temperatury spadały dobrze poniżej zera. Jasio wygrzebał ze stoczniowego złomu starą chłodnicę samochodową i wentylator, sklecił z tego coś, co nazwał dumnie nagrzewnicą i włączył ją w obieg chłodzenia silnika. Gdy tylko ten zaterkotał, gasły światła w kubryku i w kojach – rozkoszne ciepło ściągało wszystkich do oficerskiej mesy z korzyścią dla ledwie zipiących, niedoładowanych i zimnych akumulatorów.

„Lolo” zdawał sobie sprawę z tego, że je zarzynamy.

– Zajrzyj do agregatu. To wprawdzie nie twoja działka, ale bez prądu…

Resztę sobie dośpiewałem: …radionamiernik i sprzęt telekomunikacyjny byłyby niepotrzebnym balastem. Odtąd rozpaczliwe wołanie „Jurek, zapal to cholerne g…” mogło wyrwać mnie z koi o każdej porze doby. Czy uruchomiliście kiedyś ręcznie wysokoprężny silnik w minusowych temperaturach zachowując spokój i nie używając brzydkich wyrazów? Jeśli tak – jestem pełen podziwu.

Przemarznięty tkwił w bakiście pod unoszonym – i przeważnie zaśnieżonym – siedzeniem kokpitu; prawie nieistniejące sklejkowe ścianki bakisty skonstruowano tak, aby zapewniały skutecznie dobre chłodzenie agregatu, nawet przy opuszczonym siedzeniu. I rzeczywiście zapewniały: był wychłodzony jak przysłowiowa „zimna d… w maju”.

Nie wiem dlaczego, ale nikt nie zapamiętał, że do ,,Instrukcji rozruchu chłodzonego powietrzem dieslowskiego agregatu prądotwórczego” należy dodać trzy punkty: 1. dużym czajnikiem wrzątku oblać zeberka chłodzenia cylindra, 2. drugi czajnik wrzątku wlać do miednicy ze szmatami i szybko obandażować nimi agregat, 3. odczekać 15-20 sekund i przed pociągnięcim linki, tzw. „szarpanki”, powiedzieć : „no, zaskocz pieszczoszku, bo jak nie, to ci…”. Zaskakiwał najpóźniej za drugim razem.

* * *

– Zakładać kaski, będziemy wymieniali zawory – zarządził brygadzista.

Dokąd też on nas prowadzi? Niżej nie można zejść – to już zęza. Pod stopami coś chlupocze, nad głową labirynt krętych rurociągów z zardzewiałymi zaworami. Część z nich wymontowano, na początek mieliśmy zakładać nowe. A więc najpierw zamocować go do jednej rury, a potem przyciągnąć ją i tę drugą stalówkami ręcznych lewarków – gdyby któryś puścił przy przetykaniu śrub, palców trzeba by szukać w zęzie.

Odkręcanie starych zaworów też dostarczało emocji. Nakrętki były tak przyrośnięte, że urywały pod kluczem przerdzewiałe śruby. Kiedy przychodziła kolej na ostatnią, chłopcy chowali się za metalową ściankę grodzi: odkształcające się rury strzelały śrubą i nakrętką w trudnych do przewidzenia kierunkach.

30. listopada „Lolo” podpisał kwitek: śliczny, nowiutki maszt był osadzony – koniec z brodzeniem w słonej mazi zalegającej zęzy niewybrażalnie zapuszczonych kutrów!

Błękitne niebo, woda jak lustro, tylko ta temperatura minus 15 stopni Celsjusza. Pomimo prowizorycznej budki ze starych plandek (sterować można było tylko na pokładzie) i podwójnych rękawic nikt nie wytrzymywał dłużej za kółkiem niż kwadrans.

Jasio wyciska wszystkie konie z kaszlaka, żeby tylko zdążyć do ostatniej śluzy zanim Kanał zamarznie. Uf, udało się. W Brunsbuttelkoog jest już znacznie cieplej, ale dla odmiany szaleje śnieżyca. Śluzowy przekrzykuje wiatr:

– Zacumujcie w przystani jachtowej – dzisiaj nie wyjdziecie na Łabę. W Hamburgu powódź, musieliśmy zamknąć trzecią bramę, dwie nie wytrzymałyby naporu wody. Otworzymy ją może za dwa dni. . .

cdn

Tekst i zdjęcia: Antoni Jerzy Pisz

Od redakcji: opowiadanie A. J. Pisza, „Hrabia Lolo – 20 lat później” po raz pierwszy było publikowane w australijskim „Tygodniku Polskim”, w listopadzie i grudniu 2001 roku. Opowiadania A. J. Pisza dotarło do Zeszytów Zeglarskich dzięki staraniu Ewy Poten i zamieszkałej w Australii Jolanty Boehm. Pomocy przy opracowaniu tekstu, opisaniu fotografii udzielił uczestnik tego rejsu, zamieszkały w Nowej Zelandii, Kazimierz Jasica.

______________________________________________________________________________________________________________________________

Antoni Jerzy Piszur. 1930, Lwów, zm. 2020, Sydney; inżynier chemik (Politechnika Szczecińska), żeglował z Ludomirem Mączką „Marią” z Peru przez Polinezję do Australii (Sydney), 1974-1976. Autor, m.in., skryptu „O astronawigacji bez kompleksów” i książki „Maria przez Pacyfik”; zainteresowania fotografią i ornitologią.

Krzysztof Baranowski: Żeglarskie spojrzenie na obraz Johna Stobarta „The Packet Ship Margaret Evans”. 

Margaret Evans to szybki kliper pocztowy kursujący regularnie na linii Nowy Jork – Londyn zbudowany w roku 1846 w Nowym Jorku przez stocznię Westervel&MacKay. Opiewa go szanta „Clear away the track”, która zaczyna się słowami: Najbystrzejszy kliper jaki możesz spotkać… ( O the smartest clipper you can find…)

Na prezentowanym obrazie widzimy żaglowiec, który stanął w dryfie przy czerwonej boi. Na fokmaszcie postawiony fok i marsel pracujące naprzód, bram przygotowywany do stawienia, choć marynarze wydają się stać po nawietrznej stronie żagla (chyba, że to zbuchtowane sejzingi), bombram zwinięty w oczekiwaniu silniejszego wiatru. Na grotmaszcie postawiony marsel i bram, ale reje przebrasowane na pracę wstecz, dzięki czemu żaglowiec utrzymuje się w miejscu. Grotżagiel podciągnięty na gordingach i gejtawach w każdej chwili może być postawiony, natomiast bombram ciasno zwinięty (z powodu jak wyżej). Na bezanmaszcie pracuje naprzód tylko marsel zaś bram i bombram zwinięte. Bezanżagla na rei nie ma jest natomiast bezan gaflowy (spanker). Ustawienie żagli jest typowe dla żaglowca rejowego stającego w dryf.

Dryf to stan równowagi chwiejnej i w każdej chwili żaglowiec może ruszyć do przodu lub zacząć się cofać, odpadać lub ostrzyć. Dlatego kapitan świadomie stanął w pobliżu czerwonej boi (oznaczającej prawdopodobnie krawędź toru wodnego), żeby mieć punkt odniesienia do pozycji swojego statku.

Z przeciwnej strony, na lewym halsie, płynie bryg zmierzający zapewne do portu torem wodnym, zaś między nimi parowczyk bocznokołowy, który zapewne ma przekazać na kliper pocztę i/lub pasażerów. Jednym z pasażerów na tym właśnie żaglowcu był Cyprian Norwid, co odbiło się echem w jego twórczości.

Wynalazek silnika parowego był stosunkowo świeżej daty, więc typowe dla tego okresu rozwoju żeglugi były małe statki parowe – dostawcze, holowniki itp., które nie były w stanie konkurować ze śmigłymi żaglowcami na oceanicznych trasach, ale wkrótce miało się to zmienić.

Margaret Evans nosi amerykańską flagę (jej właścicielem jest E.E.Morgan) i na topie grotmasztu proporzec armatora, natomiast z topu bezanmasztu powiewa zestaw flagowy rozpoczynający się od cyfry „2” i kończący sę literą „P”. Ilość flag literowych jest prawidłowa jak dla depeszy (a nie wiadomości kodowanej), ale pośrednie litery nie pasują do międzynarodowego kodu.

Zwyczajowo na marslu foka, słusznie uważanego za najważniejszy żagiel na statku, figurował znak armatorski tymczasem Margaret Evans nosi wielkie „X” i nie wiadomo czy jest to znak armatora czy taśmy wzmacniające żagiel, który w istocie zachowuje się na najcięższą pogodę.

Krzysztof Baranowski

____________________________________________________________________________________________________________ Krzysztof Baranowski – ur. 1938 r. we Lwowie, żeglarz, dziennikarz, filmowiec, pisarz; pierwszy Polak który dwukrotnie opłynął samotnie kulę ziemską (na s/y „Polonez”, 1972-1973, wokół Hornu i na s/y „Lady B.”, 1999-2000, przez Kanał Panamski), inicjator budowy i kapitan żaglowców: „Pogoria”, „Fryderyk Chopin”, twórca „Szkoły pod Żaglami”.

W miejscu zwyczajowo prezentowanej fotografii Autora tekstu, tym razem, nawiazując do tematu artykułu, przedstawiamy obraz Zofii Żuchowskiej-Wajda: Kapitan Krzysztof Baranowski (1974; olej na płótnie; 86 x 112 cm; kolekcja prywatna) 

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Więcej o żeglarskim spojrzeniu na inne obrazy marynistyczne w książce-albumie Krzysztofa Baranowskiego „Żagle na sztalugach”.

Recenzja książki „Żagle na sztalugach” pióra Marka Słodownika w Zeszytach Żeglarskich: https://zeszytyzeglarskie.pl/marek-slodownik-recenzja-ksiazki-2/

Żagle na sztalugach
Album reprodukcji obrazów malarzy marynistów z fachowym komentarzem żeglarza. Jak pisze w posłowiu kierowniczka działu marynistyki Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku, dr Monika Jankiewicz-Brzostowska, „pod piórem autora obrazy ożyły, bowiem odczytana została kryjąca się w nich opowieść.”
Marek Sarba, polski malarz mieszkający w USA stwierdza, że nie spotkał w światowej literaturze takiego zestawienia obrazów marynistycznych z fachowym wyjaśnieniem, co się na nich dzieje.

Bogdan Zahajkiewicz: Australia. „Marią” przez W i e l k ą R a f ę K o r a l o w ą. Część 5

Część 5, od Cape York do Darwin, XI-XII 1977r.

P r z e z M o r z e A r a f u r a do D a r w i n

Z sondą w ręku, Ludek niepewnie podaje głębokości: trzy – pięć – siedem – dwaaaa!

Widać pod dnem Marii piaszczyste dno i to jest pocieszające. Prąd pływowy chodzi jak chce, zresztą jest ich kilka. Dość wyraźnie widać granicę zlewisk dwu oceanów, wzdłuż której kręcą się wiry i zdarzają się „cuda”. Na szczęście, mamy piękną pogodę i wiatr 2-3°B.

Wchodzimy na Morze Arafura płynąc wzdłuż południowego brzegu wyspy Prince of Wales. Przed nami ostatnie dwie wyspy stojące na straży wejścia w Wielką Rafę od zachodu. Mijamy je pod wieczór i otwiera się czyste od nawigacyjnych przeszkód, morze. Czas na korytko, bo i tak w ciągu dnia było za gorąco. Powoli zanurzamy się w pas ciszy równikowej (doldrum). Punktualnie o 13:00 Neville podaje prognozę pogody na nasz akwen. W nocy kompletna cisza na morzu, a horyzont rozjaśniają rozbłyski błyskawic, chociaż nie grzmi. Rankiem niebo okrywa mleczna wata z chmur. Chowamy grota i dryfujemy na foku lub jak kto woli – stoimy w bajdewindzie. W mesie jest 34°C, a na zewnątrz jeszcze cieplej. Nie chce się nic robić, więc robimy NIC. Co chwilę polewamy się morską wodą z dziurawego wiaderka zawieszonego na wyblinkach wantowych.

Obok jachtu i nad jachtem, ciągle przelatują uciekające przed swymi prześladowcami latające ryby. Oczywiście, meldują się baraszkujące w wodzie delfiny. Podobno, obecność delfinów wyklucza towarzystwo rekinów, bo są zwinniejsze i szybsze od agresywnych kuzynów.

Widzieliśmy też węże morskie, które świetnie przystosowały się do słonego środowiska morza i czują się w nim dobrze. Mają spłaszczony łopatowato ogon i są jadowite, choć przypadków śmiertelnych nie notuje się w Australii. Niektóre z nich potrafią nurkować na czas do 10 godzin. Jaja składają na brzegu. Ich pojawienie się na powierzchni morza wiąże się z podniesieniem temperatury wierzchnich warstw wody do ponad 27°C, co jest jednym z czynników powodujących powstawanie cyklonów. Zmiana monsunu ma nadejść za około pięć tygodni. Wtedy uderzą w ląd pierwsze cyklony. Obszar ciszy równikowej obejmuje już północną część Nowej Gwinei. Powróciliśmy do czterogodzinnych wacht. Ludka marzenia kulinarne krążą wokół kiełbasy czosnkowej i kwaśnego mleka, a moje kończą się na zimnym piwie po dobrym mamusinym obiedzie, np: kurczak pieczony z młodymi ziemniakami posypanymi koperkiem i zasmażaną młodą kapustą.

Już siedem dni tułamy się po zatoce Carpentaria. Z planowanych czterech dni, przelot wydłuża się w nieskończoność. Codziennie rano zrywa się do walki wiatr 1–2°B, by koło południa przejść w absolutną flautę. Wpadliśmy w jakąś rynnę niżową i każdy podmuch musimy traktować jako wyzwanie regatowe. Na mnie przypada wachta między 10:00 a 14:00, kiedy słońce wisi na niebie niemal pionowo. W dzień temperatura przekracza 35°C, a nocą „spada” do 30°C. Gotowanie w taką gorączkę polega tylko na szybkim ugotowaniu herbaty, do której na obiad podaję czosnek i cebulę z czymkolwiek, czyli rybą. Czasami zmieniam menu na rybę z cebulą i czosnkiem. Co dwa dni dorzucamy do zestawu ryż. Myśli nasze uciekają do Gove i Darwin, gdzie Nev szykuje „grunt”. Na jego komunikaty czekamy jak na listy. W zamian, przesyłamy mu nasze obserwacje pogodowe. Te z morza są ważne, bo na nim nie ma przecież punktów obserwacyjnych. Prawdopodobnie, w Darwin będzie można się wyslipować na brzeg za 100 dolarów na sezon, co nie jest wygórowaną ceną. Będzie też okazja do spokojnego remontu „Mańki”. Partie szachów z Ludkiem rozgrywam teraz agresywniej, bo to przynosi lepsze skutki. Nev też lubi szachy i zapowiada włączenie się do naszych rozgrywek ligowych. Mimo zapewnień, że strefa ciszy jest jeszcze daleko przed nami, trzeba się spieszyć by nie popaść w „niedoczas”.

Wczoraj szalał w Darwin sztorm, który zerwał z boi kilka jachtów. To takie harce przed mokrym sezonem. Na wschód od nas pokazał się pierwszy cyklon, ale kieruje się na wschód. Betonując żołądki makrelową masą, w myślach przepraszamy kiedyś przeklinane krajowe „zwyczajne”, „podwawelskie” i kaszanki. Pozdrawiam też obiady bezmięsne na studenckiej stołówce i tanie, przecenione z powodu upływu daty do spożycia, pasztety w dwulitrowych słoikach. Po jednym z nich, „Mikołaja” zabrała karetka pogotowia, choć w zdarzeniu mogła swoją rolę odegrać woda „Siudac”.

Kolejny dzień pozostajemy w dryfie, do Gove jest już niedaleko. Na morzu lustro, a wiatr zrywa się do pracy na 5 – 10 minut. Nie chowamy już żagli do pokrowców. Nic nie chce się robić, a jeżeli już, to tylko to co trzeba. Ludkowi nie wychodzi astronawigacja, bo moje pomiary wydają się być bliższe rzeczywistej pozycji jachtu. Niby nie ma to większego znaczenia, ale pod wieczór nagle urosła nam przed dziobem nigdzie na mapie nie zaznaczona, skalista wysepka. Trochę to nas postawiło na baczność i wzmogło czujność. Jako jachtowy „kaowiec”, wymyślam konkursy, które jeszcze przed rozpoczęciem, nudzą nas. Wszystko przez bezduch i ciszę.

Wreszcie, moje sokole oko wypatruje zatokę Melville’a, przy której widać zarysy dużych zakładów przemysłowych. Teraz idziemy na namiarze kompasowym. Przez radio Ludek zgadał się z radioamatorem Andym, że będziemy w porcie około 13:00. Po przebudzeniu, widzimy przed nami skałki i rafy, a tam gdzie było pusto, jakieś wysepki. Co znowu?! Żadna układanka z pomocą mapy, nie pasuje do naszej sytuacji. Robi się cieplej, niż jest naprawdę. Stajemy w dryf i główkujemy – nic nie pasuje. Wreszcie stwierdzamy, że jesteśmy bliżej Gove, niż myślimy. Na dużych obrotach silnika, płyniemy w stronę portu, ale po pół godzinie gaśnie silnik. Resztę drogi pokonujemy na żaglach. Jeszcze przed wejściem, Andy zadzwonił, że ma ze sobą dwóch pracujących w Gove Polaków, którzy bardzo chcą nas przywitać. Po oddaniu cum i zabezpieczeniu łódki, wychodzimy na brzeg przywitać się z Andym oraz Tadkiem Gronkiem i Gustawem. Pierwsze, co usłyszeliśmy od rodaków, to słowa: „napijcie się zimnego piwa, bo pewno lodu na łódce nie macie”. Matko, a tam w mesie było przed chwilą 45°C! I ten pierwszy, łakomy łyk, że aż zabolało w krtani… Na razie sen się spełniał. Szybko pakują nas do klimatyzowanego auta i wiozą do domu.

Andy ewakuował się do hotelu, a my skierowani zostaliśmy pod prysznic. Żona Tadka, Grażyna, wzięła nasze ciuchy do pralni, a nam przyniosła nową bieliznę męską. Stara poszła od razu do prania. Pod prysznicem natychmiast zasnąłem. Tak mnie tam Ludek zastał i szybko przegonił. Ubrani jak ludzie i wykąpani jak europejczycy, zasiedliśmy do obiadu. I jak tu nie marzyć? Był kurczak z piekarnika i bukiet warzyw. Popijaliśmy wszystko winem, piwem, itd. Trzeba było mocno z sobą walczyć, by nie połykać dużych kęsów. Przelatywało wszystko przez żołądek, jak przez sito. To był polski dom. Potem były niekończące się rozmowy o swoich przeżyciach, drodze do Australii, pracy w Gove (Nhulunbuy po tutejszemu). Tadek z Grażyną dostali od firmy domek, a Gus (kawaler) mieszka w hotelu. Miejsce, które mieliśmy zastać jako zapomnianą w buszu osadę, było w rzeczywistości nowoczesnym miasteczkiem z największym na świecie zakładem wydobywczym boksytu. Zbudowała je w pięć lat (1972 – 1975) szwajcarska firma „Nabalco” z myślą o robotnikach, którzy w tym odizolowanym od świata El Dorado powinni mieć wszelkie wygody. Rzeczywiście, choć połączenie z resztą kraju jest praktycznie możliwe tylko drogą lotniczą (najbliższe połączenie z Darwin – 1000 km), to w tym dobrowolnym więzieniu, pracownicy „Nabalco” i podwykonawcy firmy mają do swej dyspozycji: boisko do rugby, stadion miejski, pełnowymiarowy basen olimpijski, własną gazetę, korty tenisowe, boiska wielofunkcyjne, Jacht Club, centrum handlowe, kościół, bibliotekę i inne ośrodki, w których mogą realizować większość własnych potrzeb w zakresie zagospodarowania czasu wolnego. Ten nowoczesny kompleks przemysłowy rozciąga się w australijskim buszu na przestrzeni około tysiąca kilometrów kwadratowych. Lądem jest połączenie drogowe, ale tylko w pewnych okresach i w odpowiednich warunkach. Aby ściągnąć w to odludzie pracowników, „Nabalco” daje udogodnienia bytowe (np. 17 dolarów tygodniowo za mieszkanie plus pokrycie kosztów przelotu do Sydney i z powrotem, raz w roku). Zarobki są wysokie, a pieniędzy nie ma za bardzo gdzie tracić. Przyjeżdżają tu do pracy na kilka lat głównie młodzi ludzie, małżeństwa na dorobku i emigranci. Potem uciekają stąd na południe kraju. Takie miejsce, to coś dla nas.

Ludek pytał w następnych dniach różnych ważnych osób o możliwość pozostania tu na sezon cyklonów z otrzymaniem zezwolenia na pracę, ale władze w Darwin ze względów proceduralnych wykluczyły taką możliwość. W Polsce by się dało, gdyby się dało…

Silnik na Marii okazał się być dobry, ale przeciekał olej, stąd też awaria. Nie ma tragedii. Przeszedłem się na spacer po nowoczesnym centrum. Obok mnie spacerował jeden z licznych tu bawołów i dwa kangury. Nikt nie był tym widokiem zdziwiony, bo miasto jest tylko trochę ładniejszym fragmentem buszu. Po południu Andy obwiózł nas po dalszej okolicy miasta. Widzieliśmy bardziej już zaniedbane zabudowania w misji Yirrkala, położonej kilkanaście kilometrów od miasta. Misja liczy sobie kilkuset aborygeńskich mieszkańców i ma własną administrację, wspomaganą przez rząd Australii. Projekty aktywizowania tubylców są z góry skazane na fiasko, ale są niezbędne dla przystosowywania rdzennych mieszkańców kontynentu do czekających ich zmian. Te są nieuniknione, bo kraj musi się wielokierunkowo rozwijać i to według koncepcji białych ludzi. Tubylcom wybudowano w misji domy oraz założono plantacje i hodowle drobiu. Pierwsze co zrobili Aborygeni, to wybili okna w domach by mieć świeże powietrze i rozpalali ogniska. Drób stopniowo zjadali, tak samo jak jaszczurki w buszu, czy żółwie i mięczaki w morzu.

Tubylcy nie znają pojęcia zakazu i zasad przestrzegania prawa. Po pierwsze, pytają czyjego prawa i dlaczego biali goście chcą zmieniać odwieczne prawa gospodarzy tych ziem. Na terenie chronionym Yirrkala (100 tysięcy kilometrów kwadratowych) i całej Ziemi Arnhema, wszyscy biali ludzie muszą posiadać zezwolenie na pobyt, na każdą broń, itd. Aborygeni mogą pić piwo tylko w wyznaczonych godzinach, a za sprzedaż im tego trunku grozi wyrzucenie z miasta.

Gronkowie nie wypuszczają nas z domu, bo jesteśmy dla nich rzadką atrakcją. Codziennie kąpiemy się w basenie, zwiedzamy okolice, poznajemy ich australijskich znajomych, jemy i jemy bez końca… Gospodarzom marzy się wrócić do Polski, mieć polskich przyjaciół i polską atmosferę. Szczególnie dotyczy to Tadka, który od 1949 roku, gdy wylądował tu jako młody emigrant, imał się różnych zajęć, ale w głowie wciąż miał obraz porzuconej, nie z własnej winy, Polski. Po latach, to, co złe wyrzucił z pamięci, a pozostałe wspomnienia ubrał w mit szczęśliwości. Któregoś wieczoru, Tadek rozpłakał się wspominając młode lata spędzone w ojczystym kraju. Gustaw jest starszy od Tadka i trochę bardziej prostolinijny. Przeszedł w Australii twardą szkołę życia, od trudnej i ciężkiej pracy na plantacjach trzciny cukrowej, po ciężkie prace fizyczne. Mimo to, ma wesołe usposobienie i umie podchodzić do rzeczywistości z dystansem. Obaj z Tadkiem stanowią parę świetnie rozumiejących się przyjaciół. Chcielibyśmy do ich grona dołączyć, ale na razie musimy płynąć dalej do Darwin.

Na koniec pobytu, nasi gospodarze zaprosili nas na pożegnalne party w miejscowym hotelu, gdzie udało nam się popływać w basenie. Był z nami jakiś ważny Szwajcar, który chciał nam dać pracę, ale bez zezwolenia na nią, nie przeszło. Dajemy Grażynce pocztę, którą dostarczy adresatom podczas wakacji w Polsce.

W niedzielę 20 listopada, opuszczamy Gove żegnani przez Polaków i Andy`ego. Dali nam zaopatrzenie w żywność i dobre trunki na kilka tygodni. Jest gorąco, najczęściej bez wiatru, a jeżeli już, to wieje prosto w nos. Halsowanie, piłowanie silnikiem i ciągłe polewanie się wodą na pokładzie. Gdy podchodzimy do znanego z silnego prądu pływowego (powyżej osiem knotów) przejścia „Hole in the Wall” między wyspami Guluwuru i Raragala, wysiada chłodzenie silnika. Robi się nieciekawie, bo bez silnika nie mamy szans pokonać znanego także, jako Gugari Rip, przejścia. Krążymy wzdłuż skalnych ścian Raragala i szukamy ze schematami instalacji, przyczyny awarii. Nie wieje nic, ale po chwili jakby powiało. Gdy już potraciliśmy nadzieję, a z nią humory, odkręcamy tylną część rury odprowadzającej wodę i czyścimy ją dokładnie. Po jej złożeniu, włączamy silnik, który w chmarach dymu, wypycha najpierw ciemny szlam, a po nim czyściutką wodę. Natychmiast odzyskujemy humory, ale czeka nas niebezpieczne przejście. Cały dzień próbujemy wycelować na pierwszą godzinę po wysokiej wodzie, kiedy prąd jest korzystny do przejścia w kierunku zachodnim. Przed samym przejściem zawisł nad nami cumulonimbus i zmienił do tej pory korzystny wiatr. Robi się podejrzanie cicho, ale nie ma już czasu na odwrót. Włączamy silnik i cała naprzód. Dwie mile powinniśmy przejść przez godzinę. Już w pierwszym odcinku przejścia wiemy, że się nie uda.

Nad nami wiszą piękne formacje skalne, woda wiruje odrzucając nas to w lewo ku klifom, to w prawo – ku blokom skalnym. Przejście ma szerokość pół kilometra i nie chce się skończyć. Po pół godzinie pracy, silnik zaczyna dymić! Chłodzimy go, ale szybko orientujemy się, że dym tworzy się ze spalania przez gorącą rurę wydechową smarów i tłuszczy, które pozostały po poprzedniej interwencji. Robi się ciemno i już bez zastanawiania się, piłujemy do wyjścia z pułapki. Woda kipi gdzieś przed nami, wpadamy w dziwne wiry. Idziemy na pełnych obrotach silnika, a mimo to, sterem trudno jest utrzymać kurs. Ostatnie pół mili przejścia pokonujemy w trzy godziny! Było tak strasznie, że aż pięknie. Gdy odeszliśmy na pełniejsze morze, padliśmy na pokładzie nieżywi. Ludek obudził się pierwszy, ale chyba bardziej ze strachu, niż z potrzeby. Z okazji pokonania „Hole In the Wall”, otwarliśmy najlepsze rarytasy od Gronków. Po posiłku padł z kolei Ludek. Spał sześć godzin. Nie budziłem go, bo było mi go żal. Gdy się podniósł na zmianę wachty, popędził na dziób, zamiast na rufę. Myśleliśmy o kąpieli w morzu, ale wczoraj trzy rekiny krążyły dookoła Marii. Śpimy ostatnio na pokładzie, bo tu jest chłodniej, niż w mesie. W dzień odsypiałem wczorajszą przygodę, ale Ludek skrócił drzemkę, bo polewając się wodą zapomniał, że śpię z drugiej strony nadbudówki. Przed wieczorem przyszedł wiatr i to wystarczyło, aby Maria płynęła samosterownie. Nad ranem szczęście nas opuściło, wróciła przygnębiająca cisza. Robimy generalny klar i przegląd silnika. Jest dobrze, wraca humor. Chyba jednak wpadamy powoli w ciszę. Co jakiś czas przerywają ją krótkotrwałe burze ze zmiennym wiatrem, po których wraca bezruch. Zostało nam 500 mil do Darwin. Planowane dwa tygodnie na przelot mogą nie wystarczyć. Pałaszujemy dary z Gove, gramy w szachy i czytamy. Książek mamy na jachcie pod dostatkiem. Biblia też jest pod ręką. Ludek chyba wierzy w Boski Porządek, ale wyjaśnienia jego prawd wolałby nie oddawać w ręce funkcjonariuszy religijnych. Bardziej przemawiają do niego dające się wytłumaczyć oznaki istnienia Opatrzności Bożej i ślady działalności Najwyższego w postaci otaczających nas cudów przyrody i ogarniającego wszechświata. O Bogu niewiele rozmawiamy, bo opieranie wiary na niewiedzy uważamy zgodnie za rodzaj nietolerancji wobec prawdy. Z pewnością, uczciwszą postawą wobec siebie i Boga jest przestrzeganie w praktyce Katalogu Dziesięciu Przykazań. I w tym właśnie, widzę Ludka siłę i przewagę nad ludźmi uwikłanymi w potrzeby dnia codziennego, które rodzą stałe pokusy. Grzechy biorą się z niemożności realizacji potrzeb, zwłaszcza tych nieokreślonych. Ludek ma je w czytelny dla siebie sposób poukładane hierarchicznie, nie miota się między „kieliszkiem a zakąską”. Dlatego nie musi kłamać, obgadywać, grać trudne role. Uczę się na jego przykładzie wolności od przymusu. Jedynym, jest nieuchronność śmierci, ale o niej każdy wie, tylko łudzi się, że na razie go nie dotyczy.

Zamyśliłem się troszkę, bo tempo przygód nieco osłabło. Jedynie Bozia o nas nie zapomniał i zesłał całodniową ulewę. Dzięki niej, wymokliśmy na wylot w strugach ciepłego deszczu, ale też przybliżyliśmy się do celu w tempie ostatnio nie notowanym. Bez słońca nie jest wcale tak gorąco! Skończyły się nam zapasy cebuli. Szkorbut jeszcze nam nie grozi, ale jak tak dalej pójdzie, to do Darwin dopłyniemy w 1978 roku. Pozycje z astronawigacji są niepewne, ale do celu zostało przynajmniej 300 mil. Po dwóch dniach, wypatruję moim sokolim okiem (nagroda od Ludka: jedno jabłko) latarnię na wyspie New Year. Spijamy ogromne ilości wody z sokiem. Wodę udaje się nam uzyskiwać w czasie burz, przez użycie żagli do jej odprowadzenia. Działa, a deszczówka smakuje wybornie. Dzienne przebiegi przy wspomaganiu pracą silnika zamykają się w granicach 20 – 30 Mm. Na niebie pokazuje się coraz więcej cumulonimbusów, spod których mamy niemal codzienny, tropikalny prysznic. Frajda jest wyjątkowa. Za dwa tygodnie może być tu niewesoło. Teoretycznie, możemy do Darwin wpłynąć za dwa dni, ale to tylko taka możliwość. W pierwszym dniu grudnia, niesamowity zachód słońca pomalował nieruchomą taflę morza w wyraźne pasy o barwie pastelowych kolorów tęczy. I to jest właśnie taki znak z Góry! Nawet odbite od wody światło księżyca, razi w oczy. Co za widok! Obok nas krążą krewetkowce z czerwonymi i zielonymi światłami pozycyjnymi – zupełnie jak na początku rejsu przy wejściu do Balliny. Może to takie pożegnanie z Wielką Rafą? Piękny seans filmowy wciąż trwa, ale wiem, że się kiedyś skończy. Oby mi się tylko wątki nie poplątały…

Na radio złapaliśmy radioamatora z Polski. Leszek z żoną dysponują potężną 50-metrową anteną z odpowiednim wyposażeniem. Słyszymy ich jak przez telefon. Prowadzą prywatną fermę drobiu na wsi, koło Ostrowa Wielkopolskiego i są niezależni finansowo. Dowiadujemy się, że Polskę nawiedziły powodzie, jest zimno i raczej szaro. Przez głowę natychmiast przewala się myśl: no to, jakim my tu prawem… Na jutro zamówił się w eterze Puchalski, który ze swą Mirandą cumuje na Nowej Kaledonii. Po tej czarownej nocy, nadleciały rano czarne chmury, spod których dmuchnęło 8°B. Prognozujemy wejście do portu na „Barbórkę” lub „Mikołaja”. Całą Van Diemen Gulf pokonaliśmy w dwa dni żeglugi, przy pięknej pogodzie i łagodnym wietrze. Czwartego grudnia, wchodzimy w Clarence Strait, gdzie prądy z prędkością czterech knotów, chodzą jak chcą. Płynąc pod wszystkimi żaglami, nie możemy precyzyjnie kontrolować kursu. Prąd był korzystny, więc płynęliśmy momentami pełną szybkością, jaką Maria była w stanie osiągnąć. Przez noc podeszliśmy do Darwin. Parę mil wcześniej, płynęliśmy w innym klimacie. Teraz mamy ciągłą burzę z wyładowaniami atmosferycznymi i wiatrem od dziobu. Rozmawialiśmy z Leszkiem i Puchalskim, którego sponiewierało trochę na Pacyfiku i miał jakieś kłopoty techniczne z Mirandą, więc musiał zrezygnować z planowanej Japonii. Siedział pół roku na Tahiti, a teraz przyszło mu sezon huraganów przeczekać na Nowej Kaledonii.

W poniedziałek podchodzimy pod Darwin, wciąż halsując się w szkwałach i deszczu. Dopiero wieczorem rzucamy kotwicę za portową przystanią. Ludek natychmiast kontaktuje się z Leszkiem Powierzą, opiekunem wszystkich Polaków, zahaczających o to miasto. Zabezpieczamy łódkę i jedziemy z Leszkiem do domu, który z trudem odbudował zaraz po ataku cyklonu „Tracy”, w 1974 roku. Gospodarz zostawia nas samych na dwie godziny i zaprasza do korzystania z luksusów. Kąpiemy się w basenie popijając smaczne piwko. Jest też pianino, na którym usiłuję pograć, ale niezadowolony z siebie, porzucam pomysł. Państwo Powierza byli pierwszymi gośćmi telewizyjnego programu „Klub sześciu kontynentów”. Leszek jest geodetą, a jego żona Lynette, jedną z ważniejszych urzędniczek w Departamencie Edukacji PółnocnegoTerytorium. Jest Maoryską. Z Nowej Zelandii przyjechała w 1961 roku do Darwin i tu poznała Leszka. Pobrali się i mają trójkę dzieci. Lyn zrobiła karierę urzędniczą, od prac zleconych począwszy, po szefowanie departamentem. Za swoje osiągnięcia została uhonorowana Orderem Członka Imperium Brytyjskiego. Krótko mówiąc, w tutejszej społeczności była ważną postacią. Dzieci Powierzów są żywe i wesołe, ale słuchają mamy. Z tatą pozwalają sobie na więcej, bo ma na ich punkcie bzika. Poplotkowaliśmy o Polsce i cieszy fakt, że poglądy o sytuacji naszego kraju, mamy podobne. W ogóle, australijscy Polacy, są bardziej sceptyczni, co do zmian w Polsce, niż ja. Ludek lokuje się bliżej nich, czyli może to mieć źródło w wieku, a co za tym idzie, doświadczeniach z tym systemem politycznym. Wieczorem, sączyłem wino z Lyn, podczas gdy panowie degustowali piwa. Niezależnie od tego, co kto pił, rano wszyscy zbudziliśmy się silnie słabi. Kąpiel w basenie postawiła nas na nogi i to był dobry moment, by w mieście załatwić niezbędne sprawy u celników i w kapitanacie portu. Tym razem, listy dostał tylko Ludek, a moje utknęły gdzieś w drodze z Sydney. Wieczorem przyjeżdża po nas Nev z kolegą, też radioamatorem. Zabierają nas do Yacht Clubu, gdzie poznajemy prezesa i jego żonę. W atmosferze piwnych toastów, szybko pogłębiamy znajomość, co grozi etapem wstępnym wspomnianego przez Nev`a w eterze, alkoholizmu. Przy tutejszych temperaturach, ból głowy po takich spotkaniach jest pewny. Nev (30 lat) i starszy od niego, były piłkarz Manchester City, Kevin, zamęczyli mnie konwersacją na śmierć, zresztą z wzajemnością. Z nadmiaru emocji, musiałem zniknąć na dłużej w tutejszym „Hyde Parku”, najpopularniejszym miejscu spotkań miejscowej elity meneli i kloszardów. Jedni ćpają „Marychę”, drudzy grzebią w śmietniczkach w poszukiwaniu rarytasów, a zawiani Aborygeni naciągają na datki, które w całości przeznaczą na alkohol. Jeżeli datek jest zbyt niski, klną coś pod nosem i grożą pięściami. Nikt na nich nie zwraca uwagi, bo to stały element folkloru. Darwin jest miastem ludzi młodych, którzy zatrzymują się tu na krótko. Jest tu wielu Chińczyków, Niemców, Indonezyjczyków i Greków. Jest też kilkanaście polskich rodzin. Wśród bywalców ”Hyde Parku”, znakomita ich większość wydają się czekać na koniec świata. Tubylcy pędzą tam i z powrotem, ale nie bardzo wydają się wiedzieć, po co. Upały stają się w tych dniach męczące, bo wzmaga je bardzo wilgotne powietrze.

Neville urządza jutro party z tańcami i innymi atrakcjami. Podejrzewam, o jakie chodzi. Ludek nawiązał kontakt z zięciem Hansa Renza, panem Martinem Fingerem, który pełni w Darwin poważną funkcję Szefa Departamentu Ministerstw. Na spotkanie ubrałem Ludka w najlepsze ciuchy, czyli para-wojskowy mundurek. Gdy szedł na spotkanie zauważyłem, że można by zmięty komplet trochę podprasować, ale boss nie zwracał uwagi na takie drobiazgi. Najważniejsze, że mundurek był czysty.

– W czasie marszu samo się wyprasuje! – stwierdził.

Kiedy wrócił na jacht, nie krył zadowolenia, bo uzyskał zapewnienie, że otrzymamy pomoc przy slipowaniu jachtu, a może także „work permit”. W znanym nam już Yacht Clubie nie było już miejsca ani możliwości wyciągnięcia łódki na brzeg. Na mieście kupiłem tanie struny do gitary. Po ich wymianie i przestrojeniu, instrument nabrał brzmienia i na to konto pograłem wieczorem przy księżycu. Wpadł Nev i zabrał nas na imprezę. Było fajnie, ale brakło mi nastroju do zabawy. Jak zwykle, Ludek był atrakcją wieczoru. Następny dzień spędziłem leżąc do południa pod rozłożystym baobabem w parku. Ludek w tym czasie poszedł do sklepu po yerba mate. Kupił ją tanio i dało się ją pić, bo nie była stęchła, jak ta na naszym jachcie. Jakaś kobieta na skwerku próbowała mi się wypłakać z żalów, ale przyszli jej opiekunowie i za włosy wywlekli z parku. Mnie zostawili w spokoju, ale i tak najadłem się strachu. Aborygeni o jednakowych twarzach albo spali, albo pędzili przed siebie mamrocząc coś pod nosem. Nikt im nie pomaga, bo to nic nie daje. Ich kobiety łażą stadami z puszką piwa w ręku, gotowe skręcić w krzaki z byle kim, kto da im następną puszkę. Ludek uważa, że są bardziej cywilizowani i ładniejsi od afrykańskiej „dziczy”. O, Boże! Co robicie, koleżanki z kraju?

Ludek wybrał z banku kasę i szaleje: kupił dwa kilo mielonego mięsa (w sekcji supermarketu „zwierzęta domowe”), warzywa, cytryny i chleb. Można by usmażyć mielone, ale szkoda się bawić pichceniem dań w takiej gorączce. Czekamy wciąż na slipowanie Marii, bo z jej remontem trzeba zdążyć przed mokrym sezonem. Przydałoby się także podreperować kasę jachtową jakimiś dorywczymi pracami. Nie mogę liczyć na inwencję Ludka, bo on woli poczekać na okazję, którą mu ktoś nagra. Ja w takie rozwiązania nie wierzę i najchętniej zacząłbym jutro pracować. Pół roku sezonu mokrego to za długo, by ten czas przegapić. Ludek sam nie wie, co i z kim będzie robić za pół roku. Nie mogę mojego dalszego losu uzależniać tylko od Ludka planów, bo wciąż jeszcze jestem studentem i tylko studentem. Przy zmianie załogi na wiosnę, może być na jachcie za ciasno, a ja mam w kieszeni kilka dolarów. Na razie żyję chwilą jak Ludek, ale on już coś w życiu osiągnął, a ja – jeszcze nic.

Na niebie pojawia się coraz więcej burz z wyładowaniami atmosferycznymi. Maria stoi bezpiecznie na kotwicy, a my przymierzamy się do przenosin w inne miejsce. Sąsiedzi na kotwicowisku zainstalowali już choinki. Śmiesznie to wygląda w tym klimacie, zresztą nastrój świąt Bożego Narodzenia jest tutaj zupełnie inny: Australijczycy cieszą się z dni wolnych od pracy i w święta bawią się, a nie modlą. Ach, być teraz gdzieś na Lipowskiej, Wielkiej Raczy lub w Murowańcu i cieszyć się naszą choinką!

U Neva podobało mi się, bo wraz z żoną Dianą umieli stworzyć swobodny nastrój. Są na dorobku, a mają trójkę słodkich urwisów i dom do wykończenia. Cyklon „Tracy” opóźnił prace. Jego potężna siła (wiało do 300km/h) wzięła się stąd, że od strony jego nadejścia, położone obok siebie dwie wyspy spowodowały zacieśnienie, a przez to, wzmocnienie prędkości strug nadlatującego powietrza, które dosłownie wessało się w ląd, niszcząc doszczętnie miasto. Po wielu domach zostały tylko leje. Statki rzucane były głęboko w ląd, a przemysłowe konstrukcje latały w powietrzu. Przetrwały bezpiecznie jedynie jachty i łodzie zacumowane do mangrowców w kilku uchodzących do morza rzeczkach. Po katakliźmie, ruszyła narodowa akcja odbudowy Darwin. Nowsze budowle wykonuje się teraz z żelbetonowych kratownic.

U Nevilla poznaliśmy całą paczkę wesołych i bezpośrednich ludzi. Diana przygotowała słodką wyżerkę, a gospodarz zadbał o napoje wyskokowe. Rano udaliśmy się pieszo na umówione spotkanie z panem Stefańskim i jego kumplem, Januszem Lenartowiczem, który w poszukiwaniu przygód, tuła się od lat 60-tych między Afryką a Australią. Obecnie jest bezrobotnym, co traktuje, jako zawód. W przerwach między pobieraniem zasiłku, wyjeżdża na Bali w Indonezji, gdzie za 2 dolary dziennie żyje, jak na włóczęgę, całkiem dostatnio. Stefańscy mieszkają na przedmieściu Darwin, w ładnym domku z zadbanym ogrodem. Rosną w nim bananowce, papaje, orchidee i inne cuda pielęgnowane ręką żony. W środku posesji jest basen, a obok klatki z papugami. Papugi, które można kupić za 70 dolarów, przemycane do Singapuru kosztują tam 1000 dolarów. Kara za taki proceder jest wielokrotnie wyższa. Gospodarz kupił żonie na urodziny papugę „Poczikoka”, którą nauczyli gadać. Po polsku mówi prawie tyle, co ja po angielsku. Stefański jest cenionym geologiem na emeryturze. Dorabia tylko tyle, by nie płacić podatków. Wszyscy podatnicy mocno narzekają, że z ich podatków trzeba utrzymywać bezrobotnych, którzy pracując „na czarno” dorabiają tyle, ile im potrzeba. W Australii gospodarka opiera się na rynku pracownika, a nie pracodawcy. Dobry robotnik jest tu w cenie. Dowodów osobistych tu nie ma, a jego funkcję spełnia prawo jazdy. Zamiast zaświadczeń, wystarczą oświadczenia lub deklaracje. Jak się nazywasz, Kapusta? O.K. panie Kapusta, proszę podpisać. To wszystko. Jednak, gdy cię tu nakryją na kłamstwie – przepadłeś! Kara jest nieuchronna i nie do negocjacji. Pojęcie łapówki nie istnieje, natomiast protekcja jest wskazana. Bardzo się liczą silne referencje od szanowanych ludzi – coś w rodzaju protekcji. Kraj jest bardzo bogaty, ale swoje bogactwo opiera głównie na eksploatacji licznie występujących tu bogactw naturalnych: węgla, złota, uranu, itd. W gazetach można często przeczytać slogany partii opozycyjnych, typu: „Stop selling Australia!” i tym podobne. Wielkie i uznane firmy z Europy i USA muszą płacić wyższe podatki, niż na innych rynkach. Z tych podatków, rząd Australii pokrywa koszty funkcjonowania państwa, rozwoju gospodarczego i potrzeb socjalnych.

U państwa Stefańskich skorzystaliśmy z basenu, a po południu całą grupą odwiedziliśmy jeszcze innych Polaków, państwa Witeskich i ich studiującą medycynę w Adelaide, córę. Jeszcze w domu Stefańskich, wszyscy nagle zapragnęli przekonać mnie do skorzystania z okazji zakręcenia się koło najlepszej „partii” w okolicy, Agatki Witeskiej. Roztaczali przede mną widoki świetlanej przyszłości pod czujnym okiem bogatych rodziców, a ja czułem się jak bohater romansów międzywojennej kinematografii. Wieczór spędziliśmy przyjemnie i ciekawie, a Agatka okazała się być fajną dziewczyną, choć nie w moim typie.

Nazajutrz podwiozłem Ludka bączkiem pod szopę, gdzie jutro mamy się wyciągnąć na brzeg. Po rekonesansie, około godziny 15:00, w czasie „królewskiego pływu” (najwyższa wysoka woda w roku) doczepiamy się do kołyski, skąd w poniedziałek dźwig przeniesie nas do właściwej kołyski, którą za kilka piw udostępnił nam jeden z tutejszych żeglarzy. Za dwie godziny, macha do nas rękoma z brzegu, Janusz Lenartowicz. Podwozimy go na Marię, którą zwiedza drobiazgowo. Przy smacznych soczkach Janusza, słuchamy jego wyjątkowo interesujących opowiadań. Pracował w Gove, gdy „Nabalco” stawiała zakłady eksploatacji i przeróbki boksytu oraz miasto z jego infrastrukturą. Przyjeżdżając do Nhulunbuy na stały kontrakt, dostawałeś do użytku M-3 w bogatym standardzie, z pełną lodówką na dwa dni. Już następnego dnia, szedłeś do pracy. Janusz pracując w Gove, spędził wiele dni na wędrówce z tubylcami po buszu. Obozowali czasem dłużej niż tydzień. Wtedy Aborygeni nie mieli tyle pieniędzy, co dziś i nie pili alkoholu. Dziś, większość z nich po pierwszym kontakcie z piwem, staje się alkoholikami. Starsi tubylcy byli w buszu niezawodni i nigdy się nie mylili. Wiedzieli, co jest jadalne, a co nie. Umieli zawsze znaleźć pitną wodę, znali każdy kąt w gęstwinie buszu. W środku kontynentu Australia jest surowa i bezwzględna dla niedoświadczonych wędrowców. Część białych poszukiwaczy przygód często nie wracała z buszu. Janusz wracał i chwalił sobie takie wyprawy. Nasz gość opowiadał jeszcze o pięknej, indonezyjskiej wyspie Bali i piratach grasujących na wodach Indonezji, Filipin i Moluków. W niektórych z tych miejsc nie wiadomo, kogo się bardziej bać: piratów czy policjantów.

W przerwie opowieści podnieśliśmy kotwicę i włączyliśmy silnik. Niespodziewanie stanęliśmy w dryfie. Okazało się, że wskutek silnego prądu, cuma bączka owinęła się wokół śruby, blokując ją. Wciskamy śrubę z powrotem i uwalniamy ją od liny. Na szczęście, sprzęgło załapało i ostrożnie jak z dzieckiem, powolutku zbliżamy się do celu. Za naszymi plecami skradały się już ciemno-szare chmury. Jeśli dopadnie nas burza, łódka może przy słabym silniku zdryfować na inne jachty lub w mangrowce. Wszystko jednak poszło wyjątkowo gładko. W chwilę potem przyszła burza, ale Maria była już bezpieczna. Dzień można było zaliczyć do udanych, gdyby nie zemsta komarów, które całą noc cięły bez litości. Rano poszukałem desek, a Ludek poszedł dzwonić po dźwig, który i tak już do nas jechał. Oprócz nas, wyciągnął jeszcze jeden jacht. Przestawienie Marii kosztowało nas 200 dolarów, co i tak nie było wysoką ceną za bardzo bezpieczne, półroczne stanie w kołysce z możliwością dokonania napraw i remontu. Zaraz po wstawieniu nas do kołyski, zaczęliśmy skrobać zarośnięte morskimi żyjątkami burty. W środku dnia skrobie się trudno, a nocą tną komary. Sąsiadów mamy życzliwych. Widząc, że się pocę, młody Kanadyjczyk przyniósł mi zimne piwo. Od razu go polubiłem. Wieczorem Ludek poszedł na plotki, a ja przystąpiłem do tępienia bzykającej bandy. Potem wpadł Janusz z ofertą pracy dla nas dwóch za 30 dolarów i ogłoszeniem o naborze załogi do krewetkowca. To ostatnie odpada, bo mamy przy Marii pilną robotę, której nie można odłożyć. Cały następny dzień czyszczę szczotką kadłub jachtu, a Ludek chwycił się za konserwację i porządkowanie narzędzi. Obok nas, nieco z tyłu, jest jakiś zakład rybny zatrudniający licznych uchodźców wietnamskich, którzy tydzień temu, zameldowali się niepostrzeżenie na kotwicowisku. Przypłynęli przepełnionymi łodziami. Natychmiast podniosły się w prasie głosy, krytykujące brak bezpieczeństwa i dostatecznej kontroli granic. Australijskie siły zbrojne liczą 30 tysięcy żołnierzy z ochotniczego naboru. Tak naprawdę, nikt poza Australią, nie chciał ratować wietnamskich uchodźców, a co dopiero przyjmować ich. Nawet wielkie firmy przewoźników morskich, zabroniły załogom swoich statków udzielać uchodźcom pomocy na morzu!

Wieczorem odwiedziłem Kanadyjczyka Dextera, który z całą rodziną zimuje na jachcie w kołysce, podejmując legalną pracę. Niektórym nacjom jest tu po prostu łatwiej. Nie mam o to pretensji, ale też chciałbym tak samo. Obok nich, jakiś szalony Anglik buduje „na oko” jacht, któremu nie wróżę dobrej przyszłości. Jej właściciel wkłada więcej serca w układanie pokrowca, niż w pracę. Od razu dorwał mnie pytając, czy podoba mi się to „cacko”. Pod uważnym wzrokiem pytającego, grzecznie zełgałem gratulując pomysłu. Wypiliśmy po piwie i wróciłem do komarów. Noc znów bezsenna i to bardziej z powodu brzęczenia hołoty, niż jej ukłuć. Rano poszedłem do pracy sam, zostawiając Ludka przy skrobaniu łódki. Malowanie pokoi w mieszkaniach do wynajęcia, poszło gładko. Doświadczenie z pracy w spółdzielniach studenckich zaowocowało. Z całą robotą uwinąłem się w trzy godziny. Zarobiłem 30 $. W samo południe zrobiłem naleśniki. Łódka jest już oskrobana, przemyte zęzy. Teraz kolej na malowanie i drobne roboty. Dziś idziemy do Powierzów, a jutro do Nevilla złożyć w depozyt jachtową elektronikę. Leszek był zajęty, więc odłożyliśmy wizytę na potem. Wracając, słuchaliśmy koncertu rechoczących żab i krzyku ptaków. Zahaczyliśmy o namiot Kanadyjczyków, gdzie Mama uraczyła nas łakociami. Kolejną noc biliśmy brawo komarom, które swoje występy zakończyły wczesnym rankiem. Zaraz po nich wprowadziły się małe, wredne muszki. Na zewnątrz jachtu było spokojniej, więc przyszedł czas na skrobanie nadbudówki. Pod wieczór wpadła Diana. Zapakowaliśmy auto sprzętem i z butelką Martini jedziemy do Neva. Tutaj szaleją dzieci, które wzięły sobie na cel Ludka. Gdy Nev spytał go, czy lubi dzieci, odpowiedział:

– Dzieci to takie małe ludziki, które lubię na tyle, by nie urazić rodziców…

Trochę Neva zamurowało. Mnie też, ale chyba nie to chciał Ludek powiedzieć. Aby załagodzić, zaprosiłem Dianę do tańca, a Ludek przeniósł się do biblioteki. Za parę dni będzie Wigilia, ale w tym domu panuje już jej nastrój. Późnym wieczorem Diana odwiozła nas na łódkę i nawet komary nie były w stanie popsuć mi humoru. Od Neva dostaliśmy szlifierkę, co powinno przyspieszyć prace. Rano Ludek wyszedł do miasta, ale mojej poczty nie przyniósł. Jasiu i Jasia Booth`owie pisali, że przyślą nam kiełbasę czosnkową. Przyszły też listy od Wojtka Jacobsona. Sobotni dzień przywitał nas deszczową pogodą, więc robotę diabli wzięli. Przypomniałem sobie o gitarze, a potem podyskutowaliśmy o naszej wspólnej przyszłości, a na koniec dnia sporządziliśmy listę robót przy łódce, która wciąż się wydłuża. Wieczorem zrobiłem zbiorcze pranie, bo zacząłem śmierdzieć od potu.

W nocy śniły mi się góry i narty, a nawet …Gierek! A co ten robi w moich snach?! W niedzielę przyszedł do nas Janusz i to akurat, gdy zaczął padać deszcz. Przerwaliśmy nie bez zadowolenia robotę, a zresztą nie był to na nią dobry dzień. Wysłuchaliśmy z uwagą jego dalszych opowieści. W Australii związki zawodowe są bardzo silne i pracodawcy dobrze o tym wiedzą, toteż z nimi nie zadzierają. Jeśli zdarzy się jakaś awaria, to tylko właściwy zespół naprawczy może ją usunąć. Kiedyś, jeden z inżynierów w trosce o zapobieżenie zniszczeniu maszyny, przykręcił jakiś jej element. Załoga natychmiast ogłosiła strajk, zaś inżyniera zwolniono. Związki walczą nie tylko z pracodawcami, ale również między sobą. Gdy burmistrz Darwin przyrzekł znaleźć pracę wietnamskim uciekinierom, związki natychmiast ostrzegły zakłady pracy, że je zbojkotują, co oznacza ich powolną śmierć, bo przesyłki okrętowe dla tych zakładów nie będą w stoczni rozładowywane. Związkowcy mogą w sporach liczyć na święte zasady „demokracji”. Gdy wewnątrz związku stoczniowców próbowano utworzyć nowy związek malarzy okrętowych, w biały dzień 500 ludzi rozprawiło się z „odszczepieńcami”. Potem nikt nic nie widział. Gdy do Darwin przypłynął filipiński statek, stoczniowcy zażądali podniesienia wynagrodzenia dla – ich zdaniem – zbyt nisko opłacanych marynarzy statku. Innym razem, Darwin pozostało bez świeżych owoców i mięsa na święta, bo trap na statku był dla stoczniowców zbyt mocno pochylony. Jeśli w trakcie mityngu załogi nie chcesz głosować za podjęciem strajku, dyrekcja zakładu sama cię zwolni. Janusz opowiadał, że Wyspa Bali w Indonezji stała się mekką australijskich narkomanów i bezrobotnych. Wzięło się to stąd, że australijski zasiłek dla bezrobotnych wystarcza na przelot na wyspę w dwie strony i utrzymanie na miejscu. A wszystko bez ruszania ręką, czy nogą. Po tych opowieściach, bardzo chcę na Bali…

W Indonezji środki transportu są dość niezawodne i tanie. Cały dzień jazdy pociągiem lub autobusem kosztuje cztery dolary. Indonezyjczycy dają turystyczną wizę na trzy miesiące, ale potem wystarczy skoczyć na krótko do Singapuru i aplikować o nową wizę. Informacje o tym, jak omijać międzynarodowe przepisy, można znaleźć w nielegalnych broszurach. Wokół Indonezji grasują współcześni piraci, dla których wysłanie jachtu na dno morza, nie stanowi problemu. Wychodzą z założenia, że albo mają wszystko, albo nic, bo pracuje się w tym kraju za miskę ryżu. Transport morski pomiędzy dwoma tysiącami wysp Indonezji odbywa się na starych, zniszczonych żaglowcach, które co jakiś czas toną z powodu przepełnienia ludźmi. Rząd Indonezji nie lubi turystów. Panuje tam korupcja i łapownictwo oraz niewyobrażalna biurokracja. Aby cokolwiek uzyskać, daje się w łapę specjalistom od obchodzenia przepisów, a oni za adekwatną sumę załatwią sprawę. Kobiety w tym kraju, a nawet całych Indochinach, traktowane są gorzej od zwierząt domowych, więc każda marzy o wyjeździe na „zachód”. Korzystają z tego bogaci australijscy pracownicy fizyczni i często powracają z wakacji w tamtych rejonach, z lepiej od nich wykształconymi żonami. Kobiety tego regionu świata są urodziwe, co dostrzegli i wykorzystywali żołnierze amerykańscy w czasie wojny w Korei i Wietnamie. W Tajlandii prosperują wszechobecne burdele, a wynajęcie atrakcyjnej kobiety na cały dzień kosztuje tylko 14 dolarów, plus tani upominek. Często taka kobieta zaprasza klienta do swego domu, gdzie wszyscy, włącznie z mężem, skaczą koło niego, jak wokół księcia z bajki. Słuchaliśmy tych opowiadań Janusza do trzeciej rano, a Ludek często dopytywał o szczegóły. Sądzę, że Janusz nie bajał, a raczej tylko ubarwiał fakty. Warto by to wszystko oglądnąć na własne oczy.

Nasze spotkanie dobiegło końca około godziny trzeciej w nocy, ale nie odbiło się to na naszej pracy w dniu następnym. Odwaliliśmy kawał dobrej roboty: burty, nadbudówka oraz dno są przygotowane do malowania i lakierowania. Czekamy tylko na choćby jeden dzień bez deszczu. Będą z tym kłopoty, bo mokry sezon już się zaczął. Planowane na wieczór pranie przekładamy na inny dzień, bo do portu wszedł statek handlowy, na którym Nev i Brian (kolega radioamator) urządzają spotkanie u radiooficera Davida. Ponieważ chłopcy spóźnili się, sami odnaleźliśmy Davida w jego kajucie. Statek jest duży i komfortowo wyposażony, pomieszczenia klimatyzowane. Spiliśmy morze rumu, soków owocowych i piwa, a do baru odbyliśmy wiele wypraw. Gospodarz okazał się być miłym panem, który oprócz pełnienia obowiązków zawodowych, jest także sędzią pokoju. Znalazł z Brianem wspólne tematy, bo ten z kolei, jest „klawiszem”. Gdzieś koło północy zasnąłem na siedząco ze zmęczenia, dając tym samym sygnał do odwrotu. Korzystając z nowego kontaktu, Ludek podrzucił na statek całe nasze pranie. W międzyczasie nasz jacht stał się obiektem podziwu pewnej młodej kobiety. Zaprosiłem ją na herbatę. Była Polką, która pół roku wcześniej wyjechała z kraju do Australii w celu matrymonialnym. Ze swoim mężem, Glenn`em, który po chwili dołączył, zaprosili nas na imprezę noworoczną do tutejszego ośrodka wojskowego RAF-u. Na wszelki wypadek, nie odmówiłem. W południe, wrócił Ludek w towarzystwie Davida i ferajny, dla której postanowił urządzić „Cinzano party”. Nie wziąłem w nim czynnego udziału, bo była dziś rzadka okazja do malowania i lakierowania. Nie padało cały dzień, co natychmiast wykorzystałem do ukończenia prawie całego malowania. Maria wygląda teraz odświętnie, mogę być z tego powodu dumny. Pod wieczór przyjechał Nev na hondzie, co Ludek potraktował, jako zachętę do poplotkowania i w ten sposób uniknął pilnej roboty. W nocy zdążyłem jeszcze posprzątać po wizycie. Fest zmęczony, ale zadowolony (zadowoleni…), buchnąłem się w łóżko przed trzecią w nocy. Listów z Sydney wciąż nie ma, ale z tych, które doszły do Ludka wiadomo, że nasza żeglarska poczta High Sea Mail dochodzi do Polski bez zarzutu, choć zdarza się, że z czasowym poślizgiem. Duże to dla nas ułatwienie, a i spora oszczędność. Niestety, w tropikalnych warunkach nie potrafię odnaleźć nastroju świąt Bożego Narodzenia. Gdy się rano obudziłem, Ludek chodził z torbą narzędzi tam i z powrotem, ale bez jakiegoś konkretnego planu. Przez cały dzień zdążył zaszpachlować dwie dziury w kadłubie i pomalować samoster. Ma się to nijak do pilnych prac wypisanych wcześniej według kolejności. Warunki pogodowe i zbliżające się święta wywierają na nas presję. Jakby nie zwracając na to uwagi, Ludek angażuje się w zajęcia, które z powodzeniem można wykonać na siedząco w innym terminie.

Tymczasem, trzeba szybko położyć drugą warstwę farby zanim spadnie deszcz, a to jest teraz bardziej prawdopodobne od ładnej pogody. Farba musi wyschnąć, podczas gdy grzebanie w narzędziach i przyjmowanie gości może zaczekać. Marii należy się nagroda za to, co nam dała przez kilka miesięcy. Być może, tu na lądzie Ludek stracił żeglarski rytm albo odreagowuje pływanie ze mną. Joseph Conrad pisał: „ W portach jachty niszczeją, a załoga schodzi na psy”. Może dotyczy to także kapitanów? Generalnie, mój Ludek jest raczej leniuchem (gdy warunki mu na to pozwalają), ale gdy coś musi niezbędnie zrobić, potrafi się zmobilizować. I to nieprawda, że potrzebny mu jest na jachcie dobry fachowiec („Bemuś”, na przykład), bo sam, gdy musi, jest najlepszy. Fachowcy są Ludkowi potrzebni dodatkowo. Ta sama cecha charakteru Ludka wychodzi przy posiłkach: swoje „bałandy” i „ra-ta-tu”przygotowuje najprościej – wyłącznie ze zwykłego lenistwa. Nie ma jednak nic przeciwko temu, by ktoś inny przygotował smaczne danie. Pracą mój kapitan wypełnia nudę, a gdy trzeba przysiąść fałdów – ucieka. Czas, niestety, też ucieka, chociaż dla Ludka ma to chyba mniejsze znaczenie: on jest cały czas w domu, z rodziną, w pracy, bo Maria zastępuje mu to, czego ja teraz nie mam. Trzeba go też rozumieć, bo to Mistrz Wolności.

Aby nie nawarstwiać konfliktu, wieczorem spróbowałem spokojnie przedyskutować moje wątpliwości i obawy, ale Ludek skwitował to stwierdzeniem: „trudno, taki już jestem!”. O.K, spasowałem i przeprosiłem, choć musiał przyznać, że intencje miałem dobre. Pozostajemy w całkowitej zgodzie i zrozumieniu. Rano nie zacząłem od sprzątania, tylko od spaceru po okolicy. Gdy wróciłem na jacht (miałem przygotowaną odpowiedź: „trudno, taki jestem”), zastałem klar na jachcie, umyte naczynia i tajemniczy uśmiech na twarzy Ludka. Zadziałało bez stresu. Gdy kolejna załoga pojawi się na jachcie w maju, postaram się być finansowo przygotowany na samodzielną decyzję o dalszych swoich losach. Nie mogę dalej pozostawać na utrzymaniu Ludka, bo to nie byłoby fair, a poza tym, jestem ograniczony czasem, wiekiem, studiami i osobistymi planami. Za niedługo trzeba będzie złapać się za jakąś pracę, bo nic nie robić, to gorzej niż robić źle. Ciekawe, jak Wojtek radził sobie ze swoimi rozterkami w czasie wspólnych rejsów z Ludkiem. Oni przynajmniej, byli prawie rówieśnikami, mieli żeglarskie i życiowe doświadczenie oraz poukładane, choć w różny sposób, życie. Angielskie przysłowie mówi, że nie można jednocześnie mieć i jeść ciastko. Jeśli chce się do czegoś dojść, z czegoś trzeba zrezygnować, byle tylko nie żałować potem decyzji. Na wodzie było prościej: był na mapie wyznaczony punkt docelowy i trzeba było tylko tam dojść. Teraz i nie ma tego punktu, i nie wiadomo gdzie i jak iść. Conradowscy żeglarze podporządkowywali na morzu jedynemu punkcikowi na mapie wszystko, by po jego osiągnięciu, szybko uciekać do następnego. Kto tego nie czynił, tracił nadzieje i marzenia.

Dziś byłem na spacerze po mieście, bo co chwilę padało. Byłem sam i tego mi trzeba było. Chyba jestem samotnikiem z natury i potrzeby. Ludek najpierw szuka ludzi, a potem ucieka, a ja odwrotnie. Ale się ładnie różnimy! Ciekawe, czy uczy się czegoś ode mnie, bo ja od niego bardzo wiele. Coś nas łączy poza żeglarstwem, ale nie umiem tego określić. Być może, jest to chęć bycia innym od innych, a może włóczęgowska natura. Ludek żył na Ukrainie, a mój dziadek stamtąd pochodził. Dziadek, podobno, kochał włóczęgę.

Na mieście, jakiś porządnie ubrany Aborygen zapraszał mnie usilnie do swego „flat`u” na wypoczynek z możliwością osiągnięcia „pełnej satysfakcji”. Mówił, że ma wszelkie wygody, klimatyzację, kawę, a w razie czego, piękne koleżanki. Gdy odrzekłem, że lubię mężczyzn, szybko znalazł nową ofertę. Po moim: „fuck off!”, mówił już tylko – very nice, very nice. Zaraz też, szybko zniknął. Gdy wróciłem zmoczony na Marię, czekał tam Leszek Powierza z zaproszeniem na Wigilię. Jak odwiedzą nas jeszcze Stefańscy, Nev lub „doktorstwo”, może być kłopot z decyzją. W czwartek dzień zaczęliśmy od szachów, po czym złapałem się za przegląd i naprawę żagli oraz szycie pokrowców. Ludek wrócił do narzędziowej odysei, ale deszcz szybko go przegonił z pokładu. Pogniewany na pogodę, poszedł na miasto. Po południu wpadł Janusz na dalszy ciąg opowieści, a gdy skończyłem przegląd żagli, zabrał nas z sobą do swego hotelu. Zjedliśmy curry i popiliśmy danie piwem. Ludek wskoczył do basenu i siedział w nim przez godzinę. Potem odwiedziliśmy kolegę Janusza, czeskiego emigranta – byłego trenera czechosłowackiej kadry olimpijskiej pływaków. W hotelu prowadzi zajęcia fizjoterapeutyczne oraz naukę pływania. Dostał ostatnio propozycję prowadzenia zajęć rekreacyjnych w nowopowstałym, prywatnym ośrodku w Darwin. Martin, o ile dobrze pamiętam jego imię, woli uciec na południe Australii, bo tu wieje dla niego nudą. W nocy odprowadził nas pod sam jacht. Złożyliśmy sobie życzenia świąteczne. Dla tego samotnika, było to ważne. Miły z niego kompan, ale już za dwa dni opuści Darwin. Poleci na Bali, gdzie zamierza spędzić cały rok. Potem wróci do Australii i poszuka jakiejś konkretnej pracy, a może i partnerki. A może przywiezie ją z sobą? Chyba ma już dość włóczęgi.

W przeddzień Wigilii, Ludek otworzył puszkę farby, rozgrzebał narzędzia i przeszedł do szlifowania drewnianych części „Stynki”. Potem, jak zwykle, przyszedł jakiś sepleniący Australijczyk i wpuścił Ludka w kanał. Boss chętnie odłożył robotę i już więcej do niej nie wrócił. Ja też nie byłem w tym dniu wydajny: dokończyłem szycie ostatniego pokrowca, oszlifowałem gretingi i kokpit pod malowanie. Właśnie miałem ochotę pomalować balast, gdy spojrzałem na Ludka i jego słuchacza. Odechciało mi się pracy, więc wykąpałem się, ogoliłem, pobrzdąkałem na gitarze i chwyciłem za naukę angielskiego. Ludek przeczytał mi nową listę zadań, wśród których pozostało jeszcze tylko: kulka do hydronetki, malowanie balastu, steru, gretingów, kokpitu i kilku miejsc w mesie, przepłukanie i dezynfekcja zbiorników, naprawa lampki górniczej, pranie koców i kufajek, konserwacja narzędzi (!), naprawa sprzęgła przy silniku, dotrymowanie i sprawdzenie takielunku, konserwacja „Stynki” oraz porządki na i pod pokładem. Lista była długa. Można by całość zrobić w ciągu trzech dni bez wysiłku, ale w dotychczasowym systemie pracy, praca poczeka…

Wczoraj dostałem kartki świąteczne od Ewy Tomali i sióstr Skoczeniównych, z pięknymi wierszowanymi życzeniami. Zrobiło się tęskno do spraw i ludzi zostawionych w Polsce. Sam tego chciałem, więc nie mogę „pękać”. Wóz pocztowy z Sydney utknął gdzieś po drodze i treści wcześniejszej korespondencji nie znam. Listy mają nadejść za tydzień. Cholera, ale bałagan! Myślałem, że to tylko nasza, polska specjalność.

Jednak chwyciłem się za robotę, bo uznałem, że szkoda czasu. Pomalowałem kokpit, gretingi, zapasowy ster, spinakerbom, skrzynię przy nadbudówce i co tylko jeszcze zostało. Chyba podtrułem się lakierem i farbami. Odłożyłem resztę robót na „potem” i udałem się na leczenie do miasta. Po drodze minął mnie swoim gruchotem Dexter (kupił go parę dni wcześniej za 300 dolarów), ale zaraz zawrócił, by mnie podrzucić. Jego kolega urządzał na mieście zbiórkę środków na cele dobroczynne. Kto chciał, dokładał dowolną monetę do już poukładanych wzdłuż chodnika. Dorzuciłem 20 centów i zostało mi akurat na kawę w miejscowym niby-klubie, przy kościele Anglikańskim. Klub ten jest miejscem spotkań tutejszych studentów, młodzieży i różnych typów – od takich z kolczykami w uszach począwszy, do siwych mnichów z długimi brodami. Można się tu tanio napić, byle to nie był alkohol. Stało też w kącie rozstrojone pianino w stylu retro, służące do stawiania na nim napojów i zakąsek. O 21:00 (tutaj – 9 p.m.), wsiedliśmy do konającego ze starości auta i z piskiem starych opon podjechaliśmy pod dom Powierzów. Powiadomiłem Leszka, że na Wigilię przyjdę sam, bo Ludkowi się odmieniło. Do późna plotkowaliśmy o Polsce i Polakach. Dowiedziałem się, że redaktor Dworczyk, który onegdaj w Gliwicach zainfekował mnie wirusem „Papua New Guinea”, sprawił Leszkowi sporo problemów w czasie swojego pobytu w Australii i Nowej Gwinei. Dla zrealizowania swoich dziennikarskich zamierzeń, wykorzystywał kontakty prywatne Leszka bez konsultacji z nim, co tutaj nie jest dobrym zwyczajem. Podobno, gdy go wyrzucano drzwiami, to po studencku, pchał się oknem. Potem zniknął bez pożegnania i Powierzowie skreślili go ze swojej książki adresowej. Lynette dała mi kolejną, darmową lekcję języka angielskiego i jest przekonana, że zrobię w nauce szybkie postępy. Oby tak było! Późną nocą wróciłem na Marię, gdzie komary już celebrowały Wigilię. Rano, Ludek wywlókł spod pokładu bawełniany pokrowiec, którym miał zamiar owinąć łódkę, by nie padał na nią deszcz. Rewelacyjne rozwiązanie problemu malowania! Nie wytrzymałem, niestety. Sprowokowałem dyskusję na temat logiki pracy przy łódce, która już dawno powinna być ukończona. Wiem, wybrałem zły dzień na taką rozmowę (Wigilia), ale wolałem nie kumulować goryczy, która mogła położyć cień na naszych stosunkach. Ludek obruszył się i jak zawsze, przyznał mi częściową rację, a na koniec podsumował:

– Po pięćdziesięciu latach nie zmienię się, bo i tak nie widzę takiej potrzeby. Jeśli nie chce ci się pracować (!), to przymusu u mnie nie ma. Pójdź se na piwo, rozluźnisz się.

Poszedłem i rzeczywiście przeszło, bo podjąłem nieodwołalną decyzję, że polecę do Gove w poszukiwaniu pracy na cały mokry sezon. W Darwin z pewnością przejąłbym mentalność Ludka i upodobnił się do niego, a chciałbym jednak pozostać sobą i być sam dla siebie kapitanem. Na wiosnę zobaczymy, jaka będzie sytuacja na Marii. Ludek nadmieniał coś o wspólnych ze Stefańskim, geologicznych eksploracjach w interiorze, co wydaje mi się być fantazją obudzoną między toastami na przyjęciu. Ważne, że w dość kłopotliwej formie, udało nam się zdefiniować sytuację i wspólne plany tak, by nam obu zapewnić niezależność. Można stwierdzić, że zrobiliśmy z Ludkiem krok wstecz, by móc iść naprzód. Atmosfera zrobiła się niekłamanie przyjemna i nie żałowałem swojej inicjatywy. Zdecydowaliśmy, że za pół godziny pójdziemy razem na Kolację Wigilijną u Powierzów. Godzinę przed wyjściem, urządziliśmy koło naszej łódki skromne party wigilijne „na wesoło”. U Leszka nie było w tym roku typowej kolacji, bo dzieci wyjechały do Nowej Zelandii. Właściwie, było to typowe party bez specjalnego nastroju. Gospodarze zaprosili na nie znajomych Lynette, siostrę Lecha z mężem i Glenna z Barbarą. Jedzenia i picia było morze, a my wydatnie przyczyniliśmy się do ich uszczuplenia. Gdy wszyscy rozeszli się do domów, urządziliśmy sobie wspólną z Powierzami kąpiel i dyskusję do świtu. Wkrótce rozeszliśmy się po pokojach, z których zwlekliśmy się około południa. Potem podebrali nas wszystkich do siebie, Dennis z Dianą. U nich, przebrali mnie w kombinezon strażaka, wsadzili do ust wielkie cygaro i dali pudding o nijakim smaku, w którym ukryte były monety. Kto trafiał na nie, mógł przez cały następny rok liczyć na nadejście nieoczekiwanej fortuny. Jeszcze potem, przenieśliśmy się do domu Nevilla, gdzie zebrała się cała paczka rozbrykanych i podochoconych trzydziestolatków. Zażądali ode mnie popisu gitarowego i go dostali, ale niewielu z nich słuchało. Po moim występie włączono muzykę mechaniczną i pito bez końca i umiaru. Z wszystkich obyczajów świątecznych, jeden wydawał się dominować – picie, picie, picie… Powrót na łódkę świtem nie różnił się wiele od nocnych wypadów i powrotów w polskich akademikach. Wizyty w różnych domach australijskich przekonały mnie o potrzebie szybkiej nauki języka. Ludek był wszędzie atrakcją, ale w niespodziewanych momentach zagłębiał się w znajdowanych na półkach książkach, wszystkiego dotykał i wydawał się być nieobecny.

Na pytanie Nevilla, czy podoba mu się puszczona muzyka, odpowiedział: – Eeee, a może macie „Granadę” albo „Sorrento”?

Gdy usłyszał, że tych utworów nikt już tu nie zna, zaproponowali coś spokojniejszego.

– Good music, Ludomir?

– Lepsza niż poprzednia, ale ja takiej nie lubię słuchać – odrzekł Ludek.

Zauważyłem, że młodzi traktują Ludka trochę z przymrużeniem oka, ale bez przekraczania granicy przyzwoitości. Mój przyjaciel ma własny świat z oryginalnym jego oglądem, inny, niż większość żyjących „normalnie” ludzi. To ustawia go na marginesie spraw bieżących, ale podejrzewam, że wielu jego oponentów, chciałoby zamienić się z nim miejscami. Wieczorem poszedłem do miasta, by zadzwonić do Gronków z życzeniami świątecznymi. Aparat połknął monety, ale ktoś mi bezinteresownie pomógł i pogadałem za darmo. Potem posiedziałem w standardowym towarzystwie, na trawie. Dziś jest jeszcze święto, więc obaj z Ludkiem świętujemy, odsypiając hulanki i swawole. Wróciliśmy na jachcie do „wonderful-menu”. Na drugi dzień, przygotowana potrawa rybna nadaje się tylko do wyrzucenia. Udało mi się zrobić pyszną sałatkę warzywną, która natychmiast zniknęła w naszych żołądkach. Pomogłem Dexterowi kleić epoksydowy maszt. Zadowolony, zlecił mi zbudowanie dla niego drewnianego bączka, według jego własnego projektu. Nie robiłem czegoś takiego nigdy, ale co mi tam… Ustaliliśmy cenę i termin wykonania. Zawsze, to coś. Latające robactwo dało się nam dziś na jachcie mocno we znaki. Nawet Ludek zaczął przebąkiwać o kupnie wiatraka i moskitiery. Zaproponowałem mu wspólne starania o jakąś, w miarę stałą pracę, w czym obiecał pomóc jeden z sąsiadów – żeglarzy. Ludek jednak uparł się, że pan Finch wszystko nam załatwi. Ja w to wątpię, bo władza polityczna niewiele może, ale mowę mają gładką. Sam poszukam, może będę miał więcej szczęścia. To szczęście, jeśli mnie nawiedza, to szybko znika. Tak było dziś, gdy przy Marii zatrzymała się śliczna dziewczyna. Zagadywała mnie, a ja oczarowany jej urodą, nie umiałem się skupić na rozmowie. Zdaje się, że była mistrzynią Australii w jakiejś żeglarskiej klasie regatowej. Potem frywolnie zarzuciła mi swoje ręce na szyję i niespodziewanie otrzymałem całusa, nawet nie wiem, za co. Śmiała się jak podlotka, ale za chwilę poszła sobie. Prawda jest taka, że raczej już nie wróci.

Nocą śnił mi się przemawiający w płomiennej mowie… Hitler! Na pytanie dziennikarza oświadczył, że nie podejmie dialogu politycznego, dopóki sprawy granic Polski, nie zostaną uregulowane uczciwie przez ZSRR. Stojący obok mnie na wiecu, Andrzej Zaremba, krzyknął: „brawo!” i właśnie w tym momencie, usłyszałem wycie nadlatujących niespodziewanie „Messerschmittów”, które puściły w moją stronę salwę i poczułem ból w okolicy policzka. Otwarłem oczy i już na jawie, usłyszałem odlatującego, tłustego komara. Strzał był celny. Znów zamknąłem oczy i dośniłem nową historię, w której z bratem popisywaliśmy się na nartach. W pewnej chwili, śnieg zaczął topnieć, a ja ponownie obudziłem się zlany potem z powodu duchoty w mesie. Zapragnąłem spędzić jedną noc w „public shower” pod prysznicem i w przewiewnym pomieszczeniu. Ludek wybrał się na wieczorny seans filmowy z Jamesem Bondem, a ja odwiedziłem łaźnię. Było tam jeszcze więcej komarów, niż u nas. W końcu, Ludek kupił dwie moskitiery i hamak. Nic to nie pomogło, bo komary wnet znalazły obejście przeszkody. Na szczęście, szwajcarski żeglarz gdzieś wyjeżdżał i odstąpił nam wiatrak „Hitachi”. Pracuje cicho i robi dużo wiatru, a komary gdzieś się pochowały. W gorączce następnego dnia, poszliśmy z Dexterem na basen, gdzie siedzieliśmy do późna. Było wspaniale. Po basenie, poszliśmy do kina na film z Bondem. Dynamiczna akcja była bajką dla wyrozumiałych dzieci, ale tak naiwną, że aż śmieszną i o to właśnie chodziło. W nocy Dexter obwiózł nas po lokalach rozrywkowych, ze znudzonymi dziewczynami i marną rozrywką. Spiliśmy dużo napojów i zadowoleni, wróciliśmy do naszej Dinah Wharf. Auto kolegi ma jeszcze kilka dni życia, a potem idzie na złom i stąd wzięły się nasze nocne rajdy samochodowe po mieście.

To niesamowite, że główna poczta wciąż nie dotarła z Sydney! Byłem w tej sprawie z interwencją w kapitanacie portu. Ładna panienka, jakby zerwała się z choinki: poszperała w papierach i stwierdziła na koniec, że nikt tu o poczcie dla nas nie słyszał. Przyrzekła pomoc, ale trudno jej było wierzyć. Jest „Sylwester”, a nastrój raczej przygnębiający. Znów pojechaliśmy z Kanadyjczykiem na basen. Gdy wróciliśmy na przystań, Ludek, już podchmielony, oświadczył, że dojedzie na imprezę ze Szwajcarem. Przyjechał wkrótce Glenn, który zabrał mnie do siebie. Poczęstował mnie jakimś mocnym koniakiem. Potem chwycił żonę pod rękę i wepchnął do auta. Lekko niedzisiejsi, przekroczyliśmy bramę koszar RAF-u, gdzie wylegitymowano nas tylko dla zasady. Nadchodziły zaproszone pary, na które czekały pełne trunków i wspaniałego żarcia, stoły. Gdy zobaczyłem dania, obiecałem sobie skosztować każdą potrawę po małym kawałku. Toastom nie było końca, a ja, jako polski żeglarz, byłem ich głównym adresatem. Piwo wymieniane było na wino, wino na piwo, a dalej nie pamiętam… Gdy pod koniec imprezy ocknąłem się, ujrzałem puste stoły. Byłem bliski płaczu. Na Marię wróciłem z wielkim kacem i niechęcią do swojej osoby. Obiecałem, że „już nigdy…”, itd. W Nowym Roku, obudziłem się po południu. Mój wzrok szukał obfitych stołów, ale rzeczywistość okazała się okrutna. Zapłaciłem słono za swoja głupotę. Może na następny rok będę miał więcej szczęścia i rozumu? Wieczór spędziliśmy miło i spokojnie, bo na basenie u Powierzów. Alkohol był tylko damski. Odzyskałem fason i wybaczyłem sobie wczorajszy dzień. Na basenie unosił się w powietrzu zapach jaśminu, prawie jak w Polsce wiosną. Drugiego stycznia, Australijczycy też świętują. Poszliśmy z młodzieżą i Ludkiem na basen. Zabawa była doskonała. Wygraliśmy z Ludkiem „Walkę kogutów” w wodzie, za co reszta uczestniczących w zabawie, postawiła nam piwo.

Pierwszy dzień roboczy w 1978 roku, rozpocząłem od pracy, ale szybko ją porzuciłem, bo pomyślałem o wędrującej przesyłce pocztowej. Poszedłem do portu i zastałem tą samą miłą panienkę. Uśmiechnąwszy się do mnie, wyciągnęła spory pakunek z listami w środku. Jestem niemal pewien, że przeleżał w biurze całe kilka tygodni. Szybko wróciłem na Marię i zabawiłem się w św. Mikołaja. Niektóre listy były datowane na lipiec 1977! Były dla mnie wiadomości dobre i złe (śmierć taty koleżanki), z przewagą tych dobrych. Wieczorem, rodzinka „Fenicjana” (rodzice i brat Dextera) zaprosiła nas na zapowiedzianą kolację na drewnianym jachcie, budowanym przez ich znajomą parę Anglików. Było fajnie i śmiesznie, a Ludek swoimi opowieściami i ciętymi ripostami, nie pozwolił na nudę. Wieczór zaskutkował totalnym pomorem alkoholowym całej rodziny Kanadyjczyków i Ludka! Boss coś podłapał na imprezie, bo kicha teraz na wszystko dookoła, ma temperaturę i rozsiewa prątki. Liczę się teraz z migracją zarazków, ale dumny jestem, że pierwszy padł słynny z odporności kolega. Dopiero po kilku dniach choroba Ludka przeszła na mnie, ale tylko na jeden dzień. Ta moja odporność sugerować by mogła konieczność solidnej kąpieli. Maria jest już w klarze wyjściowym. Przy każdej nadarzającej się okazji, dosuszamy pomalowane elementy i wietrzymy jacht nie zapominając o polewaniu kadłuba wodą, by się za bardzo nie rozszczelnił. Ukończyłem budowę bączka dla „Fenicjan”i otrzymałem dobrą zapłatę, za którą natychmiast doposażyliśmy Marię. Zostawiłem sobie jedynie kwotę na bilet lotniczy do Gove, gdzie Gronkowie znaleźli dla nas jakieś zajęcie. Ludek wykluczył pozostawienie Marii samej w Darwin zakładając, że Jurek Boehm może przylecieć wcześniej. Myślę, że wolał czekać na uśmiech losu. Do tej pory, taka taktyka była w jego przypadku skuteczna. Upływający czas ponaglał mnie do działania. Nasz „rozwód” był już nieuchronny, bo osobiste cele zaczęły stawać się rozbieżne. Oczywiście, że żal było takiego niezwykłego związku, bo wytworzyła się między nami wyjątkowa więź zbudowana na złych i dobrych chwilach, ale trwanie w pacie postawiłoby mnie w położeniu całkowitej zależności od planów Ludka. Przed wylotem z kraju, Wojtek mówił mi, że zgoda na przyjęcie mnie do składu załogi na Wielką Rafę, była wyłuszczona Ludkowi w postaci argumentu, że to ja bardziej ryzykuję, niż Ludek i rzeczywistość potwierdziła słuszność diagnozy.

Koniec końców, uznaliśmy wspólnie, że nadarzającej się okazji (praca) nie wolno przegapić, a i tak czas pokaże, jak potoczą się nasze dalsze losy. Mój Przyjaciel, bo tak mogłem go chyba nazywać, wykluczył możliwość komplikacji tą decyzją, jego sytuacji osobistej i Marii zarówno teraz, jak i w przyszłości. Otrzymałem od niego zapewnienie, że jestem jedną z nielicznych osób spośród wszystkich dotychczasowych jego załogantów, z którą „any time” chciałby jeszcze popływać… Miło to było usłyszeć z ust takiego Człowieka i nie sądzę, by wygłosił wtedy tylko grzecznościową formułkę. Jeszcze wieczorem, wypiliśmy po kilka toastów za moje i jego powodzenie w Nowym Roku.

W miesięcznicę pobytu w Darwin, zapowiedziano wizytę na naszym jachcie jednej z dziennikarek miejscowej gazety. Chciała przeprowadzić z nami wywiad, bo staliśmy się nagle atrakcją turystyczną miasta. Gdy w końcu nas odwiedziła, porobiła zdjęcia i zadała wiele pytań. Na koniec wizyty życzyła miłego pobytu w mieście. Następnego dnia wpadł Glenn z Basią. Pokazał nam egzemplarz „The News”.

Byliśmy z Ludkiem bohaterami pierwszej strony, a opisana sytuacja na pokładzie Marii, mogła wywołać u czytelników odruchy potrzeby zainicjowania spontanicznej akcji pomocy dla ludzi „żyjących na makaronie”, co w Australii oznacza ostatni etap przed głodową śmiercią. Wszystkiemu winne było zwierzenie Ludka, że za pięć dolarów, które dziennikarka uznała za dolną granicę kosztów dziennych utrzymania dla jednej osoby, my we dwójkę, możemy komfortowo przeżyć tydzień.

Na naszej przystani Dinah, życie towarzyskie wzbogacili mieszkańcy jachtu Akela. Do tej pory nie afiszowali się swoimi zdolnościami, ale ostatnio, wracając późno na jacht, usłyszałem gitarę i piękną piosenkę o brzmieniu afrykańskim. Za parę minut wprosiłem się z moją gitarą i spróbowaliśmy z właścicielem poimprowizować. Był dużo lepszy ode mnie, więc wolałem go posłuchać, nie przeszkadzając. Mój nowy znajomy Rodezyjczyk, David, wylądował w Darwin dziesięć lat temu. Tu poznał swoją przyszłą żonę, z którą pięć lat ciężko pracowali. Gdy policzyli zaoszczędzone pieniądze, to okazało się, że jest tego sporo. Cyklon ułatwił podjęcie decyzji o budowie własnego jachtu. Pracowali przy nim trzy lata, aż przyszedł czas na wykończenia wnętrza kadłuba. Wybrali lokalnego speca, który spaprał robotę, wziął pieniądze i …zniknął. Skąd my to znamy? W desperacji namówili hiszpańskiego cieślę, by dokończył robotę w drzewie. Ten, oprócz tego, że był świetnym kompanem i pięknie grał na gitarze, spełnił oczekiwania zleceniodawców. W ten sposób, po trzech latach stresów, zamieszkali wreszcie w Akeli, a na wiosnę mają w planach popłynąć w rejs marzeń, do Afryki Południowej. Czekając na tę chwilę, nie mogą liczyć w Darwin na trwałe przyjaźnie z ludźmi, bo na przeszkodzie stoi im abstynencja, a to nie czyni z nich atrakcyjnych kompanów. Z zainteresowaniem słuchali moich opowieści o Polsce. Pytali, czy można tam jakoś dopłynąć, ale nie sugerowałem pośpiechu. Obok nas, postawili ostatnio na kołysce jakiś austriacki (!) jacht. Jest dziwny, a załogę ma jeszcze dziwniejszą. Ma na pokładzie osoby o statusie wymagającym ciągłych wizyt urzędników Immigration. Formalnie, właścicielem jachtu jest austriacki lekarz Wolfgang, który po latach pracy w Indonezji, zlecił tamtejszym cieślom zbudowanie nisko-budżetowego jachtu. Za taki budżet, stał się kapitanem małowartościowego pływadła, które jakimś cudem dopłynęło do Darwin. Pompę zenzową mieli zrobioną z japonka, dziury w kadłubie uszczelniali, czym się dało, a rozdzierające się żagle, miały kilka warstw dużych łat, z nie wiadomo, jakiego materiału. Załogą jachtu byli młodzi ludzie pokroju „dzieci – kwiaty” z lat sześćdziesiątych XX wieku. Byli to przeważnie żądni przygód studenci, którzy przerwali studia, aby przeżyć przygodę życia. Nawiązałem kontakt z Holendrem Peterem, który był ulubieńcem Immigration. Z ich stałego dozoru nic sobie nie robił. Ci z kolei, pytali go, kiedy opuści Australię, a on odpowiadał, że właśnie go boli brzuch. Podziwiałem go za odporność psychiczną. Codziennie witaliśmy się lub żegnali słowami: „witam w finale”, a to w związku z mistrzostwami świata w piłce nożnej, które trwały w Argentynie. Wczoraj, cała załoga tego dziwacznego jachtu, po raz pierwszy od przybycia została w komplecie na jachcie, bo padał rzęsisty deszcz. Schować się tam było gdzie, ale z każdego zakamarka ciekł deszcz. Ponieważ był ciepły, nikt nie zwracał nań uwagi. Gdy przyszedł czas na obiad, zaprosili mnie do towarzystwa. Żona Wolfganga (Niemka), ze stoickim spokojem przesiewała ryż z tłuściutkich, czarnych robaków, przekonując wszystkich biesiadników, że jako lekarka, gwarantuje bezpieczeństwo potrawy. Nieprzekonanym przypomniała danie, które ze smakiem spałaszowali na indonezyjskich wodach, choć wtedy robaków nie przesiewała i dodała do dania stare konserwy „Tom Piper”. Tu, pozwoliłem sobie na uwagę, że mamy na Marii dużo starsze egzemplarze o nazwie „Wonderful makerel” i też żyjemy. Wszyscy wstrzymali oddechy w jakiejś zastygłej nadziei, ale tylko Peter wrzasnął:

– Dawaj je tu, zobaczymy…

Skoczyłem na Marię i przyniosłem kilka mocno już zardzewiałych puszek. Nadmieniłem, że mamy też puszki w trochę lepszym stanie wizualnym. Komisyjnie otwarliśmy obie, zlaliśmy ich zawartość do miski i wymieszali. Po degustacji ”one by one”, nieśmiało spytali o możliwość wymiany towaru i ewentualną zgodę Ludka na transakcję wiązaną. Z dwiema puszkami „Toma Pipera” (proponowali, bym od razu wziął wszystkie), udałem się w drogę powrotną na suchutką Marię. Ludek natychmiast wydał ekspertyzę, zalecającą szybki handel wymienny, aby tamta załoga się nie rozmyśliła. Wszyscy wciągnięci w transakcję byli absolutnie przekonani, że robią świetny interes. Zostawiliśmy na swoich jachtach po kilka pamiątkowych egzemplarzy, a reszta zmieniła właścicieli. Po tak udanej transakcji, zostałem zaproszony na „obiad” do Austriaków. Danie nie było złe, jak można się było obawiać. Dali jednak trochę za dużo ostrych przypraw, a może i dobrze. O tym posiłku szybko zapomniałem, bo Glenn zaprosił mnie z Ludkiem na kolację. Ludka coś rozłożyło i trzeba go było położyć do łóżka. Nawet nie ruszył jedzenia. Następnego dnia, już na jachcie, otrzymał ode mnie poradę lekarską i przyjął płynną tabletkę w ilości 100 gram spirytusu. Lekarstwo trochę nim potelepało, ale zasnął słodko. Rano był już lepszy, bo wyszedł na plotki do „Fenicjan”, od których przywlókł papryki nadziewane mięsem. Wprawdzie mama Dextera zarzekała się, że muszą być przesmażone, to jednak nie chcieliśmy niszczyć witamin. Ludkowi wrócił głód, a jednocześnie odeszła choroba. Całą noc padał rzęsisty deszcz i wiał silny wiatr. Ludek odruchowo zrywał się co chwilę na nogi, jakby chciał sprawdzić, czy kotwica trzyma. Rano, obudziliśmy się dopiero w południe. Był to dzień wizytowy, który rozpoczął urodzony we Francji Polak, Franek. Mówił piękną polszczyzną. Ma tu w Darwin małą fabryczkę, ale widoki na pracę u niego są, może za kilka tygodni. Na razie, zaprosił nas na polowanie na bawoły. Za chwilę zameldował się u nas David z Akeli, ze swoim kolegą. Czas upłynął na rozmowie o pracy i zezwoleniu na nią. Obaj twierdzą, że dla takiej osoby jak pan Finger, wydanie zezwolenia winno być „fraszką”.

Wczesnym rankiem następnego dnia, obudziło nas nagłe kołatanie w burtę jachtu. Jacyś ludzie kazali nam natychmiast uciekać z przystani, bo w pobliskiej fabryce przerobu krewetek wydostaje się na zewnątrz amoniak i grozi nam zatrucie. Faktycznie, mimo kataru, czuć było opary tego związku chemicznego, więc wynieśliśmy się. Pomyślałem sobie, że mieszkańcy chorzowskiego osiedla przy „Azotach” byli w daleko gorszym położeniu, a mieszkali bez obaw! Uciekłem do „Hyde Parku”. Skład osobowy w domku włóczęgów codziennie ten sam. Niektórzy ze stałych bywalców pokrzykują na przechodzących kapitalistów i wygrażają im pięściami. Potem wracają do przeglądu śmietniczek. Pouczyłem się angielskiego, bo przyjaźń z tamtymi typami, nie wydała mi się interesująca. Wysłałem na poczcie dwadzieścia kilka listów, a pocztą powrotną dotarły tylko dwa. Po południu, życie w Dinah Wharf, powróciło do normy. Dexter dał mi kolejne zlecenie i obiecał lepszą, niż za „dinghy” zapłatę. Nie odrzuciłem, bo do dyspozycji dostałem dobrej klasy narzędzia. Kosztują tutaj sporo, ale bez nich trudno funkcjonować. Upały są już duże, a wewnątrz lądu jeszcze większe.

W Dinah, przy małej łódce rybackiej pracuje hiszpańsko-języczne trio: Argentyńczyk, Chilijczyk i Hiszpan. Ludek, jak Dartagnan, dołączył do nich w charakterze gawędziarza – doradcy. Traktuje nową ”pracę”, jako darmowy, dokształcający kurs języka hiszpańskiego. W nowym dniu ogłaszam strajk i chwytam się za kopiowanie szkiców i planów Wielkiej Rafy z bardzo pomocnego przewodnika A. Lucasa, Cruising the Coral Coast. Zajmuję się tym przez kilka kolejnych dni, czemu sprzyja ciągły deszcz. W międzyczasie, zaliczam wizytę na Akeli, którą polubiłem. Odwiedziłem Leszka Powierzę, gdzie snujemy te same, co zawsze, rozważania. Zaprosił nas też Nev na pożegnalną uroczystość wyjeżdżających na stałe do Sydney, Daga i July. Dag uprzedzająco odwiedził nas na Marii, ale nie było czym się upić, a jedna butelka używanego do remontu denaturatu, mogła nie wystarczyć. Znów pożegnanie, wszyscy gdzieś się rozjeżdżają. Odezwał się wreszcie pan Finch, którego nie szło przez ostatni miesiąc namierzyć. Podobno był u Johna Mattesitcha w Woolongoong. Umówił się z nami na rozmowę o pracy, ale coś mu wypadło. Chyba jednak szkoda czasu na rozmowę, bo czas to pieniądz, a przecieka przez palce. Co dwa dni dostajemy teraz pocztę z kraju. Po lekturze listów, odwiedzam w snach znane mi dobrze schroniska Tatr, Beskidów i Karkonoszy. Trzeba będzie jeszcze poczekać.

Ludek zajrzał któregoś dnia do dżemów i odkrył przeciek baterii akumulatorowych. Znów mamy bałagan na łódce. Odwiedziła nas także pewna Angielka, która przyszła do Ludka po fachową poradę oceny łódki, którą miała zamiar z mężem kupić. Padła też propozycja przeprowadzenia jej z Brisbane do Darwin. Oferta zaciekawiła Ludka, ale decyzję odsunął na bliżej nieokreśloną przyszłość. Jak go znam, raczej w to nie pójdzie. Pożyczony od Szwajcara wiatrak ma się dobrze, ale gdy tylko go wyłączymy, wraca komarowy horror. Cały piątek czekaliśmy na Nevilla, a potem sobotę i niedzielę. Zrobił się niesłowny, ale może ma już dość opieki nad nami? Na mieście zaczepił mnie Leszek. Podobno wróciła Lynette z dziećmi i ma się zająć naszym zezwoleniem na pracę, ale nie bardzo już teraz wierzę we wszelkie obiecanki. Mój tato często przywoływał w takiej sytuacji ukraińskie przysłowie: „obiecał pan futro, a ciepłe jego słowo”. Pasuje jak ulał do naszej sytuacji. Chcieliśmy kupione na party u Nevilla wino wypić sami, ale nie znaleźliśmy motywacji. I dobrze, bo wpadł w sobotę pan Finch z kolegą, zapraszając nas na spotkanie w niedzielę. Gdy już nie wierzyliśmy w ten plan, przyjechał o umówionej porze. Spędziliśmy fajnie wieczór z jego żoną i znajomymi. W rozmowie, Ludek ze swadą wymieniał zawody swoich marzeń: latarnik, pastuch, albo po prostu … Aborygen! Ciekawe, czy Fred zrazi się do Ludka?

Nazajutrz, spotkaliśmy przypadkowo na mieście Dianę i Briana. Rozmowa się nie kleiła, a Diana wspomniała coś o środowym party u Neva. Trzeba będzie w środę zniknąć z Dinah. Na opisanym „barbecue”, Fred obiecał odwożąc nas na jacht, że coś się zmieni w naszych staraniach o „work permit”. Jestem raczej sceptyczny, wolę trzymać się tego, co pewne. W środę zaglądnąłem do Leszka, gdzie Lynette uczciwie powiedziała, że o zezwoleniu raczej nie ma mowy, a może dojść problem z przedłużeniem wizy dla mnie po wypłynięciu Ludka z Darwin. Dobrze, że chociaż jasno postawiła sprawę. Ludek zrobił się jakiś bardziej zrzędliwy, a jego rewolucyjne tezy, wzbogaciły się o stwierdzenie: „lepiej mieć kota niż dziecko, bo mniej kłopotliwy i nie trzeba pilnować”. Nev i Diana odseparowali się chyba od nas na „amen”. Szkoda, bo są fajni i uczynni. Trudno. Zaproponowałem Ludkowi szlifowanie wnętrza łódki i pomalowanie. Zgodził się ochoczo i… od rana rozłożył mapy. Dostosowałem się do zaangażowania właściciela jachtu i pouczyłem się języka. Piliśmy w deszczu herbatę za herbatą. Kilka dni przeleciało w podobnym nastroju, więc postanowiłem nie biczować się dłużej i pójść swoją drogą. Dostałem od Petera Van Slobbe (Holender) nielegalnie wydawany w Londynie poradnik dla freaków (nienormalnych, innych), odbywających za kilkadziesiąt dolarów włóczęgę na trasie: Londyn-Sydney. Może kiedyś przyjdzie skorzystać?

Po ostatnich rozmowach i ich marnych skutkach, trochę się z Ludkiem rozluźniliśmy, bo wiemy, na czym stoimy, a stoimy na niczym. Finch też nie odzywa się, więc Ludek odczeka trochę czasu na decyzję, co do przylotu „Bemusia” i ewentualnie „Hipcia”, a potem poleci na koszt Jeffa do Sydney. Ja tymczasem, poszukam szczęścia w Gove. To jest realne! Kupiłem bilet na sobotę, czwartego lutego, ze zniżka studencką na podstawie przedawnionej legitymacji studenckiej ISTC, z przekroczonym dawno limitem wiekowym. Zaoszczędziłem trzydzieści dolarów, czyli kilka worków jabłek. Niezła zachęta do nowej przygody!

Odwiedziłem Petera i Austriaków. Namawiają mnie na odbycie w przyszłości podróży rowerowej po Azji. Jest tam tanio i ciekawie, a na kłopoty narażeni są tylko bogaci turyści. Rowery są tam tanie i jeśli by skradli, to bez wielkiego bólu. Życie jest tam łatwe, a czas płynie powoli. Niepewnie jest w Pakistanie, Afganistanie i Iranie, ale wystarczy przestrzegać zasad w tych krajach. Peter musi w końcu odwiedzić konsulat Indonezji, bo stamtąd przybył do Darwin. Wziął mnie z sobą. Dowiedziałem się, że dla Indonezyjczyków, nie ma różnicy pomiędzy statusem Australijczyka i Polaka. Nie kwalifikują nas do kręgu komunistów, a tych tępią, jak się da. Sytuacja Petera pogorszyła się, bo nie dostanie przedłużenia australijskiej wizy i nie ma już dla niego miejsca na jachcie Wolfganga. Ludek też ma dziś możliwość oszczędzenia wydatków, bo Franek przywiózł mu 50 metrów grubej liny cumowniczej. Potem skoczyliśmy na miasto i siedząc na ulicznym krawężniku koło portu, zdemolowaliśmy dwa kilo lodów owocowych. Potem zaglądnęliśmy do sklepu „Saint Vincent”, gdzie można było za grosze kupić używane ciuchy. Kilka sztuk kupiłem, bo i tak były dużo lepsze od moich najlepszych. Na jachcie poprawiliśmy samopoczucie mocnym rumem (80%!), a potem rozegraliśmy ostatni rzut Ligi Szachowej. Wygrał Ludek, ale nie było się z czego cieszyć.

– No, Wilku, czas się pożegnać… – wyrwało mi się z ust.

Ludek odrzekł filozoficznie, jak zwykle:

– Życie składa się głównie z powitań i pożegnań; idzie tylko o to, by tego najważniejszego pożegnania nie żałować i by mieć wtedy koło siebie kilku przyjaciół.

Mój kapitan zapewnił mnie jeszcze raz, że w przypadku niepowodzenia lub trudności, mam wciąż zarezerwowaną na Marii koję. Zrobiło mi się przykro, że Wielki Reżyser nie przewiduje w scenariuszu życiowym naszego gatunku zatrzymania lub powrotu czasu i zdarzeń. Może dlatego, człowiek ma oczy z przodu, a nie z tyłu. By się nie rozkleić, uciekłem do Austriaka, ale i tam była „gadka-szmatka”. Wszystko dziś jakby czekało na interwencję z Góry. Od żony Wolfganga dostałem samouczek do nauki języka indonezyjskiego z praktycznymi poradami, tabletki do dezynfekcji wody i wiele ciepłych słów. Na pożegnanie mnie i Petera, postanowiła sporządzić uroczyste danie, ale akurat z nieba spadł deszcz. Powtórzyła się procedura siania makaronu, ale wkład był dużo bogatszy, niż pamiętnego dnia. Przypomniało mi to posiłki na łódce Harry`ego w Margaret Bay. Pod wieczór, skoczyłem pożegnać się z Powierzami, ale było dość drętwo. U nich nic nowego się nie działo, płynęło „normalne” życie. Każdy, nawet Ludek, ma własne życie i dom. Ja, prócz optymistycznej wizji przyszłości, na razie miałem NIC. Wiedziałem, że jak nie braknie mi determinacji w realizacji nowych marzeń, to zbuduję sobie własny dom, czy to tutaj w Australii, czy też w Polsce. Jeszcze wieczorem, pogadaliśmy z Ludkiem o tym, co nas spotkało przez ponad siedem wspólnie spędzonych miesięcy. Niby niewiele, ale dla mnie był to okres przyspieszonego kursu na żeglarski stopień „Człowieka”, który wyposażył mnie w wiedzę o sobie i innych oraz umiejętność stosowania zasad pokory i tolerancji – także w stosunku do siebie. Czułem wdzięczność wobec Ludka, Wojtka i Opatrzności, że dostałem od życia szansę poznania tylu wybitnych postaci i to w tak niesamowitych okolicznościach. Na koniec, uścisnąłem sam sobie dłoń w podzięce, że nie przegapiłem okazji odebrania od losu głównej nagrody w loterii życiowej.

Niewielu miało i mogło mieć w tamtych czasach taką szansę. Dziś już wielu może.

Ludek został sam ze swoimi myślami i Marią. Nie lubił samotności, choć skazał się na nią dobrowolnie. Najbardziej dbał o swoją niezależność i dobry kontakt z ludźmi, których chciał poznawać. Nikogo w swoich ocenach nie przekreślał i – jak mówił – od każdego się uczył. Mam nadzieję, że wspólna Przygoda wzbogaciła nas obu. W późniejszych publikacjach, zaliczył mnie do swoich przyjaciół. Dzięki Ludku! Wzajemnie!

I Ludek, i ja, zostaliśmy sami z sobą. Dla Ludka nie była to nowa sytuacja, bo tak naprawdę, całe swoje życie spędził sam z sobą, a potem – z jedyną miłością życia, Marią.

Ja zaczynałem własną przygodę, w której musiałem polegać tylko na sobie. Przeszedłem dobrą szkołę życia przez ostatnich siedem miesięcy i liczyłem na to, że stać mnie będzie na własny „rejs”, który pozwoli mi wrócić do kraju bez żalu, że coś przegapiłem. Nie wiedziałem nawet, czy w ogóle, powrócę…

Bogdan Zahajkiewicz

______________________________________________________________________________________________________________________________

Bogdan Zahajkiewicz – ur. 1950 r. w Wałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach, później nauczyciel akademicki w Zakładzie Turystyki i Rekreacji; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia); w 1981roku żeglował na „Polce” z Rudą Krautschneiderem; autostopowe i rowerowe podróże po Australii,  Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, krajach nadbałtyckich.