Archiwum kategorii: ARCHIWUM

Wojtek Wejer: Korespondencja z Toronto

Ż E G L A R S T W O    W    C Z A S A C H    Z A R A Z Y

07.05.202Wojtek Wejer a0                                                                                                        W całej Kanadzie obostrzenia dotyczące żeglarzy są wynikiem zarządzeń władz administracyjnych. W związku z tym każda prowincja ma trochę inne praktyczne podejście do rozwiązania problemu. Rząd federalny Kanady wydaje tylko bardzo ogólne wytyczne, zalecenia, wskazówki.

Ontario lub też dokładniej Ontario Sailing (okręg) zabronił w ogóle wchodzenia do portów i marin. Kluby zostały pozamykane, a walne zebrania w klubach przesunięte.

Od kilku dni zezwolono właścicielom jachtów na dostęp do miejsc gdzie stoją ich jachty, aby przeprowadzić sezonowe konserwacje. Zezwolono na wodowanie jachtów, ale nadal nie wolno wypływać.

Żeglarze Ontario złożyli petycję do rządu i została ona częściowo uwzględniona.

Podobnie jest w prowincji Maritime (Nova Scotia & Newfoundland), ale tam było to wszystko „zrelaksowane” od samego początku, bez zabraniania wchodzenia do marin. Pogoda tam wcale jeszcze nie sprzyja na pływanie szczególnie w Newfoundland.

W dalszym ciągu granica pomiędzy USA i Kanadą jest zamknięta i nie ma połączenia lotniczego. Nowy Jork jeszcze jest zamknięty i nawet promy stanęły w mieście Nowy Jork. Chesapeake Bay (Maryland i Virginia), największy rejon żeglarstwa w USA już 15 marca wydało zakaz pływania, lecz praktycznie większość żeglarzy nic sobie z tego nie robiła, a policja nie ingerowała, bo tam nie jest od tego.

Obecnie są w całej Kanadzie naciski publiczne aby dalej relaksować zarządzenia.

Grenlandia jest kompletnie zamknięta dla przybyszów. W tym roku rejsy w Arktyce nie odbędą się, choć tam jeszcze nie było żadnego wykrytego przypadku tego wirusa.
Najlepszym miejscem na te wszystkie informacje z całego świata jest www.noonsite.com , ja tam też wstawiam swoje komentarze.
To tak na razie.
Trzymajcie się dzielnie, zwyciężymy.
Wojtek

09.05.2020                                                                                                                                                         Załączam zdjęcie z Azorów: słynny właściciel Peter’s Cafe Sport, Jose Azevedo, z pomocnikami rozwozi swoim RIB od jachtu do jachtu zaopatrzenie i gotowe obiady. Atmosfera czysto rodzinna wśród tych 20 jachtów które obecnie tam kotwiczą. Radio VHF tam nie milknie.

1. JoseAzevedo-PeterCafeSport źródło: internet
Cheers,
Wojtek

14.05.2020                                                                                                                                                         Pod naciskiem opinii publicznej władze prowincji Ontario zezwalają na wejście szerokiej „publiki” do marin, ale pod warunkiem trzymania dystansu 2 metry.
Zacznie się to od 15 maja.                                                                                                                              Cheers,
Wojtek

___________________________________________________________________________________________________Wojciech Wiktor Wejerur. 1942r, w Warszawie, inżynier mechanik (University of Alberta, Edmonton, Kanada), z Polski wyjechał w 1967r, od 1969r w Kanadzie; żeglował w Szczecinie w klubie Pogoń i w JK AZS; z powodzeniem startował w regatach – Cadet, Finn; w Kanadzie praca w Arktyce w przemyśle naftowym; od wielu lat wspomaga w nawigacji żeglarzy pływających w Arktyce, przez Northwest Passage; autor locji żeglarskich rejonów arktycznych; w 2015 nominowany do nagrody Ocean Cruising Club: Merit Award i nagrodzony.

Bogdan Zahajkiewicz: Australia. „Marią” przez W i e l k ą R a f ę K o r a l o w ą . Część 1

NBZah_1a obozie w schronisku „Pod Łabskim Szczytem” była ze mną Gośka Skoczeń, córka znanego żeglarza i współautora podręcznika do astronawigacji. Któregoś wieczoru zdradziłem jej moje marzenia o jakiejś żeglarskiej wyprawie dookoła świata, aby przeżyć coś innego niż do tej pory. Wciąż miałem w głowie plany eksploracji Nowej Gwinei oraz londonowskie opisy ekstremalnych przygód „Na szlaku”. Gośka zasugerowała, że powinienem podjąć konkretne kroki w kierunku realizacji marzeń. Po kilku dniach, zakomunikowała mi, że akurat pływa swoim prywatnym jachtem w okolicach Australii Ludek Mączka, znany ekscentryczny żeglarz ze Szczecina. Podobno czekał tam na wymianę załogi, ale jego kolega klubowy, Jurek Boehm, nie dostał zgody na wyjazd, a drugi kolega – urlopu. Dostałem numer telefonu do Wojtka Jacobsona, który koordynował w kraju sprawy rejsu s/y Marią dookoła świata. Gdy do niego zadzwoniłem, spytał, co umiem i jakie znam obce języki. Nic nie obiecał…

7 maja 1977 roku, wziąłem udział w krakowskich Juwenaliach, które odbywały się pod hasłem protestu przeciw represjom po wydarzeniach z czerwca 1976 roku. Opozycja organizowała Komitety Pomocy (później KOR), w których studenci zbierali środki finansowe na pomoc dla wyrzuconych z pracy robotników. W radio „Wolna Europa” odczytywano codziennie odezwy dysydentów (m.in: Wujca, Lipskiego, Kuronia, Michnika). Na Juwenaliach, dziewczyny z Uniwersytetu Jagiellońskiego ubrane na czarno stawały w rynku na drewnianych skrzynkach i czytały oświadczenia opozycjonistów. Dookoła rynku stały podejrzane samochody dostawcze z dziwnymi ludźmi w środku. ESBecy robili zdjęcia protestującym, a ci eSBekom. Nikt w miasteczku akademickim nie grał na gitarze, obowiązywał bojkot Juwenaliów. Kilka dni wcześniej zabito Staszka Pyjasa, którego martwego znaleziono 7 czerwca na ul. Szewskiej. Postanowiono, że w „Czarnym Pochodzie” na koniec Juwenaliów, milczeniem uczcimy śmierć kolegi (…)

Wtedy nie wierzyłem w wyjazd do Australii, a tymczasem po kilku dniach Wojtek Jacobson zadzwonił z wiadomością, że otrzymał od Ludka Mączki telegram z Australii o treści: „Czekam na Bogdana 20 czerwca w Sydney”.

Był koniec maja … Zaczął się wyścig z czasem, bo formalności wymagały, w normalnej procedurze, minimum miesiąca, nie licząc spraw wizowych (…)

Przelot do Sydney był komfortowy. Spałem, jadłem i piłem do syta. Przed Sydney rzucało samolotem, bo przechodziła nad miastem burza. Wylądowaliśmy bezpiecznie, a sama odprawa paszportowo-celna odbyła się ekspresowo. Temperatura powietrza nie kładła na kolana, ale w górach osiągała tego dnia wartość minus 10 stopni Celsjusza!

Worek bosmański położyłem na ławce i podszedłem do budki telefonicznej. Wyciągnąłem notatnik z adresami i zacząłem wydzwaniać. W weekend wszyscy tutaj wypoczywali!

Miałem adres konsulatu PRL, ale konsul nie odpowiadał. Po jakimś czasie udało mi się dodzwonić do pani Tomaszewskiej, która objaśniła mi jak dojechać do mariny w Rushcutter Bay, gdzie cumuje Maria z Ludkiem. Gdy oglądnąłem się na bagaż, nie było już notatnika! Ktoś zwinął go i to była nauczka. Dobrze, że nie utraciłem worka. Od tamtej chwili, użyteczne adresy zapisywałem w kilku notatnikach. Złapałem odpowiedni autobus i stanąłem z workiem bosmańskim blisko kierowcy. Dał mi znać, kiedy wysiąść przy marinie.

Czułem lekkie emocje, bo zacumowane wzdłuż pomostu jachty wyglądały luksusowo. Marii nie musiałem długo szukać. Wśród wypieszczonych jednostek, rzucała się w oczy mahoniowa łódka z wiszącymi na wantach, suszącymi się ciuchami. Polska banderka upewniła mnie, że to musi być Maria. Podszedłem, zapukałem i nic. Pamiętając, że Ludek słabo słyszy, puknąłem dużo mocniej, a potem jeszcze raz powtórzyłem. Trudno, musiałem wejść na pokład bez zaproszenia. Podszedłem do zejściówki. W mesie coś się poruszyło i to był mój Ludek. Krzyknąłem: „Ahoj! Listonosz z Polski!”. Ludek na to: – A, to dobrze się składa, bo właśnie mamy robótkę po załogantach, którzy zarzygali łódkę i uciekli…

Gdy zawinąłem rękawy, Ludek stwierdził, że robota nie zając, poczeka, choć to na jachcie nie najlepszy zwyczaj. Przedstawiłem się i spytałem, czy jest gotów zaryzykować pływanie ze mną. Spojrzał na mnie krytycznie i zauważył, patrząc na moją czuprynę, że wożenie dużej ilości włosów jest na morzu nieekonomiczne. Zaraz też spytał, czy jestem głodny i nie czekając na odpowiedź, wyciągnął białą cebulę, główkę czosnku i otwarł puszkę z jakąś rybą. Czułem, że właśnie będę przechodził wstępny test przydatności, bo Ludek znany był ze słabości do obu tych warzyw. Zjadłem ze smakiem, choć jedzenie nie wyglądało zachęcająco. Czosnek raczej połknąłem i dobrze zrobiłem, bo na koniec posiłku rozgryzłem jeden ząbek i łzy stanęły mi w oczach. Różne rzeczy się jadło na studiach, ale takie zestawy nie były modne. W sumie, cebula była chyba najlepsza. Ludek mlaskał jak mały dzidziuś i to był znak, że mu smakuje. Podziękowałem i powiedziałem, że dobre. Ludek rozluźnił się, a gdy się dowiedział, że moja rodzina ma swe korzenie na Ukrainie, podsumował wrażenia:

– Widać, żeś niezepsuty, bo inni załoganci ciągle marudzili względem żarcia, a jeszcze na dodatek kazali mi myć zęby po posiłkach. Wprawdzie dostałem od ruskich ze statku handlowego dwa kartony pasty do zębów, ale nie znam odpowiedniego przepisu na zupę…

Zaraz też przydzielił mi koję i stwierdził, że na jachcie muszę sam sobie radzić, byle łódki nie uszkodzić, bo to jest cały jego majątek, a czasem robi za dom, mamę, tatę i dzieci razem.         Pocztę kapitan łyknął łapczywie. Potem wypytywał o Wojtka, Ewę, przyjaciół i sytuację polityczną w kraju. Miałem co opowiadać, bo byłem świeżo po wydarzeniach w Krakowie. Od razu podzielił się wiedzą i stosunkiem do socjalizmu. W tym temacie byliśmy absolutnie zgodni. Jeszcze raz przyjrzał mi się ukradkiem i stwierdził, że możemy płynąć, choć jestem wąsaty i kudłaty.

Po herbatce dokończyliśmy klar łódki, choć nie obyło się bez kontuzji. Czyszcząc zęzę, zahaczyłem paluchami o rozbite szkło i to był sygnał do końca zajęć w tym dniu. Wkrótce przyjechali goście: Jurek Pisz i Kaziu Jasica. Obaj byli załogantami jachtu w ostatnim przede mną etapie. Ludek poszedł z praniem do znajomej, a chłopcy zabrali mnie do kręgielni na piwo. Granie nie szło mi najlepiej. Chłopaki słuchali z przejęciem moich opowieści o realu w Polsce. Jurek i Kazio postanowili zostać w Australii, bo powrót do smutnej polskiej rzeczywistości uznali za najgorszy z wyborów, jakie jeszcze mieli. Na razie, liczyli na kontakty i szansę na pracę. Opisali mi Ludka, jego przywary, „humorki”, etc.. Wiedziałem, że na Marii każdy żeglarz nie umiał powstrzymać się od chęci wejścia w rolę kapitana. Uznałem to za specyficzną cechę zaawansowanego żeglarstwa. Żeglarskie ambicje Ludka zamykały się na ponoszeniu jak najniższych kosztów rejsu i małych strat w sprzęcie. Załoganci przeżywali przygodę życia i wracali do „normalności”, a on musiał dostosowywać się do coraz to innych osobowości. Drobne różnice zdań wkalkulowywał w cenę przygody, ale nie mogły one wpływać na kluczowe decyzje, które musiał sam podejmować. Jak sobie i innym tłumaczył, każdą decyzję i manewr na morzu można wykonać na wiele sposobów. Liczył się efekt, a on chciał na swej Marii pozostawać niezależny od kogokolwiek.

Na jacht dotarłem późnym wieczorem. Kapitana jeszcze nie było. Spałem jak zabity po wypitym z chłopakami winie i nawet nie wiem, kiedy Ludek wrócił. Rano zrobiliśmy dalszy klar. Przy jachcie zatrzymywali się ciekawscy spacerowicze, głównie żeglarze i sympatycy żeglarstwa. Ludek zapraszał ich na pokład i udzielał informacji, ciesząc się zainteresowaniem swoją łódką.  Obok nas cumowały w Rushcutter Bay inne, piękniejsze łódki. Niedaleko od nas stał żaglowiec Solo, o którym czytałem w kraju. Starsze małżeństwo pływało nim dookoła świata i pewno na nim umrze, bo taki model Szczęścia wybrali.

Maria i tak była najchętniej odwiedzana w tej dość ekskluzywnej marinie, bo wyglądała na taką, która gwarantuje przygodę bez względu na zasobność kieszeni właściciela. Ludzie czuli, że ta łódka przeżyła już prawdziwą, morską przygodę.

B.Zahajkiewicz 1977Na pokładzie Marii na przystani Cruising Yacht Club of Australia w Rushcutters Bay, Sydney, drugiego lipca 1977 roku; od lewej: Kazimierz Jasica, Jerzy Pisz, Bogdan Zahajkiewicz, Ludomir Mączka. Fot. z arch B. Zahajkiewicza

Niektóre luksusowe jachty przez większą część roku, po prostu, stały. Czasem właściciele wpadali „pomieszkać” lub popłynąć na zatokę ze znajomymi i to im wystarczało. Jachty były zewnętrzną ilustracją ich statusu społecznego, czymś, co nobilitowało, a niekoniecznie wyrażało rzeczywiste potrzeby. Żeglarze, którzy decydowali się na wielomiesięczne lub wieloletnie eskapady twierdzili, że łódka to taka skarbonka bez dna, która stojąc w porcie pożera wszelkie oszczędności, lecz gdy zwiążesz z nią całe życie, pozostaje wierna do końca bez względu na to, ile pieniędzy zgromadziłeś na koncie bankowym. Któregoś dnia Ludek powiedział mi, że jest dobrowolnym niewolnikiem Marii tylko dlatego, że jest to rodzaj obopólnej niewoli.

Około godziny siedemnastej zakończyliśmy prace przy łódce. Ludek wyglądał na zadowolonego z siebie i ze mnie, więc zadecydował o odwiedzinach u Małgosi De Castillo, znajomej z Peru. Musiał odebrać pranie, więc wizyta miała jakieś uzasadnienie.

Małgosia poczęstowała nas smacznym posiłkiem i dobrym winem. Oczywiście, znaleźliśmy wspólnych znajomych z Polski i pogadaliśmy o kuchni.

Następnego dnia wzięliśmy się do solidnej pracy przy łódce. Ludek przydzielił mi wstępnie obowiązki: kambuz, żagle, klar łódki i organizację zajęć kulturalno-oświatowych, jako że rano otrzymałem od Jurka Pisza gitarę. Zrobiłem porządną inwentaryzację wyposażenia. Większość zapasów stanowiła oliwa, cebula, czosnek i dżem. Z puszek rybnych było kilka sortów, jednak najwięcej miejsca zajmowały puszki „wonderful makerel”. Ludek radził, by postępować z nimi ostrożnie, bo gdy je wcześniej kupował po okazyjnej cenie, to już wtedy przekroczyły o kilka lat datę przydatności do spożycia. Nie szło mu o to, by ich nie jeść, lecz o możliwość wybuchu podczas otwierania. Aby to zademonstrować, otwarł dwie puchy na śniadanie i zmieszał z czosnkiem i cebulą dodając różne przyprawy, spośród których chili było najłagodniejsze. Z talerza rozniósł się zapach ciemnego sosu indonezyjskiego o smaku psującym całą potrawę. Zjadłem bez słowa i to znów spodobało się Ludkowi. Mimo to, a może właśnie dlatego, zdecydowałem, że nie dopuszczę go do kambuza. W tym przypadku, Wojtek Jacobson miał absolutną rację.

Były jeszcze pod pokładem w kingstonie, pełniącym funkcję spiżarni, kartony z wędzonymi rybkami indonezyjskimi, które miały wielkie oczy, zaś same były bardzo małe. Może nie cuchnęły, ale były zbite w jednolitą masę. Obiecałem sobie natychmiast, że skosztuję je tylko w skrajnej biedzie. W osobnym schowku stały dumnie polskie szynki „Krakus”, których otwarcie Ludek przewidywał przy największych uroczystościach lub wizytach ważnych osób.  Niezły bałaganik zastałem w sekcji narzędziowej, ale było w niej mniej więcej wszystko, co się mogło przydać a nawet więcej, bo Ludek, co zobaczył bezpańskie na lądzie, wrzucał do skrzynek z przegrodami „może się przydać”.

Po późnym śniadaniu, wpadł z wizytą poznany w Sydney, ożeniony z Polką Janą, żeglarz. Jeff był na etapie wykańczania budowanego przez siebie jachtu. W ramach przerwy w pracy wpadł do nas, by pokazać nam jacht znajomego, Anaconda II. Był to regatowy, ponad  dwudziestotrzymetrowy jacht z najnowocześniejszym wyposażeniem. Miał globalny system radionawigacji „Omega”, który umożliwiał ustalenie pozycji z dokładnością do 1 mili morskiej. Był elementem systemu wojskowego NASA, dostępnym powszechnie do użytku, a bazującym na odbiorze sygnałów radiowych z ośmiu nadajników naziemnych, których maszty miały wysokość ponad czterysta metrów. Jacht uzyskiwał na regatach średnią prędkość 25 węzłów, a miewał  dobowe osiągi na poziomie trzystu mil. O dziwo, nie miał na wyposażeniu radaru. Obsługa jachtu wymagała co najmniej czterech żeglarzy, optymalnie zaś – siedmiu. Portem macierzystym żaglowca było Adelaide. Właśnie przygotowywał się do jakichś ważnych regat organizowanych przez Cruising Yacht Club of Australia, współorganizatora słynnych regat: Sydney – Hobart. Wizytę na jachcie zakończyliśmy pyszną kawą z ciastkami.

Tego dnia nie było wypoczynku. Wpadł bardzo rozgadany Bohdan Ułaszyn i zabrał nas do Klubu Polskiego, który powoli wypełniał się rodakami różnej urody: byli „pawie” z nieograniczonymi możliwościami załatwienia każdej sprawy, „kombatanci” walki o prawdziwą Polskę, zwykli pijaczkowie i „widzowie”, którzy byli świadkami niesamowitych zdarzeń z udziałem znanych Polaków. Nikt z nich nie stronił od napojów wyskokowych. Wkrótce zrobił się duży harmider. Jakiś członek zarządu Klubu zaproponował Ludkowi przedłużenie pobytu w Sydney celem podreperowania kasy jachtu. Jedni poparli apel, a inni nie słyszeli lub nie chcieli słyszeć odezwy. Bohdan zaproponował podwiezienie nas do Jurka Prociuka, znajomego Ludka, byłego Harcmistrza Polski z Wrocławia. Zabrał się z nami jakiś młody kozak z Gdańska. Na pierwszym czerwonym świetle wylądowaliśmy na zderzaku auta jakiegoś Araba. Nasze auto trochę pogięło, a tamten nie zanotował szkody. Gdy Arab dzwonił z budki telefonicznej na policję, ruszyliśmy z piskiem opon. U Prociuków zameldowaliśmy się bez dalszych przygód. Były dyskusje polityczne, plotki. Wkrótce goście odjechali zostawiając nas u gospodarzy. Jurek bardzo przeżywał rozstanie z krajem, choć nie żałował decyzji, bo władza ludowa dała im mocno w kość. Teraz mieszkają w ładnym domu, ale droga do uzyskania niezależności ekonomicznej w Australii, wiodła przez wyrzeczenia i ciężką pracę. Na początku, Jurek pracował przy zbiorze trzciny cukrowej. Potem budował drogi i linie kolejowe. Podobny los spotkał w tym kraju większość Polaków i to bez względu na ich status wykształcenia, czy też umiejętności zawodowe. Tutaj każdy Polak zaczynał od zera, o ile nie zgodził się po II wojnie światowej przyjąć obywatelstwa brytyjskiego.             Kierując się dumą, większa część rodaków zdecydowała się na emigrację do Australii, Nowej Zelandii i innych dostępnych kierunków.

Przed „dobranocką” zagrałem w piłkę nożną z czwórką dzieci Prociuków, którzy po meczu  udali się grzecznie do łóżek. Wszyscy Prociukowie uwielbiają narciarstwo, ale tydzień pobytu w australijskim ośrodku kosztuje ponad 400 dolarów. Często wybierali Nową Zelandię, gdzie śnieg jest gatunkowo lepszy, a pobyt wraz z podróżą bywa tańszy niż na miejscu. Przed spaniem, dostałem od Jurka broszurę kolportowaną szeroko w USA, dotyczącą stosunku Polaków do Żydów. Były w niej tzw. „Polish Jokes”, które zawierały kawały o Polakach na wyjątkowo żenującym poziomie. Nie doczytałem do końca tej lektury, bo szkoda było na to czasu. Rano zostaliśmy sami w domu i gościliśmy się, zgodnie z instrukcją gospodyni.

Potem przyjechał Jurek i podrzucił nas do przystanku autobusowego. Zapowiedział wspólny wyjazd do Woolongong, gdzie Ludek miał wielu znajomych, m.in. Johna Mattesitch`a. W centrum miasta kupiłem struny do gitary, bo te od Jurka już nie brzmiały z powodu starości.

Na jachcie dokończyłem przeglądu prowiantu na pierwszy etap rejsu, pomogłem Ludkowi doprowadzić do porządku akumulatory i zamontować pompę zęzową. Ciuchy jeszcze nie wyschły. Wieczorem znów jesteśmy u Małgosi i znów pijemy wino. Ludek rozwiązał język opowieściami o Mongolii, Zambii i Peru. Gdyby zechciał pisać, książki o jego przygodach zrobiłyby na polskim rynku wydawniczym furorę. Może to prawda, że zawsze znajdą się wybitniejsi autorzy opowiadań formatu Londona czy Conrada, ale jeden argument Ludomira dotarł do mnie. Twierdził, że przyjemniej jest wracać do wspomnień i je na nowo przeżywać, niż zapisać je dla innych, którym może brakować tła i atmosfery przeżyć.

Ciuchy na jachcie w końcu wyschły i znalazły sobie miejsce w mesie nad górną koją, zabezpieczone przed wypadnięciem siatką wykonaną jeszcze przez Kazika Jasicę. Ludek chwalił Kazia za różne patenty na jachcie i żeglarską smykałkę. Zdradził, że napisał wiele miłosnych listów do jego nowo poznanej przyjaciółki, w jego własnym imieniu. Podobno, w rewanżu za tę przysługę ostrzygła Ludkowi włosy, co nie było trudne, bo wyglądały zawsze tak samo. Kaziu mówił, że zawsze bolały go ręce podczas konwersacji z Sherin, bo jego angielski był na poziomie „yes – no”. Ludek przepowiadał Kazikowi karierę w każdym zawodzie, który podejmie. Znowu wpadł Jeff. Zaproponował nam oglądnięcie postępów prac na własnym jachcie. Planuje z żoną wypłynąć w swój rejs gdzieś za dwa lata. Pracuje, jako kamerzysta w miejscowej telewizji, a Jana jest bibliotekarką, dorabiającą do wypłaty sprzątaniem biur. Wszystkie zarobki obojga, pochłania jacht. Ludek poznał tą miłą parę rok wcześniej, gdy wypływał z Sydney do Nowej Zelandii. Dostał wtedy za darmo od Jeffa mapy tamtych rejonów. Młodzi mieszkają dla oszczędności na jachcie, który ma nazywać się „Jana”, oczywiście. Przygotowanie projektu jachtu zabrało Jeffowi dwa lata, a sprawdzenie u fachowca – trzy dni. Na przystani obok Jeffa budują się też inne jachty innych marzycieli. Niektóre nigdy nie wypłyną, ale bez marzeń trudno jest żyć szczęśliwie. Mnie też do Australii przywiodły marzenia…

Wieczorem Jeff podrzuca nas autem do państwa Tomaszewskich, od których po przylocie do Sydney uzyskałem informacje o Ludku i Marii. Pan Edward i jego żona przyjęli nas wymyślonym na poczekaniu smacznym posiłkiem, po którym musiałem podzielić się drobiazgowo informacjami o kraju. Państwo Tomaszewscy byli działaczami politycznymi i zasiadali we władzach organizacji polonijnej. Mieli wspaniałą biblioteczkę z aktualnymi kwartalnikami „Zeszytów Historycznych”, wydanych przez paryską „Kulturę”. Oboje byli uczestnikami Powstania Wielkopolskiego. Pani Nela była absolwentką przedwojennego Studium Wychowania Fizycznego w Poznaniu, a mąż prawnikiem. Codziennie uprawiali gimnastykę, a pan Edward bez względu na pogodę kąpał się dodatkowo w morzu. Oboje przekroczyli już siedemdziesiąt lat, a historia ich pobytu w Australii była typowa dla wielu innych polskich emigrantów. Mieszkali sami w dość dużym domu z pięknym widokiem na zatokę Hunters Bay.

Państwa Tomaszewskich interesowało wszystko: wydarzenia w Krakowie, tło ekonomiczne i polityczne zajść, charakter oporu społeczeństwa, sytuacja gospodarcza, etc. Ludek dorwał z półki „Raport Gehlena” i wtopił się w jego treść. Ja odpowiadałem na pytania gospodarzy. W pewnym momencie, pan Edward powiedział do żony: – Popatrz Nelu, ten młody człowiek myśli tak samo jak my! Czy to nie jest budujące?

Wydawało mi się w tym momencie, że dla nich największą przygodą życiową była idea wolnej Polski, jaką kiedyś musieli opuścić, a do której nie mogli już wrócić. Takiego patriotyzmu nie byłem w stanie rozumieć, bo cóż ja, u licha, w moim życiu straciłem? Właśnie dostawałem darmową lekcję patriotyzmu w niezwykłym wydaniu, a czułem się jak darmozjad. Rozpoczynałem przygodę, a oni cieszyli się ze mną… Czy mi się to należało?

Późnym wieczorem Ludek powspominał z Tomaszewskim wspólnego znajomego, Wiktora Ostrowskiego – wspinacza, fotografa i geologa, autora książki „Wyżej od kondorów”. To on nauczył Ludka pić yerba mate, której mieliśmy na łódce kilka toreb, a która mogłaby smakować, gdyby była świeża.

Zgodnie z umową, rano wpadł po nas Prociuk, z którym pojechaliśmy do Wollongong. Jurek tak dobrał trasę, aby nam jak najwięcej pokazać. Ludek znał już te tereny, bo rok wcześniej odbył z Jurkiem dłuższą wycieczkę w Góry Błękitne i na Górę Kościuszki.

U państwa Booth, pani Jasia przyrządziła warzywno-owocową kolację, a mąż Jasiu poczęstował piwem własnej produkcji. I znów przeżyliśmy „nocne Polaków rozmowy”. Spanie przygotowane mieliśmy w „karawanie”, czyli mieszkalnej przyczepie na kółkach.

Nazajutrz odwiedziliśmy Johna Mattesitch`a, radioamatora i Obywatela Świata. To on właśnie pomógł mi w uzyskaniu australijskiej wizy. Co ten człowiek nie robił w życiu! Jako żołnierz Legii Cudzoziemskiej, bywał na samotnych patrolach w Algierii, walczył w wojnie domowej w Hiszpanii (1936 r.), był emisariuszem w czasie II wojny światowej, itd. Biegle posługiwał się ośmioma językami obcymi, w tym arabskim. Rozmowa trwała długo i widać było, że będzie trudno się pożegnać. Obserwowałem ukradkiem dwie niezwykłe postacie: Ludka i Johna, których łączyło coś trudnego do zdefiniowania. Po dłuższym milczeniu, padli sobie w ramiona i życzyli jeden drugiemu szczęścia na resztę życia. Czasem warto jest przeżyć pewne chwile tylko raz, bo zostają na dłużej.

Pożegnaliśmy się, także z życzliwymi dla Ludka celnikami i kupiliśmy na przystani świeże ryby. Jasia obiecała wpaść do Sydney w dniu naszego wypłynięcia.

W międzyczasie, podjechaliśmy do skautowskiego ośrodka Mt. Keira, którego szef pływał wcześniej z Ludkiem. David Walsh pływał przed II wojną światową na Zjawie III, z kapitanem Wagnerem. Wybuch wojny zamknął jachtowi szansę powrotu do Polski. Został przejęty przez władze emigracyjne, a Wagner nie ufając nowej władzy, został na Zachodzie. Walsh zbudował ośrodek skautowski Mount Keira, któremu szefował przez lata. Tu urodziło mu się pięcioro dzieci, ale niezwykłe chwile spędzone na Zjawie III pozostawiły marzenie dotarcia jachtem do Polski. I właśnie rok wcześniej, podczas postoju Marii w Wollongong David zaprosił Ludka do swojego ośrodka. Po głowie chodziło mu zrealizowanie marzenia popłynięcia do Polski, może nawet na Marii?

PF1000005Na pokładzie Marii, Wollongong, 1980 r; od lewej John Booth, Ludomir Mączka (przysłonięty przez J. Booth’a), Jerzy Pisz, David Walsh (w zejściówce), Waltraud Witte-Pośpiech, Jerzy Boehm, Janina Booth. Fot. T. Pośpiech

W 1976 roku Ludek, David i Kaziu Jasica popłynęli Marią do Nowej Zelandii. Był to rejs sztormowy i David dostał trochę w kość. Największą jednak trudność napotkał w Ludkowej kuchni, w której wybór dań opierał się na czosnku, cebuli, mleku w proszku, ostrych przyprawach, grochu, kaszkach, dżemie i cukrze. W trakcie wspominek o tym rejsie, David śmiał się z Ludkowego „menu”. Na ścianie salonu ośrodka wisiały pamiątki z rejsu na Zjawie III: listy do i od Wagnera, mapa Polski… David rozmarzył się mówiąc głośno o popłynięciu do Polski, być może, z Ludkiem na pokładzie Marii.

Ustaliliśmy już ostateczną datę wypłynięcia z Sydney. Będzie to dzień moich urodzin, czyli drugiego lipca. W środę 29 czerwca, zagląda na jacht słynna postać, komandor Francky.

Był dwukrotnie dowódcą Błyskawicy, w czasie wojny pływał w konwojach ochraniających statki angielskie przed Niemcami. Po wojnie nie odważył się wrócić do Polski, a ponieważ nie zgodził się na zmianę obywatelstwa, Anglicy pożegnali się z nim na dobre. Wylądował w Nowej Zelandii, gdzie przez 16 lat pracował fizycznie, bo nie miał licencji na prowadzenie statków. Gdy ją wreszcie otrzymał, zaczął pływać we flocie statków handlowych. Poradził nam, czego w żegludze jachtem unikać, ostrzegł przed latarniowcem Break Sea  na wejściu na Morze Koralowe i życzył szczęścia. Po kolacji podwiózł nas do państwa Tomaszewskich, gdzie po długich dyskusjach o Polsce, przenocowaliśmy. Było ciekawie.

W czwartek przyszedł czas na pożegnanie z Małgosią, a w piątek przedłużyliśmy ważność Ludkowej wizy na pobyt jachtem w Australii. Okazało się, że nie trzeba posiadać zezwolenia na broń, której na Marii było kilka sztuk, byle tylko nie wynosić jej na ląd. W biurze Cruising Yacht Club czekała na Ludka dość niemiła niespodzianka: od Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz uzyskał informację, że postój jachtem kosztuje 13 dolarów tygodniowo, a tu czekał rachunek na  pięć (5!) dolarów dziennie! Winą za tą sytuację, Ludek obarczył własną głupotę, bo mógł przecież sprawdzić cennik. Humor poprawiła mu wizyta u Jeffa. Okazją do niej były moje urodziny, na które Jana przygotowała smaczny tort. Dodałem do tego wino i zrobiło się żeglarsko.

Obiecaliśmy sobie kontakt radiowy, bowiem obaj żeglarze posiadali licencję radiooperatora i odpowiedni sprzęt na jachtach. W sobotę robimy końcowy klar jachtu i odbieramy szereg wizyt. Najpierw gościmy czeskie małżeństwo z trójką małych dzieci, a po nich Jurka Prociuka, który zostawia nam na drogę whisky i butlę wina. Potem zagląda Szwed, który płynął Marią odcinek rejsu, a wczesnym wieczorem komandor Francky zabiera nas do swojego domu. Przy wieczornej kolacji mam okazję poznać część prawdziwej historii Polski. Żona komandora była rdzenną Wilnianką, a jej rodzinne związki z Polską były ścisłe. Choć atmosfera kolacji była wspaniała, wszyscy wyrażali niepokój o przyszłe losy kraju, ale nie było w tym stanowisku niczego agresywnego, wręcz obawa i niepokój z nutką optymizmu. Gospodarze byli już wiekowi, ale humoru i ciepła można im było pozazdrościć!

Nie sądziłem, że będzie mi dane dotknąć w taki sposób i tak daleko od kraju, części jego historii. Jeszcze nie odpłynęliśmy, a już było czegoś żal.

 

 M a r i ą  przez  W i e l k ą   R a f ę   A u s t r a l i j s k ą

W dniu wyjścia z Sydney, zaliczamy od rana pielgrzymki znajomych i kibiców Ludka wyprawy. Najwcześniej przybyli Booth`-owie z prowiantem dla nas, na co najmniej tydzień żeglugi: były kurczaki smażone, klopsiki, piwo, wódka, ciasto i kiełbasa czosnkowa własnej roboty. Kapitan rozwiesił wianuszki kiełbasy na pręcie w kambuzie, bo twierdził, że tam będzie do nich najlepszy dostęp. To był przysmak Ludka, który nie ukrywał zadowolenia. Wychyliliśmy wiele toastów, które trzeba było przerywać, gdy przybywali następni goście z praktycznymi podarunkami: byli państwo Tomaszewscy, Kuczyńscy, Jeff z Janą, Jurek Pisz z Kaziem Jasicą i wielu innych przyjaciół rejsu. Aparaty fotograficzne pstrykały zdjęcia, a na koniec zrobiliśmy fotkę z Kapitanem i jego dwiema zmianami załóg. Około godziny 14:00 oddajemy cumy i żegnani życzeniami szczęścia, oddalamy się na silniku.

Gdy goście opuszczali keję, niespodziewanie osiedliśmy na płyciźnie. Walczyliśmy o zejście z niej, ale pomogła dopiero pomoc innego jachtu. Potraktowaliśmy to zdarzenie, jako „miłego złe początki” i ostrzeżenie przed brakiem koncentracji.

Wypłynęliśmy! Jak będzie? Czy dam radę? Co z chorobą morską?  Pytania cisnęły się na usta, ale kluczową pozostawała kwestia zgodnego współżycia na małej przestrzeni dwóch zupełnie różnych osobowości i charakterów. Wiedziałem, że aby coś w tej przygodzie zyskać, będę musiał z siebie o wiele więcej dać. A cóż ja w końcu takiego miałem Ludkowi do zaoferowania? Niewiele, poza chęciami i gotowością do unikania wszystkiego, co nas może w rejsie podzielić, bo to ja ingerowałem w świat Ludka, a nie odwrotnie. Jak na razie, mogłem go tylko podziwiać, bo nie usłyszałem z jego ust ani jednego złego słowa przeciwko komukolwiek, o kim mógłby mówić źle. Bardzo chciałem nauczyć się tej cechy. Oczywiście, mlaskanie przy posiłkach, chodzenie nago po pokładzie, czy inne zachowania, nie zawsze mieściły się w ogólnych normach zachowań, ale wkrótce przywykłem i potraktowałem je, jako obowiązujące. Przyjęliśmy w czasie żeglugi rytm wacht czterogodzinnych, co nie męczyło i dawało szansę na wypoczynek.

U główek portu zgasiliśmy silnik i postawiliśmy żagle. Wiatr wieje z północy, jest słaby i niekorzystny. Z południa Morza Tasmana dociera do nas martwa fala posztormowa. Na razie nie rzygam, ale komfortu nie ma. Ludek pożera kiełbasę i idzie spać. Nad ranem rozkołys wywołał u mnie oczekiwaną reakcję. Zapłaciłem haracz, ale bez tragedii. Jako rekompensatę, mogłem przyjąć rozpogodzenie nieba i wielką tarczę księżyca w pełni. Mam na sobie kufajkę i w ogóle nie chce mi się spać. Pod koniec wachty, Neptun upomniał się o daninę i to już nie było przyjemne. Mimo to, zalegam w koji i śpię do dziesiątej. Na zmianę wachty czeka na stoliku śniadanko: klopsik Jasi i wymiękłe pomidory z cebulą, oliwą i przyprawami Ludka. Wiedziałem od Wojtka, że bez względu na chorobę muszę jeść, więc zjadłem wszystko. Zaraz też, wszystko a nawet więcej, oddałem morzu. Walka ze słabością trwała dwie godziny. Ludek w tym samym czasie wchłonął bez jakichkolwiek emocji żołądkowych kawał ciasta i kolejny wianek kiełbasy. Beknął, poszedł za potrzebą na zawietrzną i wyciągnął szachy. Wygrałem 4:1 i poczułem się lepiej. Wypiłem kompot i znów na darmo. Utracie treści żołądka zaczął towarzyszyć odpływ sił i chęci do życia, których kapitanowi nie brakowało. Pocieszał mnie i twierdził, że to typowa reakcja zdrowego organizmu i po czasie minie. Zazdrościłem mu tych wycieczek z papierem toaletowym w ręku i wyobrażałem sobie, jak wygłodniały, dorwę się do wianuszków kiełbasy i innych łakoci. Starałem się nie schodzić pod pokład i wykonywać normalnie prace. Po zjedzeniu bigosu narobiłem sobie niezłego bigosu z żołądkiem i na jakiś czas musiałem odłożyć posiłki. Ludek straszył, że żarcie od sydneyskich przyjaciół może się zepsuć i zmuszony będzie je zjeść sam. W dwa dni połowa kiełbasy zniknęła z wianków, po cieście nie było śladu, a ostatnie klopsiki właśnie znikały.  Z powodu prądu wstecznego, niewiele upłynęliśmy do przodu, ale za to Ludek pouczył mnie astronawigacji. Poćwiczyłem grę na gitarze i to się kapitanowi spodobało. Szczególnie piękne były wschody i zachody słońca, którym zrobiłem wiele zdjęć. Następnego dnia o świcie nalałem sobie kompotu, powoli wypiłem i …nic! Na wszelki wypadek, wstrzymałem się jeszcze od stałych posiłków. Dmuchnęło z południa i Maria pognała baksztagiem z prędkością sześciu węzłów. Nastrój zmienił się nie do poznania, a samotna żegluga na nocnych wachtach pozwoliła mi uporządkować myśli. Dużo z Ludkiem rozmawialiśmy: opowiadał o Mongolii, Ukrainie, Zambii, kolegach z kraju, poznanych na trasie żeglarzach. Dużo i stale czytał, a szczególnie interesowały go kulisy wojen i wydarzeń historycznych. Na łódce mieliśmy prawdziwy arsenał broni. Były rewolwery, włoski karabin „Carcano M1938”, przerobiony przez polskiego rusznikarza z Woolongong, rakietnice, itd.. Naboi starczyłoby na małą wojenkę z piratami. Na dalekiej północy Australii sugerowano, by dla uniknięcia kłopotów strzelać ostrzegawczo do wszelkich zbliżających się jednostek.

O jakieś dwa tygodnie czasu przed nami, płynęła samotnie dookoła świata Krystyna Liskiewicz, której radzono, by przy zbliżaniu się jachtów puszczała na cały głos magnetofon  z rozmowami i żeby unikała wszelkich wizyt na morzu.

Choroba morska wracała mi w nieco łagodniejszej formie. Ludek nie wstrzymywał tempa opróżniania misek ze starzejącymi się gotowymi posiłkami. Spróbowałem uratować ostatni wianuszek kiełbasy, który zabrałem z sobą na nocną wachtę. Wbiłem w kiełbasę zęby, ale jeść nie odważyłem się. Telepało łódką na boki, choć barometr pokazywał korzystną tendencję. Szkwały 7-8 B zmusiły nas do pozostawienia jedynie foka. Na Ludka wachcie nie ma szans pospać, bo co chwilę wywołuje na radio krótkofalowców. Rozmawiał z Jeffem, Mattesitch`em i innymi – zwykłe plotki, ale też i użyteczne dla nas informacje o warunkach żeglugowych. Musiałem skonstruować wkładki do uszu, co pomogło spać. Podczas lepszej pogody wyłazimy na pokład, robimy gorącą herbatę i gramy w szachy. Wynik rywalizacji oscyluje w granicach remisu. W czasie nocnych wacht można wtopić wzrok w błyskający ślad kilwateru i pomyśleć o wszystkim i niczym. Odkrywam w sobie ducha samotnika, czuję się z sobą dobrze. Nie myślę o tym, co czeka mnie w najbliższej przyszłości. To przygoda, której trzeba się nauczyć. Uczę się więc tolerancji względem Ludka i  swoich słabości.  Można by pomyśleć, że na wodzie nic się nie dzieje. Nieprawda! Wydaje mi się, że pływanie w dwójkę jest trudniejsze niż solo, bo wbrew pozorom, nie mamy dla siebie zbyt wiele czasu. Ciągle jest coś do zrobienia, a ruchliwy akwen zmusza do koncentracji za sterem. Z sobą rozmawiamy głównie podczas zmian wachty.

Po tygodniu żeglugi, postanowiłem uratować ostatni kawałek kiełbasy. W nocy, mimo rozkołysu zjadłem ją ze smakiem i poprawiłem kaszą. Gdy Ludek wstał na poranną wachtę, odruchowo skierował się w stronę, gdzie wisiała kiełbasa, a gdy dostrzegł nową sytuację, sięgnął po garnek z kaszą i tu też się rozczarował… Pogratulował mi apetytu i zaproponował przygotowanie śniadania. Podałem końcówkę sernika Jasi i do tego cebulę z czosnkiem. Zjedliśmy z apetytem, choć dziś takiego zestawu nie wziąłbym do ust. Powróciło szczęście.

Z namiarów wynika, że powinniśmy być już koło miejscowości Ballina, ale każdy pomiar przy rozkołysanym morzu pokazuje co innego. Decydujemy się nie wchodzić do tego portu, bo fala jest wysoka. Powtarzamy pomiary i wychodzi na to, że jesteśmy kilkadziesiąt mil bliżej. W szachy dostaję baty, ale nie mam już żołądkowych sensacji. Zasugerowałem Ludkowi, by wysłać w następnej poczcie podziękowania dla ludzi, którzy nas wsparli różnymi drobiazgami, ale stwierdził, że jest wrogiem takich gestów, bo „Jeśli ktoś daje, to ma taką potrzebę. Ja też czasem coś daję, choć niewiele mam i wtedy nie oczekuję wdzięczności. Kto wie, czy to czasem nie darczyńca powinien dziękować za możliwość obdarowywania innych nadmiarem swojego szczęścia?”. Wypowiedź brzmiała dość szokująco, ale dużo w niej było prawdy. Przecież w Kazaniu na Górze, Pan Jezus powiedział: „Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa”. Chodzi tu o zasadę, aby obdarowany nie został przy tym akcie upokarzany. To pewnie dlatego, nie tylko bogactwo jest warunkiem szczęścia. Na razie, walczę z natłokiem niepoukładanych myśli. Znowu morze gniewa się na nas, zsyłając szkwał po szkwale. Jak mawiał Komandor Francky: „Licho na Morzu Tasmana nie śpi!”. W południe podpłynął do nas na bliską odległość ruski handlowiec Komsomolec. Olbrzymia góra pordzewiałej stali pozdrowiła nas, na co Ludek szybko wyciągnął naszą nieco sfatygowaną banderę i dał sygnał rożkiem. Było machanie rękoma i szybko zapomnieliśmy, że to bratnia jednostka. Na morzu braterstwo nie jest obowiązkowe, choć mój kapitan dostał od władz w Polsce wykaz portów, do których nie należy wpływać. Wkrótce postawiliśmy wszystkie żagle. „Mańka” ruszyła z impetem, co pozwaliło pokonać spory odcinek morza. Pod wieczór siadł wiatr i od razu użyliśmy silnika. Niestety, Ludek zapomniał wyłączyć przełącznika baterii kwasowych i spalił regler. W powietrze pofrunęły wszystkie dziewczęta lekkiej proweniencji, a i innym zawodom też się co nieco dostało. Rano próbujemy zamontować nowy regler, ale i ten nie działa. Kapitan natychmiast przywołał do pomocy nowe oddziały dziewcząt. Pozostała tylko korba, którą ja miałem kręcić. Po paru obrotach silnik nie zaskoczył, a ja z osłabienia straciłem przytomność. Zakręciło mi się w głowie i padłem na podłogę. Ludek tam sobie krzyczał, a ja tu sobie spałem.  Gdy doszedłem do siebie, stawiał właśnie na herbatkę. Po chwili, silnik zaskoczył i można było zarządzić partyjkę szachów. W nocy nastała kompletna flauta z przejmującą ciszą. Jacht stał w pozycji przyspawanej do morza, a z przodu, z tyłu i boków mijały nas morskie jednostki z zielonymi, czerwonymi i białymi światłami pozycyjnymi. Widoczność była tej nocy absolutna, można było niemal dotykać gwiazd. Gitara poszła w ruch. Ludek poprosił o „Sorrento”, które próbował zanucić, lecz nie potrafił. Ja z kolei, nie umiałem grać. Skipper wysiusiał się i poszedł spać, a ja zostałem w świecie bajki. Gdy nad ranem nieśmiało poprosiłem Bozię o wiatr, zerwało się najpierw 4 B, a potem 6-7 B. Przy jednym ze szkwałów przeleciał mi grot, a róg fałowy kliwra puścił wraz z szeklami. Będzie, co szyć w porcie. Na zmianę wachty Ludek osobiście przygotowuje posiłek dnia, czyli wrzuca do dużego gara wszystkie zaczynające się psuć resztki kiełbasy wygrzebane spomiędzy garnków, resztki warzyw, cebulę, czosnek, sos sojowy w piekielnym kolorze, suchą fasolę i cały zapas „choco” (po polsku: kolczoch). Danie nazwaliśmy zupą „czokoladową”. Była to ostra bryja, która po dłuższym smażeniu mogła być podana na każdym europejskim stole, choć niekoniecznie restauracyjnym. Moją część jadłem krótko i do końca, bo Ludek wyprzedzał mnie o jakieś dwie łyżki. Całodzienna potrawa okazała się być tylko śniadaniem. Na obiad i kolację zaserwowałem mleko w proszku z dżemem i cukrem, a na kolację – samo mleko z dżemem. Był to rodzaj rewanżu za „obiad” Ludka z poprzedniego dnia, bo podał na stół „wonderful makerel” z cebulą i czosnkiem do ręki. Skipper nie był moim daniem zachwycony, ale zjadł wszystko i jeszcze oblizał miseczkę. W nagrodę za dzień intensywnych zajęć, nocą rzucało nami na wszystkie strony i trzeba było sobie przypomnieć o chorobie morskiej. Na Ludka ona nie działała, chociaż w czasie niepogody bywał bardziej osowiały i obojętny na wszystko dookoła. U mnie reakcja miała skutki wegetatywne, a u niego, raczej psychiczne. Po zliczeniu pozycji okazało się, że od wczoraj pokonaliśmy niewielki dystans, a do Brisbane zostało sporo drogi.

Cdn.                                                                                                                 Bogdan Zahajkiewicz

____________________________________________________________________________________________________________  Bogdan Zahajkiewicz – ur. 1950 r. w Wałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia).

 

 

Mariola Landowska: Korespondencja z Lizbony

Ż E G L A R S T W O    W    C Z A S A C H    Z A R A Z Y

27.04.2020

Mariola Landowska 2003Oeiras Marina na ujściu Tagu do Oceanu. Pusto. Nie można za bardzo dojeżdżać. Tylko osoby z Oeiras mogą się poruszać tutaj. Na wodzie pusto. Żadnej jednostki.

 

IMG-20200427-WA0005   IMG-20200427-WA0006   IMG-20200427-WA0007   IMG-20200427-WA0008   IMG-20200427-WA0009

Mariola Landowska

___________________________________________________________________________________________________Mariola Landowska – żeglowała w Jacht Klubie AZS w Szczecinie w latach osiemdziesiątych XX w. Z pasją oddaje się malowaniu i podróżom. Wystawy malarskie w Szczecinie, we Włoszech, w Portugalii, w Hiszpanii. Od kilku lat mieszka w Oeiras koło Lizbony.

Jerzy Kuśmider: Korespondencja z Vancouver, CAN

 Ż E G L A R S T W O    W    C Z A S A C H    Z A R A Z Y

Żeglowanie w Vancouver w okresie epidemii COVID-19

OLYMPUS DIGITAL CAMERANie będę tutaj polemizować na temat całej tej epidemii, bo można na to patrzeć z różnych punktów widzenia. Chciałbym jednak przedstawić to z punktu widzenia żeglarza z Vancouver, czyli od strony wody i wybrzeża Pacyfiku w pięknej Prowincji Kolumbii Brytyjskiej. Aktualność tych informacji dotyczy końca kwietnia 2020 roku.

Jak to wygląda w innych rejonach Kanady? Nie ma jednej odpowiedzi, ponieważ Kanada składa się z Prowincji i terytoriów, które mają własne rządy. Każdy z tych rządów ma inne podejście do sprawy i wprowadził różne ograniczenia. Dodatkowo poszczególne miasta mają też coś do powiedzenia i wprowadzają swoje, często odmienne regulacje. Na przykład w Prowincji Ontario, gdzie stolicą jest Toronto obowiązuje całkowity zakaz żeglowania. Mariny, kampingi, jeziora i nawet brzeg jest zamknięty do użytku.

Na szczęście w Kolumbii Brytyjskiej nie jest tak bardzo źle, bo żeglować można. Większość marin jest otwarta, ale tylko dla żeglarzy trzymających swoje jachty, jedynie problem jest z odwiedzaniem innych marin, które często nie przyjmują gości, co bardzo ogranicza żeglowanie. Przypominam, że w Vancouver jachty stoją cały rok na wodzie i nie ma sezonowego wyciągania na zimę.

Moja marina będąca pod zarządem miasta, znajduje się w samym centrum Vancouver. Od początku tej „koronkowej” paniki systematycznie wprowadzane były kolejne ograniczenia. Na początek utrudnienia parkingowe. Olbrzymi parking został zamknięty i można tylko parkować obok biura gdzie znajduje się kilkanaście miejsc. Biuro zostało praktycznie zamknięte i można tylko kontaktować się telefonicznie i milowo, co utrudniło proceder odnawiania od 1 kwietnia rocznego kontraktu. Cały czas właściciele jachtów są straszeni, że jak nie będą zachowane zasady dystansu do innych osób i będą przychodzić do mariny goście to marina może być zamknięta.  Dodatkowo woda, która jest zakręcana na okres zimowy, nie została jeszcze podłączona. Wszystko to, żeby zniechęcić i utrudnić odwiedzanie swoich jachtów.

b 9303Obok mojej mariny znajduje się Granville Island, czyli popularny deptak i Public Market. Market jest zamknięty, ale spacerować można. Małe promiki, zwykle wożące mieszkańców i turystów po False Creek zostały uziemione i cumują przy swoim pomoście.

c 9321Są tam też gościnne pomosty, do których normalnie można bezpłatnie cumować na trzy godziny. Obecnie pomosty te są zamknięte i wisi nad wodą żółta taśma zabraniająca wpływania. Miejsce to jest bardzo znane dla żeglarzy z Polski, Właśnie tu odbywały się wszystkie powitania jachtów, które przepłynęły z Polski przez Przejście Północno Zachodnie, Northwest Passage. Ja byłem koordynatorem tych wszystkich powitań.

d 9310Na pomoście tym ustawione są tablice informujące nie tylko o zakazie cumowania, ale nawet wysadzania osób. Jaki to ma sens, jeżeli po nabrzeżu i całym tym „deptaku” można spacerować? Trudno to logicznie wytłumaczyć. Nawet mewa patrząc na te napisy nie potrafi zrozumieć. Może gdyby chodziło o „ptasią grypę” to by pewnie zrozumiała.

e 9307W tej sytuacji w całym False Creek widać bardzo mało łódek, jedynie kajakarze nie maja problemu i samotnie trenują na wodzie.

Podobnie jest z okolicznymi plażami w Vancouver. Oficjalnie plaże na English Bay są otwarte, można spacerować, ale zamknięto większość parkingów. Na tych plażach od lat leżały duże pnie drzew, które służyły, jako siedzenia i oparcia dla plażowiczów. Chroniły one również przed przemieszczaniem się piasku pchanego przez wiatr, podobnie jak polskie wydmy nad Bałtykiem. Widać, że ktoś bardzo „mądry” z władz miejskich zdecydował żeby je zabrać i poukładać, jako zapory do wjazdów na liczne parkingi położone wzdłuż kilkukilometrowego brzegu. Przez wiele dni pracownicy miejscy wykonywali tą pracę z użyciem ciężkiego sprzętu budowlanego. Nic dziwnego, że obecnie burmistrz Vancouver ubolewa, że miasto jest na skraju bankructwa i chce pomocy od rządu prowincjonalnego.

Jako ciekawostka powiem, że kawałek dalej, w rejonie uniwersytetu znajduje się tzw. Park Regionalny, gdzie jest słynna i chyba największa w Ameryce plaża nudystów. Parkingi tam nie zostały ograniczone i bez większych problemów można parkować i zejść z wysokiej skarpy dróżką prowadzącą na plaże. Przy każdej z tych dróżek są tablice przypominające o zachowaniu odległości 2 metrów. Wprowadzono też ruch jednokierunkowy. Jena dróżka w dół a inna kilkaset metrów dalej w górę. Nic dziwnego, że na tej plaży pojawiło się bardzo dużo tzw. „tekstylnych”. Władze Vancouver chciały żeby tam też były większe restrykcje, ale zarząd parku regionalnego stwierdził, że ludzie zachowują się zdyscyplinowanie, przestrzegają przepisowe dystanse i nie ma potrzeby dodatkowych ograniczeń. Nadmierne nieprzemyślane i nieskoordynowane ograniczenia parkingowe powodują, że ludzie zmieniają miejsca rekreacji.

Żeby ułatwić parkowanie pracownikom służby zdrowia i usług niezbędnych, żeby nie jeździli oni komunikacją miejską, tymczasowo zawieszono opłaty parkometrów. Zezwolono również wszystkim parkować na miejscach normalnie wyznaczonych tylko dla mieszkańców centrum Vancouver. Okazało się, że ci, co nie mogli parkować przy plażach na English Bay przenieśli się na plaże w rejonie sławnego Stanley Park. Po kilku dniach zmieniono tą decyzję, ale tylko w rejonie sąsiadującym z parkiem, co spowodowało dezinformację i ogólny chaos.

Inne parki w rejonie metropolii Vancouver cały czas są otwarte dla spacerowania, biegania i jeżdżenia na rowerach. Z ograniczeniami parkingowymi jest różnie. Na przykład w Richmond, gdzie mieszkam nie ma ograniczeń parkingowych przy parkach miejskich. Jedynie zamknięte są, miejsca zabaw dla dzieci, korty tenisowe, boiska do koszykówki itp.

i 9359Zupełnie inaczej jest z Morskimi Parkami Narodowymi i Prowincjonalnymi, bo te są całkowicie zamknięte i to najbardziej dotyka żeglarzy, bo ogranicza to możliwości pływania. Normalnie w sezonie są one wypełnione łódkami a teraz straszą tylko napisy, że nie wolno cumować. Nawet podana jest kara 120 dolarów za złamanie zakazu. W porównaniu z polskim mandatami to „taniocha”.

g 9366Ruch promowy pomiędzy stałym lądem i wyspą Vancouver został bardzo ograniczony. Zawieszono do odwołania jedną trasę z Horseshoe Bay do Nanaimo. Została inna trasa gdzie ograniczono ilość połączeń. Jedyny kursujący prom miał „twarde lądowanie” na terminalu w Tsawwassen. Efekt był taki, że trap do wyjazdu samochodów z promu został uszkodzony i przez kilka godzin kierowcy czekali na prowizoryczna naprawę i możliwość wyjechania z promu. W związku z tym zrobił się wielki tłok na terminalu, bo pasażerowie z tego rejsu i następnych ściśnięci byli bez zachowania wzajemnej odległości. Niby ograniczenie miało być dla zmniejszenia ilości podróżujących a wyszło odwrotnie. Podobnie jak dużo innych bezsensownych „koronkowych” ograniczeń, które działają dokładnie odwrotnie.

l 9381Ciekawa sprawa była celulozownią w Nanaimo, która od lat jest źródłem dużego zanieczyszczenia środowiska. Ostatnio firma ta trafiła na pierwsze strony mediów kanadyjskich w związku z zakazem wywozu z USA bardzo pożądanych maseczek. Władze USA zablokowały transport do Kanady, który był dużo wcześniej zamówiony z amerykańskiej firmy 3Z. Okazało się, że ponad 80% potrzebnego do produkcji surowca, czyli celulozy z drzewa cedrowego pochodzi właśnie z tej fabryki w Nanaimo. Szybka interwencja rządu kanadyjskiego spowodowała, że maseczki dotarły do Kanady, bo zagrożono zablokowaniem exportu tego surowca do USA.

o 9374A to jest końcowy efekt tej obróbki, czyli zanieczyszczenie środowiska stworzone przez tą fabrykę. Zdjęcie to dedykuje wszystkim tym, którzy dla „zdrowia” noszą maseczki, żeby pamiętali o zdrowiu tych, co, na co dzień ocierają się o to, co tu widać.

w StevestonDla przykładu kolejna ciekawostka. Steveston, gdzie jest popularny „deptak” podobny do Granville Island oraz pomost dla rybaków sprzedających ryby, które sami złowili. W połowie kwietnia były tam tylko tablice przypominające o zachowaniu odległości. Niedługo potem wprowadzono ruch z wydzielonymi kierunkami chodzenia po trapie. Ograniczono też ilość do 15 osób jednocześnie przebywających na dużym pomoście i kupujących ryby. Dużo kutrów, dużo ryb i tylko klientów nie dopuszcza się do zakupów.

Przy tych wszystkich ograniczeniach w różnych miejscach, dla odmiany w innej marinie a właściwie bardziej można określić stoczni remontowej dla małych jednostek pływających życie wygląda normalnie, jakby nic się nie działo, żadna panika epidemiczna. Jachty i kutry rybackie wyciągane są z wody i remontowane. Jedyna nowość to w biurze i sklepiku postawiono przenośne szyby oddzielające klientów od personelu, które jak minie panika pewnie szybko znikną.

Mam nadzieję, że trochę przybliżyłem koleżankom i kolegom żeglarzom sytuacje jak panuje w Vancouver w okresie tej epidemii. Może być to pewnym porównaniem z innymi miejscami na świecie. Muszę podkreślić, że pisałem to w końcu kwietnia, bo oczywiście sytuacja zmienia się dość szybko. Obecnie jest już tendencja do częściowego redukowania ograniczeń, ale idzie to bardzo powoli.

Jerzy Kuśmider

___________________________________________________________________________________________________Jerzy Kuśmiderur. 1950 r. kapitan jachtowy.  Od 1977 na emigracji; w Vancouver (Kanada) od 1981. Właściciel i budowniczy jachtu s/y „Varsovia”. Od 1985 liczne rejsy – głównie samotne po Pacyfiku (ok. 40 tys. Mm). Działacz polonijny. Autor książek: „Samotnie przez Pacyfik”, „Varsovią na Hawaje” oraz licznych publikacji w Kanadzie, USA i w Polsce.

Andy Pęcherzewski: Korespondencja z Los Angeles, CA, USA

Ż E G L A R S T W O    W    C Z A S A C H    Z A R A Z Y

25 kwiecień 2020

Jak niemal na całym świecie także tu, w Kalifornii i w całych Stanach, jest panika, mówiąc po prostu i skrótowo. W budownictwie, a także w szeroko pojętych służbach miejskich wszyscy pracują w zasadzie normalnie.

W moim przekonaniu, tak jak to wszystko widzę dookoła, coś tu jest nie tak, bo szpitale prawie puste, działają normalnie, nie ma tłoków. Wydaje mi się, że ci ,,najbiedniejsi” czyli wszyscy ważniacy są w czołówce paniki i lepiej z nimi na te tematy nie dyskutować. Reszta prostego narodu podporządkowuje się, bo musi, ale zaczynają się protesty, bo jak do tej pory nic się nie dzieje, a ludzie chcą mieć normalne życie.

Z ważnych ograniczeń to od początku wprowadzono limitowany czas otwarcia małych biznesów i usług. Jakie będą skutki – zobaczymy.

Młodzież szczególnie – i to nie najstarsze pokolenie – nadal, w małych grupach urządzają sobie party, oczywiście bez masek, bo trunków nie da się pić w masce. Oficjalnie, przez władze stanu jest zalecane obowiązkowe noszenie masek zasłaniających usta, nos, ale to jest przestrzegane tylko w bliskich kontaktach, w sklepach, itd.

W zasadzie nie ma wyraźnego zakazu używania sprzętu wodnego. Możesz wypłynąć na wodę i wrócić do swojej przystani. Problem zaczyna się gdyby popłynąć do innego portu, nie swojego w którym trzyma się jacht. Praktycznie nie można tak żeglować, bo wpłynięcie do obcego portu, przystani wiąże się z obowiązkiem poddania się kilkudniowej (ok. dwa tygodnie) kwarantannie, czyli ścisłej izolacji, a to już jest bardzo uciążliwe i nie do zaakceptowania dla wielu. Jak będzie dalej trudno ocenić, sytuacja jest dynamiczna, zmienna.

mdr vir1 (1)     mdrvir2

7 maj 2020

Jak pisałem, nadal wokół jest więcej paniki niż ludzi umierających. Oczywiście wszyscy chcą być politycznie poprawni. Szczególnie kluby a także różne instytucje stanowe, rządowe MUSZĄ postępować zgodnie z ogólną polityką i wprowadzanymi zarządzeniami w tym zakresie.

W sprawach żeglarskich i wodniackich nie ma wyraźnych i zdecydowanych ograniczeń. Jeśli ktoś ma ochotę to nikt nie ma nic przeciwko, żeby używał swój jacht, ale odważnych do tej pory było niewielu. Ale jak pisałem sytuacja jest dynamiczna, zmienia się i coraz więcej osób korzysta ze swoich jednostek wodnych, porusza się na nich po przyległych akwenach. Na szczęście nie są prześladowani, ścigani ani przez Policję, ani przez kluby. Owszem, są w klubach, na przystaniach informacje, ogłoszenia o zarazie, o postępowaniu w celu ograniczenia jej rozprzestrzeniania. Ale te wszystkie ogłoszenia mają za zadanie przede wszystkim zwolnienie zarządów i administracji klubów od odpowiedzialności cywilnej w przypadku ewentualnych procesów o odszkodowania.

W ostatnią niedzielę razem z żoną i znajomymi pływaliśmy na oceanie w strefie przybrzeżnej i było w zasięgu wzroku około dwudziestu jachtów, zupełna swoboda! Dużo ludzie pływało przy brzegu na deskach i jetski. W sumie było jakby normalnie, na wodzie nie czuło się jakiś ograniczeń, ale w klubach, na przystaniach trzeba chodzić w maskach na twarzy.

Tak to wygląda dzień codzienny żeglarzy, jak na razie, bo co będzie to czas pokaże.

 

Andrzej Pęcherzewski

Marek Słodownik: „Opowieści Morskich Fal” – ilustrowany dwutygodnik dla młodzieży poświęcony sprawie polskiego morza i ziemi przymorskiej”.

100 lat logo.jpg

Marek SłodownikPismo adresowane było do młodego czytelnika i miało lokalny charakter. Ukazywało się w Gdyni w roku 1932, wydano łącznie 6 numerów, z czego ostatnie dwa miały charakter podwójny. Wydawano je na dobrej jakości papierze, w grubej okładce, w niewielkim formacie i miało ono mało atrakcyjną szatę graficzna. Redaktorem i wydawcą był Kazimierz Śliwkowski, a poza nim do nr-u 3., w stopce znajdowało się również nazwisko Kazimierza Barańskiego, a następnie Bolesława Justa. Od przedostatniego wydania, sygnowanego numerem 5-6, w roli redaktora wystąpił znany gdyński dziennikarz, Henryk Wawrzyniak. W żadnym z wydań nie podano adresu redakcji ani nakładu, pismo nie osiągnęło jednak wysokiego nakładu, na co wskazuje bardzo lokalna tematyka pomieszczona na łamach. Cenę pojedynczego egzemplarza skalkulowano na poziomie 60 groszy, roczna prenumerata kosztowała 13 złotych, a więc niemało jak na ówczesne realia. „Opowieści” były jednym z bardzo nielicznych tytułów morskich wydawanych w dwudziestoleciu międzywojennym całkowicie prywatnie i bez subwencji rządowych czy lokalnych.
Okładka pisma miała stały charakter; publikowano tam ilustrację żaglowca, zmieniono ją dopiero w numerze przedostatnim. W pierwszym numerze redakcja tak postrzegała swoją misję: „Zadaniem niniejszego czasopisma jest zapoznanie Was, młodzieży polska, z polskim morzem i z ziemią przymorską – kaszubską. Wtedy jedynie zdolni będziecie pokochać swoje morza, gdy je znacie i kiedy rozumieć będziecie fal mowę.”
Pismo realizowało nakreślone zadania w sposób niekonsekwentny, co było jedną z przyczyn jego szybkiego upadku. Problemy finansowe pojawiły się już po pierwszych wydaniach, co zmusiło redakcję do łączenia numerów.
Tematyka „Opowieści” była bardzo eklektyczna, zajmowano się zarówno sprawami gospodarczymi jak też życiem społecznym, na podstawie zachowanych numerów pisma trudno jednak wskazać jego strategię. Często publikowano materiały poświęcone historii, pisano je językiem pozwalającym na zrozumienie nawet mało wyrobionemu czytelnikowi. Osobnym nurtem była tematyka patriotyczna i kolonialna, która w tym tytule była zaledwie zaznaczona i nie odgrywała istotnej roli.

1 MORSKIE_ nr 1 Okładka pierwszego numeru „Opowieści Morskich Fal” z 10 lutego1932 roku.

   2 MORSKIE_stopka (1) Strona redakcyjna pierwszego numeru „Opowieści Morskich Fal”. z 10 lutego 1932 roku.

3 MORSKIE_nr 2 Okładka numeru 2.

  4 MORSKIE_ostatnie wydanie 7-8 Okładka ostatniego wydania, 7-8, numeru „Opowieści Morskich Fal”.

Marek Słodownik

___________________________________________________________________________________________________Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, mass media communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. kino żeglarskie, „Ratujmy Dezety”, Rok Zaruskiego, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

100 lat logo.jpgRok Prasy Morskiej to akcja mająca na celu uczczenie 100. rocznicy wydania pierwszego polskiego czasopisma morskiego. Jej celem jest przybliżenie zagadnień związanych z czasopiśmiennictwem morskim w odrodzonej Polsce i pokazanie współczesnemu czytelnikowi wybranych tytułów prasowych o tematyce morskiej i żeglarskiej. Pomysłodawcą akcji jest red. Marek Słodownik.

Organizator: wodnapolska.pl
Oficjalny Partner: Henri Lloyd Polska
Współorganizatorzy: żeglarski.info, tawernaskipperow.pl, zeszytyzeglarskie.pl, zeglujmyrazem.com, sailbook.pl, periplus.pl, port21.pl, polskieszlakiwodne.pl, marynistyka.pl, portalzeglarski.com, dobrewiatry.pl, ktz.pttk.pl, hermandaddelacosta.pl, lmir.pl, Komisja Kultury, Historii i Odznaczeń PZŻ.

U.+F. Klee: List do Ludka i „Popofa”.

U.+F.KLEE                                                                                                                                                           D-4770 Soest/Westf.                                                                                                                                        G e r m a n y                                                                                                          November 2nd, 1991

Dear Ludek, dear Popof,

what a surprise! As you see we are in Germany at the moment, without boat, however. VAGANT is on the yard in Bellingham, USA (not far from Vancouver, Kanada), and we had to fly home for the first time after 9 years of cruising. Since we last met you resp. Popof we sailed a while in Brazil, for a short visit across to St. Helena, then south via Montevideo – Cape Horn – Chileean Channels – Juan Fernandez – Easter Island – all the Pitcairn Islands – Gambiera – Kermadeca – New Zealand. Then twice back and forth between Tonga and NZ and on to the north. Samoa – Tuvalu – Kiribati – Carolines – Marshalls – Guam – Marianas – Ogadawara/Bonin Islands – Japan. Then along the Aleutian Chain to the Shumagins and Kodiak and across the Alaska Gulf to Sitka. On the way south from there we capsized in October 1987 just outside Dixon Entrance. We stayed upside down for a while, came up with a broken mast and limped into Masset, a rather remote fishing village in the north coast of the Queen Charlotte Islands. There we spent 8 wonderful months and sailed on with a wodden made from a hundred years old spruce out of the woods there and equipped with the fittings and parts of the old mast which we could safe. Then north to Glacier Bay in SE-Alaska and south to Vancouver Island for the long due overhaul. The next voyage went from there via the Charlottes and SE-Alaska again to Kodiak, south to Mexican Islands, left Hawaii soon (too expensive, too touristified) for the Aleutians. From Unalaska through the Shumagins to Kodiak again and back to British Columbia where we spent the winter. This summer’s voyage was only from Vancouver Island via Charlottes – SE-Alaska to Kodiak and back to Bellingham.

Well, friends these are our where abouts, but since this a very small world we have heard about both of you on the way, of course. In Victoria we met Sven who had sailed the Northwest Passage, where he met a Polish guy called “Ludek”, who had his boat MARIA in Le Havre and somewhere on several stops during our voyage we hard that somebody had taken Popof from Rio to the Caribbean which was seen as a great loss for the French Yachtie Community in Rio.

It is really a pity that we did not get your letter earlier, but the address you used is indeed, no good at all. We got your letter only by chance. The one on this letter is better. Well, what can we do now? It would really be most interesting to meet you again. We intend to be in Germany until about January 1992. Our schedule is very right, however. We had to press too many things into this expedition ashore. Especially December is reserved for an eye operation. We are, however, always ready and eager to travel. So why not fit in a visit to Szczecin? Let’s see.

Best wishes,   Ursel + Friedel

P.S.: We wondered about the picture of a yacht in the brochure of the “World Polonia Sailing Jamboree”. It is of an “Optima 101” which is developed from the ”Optima 92”, of which we sail the prototype, the very first one. Friedel worked for 10 years with the manufacturer Dehler, Freienohl, Germany/Zaandam, Holland.

(zs): Oceaniczne wędrowne ptaki.

„Maria” w wokółziemskiej żegludze, po przepłynięciu Atlantyku, z Cape Town w RPA i dalej przez Wyspę Św. Heleny, zacumowała w Club Nacional de Regatas w Montevideo (Urugwaj, 30 grudnia 1982 r.). Tutaj Ludomir Mączka spotkał – i poznał – czechosłowackiego żeglarza Rudę Krautschneidera z jego stalowym jachtem „Polka”, będącego w drodze na wody południowe – antarktyczne.

W połowie czerwca 1983 roku do Montevideo, na „Marię” przyleciała nowa załoga z Polski: Wojtek Jacobson i Marek Kowalski.

Po przygotowaniach jachtu i drobnych naprawach wypłynęli do Rio de Janeiro, a stamtąd pożeglowali do Vitória. I właśnie tam, w Vitória, w październiku 1983 roku, do burty „Marii”, stojącej na kotwicy w Iate Clube do Espirito Santo, przybił niewielki bączek z trzema żeglarzami z pobliskiego francuskiego jachtu.

F1000009 Vitoria 1983r  „…załoga bączka  z jachtu „E Capoe” z  „Popofem”-Dumarskim przypłynęła do „Marii”. Oprócz Dumarskiego
była tam ładna dziewczyna, Francuzka o imieniu Maria Francoise i mężczyzna Henri.  „Popof”
powoływał się na jacht „Vagant”, spotkany w maju 1983 w Urca, Brasil…”.  E-mail od W. Jacobsona, fot. W. Jacobson.

Jeden z przybyłych żeglarzy, niemłody już, wysoki mężczyzna, przyjaźnie uśmiechając się, podał Ludkowi kartkę z wypisanymi dwoma słowami: „LUDEK / yacht MARIA”.

Tak rozpoczęła się wieloletnia znajomość z Francisem Dumarskim, zwanym w środowisku żeglarskim „Popof”, który piętnaście lat wcześniej na Tahiti w Papeete spotkał i zaprzyjaźnił się z Leonidem Teligą. Jacht Dumarskiego „Te Reva” stał wówczas obok jachtu „Opty” Teligi. Ślad po tamtym spotkaniu sprzed lat był teraz na jachcie „Maria” – fotokopia księgi gości z „Opty”.

Jakież było zdziwienie „Popofa”, gdy żeglarze z „Marii” pokazali mu jego kurtuazyjny wpis sprzed lat do księgi gości jachtu „Opty”.

Księga gości Opty Popof Papeete 24.02.1968

                                                                                                                                                              Papeete  24 Luty1968                                                                                                                   Mój Drogi Leonidzie,

Około południa mieliśmy na pokładzie “Te Reva” wspólne drugie śniadanie wraz z Johnem Sowdenem. Zrobiłeś nam obu wielką przyjemność swoją obecnością. Przyjaciel Morza, majtek Popof mówi Tobie – „Dziękuję !”.                                                                            Któregoś dnia spotkamy się gdzieś na morzu. Gdzie? Kiedy?

               Mauruuru                                                                       F  Dumarsky                                                                                                                                                                                                                                                                     (tłum. W. Jacobson)

Ale zaskoczeni byli również żeglarze z „Marii”: co to za kartka w ręku „Popofa”?, skąd wiedział o Ludku i „Marii”?, kto dał mu taki „namiar”?

Dumarski opowiedział o spotkaniu w maju tamtego roku w Rio de Janeiro, a właściwie w Urca – nadmorskiej dzielnicy wielkiego miasta, z małżeństwem Ursel i Friedelem Klee, żeglującym po świecie jachtem „Vagant” (typ „Optima 92”, prototypowa jednostka ze stoczni Dehler). Dla Ludka wszystko było jasne: przecież małżeństwo Klee i ich „Vaganta” poznał we wrześniu 1978 roku na Cocos Islands na Oceanie Indyjskim, gdy płynął z Jerzym Boehmem z Australii do Afryki, a potem spotkali się jeszcze w Afryce, w Durbanie, w grudniu tego samego roku. Tamten pobyt wydłużył się „Marii” aż do września następnego roku; „Vagant” stał do marca; obie załogi miały czas na bliższe poznanie się, na wspólne wycieczki pożyczonym samochodem w afrykański interior. W swojej książce U. i F. Klee wspomną później:

…Ludek i Jerecz (Jureczek, Jerzy Boehm – przyp. red.) organizują stary samochód i zapraszają nas do wyjazdu do rodaków w Johannesburgu. Z przyjemnością uczestniczyliśmy…

Teraz, jesienią 1983 roku, znajomość z „Popofem” zacieśnia się. „Popof” na kotwiczącym w Vitória, niedaleko od „Marii”, francuskim jachcie „E Capoe”, jest kukiem i co rusz podrzuca załodze „Marii” przeróżne frykasy, smakołyki; zaprasza ich na wspaniałe posiłki na jachcie, na którym „kukuje”.

Któregoś dnia na kotwicowisku zawarte zostają kolejne znajomości i do Wojtka Jacobsona trafia podarowana przez żeglarzy niemieckich, Jochema Dumke i Marianne Zeller z jachtu „Rafiki”, książka napisana przez … Ursel i Friedela Klee pod tytułem „…und immer mal wieder liegt Land im Wege”.

13. Ursel & Friedel Klee   4. Ksiąga gości Maria UiF Klee 09.1978 Cocos Isls OK   5. 20200215_105955 OK

W książce, wówczas świeżo wydrukowanej w Hamburgu w 1983 roku, jako trzecie już wydanie, małżeństwo Klee opisują swoją żeglarską, wieloletnią wyprawę, w tym do miejsc w których również była „Maria”; opisy miejsc, ale także spotkań w portach świata „oceanicznych wędrownych ptaków”, jak mówi się o żeglarzach niespiesznie wędrujących po morzach i oceanach globu.

Pierwsze spotkanie z „Marią” i jej załogą, we wrześniu 1978 roku, wywarło duże wrażenie na niemieckich żeglarzach. W swojej książce opisali to, co zobaczyli, może początkowo nieufnie, ale z zaciekawieniem przyglądając się nieczęsto spotykanym żeglarzom zza żelaznej kurtyny.

…Hier aber treffen wir zwei richtige Originale. Ludomir, ein zäher, zierlicher Mann ohne Gramm Fett zeviel, ist Skipper; Jercy, “George”, segelt seit Australien mit, pflegt seinen neu erworbenen Mephisto-Bart und kümmert sich um alles Technische, denn Ludek, von Beruf Geologe, steht kompliziertem Kram als harter Naturbursche spüttisch-gleichgültig, mit Afrikanern in Sambia und anderswo…

Kilka lat wcześniej na Tahiti w Papeete, a potem na wyspach Suva, spotkali Zbigniewa Puchalskiego z Polski, samotnie żeglującego na „Mirandzie”. Tamto spotkanie nie przyniosło Ursel i Friedelowi Klee zbyt wielu ciepłych wspomnień: samotny żeglarz wolał pozostać w swoim świecie, nie wchodząc w zbyt bliską znajomość z żeglarzami niemieckimi.

Wir hatten von einer recht linientreuen Einhandseglerin gehӧrt und in Papeete und Suva bemerkt, dass der Herr Pocholsky mit seiner Mirinda offenbar auch lieber allein war…

 Tym razem lody nieufności zostały szybko roztopione w cieple towarzyskich kontaktów – być może również dlatego, że Ludek i Jurek Boehm biegle władali językiem niemieckim – tak więc Ursel i Friedel Klee mogli w dalszych zdaniach książki z satysfakcją podsumować efekt spotkania z Ludkiem Mączką i Jurkiem Boehmem:  …Wir werden richtig gute Freunde…

 Po afrykańskich spotkaniach „Maria” żegluje z powrotem do Australii – bo „Bemuś powiedział, że chciałby jeszcze raz zobaczyć Australię”, jak wspomni po latach Ludek Mączka w udzielonym „Zeszytom Żeglarskim” wywiadzie, dodając: „…poczułem wtedy zupełną wolność, że mogę płynąć gdzie chcę”.

„Vagant” płynie do Europy, po drodze zawijając jeszcze do Kapsztadu, na Wyspę Św. Heleny i na Azory. Żeglarze w ojczystym kraju załatwiają lądowe sprawy, medyczne dolegliwości, ale zew morza nie pozwala spokojnie spać w suchym, stabilnym łóżku. W jachcie wykonują konieczny remont, dokonują ulepszeń i przygotowują się do kolejnej wyprawy. Wyruszają w 1982 roku. Tym razem przez Cape Horn płyną na Pacyfik, na wyspy Oceanii, do Japonii, na Aleuty. I właśnie na wodach Alaska Gulf w ciężkich warunkach sztormowych mają wywrotkę. Jacht traci maszt, z trudem docierają do najbliższej małej wioski rybackiej, gdzie – jak piszą – spędzają wśród lokalnej społeczności osiem cudownych miesięcy, w ciągu których naprawiają sztormowe szkody: wykonują drewniany maszt ze stuletniego świerku. Po naprawach żeglują dalej, na Hawaje i z powrotem: Aleuty, Alaska, Victoria, Vancouver, gdzie spędzają zimę.

Po latach, w liście adresowanym do Ludka i „Popofa” z 1991 roku, opiszą tamten rejs informując o jeszcze jednej ciekawej znajomości, którą zawarli w Kanadzie, w Victorii:

In Victoria we met Sven who had sailed the Northwest Passage, where he met a Polish guy called “Ludek”, who had his boat “Maria” in Le Havre and somewhere on several stops during our voyage we heard that somebody had taken “Popof” from Rio to the Caribbean which was seen as a great loss for the French Yachtie Community in Rio.

 Svena Johanssona dobrze  pamięta Wojciech Jacobson, który dziś w korespondencji mailowej przybliża postać tego żeglarza:

Sven Johansson to nasz przyjaciel, którego spotykaliśmy wielokrotnie na trasie NW Passage jako sternika na  s/y „Belvedere”. U Svena na jego łódce (fregata „North Star of Herschel Island” – przyp. red.) w Victorii mieszkał Ludek.

Svena spotykałem kilkakrotnie żeglując na „Concordii”, która w Vancouver miała przez dwa lata bazę i odwiedzałem Victorię B.C, gdzie mieszkał Sven. Ostatnie moje listy nie dochodziły do Svena – wracały…                                                                                                        

Piszę ten mail by podkreślić włączenie do opowieści jeszcze jednej osoby – Svena Johanssona,  Szweda z kanadyjskim obywatelstwem i życiorysem. Został ściągnięty ze Szwecji jako ekspert hodowli reniferów w Kanadzie. Stał się bardzo popularny wśród ludzi Północy...

W kolejnych latach małżeństwo Ursel i Friedel Klee nadal żeglują, ale z upływem lat problemy medyczne nasilają się. Po ciężkiej chorobie w 1999 roku umiera Ursel. Friedel ciężko przeżywa jej odejście. Na ich jachcie – ich domu przez tyle lat – pływa odtąd samotnie, żegluje daleko…

Dwa lata później, we wrześniu 2001 roku amerykański Coast Guard u wybrzeży Oregonu dostrzega dryfujący na przybrzeżnej mieliźnie jacht typu Optima 92 niemieckiej bandery o nazwie „Vagant”. W środku jachtu znajdują jednego żeglarza – zmarł z powodu niewydolności serca.

W liście z 1991 roku do Ludka i „Popofa” Ursel i Friedel Klee pisali o spotkaniu żeglarzy polonijnych w Polsce – „World Polonia Sailing Jamboree”. Nie udało im się przypłynąć, choć bardzo chcieli spotkać ponownie Ludka i „Popofa”.

Wtedy w Polsce, tamtego lata 1991 roku, „Maria”, jej kapitan i załoga, budzili powszechne zainteresowanie. Na trasie Kołobrzeg – Trzebież w załodze płynął… „Popof”, czyli Francis Dumarski.

Po długim siedmioletnim postoju „Marii” na lądzie we Francji, w Le Havre i po remoncie, Ludek skompletował załogę i przypłynął do kraju. Jeszcze w Le Havre, podczas remontu jachtu, załodze pomagał w pracach zaprzyjaźniony z Ludkiem i „Marią” żeglarz z Kanady George Bourque i to on właśnie wtedy, w czerwcu 1991 roku, w przerwie prac przy jachcie zrobił zdjęcie siedzących w mesie „Marii” czterech, pełnych młodzieńczego życia, wilków morskich.

??????????????????????????????????????????????????????????????

Pierwszy od prawej to oczywiście Ludek Mączka, obok niego siedzi „Popof” czyli Francis Dumarski, dalej – francuski żeglarz, ich przyjaciel z Brestu i Le Havre – Jean Lossec, a na końcu –  zupełnie łysy z szerokim uśmiechem – australijski skaut David Walsh.

„A nawiasem mówiąc” – cytując za Ludkiem jego charakterystyczne powiedzenie – to właśnie David Walsh, w 1976 roku żeglował „Marią” z Ludkiem Mączką i Kazikiem Jasicą z Wollongong w Australii do Auckland w Nowej Zelandii, a jeszcze wcześniej w latach trzydziestych żeglował z Australii do Szkocji z Władysławem Wagnerem na „Zjawie III” i właśnie wtedy … ale to już inna historia.

Tekst powstał dzięki nieocenionej pomocy przyjaciela i współtowarzysza wypraw żeglarskich Ludomira Mączki, kpt. Wojciecha Jacobsona, kultywującego pamięć po „Ludojadzie”.

(zs)

Marek Słodownik: „Polska na Morzu” – pismo Ligi Morskiej i Kolonjalnej dla młodzieży, wydanie B”, 1938-1939.

100 lat logo.jpgSukces ryMarek Słodowniknkowy i propagandowy „Polski na Morzu”, miesięcznika wydawanego przez Ligę Morską od 1934 roku, spowodował, że organizacja zdecydowała się przygotować kolejny projekt wydawniczy, tym razem skierowany wyłącznie do młodego czytelnika. W numerze pierwszym tak opisano genezę pisma: Od dawna już młodzież kół szkolnych Ligi Morskiej i Kolonjalnej domagała się własnego pisma. I słusznie. Praca młodzieży i jej zainteresowania różnią się od pracy i zainteresowań dorosłych, a wyrazem tej odrębności powinno być pismo poświęcone sprawom młodzieży. Chcemy by to pismo było jak najbardziej dostosowane do potrzeb młodych, a tak licznych czytelników.( Redakcja, „Własnym torem”, „Polska na Morzu”, nr 1/1938).

P1390663Okładki pierwszego numeru pisma 1/1938.

„Polska na Morzu”, bo taki tytuł nosił nowy miesięcznik, nawiązywał wprost do pisma ligowego dla dorosłych o tym samym tytule, ale innym podtytule. Planowano w początku 1939 roku zmianę tytułu i zapowiedziano ją nawet na łamach pisma, ale planu ostatecznie nie zrealizowano.

P1390667 - Kopia Zasadniczo podobna była także koncepcja nowego periodyku; miał informować o sprawach morza w sposób bardzo przystępny, możliwy do zrozumienia nawet przez słabo zorientowanego w tematyce odbiorcę. Temu służyły zarówno krótkie teksty oraz chwytliwe tytuły. Charakter ten potwierdza także dystrybucja tytułu. Na czas wakacji był on zawieszany, aby powrócić do czytelników wraz z rozpoczęciem kolejnego roku szkolnego. W odróżnieniu jednak od wydawanej podobnie „Gazetki Morskiej” ten tytuł numerowany był tradycyjnie, od stycznia do grudnia.

Tytuł w ciągu niecałych dwóch lat egzystencji miał aż trzech redaktorów naczelnych, pomimo, że wydano zaledwie 10 numerów. Oczywiście nie sprzyjało to utrzymaniu konsekwencji w redagowaniu, bo chociaż nad wszystkim czuwał wydawca, to jednak każdy redaktor odcisnął charakterystyczne piętno na tytule. Pierwszym redaktorem był Stanisław Zadrożny, od numeru trzeciego, wydanego w maju 1938 roku, pismem kierował już Bronisław Miazgowski, a od lutego 1939 roku w fotelu redaktorskim zasiadł Stanisław Szymborski. Zmieniali się nie tylko redaktorzy, ale także sama gazeta. Po pierwszym okresie, w którym nie było ilustrowanej okładki, co w kontekście adresata tytułu było – jak się wydaje – dużym błędem, redakcja zastosowała rysunek charakterystyczny dla wydania „dorosłego” „Polski na Morzu”, co jeszcze bardziej upodobniło obydwa tytuły czyniąc wiele niepotrzebnego zamieszania.

 P1390667Okładka pisma 1/1939, po zmianie szaty graficznej

„Polska na Morzu wydanie B” była do pewnego stopnia kalką swej starszej siostry w zakresie poruszanych zagadnień, ale materiały zamieszczane na jej lamach były już zupełnie inne. Gazeta koncentrowała się na kwestiach interesujących młodych ludzi, stąd też bardzo często odwoływano się spraw przez nich akceptowanych. Pisano o historycznych dokonaniach na morzu wielkich Polaków silnie akcentując wątki wychowawcze w kontekście spraw morskich. Bardzo wiele artykułów poświęcono również zagadnieniom kolonialnym i konieczności podjęcia ekspansji zamorskiej, które w piśmie ligowym nie mogły dziwić. Dużo pisano także o sprawach wychowawczych na tle morza, a materiały te nacechowane są silną agitacją. Począwszy od roku 1939 w piśmie znajduje się coraz więcej materiałów o tematyce żeglarskiej, co było realizacją spójnej strategii ligowej widocznej na łamach także innych pism organizacji.

  P1390670Okładka numeru 6-7/1939, ostatniego wydanego przed wojną

Pismo było elementem strategii Ligi Morskiej w zakresie upowszechniania wiedzy o morzu i wypełniało lukę w dostępie do prasy młodzieży. Było redagowane starannie, choć nieco mało konsekwentnie, a z uwagi na masowość i niską cenę trafiało do czytelnika w głębi kraju, dla którego często był to jedyny kontakt z prasą morską. Zbyt krótki czas ukazywania się na rynku nie pozwala na dokonanie bardziej szczegółowej analizy, chociaż można uznać, że wysoki nakład pisma przyczynił się do wzrostu zainteresowania morzem i jego problematyką.

Marek Słodownik

_________________________________________________                                                                                        Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, mass media communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. kino żeglarskie, „Ratujmy Dezety”, Rok Zaruskiego, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.

___________________________________________________________________________________________________ 100 lat logo.jpgRok Prasy Morskiej to akcja mająca na celu uczczenie 100. rocznicy wydania pierwszego polskiego czasopisma morskiego. Jej celem jest przybliżenie zagadnień związanych z czasopiśmiennictwem morskim w odrodzonej Polsce i pokazanie współczesnemu czytelnikowi wybranych tytułów prasowych o tematyce morskiej i żeglarskiej. Pomysłodawcą akcji jest red. Marek Słodownik.

Organizator: wodnapolska.pl
Oficjalny Partner: Henri Lloyd Polska
Współorganizatorzy: żeglarski.info, tawernaskipperow.pl, zeszytyzeglarskie.pl, zeglujmyrazem.com, sailbook.pl, periplus.pl, port21.pl, polskieszlakiwodne.pl, marynistyka.pl, portalzeglarski.com, dobrewiatry.pl, ktz.pttk.pl, hermandaddelacosta.pl, lmir.pl, Komisja Kultury, Historii i Odznaczeń PZŻ.

Tomek Głowacki: Wspomnienie Kolegi.

Tomasz M. GłowackiZ „Marynarzem”, Ryszardem Stasiakiem, (żeglarz, zm. 01.2020r. – przyp. red.) pływałem na Karfi pod dowództwem Czesława Gogołkiewicza, konstruktora jachtowego, żeglarza, regatowca, a jednocześnie kierownika stoczniowego biura konstrukcyjnego. Rysiu będąc załogantem na Karfi, raz po raz wpadał do biura, aby porozmawiać z Czesławem i uzgodnić przygotowania do następnych regat. Czesław, najczęściej był zajęty rysowaniem linii teoretycznych kolejnego kadłuba jachtu. Ten kto kiedykolwiek rysował linie kadłuba wie jakiej to koncentracji uwagi wymaga.

Tak wiec, tak oto wyglądała wizyta “marynarza”: po wymianie kilku grzecznościowych słów przez obu „Marynarz” zaczynał swój monolog. Czesław słuchał, przytakiwał, czasem coś uzupełniał, ale było widać, że bardziej myśli jak „upłynnić” linie teoretyczne kadłuba, niż włączyć się do rozmowy.

Tutaj muszę dodać, że w stoczni panowała wyjątkowo koleżeńska, serdeczna atmosfera. Wszyscy mówili do siebie po imieniu, nie tak jak wówczas ogólnie w Polsce przyjęte było zwracanie się formalne: “proszę pana” lub “panie inżynierze”. I nie ma się co dziwić, bo w czasie żeglowania często nasze życie zależało od siebie wzajemnie, od całej załogi.

A wiec, po kilkunastu minutach i wypaleniu kilku papierosów Czesław bardzo uprzejmie i spokojnie zwracał się w kierunku swojego gościa i w swój znamienny sposób wymawiania litery “r” mówił: ”Rysiu, no to teraz wypie..dalaj”. Rysiu, nie miał mu nigdy tego za złe, bo oboje doskonale nawzajem się rozumieli.

Rysiu “Marynarz” był bardzo lubiany wśród całej załogi stocznoweji, za swoją uczynność, dobre poczucie humoru, a przede wszystkim bardzo praktyczne podejście do życia i pozytywne nastawienie. Mówiąc o nastawieniu do życia i praktycznym podejściu przypominam sobie, jak to po tym tragicznym wypadku na statku rybackim, kiedy chirurdzy składali mu prawą rękę (dłoń) padło właściwie retoryczne pytanie: “co my mamy z tym zrobić?”, bo po jego prawej dłoni niewiele zostało. Rysiu dal im prostą odpowiedź, a właściwie prośbę: “tak długo, jak będę mógł utrzymać w dwóch kikutach moją lufkę, to będzie OK.”

I tak jakoś mu tę dłoń połatali, że jak przyjechał do mnie do Nowej Zelandii do Tauranga (było to w okolicach roku 2002-2003) to mogliśmy wypić kilka solidnych toastów za spotkanie.

W Stanach pierwszy raz wylądował, jak pojechał, aby jachtem s/y Raczyński wrócić razem z Czesławem Gogołkiewiczem i załogą do Polski. Ta podróż skończyła się tragicznie dla Czesława, ale Rysiu polubił Amerykę do tego stopnia, że po powrocie do Polski i uregulowaniu swoich spraw w kraju natychmiast tam powrócił, aby rozpocząć nowe życie. Jechał prawie bez grosza, ale jak mówił, „mnie wystarczy tylko kilka dolarów na pierwszy telefon i ja dam sobie radę”. I Rysiu dał sobie radę do tego stopnia, że mógłby być wzorem dla młodych, którzy nie wiedzą, co ze sobą zrobić.

Polskie środowisko żeglarskie straciło wspaniałego człowieka, żeglarza, towarzysza przygód, przyjaciela.

Karfi - seria Taurus

Tomek Głowacki, 01.2020, Auckland. Fot Autora.

___________________________________________________________________________________________________ Tomek M. Głowackiurodzony i wychowany w Polsce. Jachtowy kpt.ż.w, inż. mechanik, konstruktor jachtów, certyfikowany project manager, specjalista w zakresie jakości i ciągłego usprawniania produkcji (Lean Six Sigma Black Belt), wykładowca budowy jachtów na uniwersytecie w Auckland. Pracował przy znaczących projektach w takich krajach jak Polska (m.in. jacht „Spaniel”), Nowa Zelandia, Australia, United Arab Emirates i American Samoa. Prowadzi firmę konsultingową – projektowanie statków oraz usprawnianie stoczniowych procesów produkcyjnych. Mieszka w Nowej Zelandii.