Archiwum autora: Zenon Szostak

Sirijos Gira Vytautas: Widokówki do Ludomira Mączki.

 

widok wilno                        Wilno, Ostra Brama.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                           Wilno,91.02.14/15                Drogi Ludomirze,                                                                                                                                              Dziękuję za list z 14 stycznia, wysłany 15-go, w Wilnie – 3 lutego. Od Wojciecha też otrzymałem list z Jamajki, odpowiedziałem do Szczecina. Myślę, że Polska wypłynie na spokojną wodę. Kanadyjskie obywatelstwo – to już coś. Myślę, że ten list trafi do Ciebie zanim wyruszysz do Francji. Byłem tam tydzień (czy 10 dni?) przed tamtą wojną i jeszcze jeden dzień (!) w roku 1978. Z Polski nie będzie chyba dużych kłopotów zahaczyć o Wilno, i Kowno (I Kłajpedę?)… Stosunki między Polską i Litwą wyraźnie się polepszyły, chociaż i tak pół setki lat nie są złe…

Wiele serdeczności – Witold SG

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

widok. wilno 2                                Wilno, kościół p.w. św. Anny, kościół p.w. św. Michała, klasztor Bernardyński.  

                                                                                                    Wilno, 92.01.20                                          Drogi Ludomirze,                                                                                                                                     Dziękuję za list z 10 grudnia, wysłany 2 stycznia (!), w Wilnie był 10-go. I za ładne foto dzięki. Dzień przed Twoim listem przyszedł list od Wojtka z Durbanu. Ciekawe Wasze życie ….. Twój przyjazd do Polski oglądałem przez TV – łapiemy to Warszawę; troszkę dziwiłem się Twoim zaciekłym milczeniem. Z przyjazdem do Litwy zaczekaj, zanim u nas uporządkuje się ekonomika – i ceny (nawet na przyjazd) nie będą takie niebotyczne. Sprawy polsko-litewskie w Polsce wyolbrzymione, żaden Litwin jeszcze nie zabił żadnego Polaka. Ale te  niechęci obustronne mają już za sobą setki lat, jak to bywa u najbliższych sąsiadów i nie łatwo to będzie wykorzenić u Twoich i moich rodaków.                                                                                                                            Pisz!                                                                                                                                                    Serdecznie – Witold Sirijos Gira

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

widok. wilno 3                                     Wilno, kościół p.w. św. Rafała.     

                                                                                             Wilno, 92.03.15/16, noc                                 Drogi Ludomirze,                                                                                                                                     Dziękuję za list pisany 4 lutego, wysłany 7-go, w Wilnie był 6 marca. Długa podróż! No i na kopercie było wykreślone moje nazwisko, ale list dotarł. Jesteś ze Lwowa, więc pamiętaj, że Polacy we Lwowie nie mają ani cząstki tej wolności co na Litwie! Język litewski nie jest trudniejszy od polskiego i jeśli Litwin (ja) Ci jako tako piszę po polsku, czemu nie może być vice –versa (mowa oczywiście nie o Tobie). Ale Polacy na Litwie najspokojniej posługują się polskim językiem! A może będziesz brał udział w regacie transatlantyckiej? Litwini – nawet i ci wybierają się. Z adresu jakbyś zmienił miejsce pobytu. Piszesz o szoku jaki doznałeś, że wielu Twoich przyjaciół zmarło. To co mówić o moje! Jestem grubo starszy od Ciebie, urodzony w kwietniu 1911 roku. W kościele na I planie byłem chrzczony, a trzymał niemowlę Antanas Smetona, ojciec chrzestny. Jeszcze dziwniej, że moja pierwsza (zmarła) żona była spokrewniona z marszałkiem Piłsudskim. Nieznane są drogi człowieka.

Uściskam – Witold

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Sirijos Gira Vytautas, ur. 12. kwietnia 1911 w Wilnie, zm. 14. lutego 1997 w Wilnie – syn Liudasa Giry (litewski poeta, dramatopisarz i krytyk literacki), powieściopisarz i poeta litewski; liryka intymna; opowiadania i powieści psychol. (m.in. „Babie lato” 1960, wyd. pol. 1973, „Nakties muzika” (nocna muzyka) 1986); sztuki teatr., utwory dla dzieci, artykuły o literaturze i kulturze litew.; przekłady, m.in. „Grażyny” A. Mickiewicza; pol. przekł. utworów Sirjosa Giry w antologiach: „Pieśni i gwiazdy” (1971), „Tam gdzie malwy lśnią czerwone…” (1973).                                                                               (Internet: Encyklopedia PWN)

Antanas Smetona, ur. 10. sierpnia 1874 w Użułanach koło Wiłkomierza, zm. 9. stycznia 1944 w Cleveland – litewski działacz społeczny i polityk, założyciel/współzałożyciel odrodzonej Litwy, wieloletni prezydent Republiki Litewskiej (1919–1920; 1926–1940).                                                                                                                                                                    (Internet: wikipedia)

(zs): Z biblioteczki Ludomira Mączki (2).

Ludomir Mączka dużo czytał, można powiedzieć zawsze książka była przy nim i choć nie miał ich ustawionych na półkach domowej biblioteki, to jednak zawsze były w jego worku żeglarskim, w torbie podróżnej, w koi jachtowej.

Z ocalałej – dzięki zapobiegliwości Przyjaciela Ludka Wojtka Jacobsona – biblioteczki Ludkowej zwraca uwagę niewielka pozycja wydana w serii „The Laurel Poetry Series” przybliżająca poezję Henry’ego Wadswortha Longfellowa.0001

Ludomir Mączka dużo czytał, można powiedzieć, że zawsze książki była przy nim i choć nie miał ich ustawionych na półkach domowej biblioteki, to jednak zawsze były w jego worku żeglarskim, w torbie podróżnej, w koi jachtowej.

Z ocalałej – dzięki zapobiegliwości Przyjaciela Ludka Wojtka Jacobsona – biblioteczki Ludkowej zwraca uwagę niewielka pozycja wydana w serii „The Laurel Poetry Series” przybliżająca poezję Henry’ego Wadswortha Longfellowa.

The Tides

I saw the long line of the vacant shore,                                                                                          The sea-weed and the shells upon the sand,                                                                                  And the brown rocks left bare on every hand,                                                                                As if the ebbing tide would flow no more.                                                                                        Then heard I, more distinctly than before,                                                                                      The ocean breathe and its great breast expand,                                                                            And hurrying came on the defenceless land                                                                                  The insurgent waters with tumultuous
roar.

All thought and feeling and desire, I said,                                                                                      Love, laughter, and the exultant joy of song                                                                                    Have ebbed from me forever! Suddenly o’er me
They swept again from their deep ocean bed,                                                                                And in a tumult of delight, and strong                                                                                            As youth, and beautiful as youth, upbore me.

Henry Wadsworth Longfellow

(zs)

co2_030Photo kindly supplied by Gilles Klein (c) Sipa Press.

„…Francuzi budujący jednostkę szukali sponsora dla Erica Tabarly’ego, który wtedy rozpoczynał swoją przygodę na trimaranach. Jacht nazwano „Côte d’Or II”, w nawiązaniu do znanego producenta czekoladek Côte d’Or. Czekoladki sprzedawały się fantastycznie, a Tabarly mógł “ujarzmiać” wiatry i burze na różnych oceanach…”

O dalszych losach znanego i wielce zasłużonego trimarana, czytaj więcej w korespondencji Marioli Landowskiej z Lizbony.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Zeszyty Żeglarskie polecają

 Krzysztof Jaworski: „Życie na trójkącie”, tom 1 i 2, Warszawa 2019

scan okł t.1             scan okł t.2

Autobiograficzne wspomnienia Krzysztofa Jaworskiego, żeglarza harcerskiego i akademickiego w Szczecinie od lat czterdziestych XXw. Barwne opowieści młodego gimnazjalisty, licealisty, studenta przedstawione na tle burzliwych i nie zawsze łatwych powojennych czasów, publikowane wcześniej we fragmentach na łamach „Zeszytów Żeglarskich”, ukazują się obecnie włączone w historię, nie tylko żeglarskich, siedemdziesięciu lat życia Autora.

Cena 50 zł (za dwa tomy) lub dobrowolna wpłata na cel szlachetny, wpłata na konto: Fundacja Avalon (KRS0000270809) Bezpośrednia Pomoc Niepełnosprawnym                                  ul. Michała Kajki 80/82/1     04-620 Warszawa                                      Nr rachunku: 62 1600 1286 0003 0031 8642 6001                           Tytuł wpłaty: Zubczewska 10827

Książka do nabycia w Jacht Klubie AZS w Szczecinie.                    ___________________________________________________________________________________________________ (zs):                                                                                  ARTYKUŁY

„…Jubilat poczuł się wyraźnie lekko zdezorientowany – ale z mile upajającym błogostanem w duszy – a i rzeczywistość na moment gdzieś mu odpłynęła, bo rzekł:  – Już chyba umarłem. Jestem w niebie?…”

___________________________________________________________                                                                     Mariola Landowska:                                                 KORESPONDENCJA:    z Lizbony

„…Francuzi budujący jednostkę szukali sponsora dla Erica Tabarly’ego, który wtedy rozpoczynał swoją przygodę na trimaranach. Jacht więc nazwano „Côte d’Or II”, w nawiązaniu do znanego producenta czekolad Côte d’Or. Czekoladki sprzedawały się fantastycznie, a Tabarly (Eric i jego brat Patrick – przyp. red.) mógł “ujarzmiać” wiatry i burze na różnych oceanach, z materialną pomocą słodkiego sponsora…”

_____________________________________________________________________________________                                                                      Marek Słodownik:                                                      WSPOMNIENIA100 lat logo.jpg

„…W pierwszym numerze opublikowano manifest „Idziemy za morza”, w którym uzasadniano szeroko potrzebę kolonii dla Polski. Bardzo często w tym kontekście odwoływano się do słów Paula Leroya Beauliena, który pisał: „Narody, które nie kolonizują, przeznaczone są na wymarcie, a przynajmniej na wstąpienie do grona najmniej licznych i najmniejszych na kuli ziemskiej.…”

__________________________________________________________                                                                  Anna Kaniecka -Mazurek:                                       RECENZJE

„…z doktoratem i na różnych dyrektorskich, czy ministerialnych „stołkach” nie różnił się niczym od pełnego zapału młodego harcerza, żeglarza regatowego, czy włóczęgi morskiego w zagranicznych rejsach w randze kapitana. Mnóstwo tu celnych obserwacji z życia urzędnika i sporo ciekawych anegdot z osobistego życia z trzema żonami…”

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~       100 lat logo.jpgRok Prasy Morskiej to akcja mająca na celu uczczenie 100. rocznicy wydania pierwszego polskiego czasopisma morskiego. Jej celem jest przybliżenie zagadnień związanych z czasopiśmiennictwem morskim w odrodzonej Polsce i pokazanie współczesnemu czytelnikowi wybranych tytułów prasowych o tematyce morskiej i żeglarskiej. Pomysłodawcą akcji jest red. Marek Słodownik.

Organizator: wodnapolska.pl                                                                Oficjalny Partner: Henri Lloyd Polska                                        Współorganizatorzy: żeglarski.info, tawernaskipperow.pl, zeszytyzeglarskie.pl, zeglujmyrazem.com, sailbook.pl, periplus.pl, port21.pl, polskieszlakiwodne.pl, marynistyka.pl, portalzeglarski.pl, dobrewiatry.pl, ktz.pttk.pl, hermandaddelacosta.pl, Komisja Kultury, Historii i Odznaczeń PZŻ.          100 lat logo.jpg                                                                        ___________________________________________________________________________________________________

W I D O K Ó W K I  – do Ludomira Mączki

widok wilno     

Drogi Ludomirze,                                                                    Wilno,  91.02.14/15                                                                            Dziękuję za list z 14 stycznia, wysłany 15-go, w Wilnie – 3 lutego. Od Wojciecha też otrzymałem list z Jamajki, odpowiedziałem do Szczecina. Myślę, że Polska wypłynie na spokojną wodę. Kanadyjskie obywatelstwo – to już coś. Myślę, że ten list trafi do Ciebie zanim wyruszysz do Francji. Byłem tam tydzień (czy 10 dni?) przed tamtą wojną i jeszcze jeden dzień (!) w roku 1978. Z Polski nie będzie chyba dużych kłopotów zahaczyć o Wilno i Kowno (i Kłajpedę?)… Stosunki między Polską i Litwą wyraźnie się polepszyły, chociaż i tak pół setki lat nie są złe…                                                                                                                                                                                            Wiele serdeczności – Witold….    

(Witold – Sirijos Gira Vytautas, ur. 1911, Wilno, zm. 1997, pisarz litewski)
Czytaj dalej

Mariola Landowska: Trimaran „Côte d’Or II”

Trimaran CÔTE d’OR II i  jego właściciel  Miguel Subtil w Portugalii.

Mariola Landowska 2003Miguela de Brito Subtil poznałam w 2013 roku, gdy wynajęłam pracownię w Paço de Arcos (dzielnica w Oeiras, w dystrykcie Lizbona – przyp. red.). Obok był warsztat, w którym stały piękne “canoe”, a na ścianach wisiały fotografie – i wiszą nadal – pięknego jachtu trzykadłubowego, trimarana Côte d’Or II w całej swojej okazałości, prężącego się pod żaglami niczym zmysłowa modelka na wybiegu. Fotografie były robione podczas regat, z helikoptera, w 1986 roku. Jednostka zbudowana we Francji, ale przez Belgów, w tym roku obchodzi swoje 33. urodziny.

Siedzę z Miguelem na nabrzeżu stoczniowym w Lizbonie. Przed nami trimaran Côte d’Or II kołysze się na wodzie w wąskim kanale, uwiązany na linach. Ujarzmiona “pantera”, która imponuje piękną linią i detalem.

Słucham opowieści Miguela: „…Jacht był ochrzczony przez królową Belgii, która uwielbiała ciasteczka, czekoladki, robione specjalnie dla niej z kakao sprowadzanego z afrykańskich kolonii znad Zatoki Gwinejskiej (Côte d’Or – Złote Wybrzeże w Ghanie – przyp. red.). Francuzi budujący jednostkę szukali sponsora dla Erica Tabarly’ego, który wtedy rozpoczynał swoją przygodę na trimaranach. Jacht więc nazwano Côte d`Or II, w nawiązaniu do znanego producenta czekolad Côte d’Or. Czekoladki sprzedawały się fantastycznie, a Tabarly (Eric i jego brat Patrick – przyp. red.) mógł “ujarzmiać” wiatry i burze na różnych oceanach, z materialną pomocą słodkiego sponsora…*”.

co2_001  co2_003  co2_004  co2_007  co2_010

co2_012 From left to right: Eric Tabarly, Xavier Joubert (owner of the ACX shipyard in Brest who built Cote d’Or II) and his brother Patrick Tabarly (he had a large input on the design of Cote d’Or II and won the 3 F1 races in 1987)…

co2_014  co2_017  co2_019  co2_020  co2_031  co2_032  co2_033  co2_034  co2_038  co2_039

Photos from 1986 to 1988 racing in France.
All Photos kindly supplied by Gilles Klein (c)Sipa Press.

W 1987 roku w kwietniu, maju i lipcu odbywały się kolejne regaty, w których dużo jednostek miało kłopoty, ale trimaran Tabarly’ego szczęśliwie żeglował na najlepszych pozycjach. Niestety szczęście odwróciło się w regatach atlantyckich w październiku tamtego roku. Po minięciu Madery, na wysokości afrykańskiego Dakaru, w ciężkich warunkach sztormowych, trimaran wywrócił się. Eric i Patrick – obaj wtedy żeglowali na nim – na przewróconym kadłubie jachtu przeczekali dziesięć godzin na ratunek portugalskich marines i zostali zabrani z trimarana; porzucony jacht pozostawiono na oceanie.

Przewrócony Côte d’Or czekał na nurków i żeglarzy, którzy potem brali udział w ratowaniu jednostki. Portugalczycy przyholowali na Maderę odnaleziony na oceanie trimaran i stał tam, w porcie na Maderze, na kotwicy, zniszczony i niezdolny do płynięcia.

Mijały miesiące, okradano go ze sprzętu. Kapitanat miejscowego urzędu morskiego w Funchal miał problem. W końcu urząd celny wystawił trimarana na sprzedaż. Po dziewięciu miesiącach w sierpniu w 1988 roku Miguel Subtil kupił jacht. Nie było to jednak takie łatwe i proste….

…ale o tym w kolejnej korespondencji z Lizbony.

Mariola Landowska                                                                                                                                          _______________________

* Novembre 1986 : Route du Rhum, abandon après casse du flotteur.                                                                                                      Avril 1987 : vainqueur du grand prix de Brest avec Patrick Tabarly.                                                                                                      Mai 1987 : vainqueur du trophée des multicoques de la Trinité/Mer, avec Patrick Tabarly comme skipper.                              Juillet 1987 : 5e de la course de l’Europe aux mains des frères Tabarly.                                                                                        Octobre 1987: Abandon de la Baule Dakar.                                                                                                                                                      Źródło: wikipedia https://fr.wikipedia.org/wiki/C%C3%B4te_d%27Or_II

* Second set of photos from 1986 to 1988 racing in France.
All Photos kindly supplied by Gilles Klein (c)Sipa Press.   ___________________________________________________________________________________________________ Mariola Landowska – żeglowała w Jacht Klubie AZS w Szczecinie w latach osiemdziesiątych XX w. Z pasją oddaje się malowaniu i podróżom. Wystawy malarskie w Szczecinie, we Włoszech, w Portugalii, w Hiszpanii. Od kilku lat mieszka w Oeiras koło Lizbony.

(zs): Krótka relacja…

Krótka relacja

             ze spotkania towarzyskiego na okoliczność dziewięćdziesiątych urodzin                                 Wojtka Jacobsona spisana przez uczestnika uroczystości, tak jak widział i słyszał, a i może przetworzył nieco w swojej wyobraźni (tekst pełny w wersji oryginalnej, tak jak klawiatura przyjęła).

Czas spotkania:   8. października 2019 roku.

Miejsce spotkania;   Tawerna pod Zardzewiałą Kotwicą na terenie Camping Marina  PTTK                                          nad Jeziorem Dąbskim w Szczecinie.

Uczestnicy (w kolejności pojawiania się i ubierania w jednakowe koszulki z logo nawiązującym do logo z koszulek z dawnego rejsu amerykańskiego „Polonezem” ): gospodarze tawerny, pomysłodawca  i główny organizator imprezy z żoną i synami (jeden z nich to chrzestny Jubilata), dalsza rodzina Jubilata (wnuki, szwagier z żoną), uczestnicy rejsu „Polonezem” do USA (prawie cała załoga, ze znanym kapitanem na czele), znany żeglarz kapitan na dużych żaglowcach zbratany z żelazną szeklą i z żoną, samotna żeglarka z niedawno ukończonego rejsu non-stop dookoła świata z partnerem, znana podróżniczka i himalaistka tegoroczna zdobywczyni czwartej co do wielkości góry świata – Lhotse, znana szczecińska dziennikarka radiowa, właściciel znanego żaglowca (brygu) z wielkim muzykiem w nazwie, żona (wdowa) znanego himalaisty, znana szczecińska fotografka, nowy właściciel „Poloneza”, obecny opiekun Ludkowej „Marii”, piszący tę relację z żoną żeglarką i wreszcie przywieziony wraz z żoną, córką i zięciem – „last but not least” – w napięciu oczekiwany i w pełni zaskoczony niespodziewanymi gośćmi i sytuacją – JUBILAT.

Więc, było tak. Słowom zachwytu nie było końca. Jeden przebijał drugiego w hymnach pochwalnych na cześć Jubilata. Nastrój ogólnej szczęśliwości i dobroci, ba może nawet lekkiego wniebowzięcia, potoczył się po stole owijając wokół głowy i umysły siedzących gości.

Jubilat poczuł się wyraźnie lekko zdezorientowany – ale z mile upajającym błogostanem w duszy – a i rzeczywistość na moment gdzieś mu odpłynęła, bo rzekł:

– Już chyba umarłem. Jestem w niebie?

Siedząca przy nim Jego córka Magda odrzucając głowę do tyłu wybuchnęła głębokim śmiechem. Rozbawienie udzieliło się wszystkim gościom przy stole.

 

I wtedy z lekką nutą ironii odezwała się spokojnie siedząca, z drugiej strony Jubilata, jego małżonka:

– Może zaraz będziecie Go tutaj kanonizować? Tego jeszcze tylko brakowało – powiedziała Ewa.

Wczułem się w podniosłość chwili i widząc niezwykły, ba może nawet historyczny moment, a jednocześnie świadom pewnej, że tak powiem, wady prawnej propozycji Ewy – żony Jubilata – brak procesu beatyfikacyjnego, kanonizacyjnego, wykrzyknąłem, może trochę nieśmiało, ale jednak:

– Santo subito!!!

Kilka osób może by podchwyciło zawołanie, i tylko brak w pobliżu kościoła uniemożliwił natychmiastowe wyniesieniem Jubilata na ołtarze, co w kilku chłopa – a było nas tam trochę – jak nic zrobilibyśmy.

Na szczęście sprowadziło wszystkich na ziemię zawołanie do toastu, szklanice z winem w rękach i kolejne życzenia dwustu lat dla Jubilata czyli trawestując wypowiedź klasyka: zdrowie Jubilata, gardła nasze.

Potem był tort z czekoladowym jachtem żaglowym w środku, znowu toasty i kolejne zdjęcia z Jubilatem oraz gości z sobą.

 

 

 

 

 

 

 

I ja tam z gośćmi byłem, tort jadłem, wino piłem, a com widział i słyszał tutaj umieściłem.

  1. października, 2019 roku.      (zs)

____________________________________

Tekst pierwotnie – w nieco zmienionej formie – ukazał się na stronie fb periplus.pl

Marek Słodownik: „Morze” cz. 1. 1924-1939

100 lat logo.jpgMarek SłodownikLiga Morska bardzo wiele starań włożyła w działania mające na celu upowszechnianie wiedzy na temat swojej działalności. Problemem stała się kwestia dotarcia z informacjami do masowego odbiorcy, a to mogło zostać zrealizowane przy pomocy prasy, najlepiej własnego pisma, które stałoby się oficjalnym organem organizacji i które wypełniałoby wolę i realizowało zadania władz Ligi. Na powołanie do życia tytułu wyasygnowano środki z własnych zasobów, co gwarantowało mu wprawdzie stabilność finansową, ale stawiało pod znakiem zapytania niezależność w sprawach programowych.

MORZE4W listopadzie 1924 roku ukazał się pierwszy numer miesięcznika „Morze”, jednego z najważniejszych tytułów poświęconych tematyce morskiej. Był to tytuł ukazujący się najdłużej w przedwojennej Polsce, był obecny nieprzerwanie do 1939 roku i ukazywał się z dużą regularnością. Odrodzony po II wojnie światowej znalazł swoje miejsce na rynku i funkcjonował, po zmianach właścicielskich w połowie lat 90-tych XX w. oraz po kilkuletnim okresie zawieszenia, aż do 2000 roku będąc wówczas jednym z najstarszych czasopism w Polsce.
Numer pierwszy, zawierający zaledwie 8 czarno-białych kolumn, ukazał się w niewielkim nakładzie 3.000 egzemplarzy, w bardzo skromnej szacie graficznej, a pismo już od pierwszego numeru stało się oficjalnym organem Ligi Morskiej i Rzecznej, dzięki czemu już w niedalekiej przyszłości miało się stać najważniejszym tytułem poświęconym sprawom morskim odradzającego się państwa. W artykule wstępnym komandor Hugo Pistel pisał w imieniu komitetu redakcyjnego: „Zaczynamy skromnie i ostrożnie, jeśli zaś zobaczymy, że pismo nasze mieć będzie więcej czytelników niż początkowo obliczaliśmy, wtedy zwiększymy jego nakład i objętość”.

1927 2    1927

Siedziba redakcji mieściła się w Warszawie, w gmachu Ministerstwa Przemysłu i Handlu przy ulicy Elektoralnej 2. Cena pierwszego egzemplarza wynosiła 40 groszy, od roku następnego zwiększono ją do 50 groszy przy jednoczesnym wzroście objętości do 20 kolumn. Od numeru trzeciego w piśmie pojawiły się reklamy oraz ogłoszenia drobne. Na temat faktycznego kierowania pismem istnieją dwie wersje. Pierwsza z nich mówi, że redaktorem od pierwszego numeru został Radosław Krajewski, popularny wówczas dramaturg i poeta, działacz społeczny związany ze stowarzyszeniem „Bandera Polska”, którego kandydaturę bardzo mocno forsował bardzo ceniony wówczas pisarz Stefan Żeromski, wielki miłośnik morza. Wersja druga mówi, że wprawdzie Krajewski był redaktorem pisma od pierwszego numeru, to jednak faktyczną władzę w nim sprawował komitet redakcyjny. Na jego czele stało dwóch prominentnych wojskowych mających wielkie wpływy i doskonale znających realia morskie. Byli to komandorowie Hugo Pistel i Czesław Petelenz jako naczelni kierownicy, a sam Krajewski figuruje w niej jako szef działu „Rybactwo” i redaktor. Od 1927 roku redaktorem naczelnym był Henryk Tetzlaf, który tak wspomina swoją pracę w redakcji: „Kiedy z początkiem 1927 roku objąłem redakcję „Morza” działać musiałem jednoosobowo. Redaktor wykonywał wszystkie czynności; zamawiał artykuły, adiustował i przygotowywał do druku, zamawiał rysunki i dobierał zdjęcia, był korektorem i „łamał” numer, podpisywał go do druku. Ponieważ w wielkim pokoju Ligi na parterze Ministerstwa Przemysłu i Handlu przy ul. Elektoralnej 2 miałem tylko biurko, gości redakcyjnych przyjmowałem przeważnie w hallu tego gmachu, zaś adiustację i korektę wykonywałem w swoim domu.” Od 1935 roku tytułem kierował Janusz Lewandowski pozostający na tym stanowisku do wybuchu wojny.
Tytuł „Morze” wybrano w toku długich dyskusji toczonych wśród członków stowarzyszenia, którzy nie mogli zdecydować się na żaden z przedstawianych wariantów. Proponowano także inne; „Przegląd Gospodarstwa Morskiego”, „Morza i Rzeki” i „Fale Bałtyku”. W wyniku działań propagandowych związanych z Ligą Morską i Kolonialną, w 1939 roku tytuł magazynu zmieniono na „Morze i Kolonie”. Pismo początkowo kosztowało 40 groszy, od marca 1925 roku cena urosła do 50 groszy, od stycznia 1926 do 60 groszy, następnie od stycznia 1927 do 80 groszy by osiągnąć 1,20 złotych w styczniu 1928 roku. Od kwietnia 1929 roku „Morze” kosztowało już 1,80 zł, ale w kolejnym roku wraca do poprzedniej ceny. Janusz Lewandowski, ostatni przed wojną redaktor naczelny, zapewniał jednak, że członkowie Ligi Morskiej otrzymywali magazyn bezpłatnie, w ramach opłacanej składki członkowskiej organizacji.
W początkowych latach swego istnienia często zmieniał się logotyp „Morza”. Powodowane to było wypracowywaniem formuły pisma oraz licznymi dyskusjami wewnątrzredakcyjnymi. Ostatecznie wypracowanie logotypu nastąpiło dopiero w roku 1932. Również okładka przechodziła wielkie przeobrażenia. W pierwszym roku istnienia pisma miała dwie ilustracje okładkowe, w kolejnym ilustracja okładkowa zmieniała się w poszczególnych miesiącach. W 1926 roku redakcja wybrała rozwiązanie polegające na zastosowaniu stałej ryciny okładkowej w zmieniających się barwach. Rok później powrócono do idei zmieniających się ilustracji, a w roku 1928 w ogóle zrezygnowano z ilustracji okładkowej, którą zastąpiono szczególnie ważnymi, z punktu widzenia redakcji, tekstami. Później redakcja wraca do idei ilustracyjnych okładek aby w roku 1931 ponownie powrócić do tekstów tam zamieszczanych. Od roku 1932 ilustracje wracają na okładki, ale tym razem są to zdjęcia ręcznie wklejane w drukowane ramki, a pamiętać trzeba, że ówczesny nakład pisma wynosił 31.000 egzemplarzy. W roku 1933 ostatecznie kształtuje się idea okładki z pełnowymiarowym zdjęciem. Ewolucji podlegała także szata graficzna tytułu. Od niedojrzałego układu graficznego z pierwszych lat istnienia pisma ulegała ona stopniowemu przeobrażeniu by w roku 1935 osiągnąć stan satysfakcjonujący czytelników i twórców „Morza”. Wielkoformatowe zdjęcia, nawet całokolumnowe, o zaskakująco wysokiej jakości, liczne ilustracje i infografiki, starannie dobrana czcionka tytułów, zróżnicowana wielkość tytułów, to rozwiązania przyciągające uwagę czytelników. Ponadto redakcja niezwykle konsekwentnie stosowała zasadę stosowania układu dwuszpaltowego w obszernych formach dziennikarskich oraz trzyszpaltowego w kronikarskich i newsowych, co czyniło pismo czytelnym i przejrzystym. Od roku 1935 zmniejsza się nieznacznie format, co nie wpływa na powiększenie objętości ani na zmianę formuły.
Pismo od początku swego istnienia uzyskało dużą stabilizację dzięki czemu było odporne na wahania koniunktury gospodarczej i sytuację rynkową będącą jej konsekwencją. Miało pełne zabezpieczenie finansowe ze strony wydawcy oraz gwarancję ukazania się w terminie, ponadto nie było problemu z wypłacaniem wynagrodzeń zarówno pracownikom redakcji jak też autorom zewnętrznym. Wskutek tego do rzadkości należało łączenie numerów będące często spotykaną praktyką na rynku wydawniczym w przypadku słabszych finansowo tytułów, a ponadto miało stabilną objętość, co wówczas także należało do rzadkości. Oczywiście także „Morze” podlegało prawom rynkowym, zdarzało się zatem konieczne połączenie wydań, ale w okresie 16 lat funkcjonowania tytułu na rynku zdarzyło się to zaledwie siedmiokrotnie. Liczba stron pisma była pochodną liczby wydań, ale „Morze” zachowało daleką idącą stabilność także i w tym zakresie. Pismo ukazywało się regularnie, miało zazwyczaj zbliżoną liczbę kolumn wyjąwszy rok 1927, w którym pojedyncze wydania liczyły sobie od 28 do 48 stron.

Nakład pisma był niezwykle zróżnicowany. W 1924 roku wydano 3.000 egzemplarzy, później rósł on systematycznie. W roku 1930 osiągnął 31.000 egzemplarzy, ale spektakularny jego wzrost nastąpił od roku 1933, kiedy w sposób zdecydowany nasilono działania propagandowe związane z odzyskaniem dostępu do morza. Idea ta zyskała nowych możnych patronów w osobach polityków ze szczytów ówczesnej władzy w Polsce. Naturalną konsekwencją tych działań był wybór generała Gustawa Orlicz-Dreszera, znanego i niezwykle popularnego dowódcy wojskowego, na stanowisko prezesa Ligi Morskiej i Rzecznej.
Nakłady finansowe na pismo wzrosły wielokrotnie, co pozwoliło drukować z miesiąca na miesiąc rosnącą liczbę egzemplarzy. W efekcie ich liczba osiągnęła poziom 140.000 w styczniu 1935 roku, 150.000 rok później, 178.000 w początku roku 1938 by numer sierpniowy z 1939 roku wydrukować w nakładzie 254.000 egzemplarzy.
Dzięki jego staraniom szeregi organizacji rosły w sposób lawinowy, a w ślad za nim nakład pisma, które w tytułowej winiecie miało wpisane „Organ Ligi Morskiej i Kolonialnej”. W ciągu zaledwie dziewięciu lat „Morze” z tytułu o nakładzie 12.000 egzemplarzy stało się potentatem ukazującym się co miesiąc w nakładzie 230.888 egzemplarzy, a liczba członków Ligi urosła w tym czasie z 28.000 do 992.780, co w dziejach polskiej prasy było przypadkiem bez precedensu.
Początkowo pismo nie wyglądało efektownie. Niskiej jakości szata graficzna, zaledwie cztery artykuły i kilkanaście notek o charakterze newsowym i organizacyjnym Ligi. Zarazem jednak Pistel w artykule wstępnym kreśli wizję wielkiej Polski i wielkiej gazety poświęconej sprawom morskim.
Pismo koncentrowało się na sprawach propagowania korzyści jakie niesie morze dla gospodarki, inicjowało akcje służące krzewieniu zainteresowaniu do morza i pokazywało także ciekawe miejsca na świecie, do których zwykły czytelnik nie miał z reguły dostępu. Akcentowano niezwykle silnie wątki patriotyczne, odrodzenie się Polski z dostępem do morza stanowiącym okno na świat dla każdego Polaka. Bardzo wiele miejsca poświęcano także budowie od podstaw floty morskiej jako ważnej gałęzi gospodarki i wskazywano zarazem na konieczność zagospodarowania wybrzeża do celów gospodarczych. Na jego łamach publikowało wielu pisarzy i poetów związanych z morzem, redakcja zapraszała do współpracy także autorów-marynarzy z floty wojennej i handlowej. Pisywali do „Morza” min: Wacław Gąsiorowski, Józef Rychliński, Melchior Wańkowicz czy Stefan Żeromski, zamieszczano także chętnie materiały Józefa Conrada Korzeniowskiego. Swoje prace plastyczne publikowali, min.: Włodzimierz Nałęcz, Stanisław Bobiński i Franciszek Szwoch. Rok 1928 przyniósł powołanie Związku Pionierów Kolonialnych, który wkrótce został włączony w struktury Ligi. W marcu 1928 po raz pierwszy pojawił się dział „Pionier Kolonialny”, (znajdujący się na łamach do maja 1934 roku) w którym prezentowano bardzo szeroko rozumianą tematykę kolonialną: osadnictwo, aspekty gospodarcze, działania innych państwa na arenie Ligi Narodów związane z problematyką kolonialną, działalność mandatowa i nowy podział mandatów Ligi po 1932 roku czy wreszcie gospodarkę morską i konieczność budowania floty handlowej zdolnej obsłużyć kolonie. W pierwszym numerze opublikowano manifest „Idziemy za morza”, w którym uzasadniano szeroko potrzebę kolonii dla Polski. Bardzo często w tym kontekście odwoływano się do słów Paula Leroya Beauliena, który pisał: „Narody, które nie kolonizują, przeznaczone są na wymarcie, a przynajmniej na wstąpienie do grona najmniej licznych i najmniejszych na kuli ziemskiej.”
W dniach 25-27 października 1930 roku na III Walnym Zjeździe Delegatów Ligi Morskiej i Rzecznej w Gdyni doszło wówczas do przyjęcia nowego statutu i zmiany nazwy organizacji na Liga Morska i Kolonialna z 28-tysięczną rzeszą członków. Ta zmiana była brzemienna w skutki dla pisma, które zmieniło swój profil angażując się bardzo w sprawę poparcia dla idei kolonizacyjnej. Tematyka ta zajmowała coraz więcej miejsca w piśmie i wkrótce stała się dominująca. O potrzebie posiadania przez Polskę kolonii pisano wzniośle widząc w tym szansę na zarażenie ideą Polaków. „Tereny koncentracji – to dla mas szerokich – Parana, dla osadn1936 wrzesieników jednostkowo-grupowych – Angola. Budujmy planowo, wytrwale potężne skupienia morskie. (…) Idziemy śmiało śladami Arciszewskiego, Beniowskiego, Szulc-Rogozińskiego”. W późniejszych latach wiele publikowano na temat osadnictwa na kontynencie amerykańskim i w Afryce, a osią tych materiałów było pokazanie dobrobytu i dobrej organizacji polskich osadników.
Już w roku 1932 poświęcono tej tematyce prawie połowę objętości, a apogeum przypadło na rok 1932. W późniejszych latach, po śmierci generała Orlicz-Dreszera, Liga straciła znaczenie impet, a tematyka kolonizacyjna uległa zmniejszeniu we wszystkich pismach branżowych.
Od stycznia 1939 roku zmianie uległ tytuł periodyku nazywający się wówczas „Morze i Kolonie”, jednak, paradoksalnie, procentowy udział tematyki kolonialnej uległ pewnemu zmniejszeniu. W obliczu stale narastającego zagrożenia wojennego wiele pisano o zagadnieniach obronności, pokazywano dorobek innych państw w tej mierze, prezentowano najnowsze okręty flot sprzymierzonych, pokazywano zbrojenia innych krajów oraz podkreślano ofiarność polskiego społeczeństwa w tej mierze. Nie tylko jednak tematyka kolonialna zajmowała redaktorów pisma. Przez lata było to pismo łączące w sobie wiele wątków związanych z morzem, gospodarką morską, turystyką, sprawami kolonialnymi i przemysłem stoczniowym.
Szesnastoletni okres istnienia „Morza” na międzywojennym rynku prasowym pokazuje ewolucję tytułu w kontekście najważniejszych wydarzeń okresu międzywojennego. Widoczny jest spektakularny wzrost zainteresowania tematyką Ligi Morskiej po roku 1930, a więc po gdyńskim zjeździe tej organizacji, na którym wytyczono nowe kierunki działania i nakreślono harmonogram ekspansji propagandowej.

W kolejnych latach ta tematyka zdominowała praktycznie ofertę pisma zajmując w 1932 roku ponad 40 procent objętości. W kolejnych latach te zagadnienia również utrzymywały dominującą pozycję, ale ich znaczenie malało na rzecz tematyki gospodarczej, a więc zagadnień gospodarki morskiej oraz budowy floty handlowej i wojennej. W zestawieniu zaskakuje nikły poziom ilościowy tematyki żeglarskiej, choć właśnie ono było jednym z ważnych instrumentów polityki morskiej państwa w tych latach. Pamiętać jednak należy, że żeglarstwo było znacząco obecne na łamach innego pismo Ligi, magazynu „Szkwał”, które Liga przejęła w roku 1935 w celu popularyzacji tej aktywności wśród Polaków. Problematyka kadr dla gospodarki morskiej po znaczącym udziale w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości później zajmuje nieco mniej miejsca, jednak po wyszkoleniu kadr morskich dla młodego państwa w późniejszych latach ten temat był już mniej ważny i na łamach pisma gościł głównie przy okazji prezentacji oferty szkół morskich lub we wspomnieniach marynarzy.
Ciekawą ewolucję przeszła także tematyka budowy floty polskiej. W pierwszych latach istnienia pisma, kiedy powstawały zręby floty, informowano o tym obszernie zarówno w kontekście apeli o wsparcie tej idei jak też informując o nowych statkach i okrętach budowanych, bądź zakupionych, przez Polskę. Później ta tematyka traci nieco na znaczeniu aby powrócić wraz z rozwojem akcji Funduszu Obrony Morskiej, koordynowanym przez Ligę Morską, będącą wszak wydawcą pisma. Ponowny spadek zainteresowania, datujący się od roku 1936, ma związek z zakupem ze składek okrętu podwodnego „Orzeł”, co spowodowało znaczny ubytek środków finansowych będących w gestii funduszu.
W okresie wydawania pisma, pomimo wspomnianych wahań, tematyka nie podlegała wielkiej fluktuacji, a działo się tak wskutek wydawania pisma przez jednego wydawcę, co pozwoliło zachować stabilną linię programową, niewielkiej grupie redaktorów kierujących tytułem oraz dużej stabilności w pracach redakcji. Wykres powyższy ilustruje zainteresowanie redakcji wybraną problematyką na przestrzeni 16 lat wydawania „Morza” w okresie międzywojennym. Dominowały zagadnienia związane z działalnością Ligi Morskiej, jej sprawami organizacyjnymi, działalnością w terenie, wreszcie zagadnienia kolonialne, którym „Morze” poświęciło bardzo wiele uwagi, prawie jedną czwartą objętości. Linia programowa tytułu była odzwierciedleniem poglądów wydawcy, pamiętać także należy, że tytuł ten był pismem masowym, adresowanym do szerokiego kręgu odbiorców, dla których w wielu przypadkach był to pierwszy kontakt z tematyką morską. „Morze” odegrało ogromną rolę w krzewieniu zainteresowania sprawami morskimi, popularyzowało te zagadnienia w sposób nieskomplikowany, wyjaśniało, informowało, kształtowało młodego na ogół czytelnika rozbudzając w nim zamiłowanie do morza i zainteresowania związane z tą tematyką. Mimo prostego przekazu pozostało tytułem o wysokim poziomie merytorycznym będąc również tytułem efektownym edytorsko, co było dodatkowym magnesem dla czytelników.
Na tym tytule wychowało się całe pokolenie młodzieży wchodzącej w dorosłe życie w latach międzywojennych. Redakcja bardzo umiejętnie podsycała zainteresowanie sprawami morza, kreowała modę na tę tematykę, ale nie stroniła także od materiałów agitacyjnych o silnym zabarwieniu patriotycznym. „Morze” do wybuchu wojny było pismem ukazującym się na rynku wydawniczym najdłużej, bo aż 16 lat, miało stabilne źródła finansowania i jasno określoną politykę redakcyjną, utrzymywaną pomimo zmian w składzie redakcji. Miało także największy nakład, w roku 1939 ukazywało się w nakładzie przekraczającym 250 tysięcy egzemplarzy miesięcznie.
„Morze – organ Ligi Morskiej i Rzecznej” 1924
„Morze – organ Ligi Morskiej i Kolonjalnej” 1931
„Morze” 1935
„Morze i Kolonie” 1939

1930 kwiecień  1930 lipiec  1934 kwiecien  1934 lipiec  1935 lipiec  1935 listopad  1935  1936 marzec    1937 wrzesien  1938 lipiec  1938.39 - Kopia  1938.39  1939 marzec  1939 sierpien

Marek Słodownik

___________________________________________________________________________________________________Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, mass media communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. kino żeglarskie, „Ratujmy Dezety”, Rok Zaruskiego, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Rok Prasy Morskiej to akcja mająca na celu uczczenie 100. rocznicy wydania pierwszego polskiego czasopisma morskiego. Jej celem jest przybliżenie zagadnień związanych z czasopiśmiennictwem morskim w odrodzonej Polsce i pokazanie współczesnemu czytelnikowi wybranych tytułów prasowych o tematyce morskiej i żeglarskiej. Pomysłodawcą akcji jest red. Marek Słodownik.

Organizator: wodnapolska.pl

Oficjalny Partner: Henri Lloyd Polska
Współorganizatorzy: żeglarski.info, tawernaskipperow.pl, zeszytyzeglarskie.pl, zeglujmyrazem.com, sailbook.pl, periplus.pl, port21.pl, polskieszlakiwodne.pl, marynistyka.pl, portalzeglarski.com, dobrewiatry.pl, ktz.pttk.pl, hermandaddelacosta.pl, lmir.pl, Komisja Kultury, Historii i Odznaczeń PZŻ.

Ania Kaniecka-Mazurek: Recenzja książki

scan okł t.1  scan okł t.2Książka Krzysztofa Jaworskiego pt.: „Życie na trójkącie”, to pasjonujący memuar. Nasz klubowy kolega, pionier szczecińskiego powojennego żeglarstwa urodził się w 1933 roku w Warszawie. Wybuch Drugiej Wojny Światowej zastał go w wieku szczenięcym, ale już świadomego wydarzeń. Jaworski korzystając ze swej znakomitej pamięci rozpoczyna swój dwutomowy pamiętnik od opisu domu rodzinnego, uwzględniając przy tym liczne detale ważne z kronikarskiego punktu widzenia. Poznajemy szczegóły umeblowania poszczególnych pomieszczeń, wyposażenie domu, co ma znaczenie kulturowe, przynajmniej ja tak odebrałam po chwili zastanowienia te wszystkie opisy domowych utensyliów z warszawskiego mieszkania pana sędziego i pani lekarki, czyli rodziców Autora. Dalej poznajemy z perspektywy młodego uczestnika – bystrego dzieciaka – atmosferę wojny. Liczne opisane szczegóły, konkretne wydarzenia z kolejnych lat wojny oraz czasów Powstania Warszawskiego, ukazują ze szczególnym przybliżeniem wydarzenia szeroko znane z historii, okraszone dodatkowo jakimś faktem bezpośrednio znanym autorowi, bądź sygnowanym pamięcią jego najbliższych.
Po wojnie rozpoczyna się szczecińska karta życiorysu Krzysztofa Jaworskiego. Rozpoczyna naukę w Gimnazjum na ulicy Henryka Pobożnego i w ramach działania w harcerstwie, zaczyna żeglarską przygodę, potem tworząc zręby szczecińskiego życia żeglarskiego, między innymi w Jacht Klubie AZS. Na kartach jego książki przewijają się zdjęcia i opisy rejsów takimi jachtami jak Nadir, czy Swantewit, że wymienię tylko te, które są bezpośrednio znane i mnie. Książka Jaworskiego jest napisana bardzo żywym, pięknym językiem co sprawia, że czytanie o wszystkich przygodach i rozlicznych życiowych perypetiach tego niezwykle aktywnego człowieka jest doprawdy przyjemne i wciągające. Z pewnością wiele faktów i anegdot umyka, czy wręcz nuży przy szczegółowej lekturze, ale przyznam, że po przeczytaniu tomu pierwszego, tak się rozsmakowałam w narracji Jaworskiego, że z przyjemnością sięgnęłam po tom drugi, opisujący karierę władającego już świetnie językiem angielskim pana doktora od rybołówstwa morskiego. Jeśli to ostatnie zdanie zabrzmiało banalnie, to śpieszę dodać, że Krzysztof Jaworski z doktoratem i na różnych dyrektorskich, czy ministerialnych „stołkach” nie różnił się niczym od pełnego zapału młodego harcerza, żeglarza regatowego, czy włóczęgi morskiego w zagranicznych rejsach w randze kapitana. Mnóstwo tu celnych obserwacji z życia urzędnika i sporo ciekawych anegdot z osobistego życia z trzema żonami. Śpieszę dodać, że oczywiście po kolei, żeby szanowni koledzy nie pomyśleli, że Jaworski uprawia jakieś wielożeństwo niczym muzułmanie, po prostu nie poddawał się i gdy los mu płatał figle i kolejne małżeństwa rozsypywały się w proch, budował życie od nowa.
Gorąco polecam ten żywy opis dziejów Polski z lat, przyjmijmy od 1933 do 2018 roku, skupiony w soczewce oka jednego, ale jakże aktywnego obserwatora, który w dodatku potrafił tchnąć w osobiste losy ducha epoki, a dzięki narracji uczestniczącej uwiarygodnić wszystkie opisywane wydarzenia. Dzieje powojennego żeglarstwa morskiego i polskiego rybołówstwa, a szerzej – życia polskiego urzędnika wysokiej rangi. A wszystko bez zadęcia, ze swadą, skrzące się humorem i autoironią. Do tego bogato ilustrowane i pieczołowicie opatrzone indeksem osób występujących na kartach tego dzieła literatury pamiętnikarskiej. Pisał Gombrowicz, pisała Dąbrowska, napisał też Jaworski. Przeczytałam – nie żałuję poświęconego na tę lekturę czasu i wszystkich zachęcam. A w dodatku kupując książkę Jaworskiego wpłacacie na wybrany, szczytny cel. Czyli dwa w jednym: ciekawa lektura i dobry uczynek!

Anna Kaniecka-Mazurek

___________________________________________________________________________________________________ Anna Kaniecka-Mazurek – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Szczecińskim. Drukowała w szczecińskim dwumiesięczniku kulturalnym „Pogranicza”. Ostatnio wydała książkę „Kobieta/Mężczyzna. Niepotrzebne skreślić”. Żegluje w Jacht Klubie AZS w Szczecinie.

Marek Słodownik: „Praca na Morzu” 1939

100 lat logo.jpgPowMarek Słodownikstanie pisma „Praca na Morzu” było odpowiedzią na pojawiające się oczekiwania środowiska marynarzy floty handlowej, którzy dostrzegali potrzebę samokształcenia, wymiany doświadczeń oraz dzielenia się wiedzą z młodymi rocznikami opuszczającymi mury szkoły morskiej. Marynarka Wojenna miała swój periodyk, „Przegląd Morski”, wydawany już od 1928 roku, środowisko rybaków dysponowało „Przeglądem Rybackim”, uznano więc, że potrzebne jest podobne pismo adresowane do cywilnych marynarzy.

Pierwszy numer wydano w styczniu 1939 roku, a efektem prac redakcji było pismo o bardzo starannej szacie graficznej, wyważone w treści i pozbawione niemal całkowicie pierwiastka polityczno-propagandowego. Ostatnim wydanym numerem był numer sierpniowy, kolejny, z września tegoż roku, został wydrukowany, ale nie został wysłany do dystrybucji. Jeden z ocalałych egzemplarzy znajdował się pod koniec lat 60-tych XX w zbiorach prywatnych.

nr 1 (1)  PRACA NA MORZU_Strona_3                                            Okładka i strona redakcyjna czasopisma „Praca na Morzu”.

Był to periodyk fachowy, o wysokim poziomie wiedzy merytorycznej, zróżnicowanej tematyce i bardzo konsekwentnej linii redakcyjnej. Starannie łamany, wzbogacony o liczne zdjęcia i wykresy, bardzo przejrzysty w formie i interesujący w treści. Okładka pozostawała niezmienna przez cały rok: był to rysunek statku handlowego wydrukowany na grubym papierze. Cena prenumeraty została ustalona na poziomie 18 złotych, a więc było to pismo relatywnie drogie. Wydawcą pisma była osoba prywatna, Jan Stępień, który miał dostęp do autorów rekrutujących się spośród pracowników dydaktycznych Państwowej Szkoły Morskiej oraz doskonałe rozeznanie w potrzebach środowiska. Za tematykę działu technicznego odpowiedzialny był Brunon Paszek. Bronisław Czubała był redaktorem działu pokładowego i satyry, która zagościła na stałe na łamach poważnego pisma.

Tematyka pisma koncentrowała się na zagadnieniach fachowych związanych z szeroko rozumianą gospodarką morską. Najwięcej artykułów poświęconych było kwestiom obsługi statków, co jest oczywiste w kontekście genezy pisma. Dużo miejsca poświęcono manewrowaniu statkami różnych typów, co wypełniało misję pisma poradnikowego. Nie mniej powierzchni oddano pod materiały, najogólniej rzecz ujmując, dedykowane transportowi morskiemu. Poczesne miejsce zyskała także tematyka poświęcona służbie na morzu. W piśmie nie brakowało jednak również rozmaitych ciekawostek ze świata techniki. Znalazło się na łamach miejsce dla wypraw żeglarskich statku szkolnego Państwowej Szkoły Morskiej, „Daru Pomorza”. Czasem odwoływano się także do historii żeglugi w poszukiwaniu dawnych rozwiązań organizacyjnych flot lub też prezentując historię aktów prawnych związanych z morzem. W późniejszym okresie pojawiały się okazjonalnie materiały o zabarwieniu patriotycznym oraz tematyka Ligi Morskiej i Kolonialnej, ale w bardzo ograniczonym zakresie.

nr 7.8 Okładka ostatniego przed wybuchem wojny czasopisma „Praca na Morzu”.

Tytuł w sposób zamierzony nie zyskał szerokiego odbiorcy, rozprowadzany był wyłącznie poprzez szkołę morską oraz wybrane firmy żeglugowe. Nie epatował szatą graficzną, redakcja skoncentrowała się na przekazie i na tym polu odniosła niekwestionowany sukces. Bardzo szybko bowiem „Praca na Morzu” stała się punktem odniesienia dla marynarzy, którzy chętnie kupowali czasopismo o wysokim poziomie merytorycznym; pozyskało wielu wybitnych fachowców w swoich wąskich specjalnościach, którzy dzielili się swoją wiedzą na łamach pisma. Z oczywistych względów dominowała tematyka gospodarki morskiej, ale nie brakowało materiałów luźniej związanych z problematyką pisma, co nie oznacza, że mniej ważnych. Tytuł zyskał stabilną pozycję z uwagi na silnego wydawcę, jednak jego funkcjonowanie przerwał wybuch wojny.
Marek Słodownik

___________________________________________________________________________________________________Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, mass media communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. kino żeglarskie, „Ratujmy Dezety”, Rok Zaruskiego, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.                  ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

100 lat logo.jpgRok Prasy Morskiej to akcja mająca na celu uczczenie 100. rocznicy wydania pierwszego polskiego czasopisma morskiego. Jej celem jest przybliżenie zagadnień związanych z czasopiśmiennictwem morskim w odrodzonej Polsce i pokazanie współczesnemu czytelnikowi wybranych tytułów prasowych o tematyce morskiej i żeglarskiej. Pomysłodawcą akcji jest red. Marek Słodownik.

Organizator: wodnapolska.pl
Oficjalny Partner: Henri Lloyd Polska
Współorganizatorzy: żeglarski.info, tawernaskipperow.pl, zeszytyzeglarskie.pl, zeglujmyrazem.com, sailbook.pl, periplus.pl, port21.pl, polskieszlakiwodne.pl, marynistyka.pl, portalzeglarski.com, dobrewiatry.pl, ktz.pttk.pl, hermandaddelacosta.pl, lmir.pl, Komisja Kultury, Historii i Odznaczeń PZŻ,

 

Marek Słodownik: „Biuletyn Miesięczny Portu Gdyńskiego” 1931-1939

100 lat logo.jpgMarek Słodownik Geneza pisma wywodzi się z sukcesu podobnego periodyku, „Żeglarza Polskiego” kierowanego przez Józefa Klejnota-Turskiego, które informowało o pracach portu gdańskiego w latach 1927-32. Wydawane było w latach 1931-38, początkowo (do września 1931 roku)  pod tytułem „Biuletyn Miesięczny Portu Gdyńskiego” , następnie jako „Wiadomości Portu Gdyńskiego”, a od stycznia 1939 jako „Wiadomości Portowe” po dołączeniu do periodyku zagadnień związanych z pracą portu w Gdańsku. Początkowo wydawcą pisma o charakterze typowego biuletynu był Urząd Morski a sam tytuł miał bardzo skromną szatę graficzną. Na siedmiu stronach papieru gazetowego zamieszczono informacje na temat ważniejszych wydarzeń w porcie, statystyki ruchu portowego, obrotu towarów oraz tabelę ilustrującą ruch pasażerów i pracę polskich statków w minionym miesiącu. Te tematy w kolejnych miesiącach stały się tytułami poszczególnych rubryk, co porządkowało nieco układ graficzny biuletynu. Pismo kosztowało 1 złoty, a prenumerata roczna została ustalona w wysokości 10 złotych.

Już po wydaniu 9 numerów tytuł przeszedł zasadniczą metamorfozę. Na jej temat wypowiedziała się redakcja w tekście zapowiadającym zmiany (pisownia oryginalna): Od początku roku bieżącego Urząd Morski w Gdyni wydaje „Biuletyn Miesięczny Portu Gdyńskiego”, w którym ogłasza statystyki portowe i podaje ważniejsze informacje o porcie. Wydawnictwo to spotkało się z żywem zainteresowaniem w całym kraju, ze względu zaś na dodatkowy tekst angielski i tabele statystyczne zdobyło czytelnika również zagranicą. Dlatego też obecnie władze portowe weszły w porozumienie z Państwową Agencją Telegraficzną celem rozszerzenia wydawnictwa, dzięki czemu odtąd będzie ono ukazywać się w nowej szacie oraz pod nowym tytułem „Wiadomości Portu Gdyńskiego”. Celem bezpośrednim „Wiadomości” jest informowanie społeczeństwa o porcie gdyńskim i jego pracy, która staje się coraz bardziej różnostronna. Cel ostateczny – to oparcie stosunku społeczeństwa do Gdyni nie na samym tylko sentymencie, lecz przedewszystkiem na poznaniu i zrozumieniu roli i znaczeniu własnego portu.[1]

Pismo zwiększyło nieco format, zyskało sztywną oprawę z kartonowego papieru o wysokiej gramaturze, a ponadto okładkę, na której drukowano teraz ilustracje nawiązujące do tematyki periodyku. Ukazywało się bardzo regularnie, a do końca swego istnienia wydrukowano 114 wydań, co pokazuje, że był to tytuł o stabilnej pozycji na rynku i silnym wydawcy gwarantującym regularność publikacji.  Wydawcą „Wiadomości” została Polska Agencja Telegraficzna, co może być nieco zaskakujące wziąwszy pod uwagę profil jej działania. Tematykę poświęconą pracy portu gdyńskiego dalej opracowywał miejscowy Urząd Morski, natomiast część publicystyczno-informacyjną PAT, co początkowo rodziło nieco komplikacji, ale ostatecznie uporano się z tym problemem dość szybko. Siedziba redakcji do roku 1939 znajdowała się w Warszawie przy ulicy Miodowej 22, aby następnie zostać przeniesioną do Gdyni. Redaktorami tytułu byli kolejno: Oskar Stempel, do końca roku 1936, Jerzy de Nisen, który swą misję pełnił bardzo krótko, bo zaledwie przez trzy miesiące 1937 roku, Henryk Tetzlaff kierujący redakcją od kwietnia do grudnia 1937 roku oraz Waldemar Downarowicz pracujący na tym stanowisku do końca kolejnego roku. Po zmianie tytułu kierownictwo redakcji objął Edward Harptman, ale od wiosny 1939 roku na fotel redaktora powrócił Waldemar Downarowicz.

Tytuł powołano do życia w celach stricte informacyjnych i nie miało ono ambicji opiniotwórczych ani publicystycznych. Adresowane było do kręgów biznesowych związanych z gospodarką morską, a w szczególności do firm działających w porcie gdyńskim. Ukazywało się w wersji dwujęzycznej, część materiałów była publikowana także po angielsku, co ułatwiało korzystanie z pisma przez przedstawicieli zagranicznych kompanii żeglugowych. Wybrane numery koncentrowały się na wymianie handlowej dokonywanej drogą morską z wybranymi krajami i tak w roku 1934 opisano relacje handlowe z Łotwą, Szwecją i Finlandią.

Pismo miało tradycyjny i bardzo zachowawczy układ, a większość każdego numeru wypełniały komunikaty związane z pracą portu, statystyki ruchu portowego, kronika portowa, wiadomości celne i transportowe. Od drugiego numeru dodano także rubrykę „Ważniejsze wydarzenia w porcie”, w której informowano o pracy portu gdyńskiego. Kolejną metamorfozę tytuł przeszedł w 1933 roku, kiedy to od lipca zamieniono kolejność najważniejszych działów. Od tego miesiąca dział nieurzędowy przesunięto na czoło pozbawiając go tytułu, podczas gdy dział urzędowy, zawierający dane na temat pracy portu charakteru przeładowywanych towarów,  zepchnięty został na koniec numeru. Dzięki temu pismo nabrało charakteru periodyku bardziej popularnego i zachęcało do czytania, ponieważ tabele, zestawienia i wykresy przesunięto na koniec każdego z wydań.

Od 1936 roku zadebiutowała na łamach pisma także gdyńska kronika miejska, co było kolejnym krokiem w kierunku zbliżenia „Wiadomości” do rynku czytelniczego i stanowiło próbę zwiększenia zainteresowania specjalistycznym wszak tytułem. Stałe rubryki wypełniały nawet powyżej sześćdziesięciu procent powierzchni, pozostałe miejsce przeznaczano pod materiały o charakterze problemowym lub informacyjnym, ale podawano je w sposób suchy i nieco sprawozdawczy.[2]

Okazjonalnie sięgano po materiały publicystyczne, jednak zawsze była to tematyka patriotyczna, związana najczęściej z dorocznymi celebracjami Dni Morza.[3] Po roku 1934 pojawiała się na łamach „Wiadomości” także tematyka kolonialna, jednak w bardzo ograniczonym zakresie i w kontekście bardziej informacyjnym niż agitacyjnym.[4] Dokonywano także zestawień emigracji Polaków z rozbiciem na emigrację europejską i zamorską w celu pokazania jak wiele jeszcze statków będzie potrzebowała marynarka handlowa aby przewieźć rosnącą liczbę polskich emigrantów.[5] W tym kontekście wspominano również o konieczności zwiększenia potencjału przemysłowego wokół portu aby wykorzystać wszystkie atuty Gdyni. Nawoływano także do zacieśnienia współpracy pomiędzy portem gdyńskim a zagranicznymi odpowiednikami widząc w tym szansę na powiększanie potencjału krajowego portu.[6]

Wielką dyskusję wywołał materiał problemowy poświęcony ładunkom drobnicowym, które zawsze nastręczały portom wielu problemów i kosztów. Skrzynie zbiorowe, czyli kontenery, rozwiązywały większość problemów, ale prowokowały zarazem nowe, głównie wynikające z konieczności dokonania standaryzacji wielkości i wagi.[7]

„Wiadomości Portu Gdyńskiego” to jeden z nielicznych w polskiej prasie międzywojennej tytuł o tematyce morskiej, który mając stabilne podstawy finansowe ukazywał się regularnie i prezentował niezwykle stabilną formułę wydawniczą. Wydawany przez agendę rządową nie borykał się z problemami charakterystycznymi dla większości ówczesnej prasy, ponadto wypełniał lukę informacyjną na temat pracy portu gdyńskiego, a od 1939 roku, także gdańskiego. Jest także przykładem tytułu, który w trakcie rynkowej egzystencji zmienił kategorię stając się z biuletynu branżowego pismem gdyńskim by w roku 1939 stać się tytułem o charakterze ogólnobranżowym informując o pracy całego sektora gospodarki. Prawie nie podejmował bieżącej problematyki morskiej pozostając wąsko sprofilowanym periodykiem skierowanym do określonej grupy zawodowej.

Ewolucja tytułu:

  • „Biuletyn Miesięczny Portu Gdyńskiego – The Monthly Bulletin of the Port of Gdynia”  1931
  • „Wiadomości Portu Gdyńskiego” 1931- 1938
  • „Wiadomości Portowe” 1939

1   Okładka pierwszego numeru z lutego 1931 roku.

2   Okładka numeru październikowego z 1931roku, po zmianie formuły wydawniczej pisma i jego układu graficznego.

3  Okładka i strona tytułowa  numeru pisma z 1934 roku, po zmianie formuły wydawniczej oraz wprowadzeniu koloru na okładkę.

4  Strona tytułowa  numeru pisma z 1934 roku, po zmianie formuły wydawniczej.

5  Okładka numerów pisma z 1938 roku po przejęciu przez PAT.

6  Okładka pisma z 1939 roku, jednego z ostatnich wydań przed wybuchem wojny.

Marek Słodownik

_____________________________

[1]  (ba), „Od Redakcji”, „Wiadomości Portu Gdyńskiego” nr 10/1931, str. 1

[2]    Bolesław Leitgeber, „ O nowe zamorskie rynki eksportowe dla Polski”, „Wiadomości Portu Gdyńskiego” nr 7/1934, str. 3-4, (ba), „Z życia izb handlowych”, „Wiadomości Portu Gdyńskiego” nr 7/1934, str.8, Bohdan Witwicki, „O usprawnienie pracy portu gdyńskiego”, „Wiadomości Portu Gdyńskiego” nr 3/1934, str. 1-3, B. Koselnik, „Rola Banku Gospodarstwa Krajowego w porcie gdyńskim”, „Wiadomości Portu Gdyńskiego” nr 1/1935, str. 1-2, J.G., „Pierwsza podróż m/s Piłsudski”, „Wiadomości Portu Gdyńskiego” nr 9/1935, str. 1 (t.), „O nowe możliwości Polskiej żeglugi przybrzeżnej”, „Wiadomości Portu Gdyńskiego” nr 8/1938, str. 12-13, Z. Adamski, „Port rybacki w Wielkiej Wsi”, „Wiadomości Portu Gdyńskiego” nr 1/1938, str. 8-9, (ba), „Powrót Daru Pomorza”, „Wiadomości Portu Gdyńskiego” nr 6/1937, str. 19

[3]   (ba), „Hasłem Polski – Dozbrojenie na morzu”, „Wiadomości Portu Gdyńskiego” nr 6/1936, str. 1

[4]   (ba), „Liga Morska i Kolonjalna”, „Wiadomości Portu Gdyńskiego”, nr 6/1936, str. 16-17

[5]   (ba), „Polska emigracja zamorska”, „Wiadomości Portu Gdyńskiego” nr 8/1933, str. 1

[6]    Antoni Marczyński, „Możliwości współpracy Gdyni z portem Casablanca”, „Wiadomości Portu Gdyńskiego”nr 3/1935, str. 3-4

[7]   J.J., „Transport towarów w skrzyniach zbiorowych”, „Wiadomości Portu Gdyńskiego” nr 5/1938, str. 4-5

___________________________________________________________________________________________________

Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, mass media communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami  żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. kino żeglarskie, „Ratujmy Dezety”, Rok Zaruskiego, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Rok Prasy Morskiej to akcja mająca na celu uczczenie 100. rocznicy wydania pierwszego polskiego czasopisma morskiego. Jej celem jest przybliżenie zagadnień związanych z czasopiśmiennictwem morskim w odrodzonej Polsce i pokazanie współczesnemu czytelnikowi wybranych tytułów prasowych o tematyce morskiej i żeglarskiej. Pomysłodawcą akcji jest red. Marek Słodownik.

Organizator: wodnapolska.pl

Oficjalny Partner: Henri Lloyd Polska

Współorganizatorzy: żeglarski.info, tawernaskipperow.pl, zeszytyzeglarskie.pl, zeglujmyrazem.com, sailbook.pl, periplus.pl, port21.pl, polskieszlakiwodne.pl, marynistyka.pl, portalzeglarski.com, dobrewiatry.pl, ktz.pttk.pl, hermandaddelacosta.pl, lmir.pl, Komisja Kultury, Historii i Odznaczeń PZŻ,

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Doubravka Krautschneider: Wakacyjna Przygoda z Atlantykiem

Doubrava Krautschneider 2019 Pawła Kocourka poznałam kilka lat temu na dorocznym zlocie polonijnych żeglarzy Polonia Rendez-vous w stanie Connecticut (USA), dokąd przypłynął na jachcie znanego morskiego wagabundy Jacka Rajcha. Uśmiechnięty, czeski matematyk od razu wzbudził sympatię wśród żeglarzy. Po zakończeniu regat, w czasie wspólnej biesiady, przedstawił nas sobie mój kolega żeglarz Jan Fryzel przeczuwając, że chętnie porozmawiam w ojczystym języku. Miał rację, spotkać Czecha w Stanach Zjednoczonych to jest rarytas!
Rozmawialiśmy do świtu. Rano można było go widzieć jak śpi na kei między rozbujanymi jachtami.

Paweł był już wtedy armatorem trzech (!) jednostek pływających co sprawiało mu niemało kłopotów. Na studiach doktoranckich na uniwersytecie NYU (New York University) prowadził skromny, oszczędny tryb życia, ale kosmiczne ceny wynajmu w Nowym Jorku zmusiły go do szukania możliwości zamieszkania bez wydawania pieniędzy. Próbował nocować w parkach oraz na dworcach, kiedy więc nadarzyła się okazja taniego zakupu jachtu, kupił od razu dwa. Zamieszkał na jednym z nich i zajął się wynajmowaniem drugiego jako bazy noclegowej dla turystów.

Pierwsze doświadczenia Paweł zdobywał w czasie rejsów z polskimi żeglarzami. To od nich oprócz żeglarskiego rzemiosła nauczył się, jak radzić sobie z niskim budżetem przy naprawach jachtu w trakcie realizacji swoich ambitnych planów. Z kapitanem Jackiem Rajchem przepłynął ze Stanów do Europy.

W maju 2019 roku Paweł zakończył studia doktoranckie, a gdy został przyjęty do pracy na Uniwersytecie Karola w Pradze, rozpoczął przygotowania do rejsu przez Atlantyk do Europy na jachcie White Bird.

Załogę dobierał przypadkowo: z ogłoszeń w internecie. Miał okazję ją przetestować podczas rejsu do Virginii, wzdłuż wschodniego wybrzeża USA. Tylko jeden człowiek z załogi – Trevis posiadał doświadczenie żeglarskie. Na pokładzie pojawiły się też nowojorska artystka Esmeralda i studentka biologii morza Esther z Niemiec.

Przed wypłynięciem wysłałam do Pawła elektronicznie kilka pytań. W nocnym klubie Cafe Paris, w Harlemie grała tak wspaniała muzyka, że raczej słuchaliśmy muzyki w wykonaniu świetnych jazzowych zespołów; na rozmowę w cztery oczy nie było okazji. W czasie pożegnalnego wieczoru poznałam osobiście jego załogę, weterana Joe (który jednak w ostatniej chwili zrezygnował z rejsu), Trevisa z Virgini i Esther.
Paweł odpowiadał na moje pytania w trakcie rejsu, kiedy tylko udało mu się podłączyć do sieci w pobliżu Azorów.

Od następnego roku akademickiego Paweł zasili kadrę Uniwersytetu Karola w Pradze. Rejs ten jest jego powrotem do rodzinnych stron. Jacht zamierza trzymać nad Bałtykiem, skąd planuje kontynuować przygodę z żeglarstwem. Wirtualny wywiad z morza zakończyłam tuż po jego dopłynięciu do portu docelowego, niemieckiego Bremen.
Podczas rejsu, Pawła spotkało szczęście, miłość, przyjaźń i przede wszystkim spełnienie marzenia o wielkiej przygodzie.

Doubravka Krautschneider: Kiedy zdecydowałeś się wrócić do Europy jachtem?
Pavel Kocourek: Oceaniczna włóczęga była we mnie od dawna od kiedy w listopadzie 2015 roku kupiłem jacht, White Bird (typ: Cheoy Lee 41 Offshore). Najpierw chciałem płynąć, dokąd mnie wiatr zawieje. Decyzja o rejsie przez Atlantyk była spontaniczna. Pozwól, że wytłumaczę tło całego przedsięwzięcia i z tym związanych decyzji.
Najpierw na uczelni NYU przedłużyłem termin ukończenia doktoratu z ekonomii matematycznej, żeby ten czas wykorzystać na naukę żeglowania i przygotowania się do pływania po zakończeniu studiów.
W lipcu 2018 dostałem ostatnie przedłużenie na rok amerykańskiej wizy studenckiej. Zaliczyłem już wtedy rejs oceaniczny na jachcie Osprey. Wydawało mi się, że nie będę miał czasu na przygotowanie jachtu i skończenie studiów doktoranckich. Różne pomysły przychodziły mi do głowy. Zacząłem rozglądać się za pracą i plany żeglarskie miałem najpierw skromne. Myślałem, że w najlepszym wypadku mogę popłynąć do Meksyku lub krajów Ameryki Południowej. Kocham ludzi z Ameryki Łacińskiej żyjących z dnia na dzień z otwartym sercem i liczyłem, że uda mi się zatrudnić właśnie tam. Programowo odrzuciłem możliwość pracy na uczelniach w USA, choć było by to najbardziej korzystne dla mojego kierunku. Przekonałem się, że styl życia w USA nie pasuje do mojej osobowości.
Wysłałem swój życiorys w świat. Okazało się, że w moim przypadku sytuacja na rynku jest specyficzna. Chociaż zdobyłem dyplom na jednym z najbardziej prestiżowych fakultetów ekonomicznych w USA, miałem dobre referencje i list polecający od prowadzącego mnie profesora, niektóre uczelnie odrzuciły mnie, bo wydawałem im się zbyt dobry. Inne instytucje przyjrzały mi się bliżej i zauważyły, że studia „naciągałem” aż osiem lat, zamiast 5-6 lat, jak jest powszechnie przyjęte i przez ten czas nie publikowałem, dopiero pod koniec studiów. Kiedy sprawdzali mnie przez Google, pojawiły im się artykuły w New York Post i New York Times, opisujących mnie jako kloszarda mieszkającego na jachcie z zepsutą toaletą. Odezwały się natomiast placówki akademickie z Turcji, Kazachstanu i Ukrainy. Biorąc to wszystko pod uwagę, jestem wdzięczny za możliwość powrotu na czeską uczelnię, gdzie mnie zatrudnili, wiedząc jaki tryb życia prowadzę.
Po podpisaniu umowy o pracę w Pradze, wróciłem w połowie kwietnia 2019 roku do Nowego Jorku aby obronić pracę doktorską. Miałem nadzieję, że pozostawię jacht w USA, żeby przyjeżdżać tutaj na wakacje. Wydawało mi się to znacznie bardziej rozsądne niż sprzedaż. Jacht stał się dla mnie symbolem moich marzeń i nie chciałem z niego rezygnować.
Rozpocząłem intensywne prace remontowe, bo stał zaniedbany w ciągu ostatnich miesięcy, kiedy to skupiłem się na pracy naukowej. Tydzień lub dwa zajęło mi łatanie nieszczelności, czyszczenie silnika, uruchomienie pieca, zmywanie pleśni. Będąc znowu na mojej łodzi, wstąpiło we mnie nowe życie i wrócił dawny blask w oczach, który przygasł, kiedy próbowałem robić dobre wrażenie poważnego kandydata na objęcie pracy. Zdałem sobie sprawę z tego, że jacht znaczy dla mnie znacznie więcej niż się spodziewałem. Ciężka praca nad doktoratem nauczyła mnie dyscypliny, dzięki której nagle byłem w stanie dokończyć wiele prac na jachcie w krótszym czasie niż się spodziewałem. I w tym momencie szalony plan zaczął nabierać konkretnych kształtów. Uwierzyłem, że mogę przeprowadzić jacht do Europy i trzymać go w marinie w Szczecinie, dokąd z Pragi jedzie się około sześciu godzin. Mam tam przyjaciół, którzy mnie mogą zapoznać z miejscowym środowiskiem żeglarskim. Bardzo się zbliżyłem z polskimi żeglarzami. U Polaków podoba mi się ich serdeczność, gościnność i życzliwość, czego mi brakuje w Pradze. W ciągu kilku dni zrobiłem listę rzeczy, które muszę zrobić, aby wypłynąć i plan jak to zrobić, żeby zdążyć przed sezonem huraganów. Byłem zorganizowany i w pełni skupiony, jak nigdy wcześniej. Sam siebie nie poznawałem i zacząłem odkrywać na nowo.

DK: Jak spędzałeś czas oprócz przygotowań do rejsu? Z czego się najbardziej cieszyłeś?
PK: Przed wypłynięciem szukałem rozrywki, żeby oderwać się od uporczywego myślenia o przygotowaniach do rejsu. Chciałem się wyłączyć i pobawić, ale jednocześnie nie mogłem się doczekać momentu, kiedy sobie powiem: „Dałem z siebie wszystko. Jesteśmy na środku oceanu, jeżeli o czymś zapomnieliśmy, nic nie możemy na to poradzić”. Z drugiej strony myśl o tym, że jakaś brakująca rzecz może być czymś niezbędnym, nie dawała mi spokoju.

DK: Jak znalazłeś załogę?
PK: Zwykle zdaję się na szczęśliwy los. Rzucam hasło między couchsurferów (użytkownik serwisu internetowego, w którym można zaoferować bezpłatne zakwaterowanie lub znaleźć użytkowników oferujących nocleg w swoim mieszkaniu lub domu – przyp. red.), którym proponuję zakwaterowanie w zamian za pomoc w sterowaniu. Tym razem nie było tak łatwo. Z Nowego Jorku na Azory płynie się około trzech tygodni. Więc znaleźć kogoś, kto ma tyle czasu, da sobie radę z chorobą morską i wybrykami oceanu, było trudne. W dodatku potrzebowałem od nich zdobyć część środków finansowych na utrzymanie jachtu. Nie chciałem ponosić wszystkich kosztów tylko dlatego, że jestem właścicielem łodzi. W zamian oferowałem wspólną przygodę. Myślę, że większość żeglarzy uważało mnie za szaleńca, który bez odpowiedniego doświadczenia ogłosił się kapitanem i oczekuje jeszcze, że załoga mu zapłaci za sterowanie starą łódką, którą trzeba najpierw błyskawicznie naprawić.
Moje przedsięwzięcie przyciągało różnorodnych ludzi. Najpierw znalazłem Travisa w Virginii, którego poznałem przez coachsurfing dwa lata temu szukając przyjaciół w Deltaville, małym miasteczku na pustkowiu w zatoce Chesapeake, gdzie tymczasowo trzymałem jacht. Travis miał już doświadczenie żeglarskie i świetne umiejętności w zakresie konserwacji łodzi. Rok wceśniej popłynąłem z nim z Deltaville do Nowego Jorku. Na facebooku zgłosiła się do mnie pięćdziesięcioletnia dama z Niemiec, która uprawiała sporty ekstremalne, pomimo utraty nogi (spadła ze skały). Myślałem, że byłaby dobrym kumplem do przetrwania na oceanie, lecz im więcej rozmawialiśmy tym bardziej miałem wrażenie, że jej upartość stanowiłaby problem na oceanie. Doceniłem jej radę, że jako młody, niedoświadczony kapitan nie mogę wziąć zbyt dominujących załogantów.
Co ciekawe, druga odpowiedź nadeszła też od Niemki. Była pasjonatem nurkowania i jej podejście do rejsu było podobne do mojego. Była gotowa ponieść część kosztów oraz ryzyko związane z podróżą. Tak samo jak ja, nie była doświadczonym żeglarzem. Podobało mi się jej pozytywne podejście, ale biorąc ją, poczułem nagle ciężar odpowiedzialności za powodzenie rejsu.
Dałem ogłoszenie na craigslist (amerykański serwis internetowy drobnych ogłoszeń – przyp. red). Otrzymywałem odpowiedzi od różnych ludzi. Nie było między nimi ludzi spoza USA. Można mi zarzucić stereotypowość, ale większość Amerykanów, których spotkałem, miała podobne cechy: indywidualność, egocentryzm, przesadne przekonanie o swoich umiejętnościach oraz wymaganie ogromnej uwagi. Dodatkowo czują się bezradni poza strefą komfortu. Pomimo tego, co powiedziałem, mam całkiem niezłą „kolekcję” znajomych Amerykanów, którzy tacy nie są. Wielu z nich zaangażowało się w pomoc przed rejsem przez Atlantyk. Na przykład bardzo jestem wdzięczny za wyposażenie, które otrzymałem ze sklepu żeglarskiego Buddy’s na wyspie City Island. Wyspa ta stała się moim domem w Ameryce i wiele miejscowych osób mi pomagało.

DK: Od kogo czerpałeś doświadczenia żeglarskie?
PK: Kiedy 5 lat temu kupiłem swoją pierwszą żaglówkę jako miejsce do życia, nie wiedziałem absolutnie nic o jachtingu. Silnik był maszyną zardzewiałego diabła, a żagle były dużymi torbami zajmującymi przestrzeń pod moim trójkątnym łóżkiem. Dwa lata później zaliczyłem kurs żeglarski dla początkujących, oferowany przez TASCA (mały klub dla emerytów). Kurs był tani i podobało mi się poczucie wspólnoty między żeglarzami. Nauczyłem się tam podstawowych zasad, lecz kurs jako taki nie zainspirował mnie do żeglowania.
W marinie, gdzie stały moje trzy jachty, poznałem dwa typy żeglarzy. Jedni palili trawkę i używali łódek do spania oraz ci, którzy mieli lśniące łodzie do wynajęcia i zarabiania pieniędzy.
Wszystko zmieniło się, kiedy poznałem polskiego żeglarza Jacka Rajcha. Kiedy zakotwiczył w marinie, kupiłem butelkę wina i podpłynąłem do jego łodzi. Jacht wyglądał jak kraina skarbów – pełna pomysłowych wynalazków. Niemal wszystko było poskładane ze znalezionych części wraków statków.
Kilka dni później odpłynęliśmy razem na zlot żeglarski „Polonia Rendez-vous” do Connecticut. To było we wrześniu 2016 roku. Nie miałem umiejętności żeglarskich, ale zrobiłem na Jacku wrażenie profesjonalnego ”skrobacza” kadłuba. Potem zaczął się rok akademicki, prowadziłem zajęcia i kolejna okazja dopiero nastała w styczniu 2017 roku. Z rodzinnych świąt przyleciałem z Czech na Florydę na Sylwestra. Myślałem, że będzie impreza. Na jachcie nie było kobiet. Troska Jacka o Nowy Rok skończyła się dwie godziny przed północą. Wypiliśmy kieliszek rumu, posłuchaliśmy radia i poszliśmy spać.
Następnego ranka poszliśmy do supermarketu. Zakupy z Jackiem były może bardziej ciekawe niż żegluga. Nie kupił nic poza cebulą, czosnkiem, winem i piwem, ale jego komentarze dotyczące tego, co próbowałem kupić, były takie: „Pomarańcze??? Jabłka? Dlaczego?” Przy śniadaniu nie spodobał mu się mój pomysł gotowania płatków na śniadanie, więc mieliśmy chleb z cebulą i pomidorami. Jacek zasugerował, żeby zjeść najpierw starszy chleb zanim zaczniemy ten świeżo kupiony. Nie miałem nic przeciwko temu. Kromka była twarda jak kamień i jej zapach był dziwny. Pokazałem Jackowi i zapytałem, czy mogę wziąć nowo kupione pieczywo. Powiedział: „Nieważne, sam to zjem.” – „Ale chleb jest zapleśniały”. „Gdzie? Nic nie widzę”. „Wszystkie te miejsca…” – pokazałem palcem. Jacek wziął brudny ręcznik, wytarł nim powierzchnię chleba, komentując: „Paweł, to jest po prostu penicylina. Pamiętaj: biała – to drożdże, zielona – to penicylina”. – „Jacek, ta pleśń jest czarna, śmiertelna!” – „Cokolwiek tam jest, sam zjem. Jestem starcem, zależy mi, żeby umrzeć przed żoną”.
Wystartowaliśmy wczesnym popołudniem, gotowi do wypłynięcia na Karaiby. Jednak tyle szczęścia nam nie było dane. Nagle silnik się przegrzał i zatrzymał w miejscu. Cały olej silnikowy był w zęzie. Natychmiast zaczęliśmy jego wypompowanie. „Czy powinniśmy trzymać olej w butelkach, aby się go później pozbyć na stacji benzynowej?” „Nie, wlewamy z powrotem do silnika” – odparł Jacek. Po przeczytaniu podręczników, jak olej i paliwo muszą być czyste i wielokrotnie filtrowane, ta praktyka była dla mnie całkowicie nowa.
Nie udało się uruchomić silnika. Wreszcie nadeszła chwila do nauki żeglarstwa. Lekka bryza pod przybrzeżny prąd i próba przejścia pod mostem były taką lekcją. Zgodnie z przeczuciami Jacka wiatr zgasł w momencie, gdy cały ruch czekał, aż przejedziemy. Próbowaliśmy poruszać łodką chwytając za drewniane stosy przy filarach mostu, ale przeciwny prąd był zbyt silny. Musieliśmy się poddać.
Zakotwiczyliśmy przed mostem czekając na korzystny prąd, ale kotwica zaczęła ciągnąć i wkrótce skończyliśmy na drugim brzegu kanału. Byłem szczęśliwy, że mogłem nauczyć się profesjonalnego sposobu na zejście z mielizny bez użycia silnika. Czekaliśmy na przypływ, więc zaproponowałem gotowanie obiadu. – „Gotować? Dlaczego mamy gotować, kiedy mamy świeże jedzenie?” Wieczór się zbliżał i nie jedliśmy nic od śniadania. Podjąłem inicjatywę zrobienia sałatki na obiadokolację. Zrobiłem skromne dwie porcje. Jacek spojrzał i powiedział: – „Ile tego narobiłeś! Będziemy to jeść cały tydzień. Włożyłeś całą paprykę? I jeszcze cały pomidor? Dwa pomidory?” Jacek wziął garść sałatki i zasugerował, że już się poczęstował, a resztę zostawimy na kolejne dni. Zapytałem, czy nie miałby nic przeciwko, gdybym skończył sałatkę, ponieważ byłem naprawdę głodny. Tym razem odpowiedział pozytywnie. – „Jasne, jeśli naprawdę chce ci się to wszystko zjeść, to bardzo proszę, przynajmniej nie będziemy mieli resztek”.
Następne trzy tygodnie spędziłem obserwując Jacka naprawiającego silnik pod kierownictwem jego kolegi Jurka. Po raz pierwszy od 25 lat musiał całkowicie rozebrać silnik i wymienić tuleje cylindrów. Miałem okazję uczyć się na cudzym nieszczęściu, choć nie wolno mi było dotknąć silnika. Zamiast pomagać Jackowi z silnikiem, spędziłem dużo czasu szukając sposobu włamania się do pobliskiej sieci wi-fi, aby Jacek mógł mieć połączenie internetowe na swoim jachcie. Nie miałem doświadczenia z „hackowaniem”, ale podjąłem to wyzwanie, bo chciałem Jackowi zrobić jakąś przysługę. W końcu zrezygnowałem, bo zdałem sobie sprawę, że nie jestem lepszym hackerem niż mechanikiem. Udało mi się za bitcoiny kupić dane logowania do sieci od anonimowego hackera i Jacek został podłączony do internetu.

Pod koniec stycznia pojechałem na swój jacht do Nowego Jorku. Po trzech tygodniach na jachcie Jacka, słuchając dużo morskich opowieści, czułem, że załapałem bakcyla do pływania. Ponieważ nikt nie chciał dołączyć do mnie w tak mroźną pogodę, musiałem się nauczyć samotnego żeglowania.

Jacka spotkałem jeszcze kilka razy. Kiedy się dowiedziałem, że dokuje swój jacht przy wybrzeżu Virginii, podążyłem za nim swoją łódką. Żeby być blisko mojego guru, musiałem cały tydzień około 10 godzin dojeżdżać do Nowego Jorku żeby uczyć studentów i spać na podłodze w swoim biurze na uczelni. Kiedy Jackowi zepsuł się maszt, żałowałem, że mnie tam nie było, aby podpatrzeć go podczas naprawy.

W lipcu 2018 roku nadarzyła się okazja do przepłynięcia z Jackiem Atlantyku. Podczas rejsu ledwo mi pozwolił zmienić żagle i brać udział w nocnych wachtach. Samoster i generator wiatrowy robiły za mnie większość roboty. Złapała nas burza. Zerwało nam żagle, roztrzaskał się wiatrak. Jacek musiał wiele czasu poświęcić naprawie latarni z taniego sklepu „dolarowca”. Naprawiliśmy wszystko, zanim dopłynęliśmy na Azory. Cieszyłem się, że można było się czegoś nauczyć!

DK: Jaką trasę rejsu planujecie?
PK: Popłyniemy na Azory, potem wzdłuż wybrzeża Europy, do Szczecina. Tylko nie jestem pewien, czy wystarczy na to czasu. Może jednak na ten sezon zostaniemy w Niemczech. Wypłynęliśmy za późno i we wrześniu zaczynają się zajęcia na praskiej uczelni.
Po wypłynięciu śledziliśmy łódź Jacka przez trzy dni, używając VHF, potem straciliśmy połączenie.

DK: Kto jest twoją „prawą ręką”?
PK: Dwie osoby najbardziej mi pomogły w przygotowaniu tej podróży: Esther i Travis. Moje szczególne podziękowania należą się Janowi Aniołowi, który uczestniczył w próbnym rejsie do Virginii i pomagał nam bezinteresownie, gdyż nie miał zamiaru popłynąć przez Atlantyk. Jan kupił bilet lotniczy do Nowego Jorku, żeby mnie odwiedzić i poznać to miasto z innej perspektywy. Był jednak elastyczny i zamiast zwiedzania popłynął z nami w rejs do Virginii i cały swój urlop spędził przy naprawie i przeróbce żagli.

Rejs pewnie by się nie odbył bez umiejętności mechanika Travisa. Omawialiśmy codziennie różne szczegóły techniczne. Dostałem od niego wiele potrzebnych części za darmo. Travis nauczył mnie dobrej praktyki żeglarskiej. Wie, jak pracować na jachcie i zna standardy pływania, natomiast ja jestem większym śmiałkiem, energicznie rzucam się w improwizacje. Myślę, że się wzajemnie inspirujemy. Jan Anioł naszą współpracę porównał do bohaterów czeskiej wieczorynki „Sąsiedzi”.

Wreszcie osoba, która mnie wspierała podczas rejsu – Esther, faktycznie spadła mi z nieba. Nie tylko harowała więcej niż wszyscy, ale też z uśmiechem na twarzy rozwiązywała konflikty społeczne. Chociaż nie miała żeglarskiego doświadczenia, ani znajomości prac konserwatorskich, zawsze zaskakiwała mnie szybkością, z jaką uczyła się nowych rzeczy. Pewnego razu podczas składania dławicy byłem wkurzony, bliski przeklinania. Wtedy zaoferowała mi swoją pomoc. Tylko przez grzeczność pozwoliłem jej to zrobić, bo sam byłem wykończony i skaleczony, więc dałem jej szansę.
Pracowała w szybszym tempie ode mnie i cały czas się uśmiechała i na jej rękach nie było śladu po zadrapaniach. Sprawdziła się lepiej ode mnie i kolegi Anioła. Kiedy skończyła, zapytałem ją, jak może być w dobrym humorze po tylu godzinach nieprzerwanej, nużącej i monotonnej pracy. Odpowiedziała: – „Miałam w słuchawkach program radiowy o mitologii starożytnej Grecji i w tym czasie udało mi się to zrobić”.

DK: Na koniec chciałabym zadać ci osobiste pytanie. Jaki miałeś, jako dziecko, stosunek do morza i do wody?
PK: Kiedy miałem trzy lata, byliśmy z całą rodziną w ówczesnej Jugosławii na wczasach nad morzem, na terenie dzisiejszej Chorwacji. Morze mi się wtedy bardzo spodobało.
Moja siostra wcześniej brała udział w zawodach pływackich. Uwielbiała chodzić na basen. Ja basenu nie cierpiałem. Zimny niebieski kolor działał na mnie ponuro, chlor śmierdział. Moje cierpienie skłoniło rodziców do tego, że przestali mnie zmuszać do uczęszczania na te zajęcia.

Następne wspomnienie to właśnie te fantastyczne wakacje w Jugosławii. Przyjechałem zachwycony. Oglądałem wtedy bajkę Dysney’a, jak kaczory kopiąc głęboko w piasku dotarli aż na plażę nad morzem. W przedszkolu mieliśmy piaskownicę i ja tam godzinami grzebałem głębiej i głębiej. Nauczycielka potem zapytała się mojej mamy co się ze mną dzieje, dlaczego ciągle kopię dziury? A ja wtedy myślałem, że się podkopię aż do morza i ucieknę z tego głupiego przedszkola… To chyba wszystko na ten temat.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Wiadomość z 5 września 2019 z profilu facebookowego Pawła:
„Wczoraj wieczorem bezpiecznie dotarliśmy do Bremy i zadokowaliśmy łódź. O ile przejście przez Atlantyk nie było trudne, o tyle podróż z La Coruny do Bremy była pełna przygód. Dzięki szczęściu, które nas nie opuszczało, udało nam się przetrwać bez poważnego uszkodzenia jachtu. Wkrótce udostępnię zdjęcia i filmy.
Wielkie podziękowania dla wszystkich ludzi, którzy sprawili, że ta podróż się odbyła!, wszystkim tym, którzy udzielali mi porad i wsparcia w przygotowaniach do rejsu.
Moja przygoda zaczęła się od Toma Millera, który sprzedał mi pierwszą łódkę Amarena i zainteresował mnie „Duchem Wody”. Pierwszą osobą, którą spotkałem na City Island, gdzie stała moja łódka, był Mike Bird. To on mnie wciągnął w to środowisko, w świat jachtów i żeglarzy.
Specjalne podziękowania należą się mojemu Wydziałowi Ekonomii NYU, którego profesorowie (zwłaszcza mój doradca i żeglarz Ennio Stachetti) tolerowali mój koczowniczy tryb życia przez całe osiem lat studiów doktoranckich i jeszcze wspierali mnie w poszukiwaniu pracy.
Nigdy bym nie kupił mojej obecnej łodzi White Bird, gdyby cztery lata temu Adva Yemini nie nalegała, abyśmy kontynuowali jazdę na rowerze po Brooklynie w poszukiwaniu marin nadających się na dokowanie dwóch łodzi, które wtedy posiadałem. Mocno wiało i padał deszcz, byliśmy już przemarznięci z biwakowania na ulicy, Adva jednak nalegała, żebyśmy jeszcze sprawdzili przystań Gateway (dziś Moonbeam Marina), gdzie zobaczyłem duży napis: „Łodzie na sprzedaż”. Zauroczył mnie jacht typ: Cheoy Lee Offshore (rzekomo jedyny z okrągłym stołem w mesie). Kupiłem tę łódkę. Adva uwielbiała ją dekorować. Wykorzystywała swój talent do wyczucia detalu i elegancji, aby jeszcze spotęgować jej piękno.
Podekscytowanie ze zdobycia jachtu nie trwało długo. Przez półtora roku stawiałem czoła wyzwaniom, remontom i finansowania jachtu przez wynajem w Airbnb. Wyobraźcie sobie, że macie trzy jachty do wynajęcia w różnych odległych od siebie częściach Nowego Jorku i nie macie samochodu, tylko stary rower i podręczny wózek. Pomimo, że dostawałem pozytywne oceny od gości, który spali na jachtach, ledwo byłem w stanie pokryć wydatki. Podczas tego zmagania się odkryłem, że mogę zarobić podwójną ilość pieniędzy w Akademii Biznesu, po przeciwnej stronie NYU, udzielając lekcji matematyki. W ten sposób znalazłem czas i energię na początki żeglowania na „Białej Ptaszynie”.

Szczęśliwy traf losu przyprowadził mnie do Polskiego Klubu Żeglarskiego, który znajduje się w marinie, gdzie kupiłem White Bird. Dzięki członkom tego klubu udało się uruchomić silnik Volvo, 40-latka, który został mi sprzedany jako niesprawny. Nie mogę zapomnieć o wielkim wsparciu Marka Kurka (aktualnie vice-komandora klubu), mojego sąsiada w marinie, który naprawdę się o mnie troszczył. Dziękuję również wiele razy wspominanemu Jackowi Rajchowi, który mnie zainspirował do tego, żebym się stał żeglarzem, a nie tylko niemądrym właścicielem łodzi. Podczas wspólnego rejsu z tym legendarnym kapitanem poznałem Doubravkę Krautschneider, córkę dwóch wielkich czesko-polskich żeglarzy, która wraz z swoją mamą Małgorzatą nie tylko zapewniły mi wsparcie, ale także dały poczucie opiekuńczej rodziny w Nowym Jorku. (…)
Na koniec wielkie podziękowania również dla Karola Cześnikowskiego (PL) i Ondry Ruckiego (CZ), którzy byli moją załogą przez większą część europejskiego rejsu i świetnie się bawili, pomimo intensywnych zajęć oraz trudnych warunków do odpoczynku. Gdyby nie zdecydowali się spontanicznie dołączyć do nas w ostatnim etapie podróży, musiałbym jacht zostawić w Hiszpanii.
I WRESZCIE: WIELKIE DZIĘKI NEPTUNOWI ZA CZUWANIE NAD BEZPIECZEŃSTWEM ŁODZI I ZAŁOGI PRZEZ CAŁY CZAS REJSU!

image1(9)

DSC01291  DSC01294  DSC03610  DSC03622  image1(1)  image1(4)

image1(7)

image1(6)

Wywiad oraz tłumaczenie z języka angielskiego: Doubravka Krautschneider, 2019r.
Zdjęcia: Paweł Kocourek, Małgorzata Krautschneider.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Artykuły o ludziach mieszkających na wodzie w Nowym Jorku (między innymi – Pavel Kocourek)
https://nypost.com/2016/08/31/the-crazy-but-true-tales-of-new-yorkers-who-live-on-boats/
https://www.nytimes.com/2019/04/26/realestate/house-boat-living.html
Artykuły w czeskich mediach:
https://wave.rozhlas.cz/zit-jako-kdybych-byl-porad-na-cestach-pavel-kocourek-vyzkousel-studium-v-ny-7588172
Film nakręcony przez brazylijską telewizję:
https://www.facebook.com/pakopublic/videos/10161886585245427/

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Pavel Kocourekabsolwent Uniwersytetu Zachodnioczeskiego w Pilźnie (University of Western Bohemia; matematyka, finanse; 2008r.), uniwersytetu na Tajwanie (National Sun Yat-sen University), uniwersytetu w Barcelonie, doktorat z ekonomii na New York University; wcześniej laureat międzynarodowych olimpiad matematycznych (2005: Silver Medal, 46th International Mathematical Olympiad, 2003: Bronze Medal, 44th International Mathematical Olympiad). Rejs oceaniczny, załogowy z USA do Europy zakupionym w Stanach jachtem.

Doubravka Krautschneider – jest teatrologiem z wykształcenia i zamiłowania. Obecnie przebywa w USA gdzie zajmuje się animacją kultury, prowadzi warsztaty teatralne, pisze recenzje do portalu www.scena.cz i do polskich mediów. Śpiewa w polonijnym chórze. Córka Małgorzaty i Rudy Krautschneiderów.