Archiwum kategorii: ARCHIWUM

Marek Słodownik: Colin Archer i jego jachty

Marek SłodownikW lutym b.r. minęło 100 lat od śmierci Colina Archera. Ważna to rocznica, ale niestety zupełnie niezauważona przez żeglarskie media i portale internetowe. A przecież z dorobku norweskiego projektanta garściami czerpią jego następcy i naśladowcy, dla których „archerowski” jacht to synonim bezpieczeństwa, solidności i niezawodności w każdych warunkach. Na czym polega ów fenomen, że w sto lat od śmierci konstruktora powstają wciąż nowe konstrukcje nawiązujące wprost do dzieła Mistrza?

Dzieciństwo i pierwsze próby projektowe

Colin Archer (ur. 22 lipca 1832 r. w Larvik, Norwegia) był dwunastym dzieckiem ColinArcherimigranta ze Szkocji, z której rodzina przeniosła się do Norwegii w 1825 roku. W Szkocji William Archer prowadził skład drewna, ale interes nie szedł dobrze i zapadła decyzja o emigracji. Młody Colin, wzorem swych starszych braci, pojechał za chlebem do Australii, ale nie zagrzał tam długo miejsca. Po powrocie do Norwegii w 1861 roku zajął się projektowaniem i budową niewielkich jachtów żaglowych. Nie wiązał zapewne wówczas z tym planów na zawodową przyszłość, wynikało to zaledwie z jego zainteresowań. Wkrótce ożenił się i obok domu rodzinnego wybudował drugi, tym razem dla swojej rodziny o docelowym modelu 2+5.

dom ArcheraLarvik autor Morten Bakkeli 3.0 Unported , 2.5 Generic , 2.0 Generic i 1.0 GenericW swoich pracach projektowych założył, że kadłub powinien mieć kształt w części podwodnej zbliżony do kształtu fali. Zerwał więc z długoletnią tradycją „głowy dorsza”, czyli najszerszej części kadłuba w jednej trzeciej długości jachtu. Wyliczył, że jeśli opływ wody po bryle kadłuba w części dziobowej będzie odbywał się po krzywych sinusoidalnych, a w części rufowej po trochoidalnej1, to opory będą najmniejsze, a tym samym największa prędkość i najkorzystniejsza statyka jachtu. Nie była to teoria przyjęta z entuzjazmem, ale zyskała potwierdzenie na statkach pocztowych, a wkrótce także na ówczesnych transatlantykach.

Scan0064

Scan0070Archer zainteresował się rynkiem statków pilotowych. Wówczas były to bezpokładowe jednostki, szybkie, ale wywrotne. Istotą działalności pilotowej w Norwegii była pełna samodzielność pilotów; nie byli oni zrzeszeni w żadnym związku, na wieść o statku zbliżającym się do portu w morze ruszała wataha małych pilotówek i kto pierwszy dopłynął do przybysza, dostawał zlecenie. Rywalizacja była duża, a niebezpieczeństwo pływania na chybotliwych jednostkach ogromne.

Archer proponował łodzie cięższe, balastowe i wyposażone w pokład, a więc bezpieczniejsze, ale uznania nie zdobył, siła przyzwyczajenia była większa, a konserwatywni piloci niechętnie oglądali się na nowinki, tym bardziej, że proponowana łódź była cięższa od już istniejących, a więc wolniejsza, co nie gwarantowało godziwych zarobków. Zmiany następowały powoli, rząd norweski sfinansował budowę nowego typu łodzi: z pokładem i ciężkim balastem, ale wolnych, zatem piloci niechętnie się na nie przesiadali. O ile w 1800 roku wszystkie łodzie pilotowe były bezpokładowe to dopiero pół wieku później standardem stały się jednostki z pokładem, bezpieczniejsze i dające schronienie załogom. Aby wprowadzić je do służby budowę tych łodzi sfinansował rząd norweski.

Archer zaprojektował 33-stopową konstrukcję o kształtach kadłuba będących kompromisem pomiędzy jego teorią obalającą „głowę dorsza”, a ukłonem w kierunku tradycyjnych gustów norweskich pilotów niechętnych nowinkom szkutniczym. Była to szybka łódź, doskonale spisująca się na redzie portu Oslo, a zapewniała przy tym bezpieczeństwo załodze niezależnie od warunków, także zimą. Wkrótce napłynęły zamówienia. Druga pilotówka konstruktora zwyciężyła w regatach branżowych, co przekonało kolejnych niedowiarków do nowych, i zdaniem wielu, dziwacznych konstrukcji. Dostał kilka zamówień, ale wciąż za mało, aby firma mogła złapać oddech dzięki regularnym zamówieniom.

Zaprojektował dla siebie w 1873 roku 36-stopową jednostkę odwołującą się w liniach teoretycznych do pilotówek, ponownie eksperymentował z ustawieniami i szybko ją sprzedał, aby nabyte doświadczenie wykorzystać w kolejnej konstrukcji. Po kilku regatach sprzedał i ten jacht i zaprojektował kolejny, który dokonał przewrotu w Norwegii. Cechy charakterystyczne to integralny balast ołowiany, niewielkie nawisy, wyoblona rufa i ster na stewie rufowej. Nisko umieszczony środek ciężkości i niewysokie maszty sprawiały, że była to jednostka stateczna, a niewielki i głęboki kokpit sprawiał, że jego kosztem można było znacząco zwiększyć kabinę. Jacht był tak udany, że szybko znalazł nabywców, łącznie Archer zbudował 125 egzemplarzy, a kolejnych 50 powstało w innych stoczniach na podstawie jego projektu.

Budowa statków

Archer liczył, że budowa większych statków przyniesie mu większe zyski i w 1874 roku założył stocznię Laurvig Strandevaerft. W 1875 roku zbudował 86-stopowy szkuner Aries, pięć lat później 108-stopową brygantynę Leon, a w 1892 roku statek polarny Fram – trzymasztowy szkuner o łącznej długości 39 metrów i szerokości 11 metrów. Statek jest zarówno niezwykle szeroki, jak i niezwykle płytki, aby lepiej wytrzymać siły napierającego lodu.

20161020173243!Amundsen-Fram
Także spod jego ręki wyszedł Pollux, statek do połowu fok i wielorybów. W 1897 roku został on zakupiony przez Carstena Borchgrevinka i powrócił do stoczni w celu adaptacji na statek ekspedycyjny na wody polarne. Ta sama jednostka, już jako Southern Cross została zabrana przez niego na wyprawę na Biegun Południowy.
Zaprojektował kilkanaście trzymasztowych jednostek, a okoliczne stocznie na podstawie jego planów zbudowały flotyllę około 20 statków żaglowych różnego przeznaczenia. Fram zdobył rozgłos dzięki trzem wyprawom polarnym: Fridtjofa Nansena (w latach 1893–1896), Ottona Sverdrupa (w latach 1898–1902) oraz Roalda Amundsena (w latach 1910–1912). Fram, który był statkiem norweskich wypraw badawczych do Arktyki i Antarktyki i specjalnie zaprojektowanym do rejsów w warunkach ekstremalnie trudnych, stał się wkrótce synonimem statku solidnego, bezpiecznego i gwarantującego przetrwanie niezależnie od okoliczności zewnętrznych.

Łodzie pilotowe i ratownicze

Kolejnym krokiem Archera było wejście do hermetycznego grona projektantów łodzi patrolowo-ratowniczych. Wody Norwegii były bardzo niebezpieczne, ale mimo to morze dla wielu rodzin było najważniejszym żywicielem. Rybacy poławiali na małych kutrach, często otwartopokładowych, niebezpiecznych w razie sztormu. Na ratunek spieszyli im często piloci, ale oni także nie mieli odpowiednich łodzi. Dopiero nowe jednostki Archera zmieniły ten obraz, kilka spektakularnych akcji w bardzo trudnych warunkach, uratowanie rybaków od pewnej śmierci zaowocowało powolnym wzrostem zainteresowania tymi jednostkami jako statkami patrolowo-ratowniczymi. Pilotówki Archera doskonale radziły sobie niezależnie od warunków, były ciężkie, ale stosunkowo szybkie i zwrotne, zachowywały manewrowość nawet w bardzo silnym sztormie, a solidność ich konstrukcji powodowała, że stały się kanonem w tej dziedzinie.

RS1 „Colin Archer”

38120542_1746146292169206_2647309200056647680_nGenezą najsłynniejszego projektu Archera były starania doktora Oscara Tybringa, datowane na 1887 rok, a zmierzające do powołania Norweskiego Stowarzyszenia Łodzi Ratunkowych. Władze dostrzegły potrzebę budowy łodzi patrolowych, ale jako pierwszy projekt nowej łodzi dostarczył niejaki Stephansen, który zaproponował 47-stopowy wąski kadłub o wysokich burtach i niewielkiej powierzchni ożaglowania na dwóch masztach.

W 1891 roku Tybring i Archer zebrali dość pieniędzy, aby założyć Norsk Selskab til Skibbrudnes Redning. Archera poproszono o zaprojektowanie łodzi ratowniczej zdolnej do żeglugi niezależnie od pogody z przeznaczeniem na akweny północy kraju. Przeskalował więc projekt łodzi 33-stopowej do 46 stóp modyfikując nieco linie kadłuba w części dziobowej, poszerzając nieco kadłub w linii wodnej. Wysokość wolnej burty zwiększono o około 20 cm. Stępka została poszerzona, dzięki czemu kil stał się znacznie cięższy i osiągnął 6,5 tony. Sufit z deskami sosnowymi o grubości 45 mm, zamontowanymi wewnątrz ram, został wykonany jako wodoszczelny, dzięki czemu poprawiono bezpieczeństwo i komfort cieplny załogi. Pod pokładem znajdowały się dwie wodoszczelne grodzie, połączone włazami. Środkowy dział to kabina Długość kadłuba wynosiła 14,05 metra, szerokość 4,6 metra, zanurzenie 1,94 metra. Archer zaproponował również dwa maszty. Żagle miały 74,98 metrów kwadratowych. Grotmaszt i bezanmaszt pozwalały nieść dwa foki i topsel. Założeniem było, że mniejszymi żaglami łatwiej jest manewrować, ponadto dwumasztowiec jest zwrotniejszy (łódź nie miała silnika pomocniczego). W praktyce bezan był używany okazjonalnie, przy bardziej złożonych akcjach i holowaniu łodzi rybackich.

Kutry budowano tradycyjną metodą, solidne dębowe gięte na gorąco wręgi, nie mniej solidne poszycie na styk, wyoblona rufa i prawie płaski, pozbawiony nadbudówek, pokład pozwalający falom przelewać się przez niego nie czyniąc strat. Solidna konstrukcja pozwoliła na długoletnią eksploatację, większość z tych jednostek przetrwała aż do lat 50. XX wieku, prawie 60 lat eksploatacji w ekstremalnych warunkach. Nie były to jednostki bardzo szybkie, ale nie ona była najważniejsza w tych warunkach. Przez lata ugruntowało się przekonanie, że łódź „Colin Archer” dotrze wszędzie, niezależnie od pogody i stanu morza.

W lipcu 1893 roku, po 5 miesiącach budowy, łódź nazwana RS1 Colin Archer spłynęła na wodę. W maju następnego roku zasłynęła brawurową akcją ratowniczą na Lofotach, kiedy to podczas silnego sztormu jej załoga uratowała ponad dwudziestu rybaków w Hammningberg. W ciągu następnego półrocza trzy kolejne statki weszły do służby, a łącznie powstało ich 28, z czego firma Archera zbudowała 18. Wszystkich „ratowników” było na norweskim wybrzeżu 33. Założenia konstruktora sprawdziły się w praktyce, tylko jedna łódź zatonęła podczas akcji. Służyły one bez silników do lat 40., a te, które wyposażono w napęd pomocniczy, pływały w regularnej służbie jeszcze do 1960 roku.

Po 40 latach mozolnej służby RS1 Colin Archer został sprzedany. Statek odholował do portów aż 67 jednostek z 237 członkami załogi i pomógł 1522 statkom będącym w potrzebie. Kiedy już był nieco wysłużony, został sprzedany i przerobiony na jacht żaglowy. Wypłynął z Norwegii i ślad po nim zaginął, późniejsze tropy prowadziły do Kaliforni. Po latach jacht został odnaleziony w Stanach i po sprowadzeniu do Norwegii gruntownie wyremontowany. Został wcielony do floty Norweskiego Muzeum Morskiego pod nadzorem SSCA (Sailing Ship Colin Archer) i pod dowództwem kapitana Knuta von Trepki pływa do dzisiaj. Żegluje w rejsach promocyjnych, szkoleniowych, czasem na jego pokładzie pojawiają się filmowcy.38003668_1746145895502579_2672766424702779392_n

                                        Podstawowe dane techniczne:  
                                        długość całkowita:        14,05 m
                                                     długość KLW                 11,55 m
                                                     szerokość całkowita      4,60 m
                                                     zanurzenie                      1,94 m
                                                    ciężar                                 21 ton
                                                    balast                    6000-7000 kg
                                                    powierzchnia żagli      74,98 m2

                                                                                                                                                                                

Ostatnie lata życia

Łącznie Colin Archer zbudował około 200 łodzi: 70 jachtów, 60 łodzi pilotowych, 14 krążowników ratunkowych i 72 inne statki. Do dziś żegluje 25 z nich i 12 jachtów zbudowanych według jego projektu w innych stoczniach. Działalność biznesową zakończył w wieku 78 lat w 1909 roku, a stało się tak głównie za namową córki, która nie mogła znieść poświęcenia ojca i jego ciężkiej pracy w podeszłym wieku. Zmarł 8 lutego 1921 r. Miał 89 lat…                           cdn

_______________________________                                                                                                         trochoida, [gr. trochoidḗs < trochós ‘koło’, eídos ‘kształt’], mat. wspólna nazwa cykloidy wydłużonej i skróconej (cykloida);krzywa zakreślana przez punkt związany z okręgiem toczącym się bez poślizgu po prostej — leżący na zewnątrz lub wewnątrz tego okręgu; analogicznie: epitrochoida — wspólna nazwa epicykloidy wydłużonej i skróconej, hipotrochoida — wspólna nazwa hipocykloidy wydłużonej i skróconej. (źródło: https://encyklopedia.pwn.pl/haslo/trochoida;3989224.html).

                                                                                                                                          Marek Słodownik

Tekst jest fragmentem książki „Colin Archer i jego jachty” przygotowywanej przez Autora do druku latem br.

___________________________________________________________________________________________________Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, mass media communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. kino żeglarskie, „Ratujmy Dezety”, Rok Zaruskiego, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.

Marek Słodownik: Vendée Globe 2020/2021

Marek SłodownikKończąca się dziewiąta edycja regat Vendée GlobeVendée_Globe_Logo.svg pozwala na pierwsze wnioski. To najtrudniejsze wokółziemskie regaty oceaniczne, w których samotnicy mierzą się z żeglugą po trzech oceanach, a każda pomoc z zewnątrz oznacza automatyczną eliminację z wyścigu. Ponadto nie wolno zawijać do portów, to także karane jest dyskwalifikacją. To także jedyne regaty, które od 30 lat nieznacznie tylko zmodyfikowały regulamin, a niezmieniona pozostała ich trasa, która rozpoczyna się i kończy we francuskim porcie Les Sables d’Olonne.

vg2020-20201023-seaexplorer-jml2522-low-resolution-viLes Sables d’Olonne

W tym roku na starcie stanęła rekordowa liczba zawodników; aż 33 osoby, w tym aż 6 kobiet. Nie padł rekord opłynięcia wokółziemskiej trasy, wpływ na to miały warunki atmosferyczne, nietypowe i bardzo spowalniające jachty, ale tegoroczna edycja obfitowała w niezwykłe wydarzenia i ogromne emocje. Co kibicom żeglarstwa zostanie w pamięci po tych regatach?

Czołówka była bardzo wyrównana. Wielokrotnie zmieniali się liderzy, praktycznie do samego końca nie wiadomo było, kto wygra. Przedstartowe przewidywania przyszło bardzo szybko zweryfikować, ponieważ zaskakująco dobrze spisywały się jachty starsze z mniej utytułowanymi zawodnikami na pokładach. Przed startem wspominano, że receptą na sukces w tych regatach jest posiadanie przez jacht hydroskrzydeł, czyli foili. Według badań jacht wyposażony w ten element jest teoretycznie szybszy nawet o 4 węzły w porównaniu do tradycyjnego kadłuba. Po 80 dniach wyścigu dawałoby to średnio 7600 mil przewagi, czyli około 22 dni. Jak zatem wytłumaczyć, że pierwszy jacht bez foili dopłynął na metę zaledwie 7 godzin po zwycięzcy, oczywiście uwzględniając kompensatę czasową przyznaną przez Jury.

To były regaty inne niż wszystkie, ponieważ rozgrywane w czasie pandemii, co wpłynęło nie tylko na liczbę publiczności na starcie i mecie, ale również na strategię zawodników. Dlaczego? Ponieważ w 2020 roku odbyła się zaledwie jedna eliminacja, która nie dała jednoznacznej odpowiedzi na pytania o możliwości jachtów. Kiedy samotni żeglarze popłynęli na ponad trzy miesiące w morze, do końca nie wiadomo było, ile ze swoich jachtów mogą wycisnąć. Ci, którzy jechali ostro, szybko z wyścigiem się pożegnali.

Przede wszystkim czołówka była niezwykle wyrównana, wielokrotnie zmieniali się liderzy na trasie, a przedstartowe przewidywania odnośnie faworytów należało szybko zweryfikować. Zaskoczeniem była doskonała żegluga jachtów starszej generacji, bez hydroskrzydeł, które to jachty, nierzadko kilkunastoletnie, świetnie radziły sobie w zmiennych wiatrach. Także nietypowe było zakończenie regat. Pierwszy zawodnik, który dotarł na metę, nie został zwycięzcą, a stało się tak dlatego, że czwórka żeglarzy, która brała udział w akcji ratunkowej swojego rywala, dostała, decyzją komisji sędziowskiej, rekompensaty czasowe. Charlie Dalin (36 l.), który dotarł na metę jako pierwszy po 80 dniach, 5 godzinach i 15 minutach nie cieszył się szczególnie, ponieważ wiedział, że Yannick Bestaven (48 l.) szybko zbliżał się do mety, a w zapasie miał aż 10,5 godziny. I dotarł na metę w tym limicie, jego czas skorygowany to 80 dni, 3 godziny i 44 minuty. Na mecie wcale nie zwycięzca był najbardziej fetowany, ale Jean Le Cam (61 l.), który także dzięki kompensacie czasowej wywindował się na 4 miejsce w „generalce”. To on ogniskował na sobie największą uwagę mediów od startu, ponieważ żeglował na 13-letnim jachcie bez foili, które dodają kilka węzłów. Przez długi czas prowadził nawet w stawce pokazując niezwykły kunszt strategii i nawigacji. Tylko dwóch żeglarzy stanęło na starcie tych regat po raz piąty: Alex Thomson (46 l.) i właśnie Le Cam, który zdobył serca kibiców swoimi oryginalnymi relacjami nadawanymi z pokładu jachtu. Przed regatami Jean miał duże kłopoty, aby spiąć budżet, nie miał głównego sponsora, a wiele prac przy jachcie wykonali wolontariusze i członkowie rodziny. Mimo to popłynął doskonale i z pewnością wiele firm, do których przed regatami zwracał się z ofertą, dziś może żałować pochopnej decyzji odmowy wsparcia znanego żeglarza.

Przed startem wszyscy spoglądali na Alexa Thompsona i jego supermaszynę Hugo Boss. Jacht nowej generacji, którego projekt i budowa kosztowały rekordowe 7 milionów euro, naszpikowany elektroniką i bardzo szybki. Żeglarz na jego pokładzie mógł czuć się bezpieczny, kokpit został zagłębiony i przykryty „węglowym” dachem, a parametry jachtu wyświetlane były na ekranie monitora. Zamontowano ponad 350 różnych czujników kontrolujących pracę kadłuba, foili i takielunku. Przed startem niewiele było o łódce wiadomo, regat Transat Jacques Vabre rok wcześniej nie ukończył po wypadku, przez osiem miesięcy był remontowany, nie startował w żadnych regatach sezonu 2020. Kwalifikacje Alex odbył w samodzielnym rejsie po Atlantyku. Jacht doskonale płynął w pierwszej fazie regat, prowadził przez większą część trasy, ale jeszcze na Atlantyku doznał uszkodzeń, a następnie awaria płetwy sterowej wykluczyła go z wyścigu.

Pierwsza faza regat przyniosła zaskoczenie w postaci bardzo dobrej postawy jachtów starszego typu, bez hydroskrzydeł. Jean Le Cam, Benjamin Dutrex (30 l.), Damien Seguin (41 l.), wszyscy oni trzymali się czołówki i rywalizowali jak równy z równym z najnowszymi maszynami regatowymi konkurentów. Jak nigdy dotąd stawka aż 11 jachtów stanowiła czołówkę i każdy z tych żeglarzy miał szansę na zwycięstwo. Na południowym Pacyfiku liderzy przyspieszyli i w walce o zwycięstwo pozostawała trójka zawodników. Na Atlantyku, dzięki złożonym procesom meteorologicznym, znowu stawka się wyrównała. Prowadzący Bestaven szybko stracił ponad 400-milową przewagę, tutaj najszybciej żeglowali Dalin i Thomas Ruyant (39 l.) na nowiutkich łódkach zaprojektowanych przez Gaulliaume Verdiera. Na wysokości Rio de Janeiro aż 8 żeglarzy płynęło w odległości 25 mil od siebie i niemożliwością było wskazać zwycięzcę, rzecz bez precedensu w tych regatach, w których bywało – wyścig kończyło zaledwie 6 zawodników. Emocje trzymały do końca, bo do ostatniego dnia nie wiadomo było, kto wygra. Dalin i Boris Hermann (39 l.) płynęli blisko wybrzeży hiszpańskich szukając tam bardziej gładkiego morza, ale słabszego wiatru. Bestaven i Ruyant postawili na odejście daleko na północ, aby następnie spaść do mety na silnym, ale sprzyjającym wietrze. Pierwszy dopłynął Dalin, ale wspomniana kompensata wywindowała na zwycięzcę Bestavena.

Konstruktorzy i konstrukcje

Jachty na te regaty wyszły spod rąk 11 biur projektowych, ale najlepiej żeglowały jednostki zaprojektowane przez Francuzów. Spółka projektowa VPLP (Marc Van Peteghem and Vincent Lauriot-Prévost )/Guillaume Verdier przygotowała aż 10 jachtów, sam Verdier, po rozstaniu się z dotychczasowymi partnerami, przygotował dwa kolejne. Bruce Farr, który dominował w wyścigu konstruktorów kilkanaście lat temu, wystawił 5 jachtów, ale żadnego najnowszej generacji. Brytyjskie biuro Owen Clark stało za czterema jachtami, także starszej generacji, po jednym projekcie przygotowali Sam Manuard, Marc Lombard i brazylijskie biuro Lavanos, dwa najnowsze projekty to dzieło Juana Kouyoumdjiana, kontrowersyjnego Argentyńczyka. Kto został zwycięzcą tego nieformalnego wyścigu? W pierwszej dziesiątce 3 jachty to dzieło spółki VPLP/Verdier, kolejne 3 jachty zaprojektował sam Verdier. Co ciekawe, po rozejściu się partnerów, biuro VPLP przygotowało kolejne dwie jednostki, ale żadna z nich nie ukończyła regat. Zatem na 10 najszybszych jachtów tych regat aż w siedmiu swój wkład włożył Guillaume Verdier i już wiadomo, do którego biura ustawi się najdłuższa kolejka przed kolejnymi regatami. Farr ma 2 jachty w tej klasyfikacji, a Finot/ Conq, mistrzowie w swoim fachu w latach 90. ub. wieku, mają tylko jednego reprezentanta.

W tych regatach na 33 zawodników aż 19 jachtów wyposażono w hydroskrzydła, aż 9 jachtów było zupełnie nowymi konstrukcjami. Ile kosztują jachty do tych regat? Wspomniany już Hugo Boss 7 milionów euro i tyle mniej więcej trzeba wyłożyć na przygotowanie zupełnie nowego projektu z aspiracjami do zwycięstwa. Druga możliwość to wykorzystanie już istniejących form do budowy kolejnych jachtów, w tym wypadku trzeba być przygotowanym na wydanie 4,2 – 4,4 miliona euro. Wariant trzeci to zakup używanej jednostki. Najszybsze jachty tej edycji regat wyceniane są na 2,5-2,7 miliona euro i już ustawia się po nie kolejka zainteresowanych. Jeszcze zanim wszyscy dotarli do mety już wiadomo było, że Maitre CoQ IV kosztuje 2,6 miliona euro, a Seaexplorer 2,5 miliona, Banque Populaire X półtora miliona euro. Jachty starszej generacji, ale wciąż na chodzie, jak Groupe Apicil, Omia Water Family czy V & B Mayenne wyceniane są na 780 tysięcy do 1,2 miliona euro. To oczywiście koszt jachtu i kontenera technicznego. Roczne budżety 4-letnich projektów najzasobniejszych ekip to wydatek rzędu 1,2 miliona euro, łatwo więc policzyć, jakimi kwotami trzeba dysponować, aby myśleć o udziale w tych regatach.

Na czym polegają nowinki techniczne w jachtach ostatniej generacji? Są coraz lżejsze, masa nie przekracza 7,5-8 ton. Skrzydła stają się coraz większe i od nich nie ma już odwrotu. Jedna para kosztuje aż pół miliona euro, niektóre zespoły były usatysfakcjonowane dopiero trzecim zestawem. Jean Le Cam skomentował to krótko, że jego jacht i cały 4-letni projekt był tańszy niż foile do jachtów najzasobniejszych ekip. Zmienił się diametralnie kształt kadłubów, zwłaszcza w części dziobowej. Są węższe i mają ścięte burty w sekcji dziobowej, a to w celu zmniejszenia oporów kadłuba i szybszego wychodzenia z fali bardziej opływowego dziobu. Rośnie ilość pokładowej elektroniki, udoskonalane są autopiloty. Jeszcze kilkanaście lat temu żeglarze często opowiadali, ile godzin spędzają przy sterze. Dziś całą robotę wykonuje za nich inteligentny autopilot potrafiący dostosować się do zmieniających się warunków na wodzie. Zmieniły się również kokpity, dziś żeglarze są chronieni rozbudowanymi daszkami nad nimi, większość z nich ma także możliwość zasłonięcia tylnej ściany kabiny elastycznymi przegrodami, co chroni żeglarzy przed zimnem i bryzgami fal. Jachty w coraz większym stopniu są samowystarczalne energetycznie, mają sprawne hydrogeneratory i coraz większe i sprawniejsze panele słoneczne zapewniające potrzeby w zakresie poboru mocy.

Bohaterowie regat
Spośród 33 zawodników wielu można określić mianem bohaterów. m27299_vg2020-20201008-maitrecoq-vg-bi-jml-5864-basse-dfinition-viYannick Bestven, bo morderczy, ponad 80-dniowy wyścig, wygrał na Maitre CoQ IV jako najstarszy żeglarz w dziejach tych regat. 48 lat to dla regatowca niby niewiele, ale dotąd wygrywali młodsi, może mniej doświadczeni, ale bardziej odporni fizycznie. Yannick został niejako zwycięzca jeszcze przed startem, ponieważ jest współwłaścicielem firmy produkującej hydrogeneratory, w które wyposażeni byli prawie wszyscy uczestnicy tego wyścigu.

#EN# LES SABLES D’OLONNE, FRANCE - JANUARY 28: Maitre Coq, skipper Yannick Bestaven (FRA), is pictured during finish of the Vendee Globe sailing race, on January 27, 2021. (Photo by Jean-Marie Liot/Alea) #FR# LES SABLES D’OLONNE, FRANCE - 28 JANVIER: Maitre Coq, skipper Yannick Bestaven (FRA), est photographié lors de son arrivée dans la course du Vendee Globe, le 27 Janvier 2021. (Photo Jean-Marie Liot/Alea)

m27371_vg2020-20210127-apivia-finish-0001c-basse-dfinition-vi

Charlie Dalin (pierwszy na mecie) płynący na Apivii, nadzwyczajnie szybkim jachcie, pokazał, że w pierwszym swoim okrążeniu świata nie miał żadnych kompleksów i potrafił nawiązać równorzędną walkę z bardziej utytułowanymi żeglarzami.

Trzecie miejsce zajęła kolejna wielka postać tych regat, Louis Burton (35 l.) na Bum27286_vg2020-20201009-bureauvallee2-vg-bi-sm-5481-low-resolution-vireau Valee 2. Płynął doskonale taktycznie, szukał na trasie niestandardowych rozwiązań, a kiedy wyszedł na jedno z pierwszych miejsc, musiał dotrzeć na samotną wyspę Macquarie na Pacyfiku, aby na jej kotwicowisku (regulamin regat tego nie zabrania) dokonać samodzielnej naprawy jachtu. Stracił ponad 2 doby, a na mecie jego strata do zwycięzcy wyniosła niespełna 7 godzin.

Jean Le Cam to chyba największy wygrany tych regat i z pewnością nie napotka problemów ze znalezieniem sponsora na kolejne regaty, jeśli oczywiście będzie chciał jeszcze wystartować, bo ma już 61 lat. Powszechnie nazywany jest „Królem Jeanem”, a słynie z doskonałej znajomości nawigacji, świetnej strategii, ale również perfekcyjnego przygotowania jachtu do każdych regat, w których bierze udział.

Boris Herrmann, skipper de l’IMOCA Seaexplorer - Yacht Club de Monaco à l’entrainement avant le départ du Vendée Globe 2020-21, Bretagne sud le 25 septembre 2020, Photo © Jean-Marie LIOT / MaliziaZ pewnością bohaterem tych regat jest również niemiecki żeglarz Boris Hermann, który na Sea Exolorer miał nawet szanse wygrać te regaty, ale na 90 mil przed metą jego jacht zderzył się z kutrem rybackim grzebiąc nadzieje na pierwszego nie francuskiego triumfatora tego współzawodnictwa i zajmując ostatecznie 5 miejsce.

m27344_vg2020-20210104-ruyant-photo3596b-basse-dfinition-vi

Thomas Ruyant na LinkedOut zapewne wygrałby te regaty, ale na przeszkodzie stanęło ułamanie końcówki hydroskrzydła. Jego jacht był wyjątkowy, ponieważ w założeniu projektowany był na regaty Volvo Ocean Race, a kiedy wybrano do tych regat inny jacht, prace kontynuowano. Bez istotnego elementu jachtu dopłynął na pozycji szóstej.

Damien Seguin, skipper de l Imoca Groupe Apicil, 6eme de la Route du Rhum-Destination Guadeloupe 2018 - Pointe a Pitre le 19/11/2018

W tej wyliczance nie sposób pominąć Damiena Seguina, żeglarza, który na starym, 13-letnim Groupe Apicil przez niemal całe regaty płynął w czołówce pomimo, że jacht w przedstartowych kalkulacjach nie miał żadnych szans. Do tego Damien jest osobą niepełnosprawną, od urodzenia nie ma lewej dłoni i jest pierwszym człowiekiem z niepełnosprawnością, który dokonał tej sztuki. Przed startem mówił skromnie, że chciałby te regaty po prostu ukończyć, zajął ostatecznie 7 miejsce pokonując najkrótszy ze wszystkich dystans, co pokazuje jak dobrym jest strategiem.

Grand Prix Guyader le 5 mai 2018, Damien Seguin, IMOCA Groupe Apicil Photo © François Van Malleghem - jmliot.com

Równieclarisse-cremer-will-soon-be-the-first-r-1600-900ż nie sposób nie zauważyć pierwszej na mecie kobiety, Clarisse Cremer. 31-letnia dziewczyna, która wcale nie planowała startu w tych regatach, została wytypowana przez sponsora i na jachcie Banque Populaire X „wykręciła” kobiecy rekord trasy ustanowiony 20 lat temu przez lady Ellen MacArthur. Czas 87 dni i 2 godziny pozwolił jej na zajęcie 12. miejsca, ale na mecie była niezwykle szczęśliwa. Przed nią ciekawa kariera oceaniczna, bo Clarisse okazała się nie tylko dobra w żeglowaniu, ale również w komunikacji, co zawsze zwraca uwagę.

#EN# October 18 2020, french skipper Jeremie Beyou training for the Vendee Globe sailing race around the world. (Photo by Gauthier LEBEC / Charal Sailing Team) #FR# 18 Octobre 2020, le skipper francais Jeremie Beyou s'entrainant pour le Vendee Globe. (Photo Gauthier LEBEC / Charal Sailing Team)Prawdziwym herosem okazał się w tych regatach Jeremie Beyou (44 l.) na Charalu. Faworyzowany przed startem dzięki najlepiej opływanej jednostce już w pierwszych dniach regat najechał na niezidentyfikowany obiekt niszcząc płetwę sterową i skrzydło. Zawrócił do portu na dokonanie niezbędnych napraw i w 9 dni po starcie całej stawki ponownie wypłynął na trasę goniąc uporczywie rywali. Zdołał wyprzedzić kilkunastu, ale to okazało się – wobec niezwykle wyrównanego poziomu uczestników tej edycji – za mało na sukces. 13. miejsce nie zadowala ani zawodnika ani też jego zespołu, pokazał jednak walkę do samego końca regat. Na mecie zanotował czas 89 dni i 18 godzin, gdyby nie strata tych 9 dni, biłby się o zwycięstwo.

A Arnoud Boissieres (48 l.)? Mało znany żeglarz, który dokonał wielkiej sztuki, regaty Vendée  Globe ukończył po raz czwarty, co dotąd udało się, poza nim, tylko Jeanowi Le Camowi. W dotychczasowych startach zajmował miejsca 7, 8, 10 i 15, ale tym razem udało mu się zejść poniżej 100 dni.

BANQUE IMAGE ON BOARD AVEC ALAN ROURA -IMOCA LA FABRQIEU - ROUTE DU RHUM 2018

Alan Roura (27 l.), kolejna wielka postać tego wyścigu; w wieku 27 lat ma za sobą dwie udane kampanie i przed sobą zapewne długą jeszcze karierę. Tylko starszej generacji jacht nie pozwolił mu na pokazanie wszystkich umiejętności, ale już myśli o kolejnych zakupach i następnych regatach.

Ari Huusela (58 l.), fiński biznesmen, który wystartował pomimo, że szans na sukces nie miał żadnych. Jednak dla niego miarą sukcesu nie jest miejsce w czołówce, a przepłynięcie trasy dookoła świata. Spełniony zawodowo biznesmen żegluje dla siebie, spieszy się do mety, ale nie dobry wynik jest głównym celem. Imponująca postawa, rzadko spotykana we współczesnym sporcie.

I wreszcie dwie panie.

Miranda Merron (51 l.), która płynęła na wiekowym Campagne de France, także bez szans na sukces. Chciała pobić rekord jachtu na tej trasie, nie udało się, bo wiatry w tym sezonie nie sprzyjały. Mimo to pokazała, że jest twarda i potrafi poradzić sobie w każdych warunkach.

Druga dziewczyna to Pip Hare, 45-letnia debiutantka w tych regatach, która żeglowaniem po oceanach zajmuje się od niedawna, ale czyni to z taką pasją, że zyskała wielu sympatyków na całym świecie. Udział w tym przedsięwzięciu był dla niej wielkim marzeniem, mimo kłopotów budżetowych zdołała wystartować, a podczas regat pokazała, że pomimo nienowego, 21-letniego, jachtu, zna się na tej robocie. Ujęła wszystkich optymizmem demonstrowanym podczas łączeń z pokładu, a uznanie zdobyła, kiedy na południowych rozhuśtanych wodach samodzielnie wymieniła płetwę sterową na jachcie.

Pechowcy

Alex Thomson in cockpit - Picture credit ALEX THOMSON RACINGKiedy jedni wygrywają, inni zaliczyli wpadki. Największym pechowcem tych regat był bez wątpienia Alex Thomson. Płynący na prawdziwym cudzie inżynierii materiałowej nie zdołał wypełnić przedstartowych zapowiedzi włączenia się do walki o zwycięstwo, w piątym starcie po raz trzeci kończy regaty przed czasem. Zastanawiające jest jednak, że w przedstartowej ankiecie przeprowadzonej wśród dziennikarzy żeglarskich z całego świata, Brytyjczyk znalazł się u wszystkich w pierwszej trójce na mecie, ale zaledwie dwóch, na 46 ankietowanych uważnych obserwatorów tych regat wskazywało go jako zwycięzcę.

HUGO BOSS boat starboard low angle - Picture credit ALEX THOMSON RACING Pictures of yachtsman Alex Thomson pictured onboard his new IMOCA Open60 race yacht Hugo Boss. Photo Lloyd Images

IMOCA 60' PRB - Skipper : Vincent RIOU - Vendée Globe 2016-17 - Au large de Belle-Ile le 28/03/2016

Kevin Escoffier (40 l.) na PRB był typowany jako kandydat do miejsca w czołówce. Niestety, przy wbiciu się w falę kadłub jego jachtu rozwarstwił się i jednostka zatonęła w ciągu kilku minut. Żeglarz zdołał ewakuować się do tratwy, a na pomoc czekał ponad dobę, by zostać następnie podjętym przez Jeana Le Cama.

Nicolas Troussel (46 l.) regaty zakończył po tygodniu tracąc maszt jeszcze przed archipelagiem Zielonego Przylądka. To był najnowszy jacht we flotylli IMOCA, zwodowany latem i niedostatecznie opływany. Sebastien Simon (30 l.) na Arkea Paprec, także jeden z faworytów, wyścig zakończył w Kapsztadzie, dokąd zawinął po awarii wykluczającej go z dalszej jazdy. Jego los podzieliła Brytyjka Sam Davies (46 l.), która w trzecim swoim starcie dopłynęła do mety, ale poza klasyfikacją, zawinęła bowiem również do Kapsztadu, co wykluczyło ją z wyścigu.

#EN# Photo sent from aboard the boat MACSF during the Vendee Globe sailing race on December 9, 2020. (Photo by skipper Isabelle Joschke) wake #FR# Photo envoyée depuis le bateau MACSF pendant le Vendee Globe, course autour du monde à la voile, le 9 Décembre 2020. (Photo prise par le skipper Isabelle Joschke) sillage

Ten sam finał miał udział w regatach Isabelle Joshke (44 l.), która po awarii kila uchylnego wycofała się już na Atlantyku. Zawinęła do portu brazylijskiego, jacht naprawiła i do mety dotarła, ale także poza klasyfikacją.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Regaty Vendée Globe Challenge rozgrywane są od 1989 roku, a od 1992 regularnie co 4 lata. Od początku nie zmienił się ich regulamin; żeglarze startują z francuskiego portu Les Sables d’Olonne nad Zatoką Biskajską, okrążają samotnie świat po żaglami bez zawijania do portów i powracają do portu wyjścia. Zabroniona jest jakakolwiek pomoc z zewnątrz, także zawinięcie do portu po drodze oznacza automatyczną dyskwalifikację.

vendeglobe_2021_wiki~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Foile, hydroskrzydła

Od 2008 roku jachty klasy IMOCA 60 wyposażane są w fiole, które wynoszą kadłub łodzi częściowo ponad lustro wody zmniejszając opory ruchu kadłuba i tym samym zwiększając prędkość jachtu. Zwiększają w istotny sposób moment prostujący, co pozwala nieść więcej żagla. Pierwsza generacja hydroskrzydeł miała niewielkie rozmiary, ale każda kolejna jest coraz większa. Obecnie projektowane jednostki wyposażone są w foile o znacznych rozmiarach i to kadłub jednostki dopasowuje się do foili, które projektowane są jako pierwsze. Rozróżnia się dwa podstawowe typy tych rozwiązań: o kształcie litery „C”, np. Hugo Boss, co pozwala na całkowite schowanie płetw w kadłubie gdy nie są używane oraz typu „Wąsy Salvadora Dali”, o łamanym kształcie, bardziej efektywne, ale wystające poza obrys kadłuba. Szacuje się, że zastosowanie hydroskrzydeł zwiększa – w korzystnych warunkach – prędkość jachtu o 3-4 węzły. Możliwe jest stosowanie tych rozwiązań także do jachtów starszego typu, ale konieczna jest redukcja ich masy.

                                                                                                                                           Marek Słodownik

Fot. materiały prasowe biura regat, zespołów uczestników i organizatora.

___________________________________________________________________________________________________Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, mass media communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. kino żeglarskie, „Ratujmy Dezety”, Rok Zaruskiego, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.

Małgorzata Krautschneider: Korespondencja z Nowego Jorku

 Barka i Olo

Poniedziałek, 08. luty 2021, 21:05, New York

(…) To są ostatnie zdjęcia barki. Na wcześniejszych zdjęciach barka jeszcze leżała na boku i można było wejść, ale nie pozwalali.                                                                                                            Teraz zatonęła. Nie wiadomo czy ktoś specjalnie usunął pale na których się trzymała. W każdym razie to koniec barki jako takiej. Teraz pozostaje tylko reanimować Klub, ale już w innym miejscu.

Było zebranie członków Klubu na Greenpoincie, ale wiem tylko, że uzgodniono pilną potrzebę zbierania pieniędzy.                                                                                                                                         Sytuacja jest dalej niejasna, bo jak zwykle są podziały i różne opinie, pomysły różnych ludzi.

Pozdrawiam serdecznie,  Gosia

j  f

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Poniedziałek, 08. luty 2021, 21:17, New York

Jurek Kołakowski (bardzo aktywnie pomagający i z niesamowitym duchem) przesłał dalej tę wiadomość do społeczności związanej z PSCNY (Polski Klub Żeglarski w Nowym Jorku – przyp.red.).

(…) Tak, los nas wystawił na próbę. Straciliśmy siedzibę klubu, a także dużą część sprzętu.

Na dzień dzisiejszy, właściciel mariny blokuje nam wejście na barkę. Chcieliśmy wynieść wszystko co się by nadawało do odbudowy klubu. Ale w starciu z policją, musieliśmy się wycofać. 

Nie odpuszczamy, mamy plan jak ją podnieść. Ale niestety, Park Narodowy (właściciel terenu na którym mieści się marina) wraz z mariną nie życzą sobie abyśmy zostali tam po akcji podnoszenia.

Pozostaje nam szukanie nowej siedziby. Koszt terenu z dostępem do wody w NY waha się pomiędzy 2M-3M. Nasz klub nie dysponuje takim funduszem. 

Jeśli znalazła by się instytucja PZŻ bądź ministerstwo sportu która chciałaby wejść we współpracę i wesprzeć nasz klub – byłby to naprawdę piękny sygnał dla tutejszej Polonii. Można by było ustanowić także placówkę sportową na terenie USA. Nie wiem czy MI ma program w który byśmy się mogli wpisać, jeśli jest to z chęcią się w to zaangażujemy. 

Ale to oczywiście są plany raczej trudniejsze do osiągnięcia dla nas. Pozostanie nam znalezienie miejsca które można by było wynająć i przenieść aktywność w tamto miejsce. 

Na chwilę obecną, pracujemy nad programem odzyskania mienia, utylizacji barki i znajdującej się tam siedziby. A w dalszej perspektywie, mobilizujemy siły i przygotowujemy plan na funkcjonowanie klubu w warunkach bez dachu nad głową. Sezon zaczynamy zazwyczaj w Maju i po utraconym roku „Covid”, przynajmniej w tym roku, chcemy się pokazać znowu na okolicznych wodach.

Uruchomiliśmy stronę „go fund”, w celu zebrania funduszy na kontynuację działania klubu. Ale musimy trochę popracować nad wyjściem z kampanią na zewnątrz.

                                                                                                          Jerzy Kołakowski, komandor PSCNY

Pozdrawiam serdecznie,  Gosia

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Środa, 24. luty 2021, 16:11, New York

(…) Tak, oczywiście, co do barki to znajdę zdjęcie z niej. Coś co reprezentuje historię. Magiczne miejsce, jak wszystkie barki (pamiętasz naszą barkę w szczecińskim JK AZS ?).
Polska przystań na Zatoce Nowojorskiej dawała wytchnienie, poczucie wspólnoty dla żeglarzy i niezrzeszonych “sympatyków”.

Poniżej parę zdjęć z Olkiem z 2011. Wtedy był pierwszy raz naszym gościem na barce. Kolejne spotkanie z nim było w 2014 i w 2016 roku.

Olek zatarł granice miedzy kajakarzem, a żeglarzem. Zniknęło to poczucie wyższości z jakim czasami niektórzy żeglarze traktowali kajakarzy. Olek wręcz postawił kajakarstwo na piedestał. Miał ta samą właściwość co Ludek: dawał ludziom poczucie wyjątkowości.

Wszyscy mają wrażenie, że byli jego wyłącznymi przyjaciółmi. Dlatego pomyślałam sobie, że nie wstawię zdjęcia z Olkiem na fb, bo cała Polska ma z nim zdjęcie, ale też i to mnie cieszy.

Pozdrawiam,   Gosia

P.S.

photo 3Na tym zdjęciu Olek podobny do naszych królów (obraz w tle, przedstawiający króla Władysława Jagiełłę – przyp red.).

photo 5    photo 1.JPG1                          Olek, Waldek i ja na obiedzie w „Królewskim Jadle” na Greenpoincie.

DSC00517Waldemar Sulkowski organizator regat samotnikow w NY, Ja I Olek 2011

Małgorzata Krautschneider, Olek Doba, Waldemar Sułkowski; Nowy Jork, 2011 rok.

                                                                                                                       Fot. z archiwum Autorki _________________________________________________________

Kajak Aleksandra Doby na ulicach Nowego Jorku, w 2016 roku:

http://www.youtube.com/watch?v=ZVfiZ6xoCwA&sns=em

 ____________________________________________________________________________________________________________Małgorzata Krautschneiderw połowie lat siedemdziesiątych XX w. ukończyła Wydział Rybactwa Morskiego w Akademii Rolniczej w Szczecinie. Pracowała jako hydrobiolog, prowadziła biuro turystyczne Czech Service. W latach 1978-2002 związana z czeskim żeglarzem Rudą Krautschneiderem przebywała w Czechach i w Polsce; później od 2007r. w USA i tam napisała i wydała książkę „The Vela” – opis i wrażenia z rejsu zaledwie 23 stopowym jachtem sklejkowym z Polski na Islandię i z powrotem, a także organizowała regaty Liberty Single Handed Race i inne wydarzenia sportowe i kulturalne.  

Boris Herrmann, skipper de l’IMOCA Seaexplorer - Yacht Club de Monaco à l’entrainement avant le départ du Vendée Globe 2020-21, Bretagne sud le 25 septembre 2020, Photo © Jean-Marie LIOT / Malizia                                                                                                                    Fot. Jean Marie LIOT/Malizia

                            V e n d é e   G l o b e    2020/2021

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~Marek Słodownik:                                                      A R T Y K U Ł Y   (Vendée Globe 2020/2021)

„Na mecie wcale nie zwycięzca był najbardziej fetowany, ale Jean Le Cam, który także dzięki kompensacie czasowej wywindował się na 4 miejsce w „generalce”. To on ogniskował na sobie największą uwagę mediów od startu, ponieważ żeglował na 13-letnim jachcie bez foili, które dodają kilka węzłów. Przez długi czas prowadził nawet w stawce pokazując niezwykły kunszt strategii i nawigacji. (…) Przed regatami Jean miał duże kłopoty, aby spiąć budżet, nie miał głównego sponsora, a wiele prac przy jachcie wykonali wolontariusze i członkowie rodziny. Mimo to popłynął doskonale i z pewnością wiele firm, do których przed regatami zwracał się z ofertą, dziś może żałować pochopnej decyzji odmowy wsparcia znanego żeglarza. (…) Skrzydła stają się coraz większe i od nich nie ma już odwrotu. Jedna para kosztuje aż pół miliona euro, niektóre zespoły były usatysfakcjonowane dopiero trzecim zestawem. Jean Le Cam skomentował to krótko, że jego jacht i cały 4-letni projekt był tańszy niż foile do jachtów najzasobniejszych ekip…”

_______________________________________________________________________                                                  Jerzy Wąsowicz:                                                           A R T Y K U Ł Y

„Na jachcie powoli wszystko stawało się coraz bardziej mokre, nasiąkaliśmy wodą, ubrania, pościel, materace, mapy, żywność. Ciężko pracujący drewniany kadłub brał sporo wody, tak że wachtowy co godzinę, pompką „szyprówką” zlokalizowaną w kokpicie, musiał usunąć kilkadziesiąt litrów wody z jachtu…”

_______________________________________________________________________                                                  Bogdan Zahajkiewicz:                                                A R T Y K U Ł Y

„Podnosimy kotwicę i w nocnej żegludze pokonujemy dystans do osady Portland Roads. To właśnie w tutejszej zatoczce, Krystyna Chojnowska-Liskiewicz – jak podały lokalne rozgłośnie radiowe – miała parę tygodni wcześniej atak nerek, czy coś takiego. Ewakuowano ją medycznym helikopterem, którego koszta pokrył Polak z Machans Beach, koło Cairns, pan Spychała. Po wielu latach okazało się, że był wujkiem mego przyszłego studenta i kolegi z katowickiej AWF…

_______________________________________________________________________                                                 Ludomir Mączka:                                                        L I S T Y

„I znów pożegnaliśmy przyjaciół, których już więcej nie spotkamy, ale to symbol XX w, „Future Shokk”. Ciągła zmiana i nic trwałego. Przemijające spotkania, przemijające przyjaźnie, nawet przemijające niepowodzenia (jedyny optymistyczny akcent)….”

______________________________________________________________________                                                   Tomek Głowacki:                                                       K O R E S P O N D E N C J E     (36th  America’s  Cup)

Do końcowej rywalizacji o „Auld Mug” (ang. stary dzbanek) wystartują dwa bardzo silne zespoły z równie dobrze przygotowanymi jachtami: Emirates Team New Zealand na jachcie „Te Rehutai”  oraz Team Luna Rossa Prada Pirelli na jachcie „Luna Rossa„…”

_______________________________________________________________________                                               Małgorzata Krautschneider:                                  K O R E S P O N D E N C J E

2011 Olek był pierwszy raz naszym gościem na barce. Kolejne spotkanie z nim było w 2014 i w 2016 roku. Olek zatarł granice miedzy kajakarzem, a żeglarzem. Zniknęło to poczucie wyższości z jakim czasami niektórzy żeglarze traktowali kajakarzy. Olek wręcz postawił kajakarstwo na piedestał. Miał ta samą właściwość co Ludek: dawał ludziom poczucie wyjątkowości...

_________________________________________________________________________________________________                                                       Mariola Landowska:                                                  K O R E S P O N D E N C J E                                                              

„I nagle zniknęli muzycy z Wysp Zielonego Przylądka, którzy zbierali się tam aby grać morna, czy funaná. Zniknęli brazylijscy muzycy, którzy spędzali czas na pocieszaniu smutków przechodniów rytmem bossa novy lub samby, albo innymi rytmami jak frevo, czy maracatu…

_____________________________________________________________________                                                     Marek Słodownik:                                                     W S P O M N I E N I A                                                                                                 

„Rybacy poławiali na małych kutrach, często otwartopokładowych, niebezpiecznych w razie sztormu. Na ratunek spieszyli im często piloci, ale oni także nie mieli odpowiednich łodzi. Dopiero nowe jednostki Archera zmieniły ten obraz, kilka spektakularnych akcji w bardzo trudnych warunkach, uratowanie rybaków od pewnej śmierci zaowocowało powolnym wzrostem zainteresowania tymi jednostkami jako statkami patrolowo-ratowniczymi…”

_____________________________________________________________________                                                     Bogdan Sobiło:                                                             R E C E N Z J E

” Książka ma duże walory poznawcze i dydaktyczne. Zachowując wierność bezspornym faktom, dzięki reporterskiemu stylowi narracji nie staje się nudna. Opisuje nie tylko wypadki, co samo w sobie budzi ciekawość czytelnika, ale także analizuje przyczyny i skutki. Robi to jednak w sposób niezwykle wyważony i subtelny, życzliwy dla osób dramatu. Każdego czytelnika skłoni zapewne do refleksji. Sięgnięcia do własnych doświadczeń, jak i przewidywania możliwego rozwoju wydarzeń w przyszłości. (…) warto sięgnąć po najnowszą książkę kapitan Małgorzaty Czarnomskiej. Lektura ciekawa, skłaniająca do refleksji, …”

                                                                      ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

F O T O

         widokówka z Darwin                      Australia, widokówka od Ludomira Mączki z Marii.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

POCZTÓWKI   Z   WIELKANOCNYMI   ŻYCZENIAMI

       aa1

Szanowni, Drodzy, Kochani,
zwykle w tej przedświątecznej porze, sięgałem po otrzymane od Jurka Tyszki akwarelowe życzenia, ujęte w konwencji morskiego żartu, a nawet satyry odnoszącej się do metaforycznie ujętej realności. Doposażałem je swoimi skojarzeniami, i rozsyłałem. Tym razem inaczej. Nasz nestor złożony chorobą przebywa w szpitalu. Pozwolił mi sięgnąć do pracy, którą mi przysłał jeszcze jesienią. Nie odważę się nadać jej innego sensu, niż ten wynikający z obrazowania i tytułu: „Łódź Jezusa z Jeziora Genezaret”. Elementy wkomponowane w ten obraz przeze mnie łatwo zauważyć: u dołu rozpostarta i rozpołowiona na dwie części Ziemia, a wyżej po lewej, niejako na obrzeżach, wielkanocny baranek. Niech każdy z nas dopisze do owych „życzeń” sensy, które wydedukuje i wkomponuje w swoją wersję. My z Jerzym życzymy Wam zdrowych, pogodnych Świąt Wielkiej Nocy z nadzieją na lepsze dni i tygodnie.
Z serdecznymi pozdrowieniami
od Jurka Tyszki i Zbyszka Kosiorowskiego.
All.21.1   All.21.2

Rys. Jerzy Tyszko

 

Bogdan Sobiło: Recenzja książki

Wypadki-Jachtow-Morskich--Czarnomska-Malgorzata Małgorzata Czarnomska, Wypadki jachtów morskich. Opis i analiza przyczyn zdarzeń, Wydawnictwo NAUTICA, Warszawa 2020, ss. 222.

Motto:  Przyczyną około 80% wypadków w żeglarstwie były błędy popełnione przez człowieka
W. R. Dąbrowski

Wypadki jachtów i statków budzą na ogół spore zainteresowanie, i to nie tylko aktywnych żeglarzy, ale i kompletnych laików, by nie rzec dyletantów, którzy rozprawiają o wszystkim i z każdym, kto chce ich słuchać (czytać). Niekiedy czytając wpisy na różnorakich forach internetowych i portalach społecznościowych budzi się podejrzenie, że znakomita większość autorów tych wpisów nie przeszła castingu do telewizyjnych show w stylu „Mam talent” czy „Na każdy temat”. Rozwój mass mediów radykalnie ułatwił dostęp do informacji, której odbiorcy na ogół nie nadążają przeanalizować, a nierzadko nie mają nawet na to ochoty. Pamiętam, jak w marcu 2017 roku pojawiły się na telewizyjnym żółtym pasku informacje, że na jachcie Magnus Zaremba, żeglującym u wybrzeży Norwegii złamał się maszt. Internet błyskawicznie wręcz zaroił się od samozwańczych „ekspertów”, mniej lub bardziej krytycznie oceniających załogę. W końcu głos zabrał sam zainteresowany-armator i kapitan jachtu. Postawił proste pytanie, jakim prawem ocenia się żeglarza z ponad 50. letnim stażem, na dodatek właściciela jednostki, która uległa wypadkowi?

Wypadki, nie tylko te na morzu, mają to do siebie, że interesują, często niestety niezdrowo, osoby postronne, a bezpośrednio zaangażowani w przebieg dramatu, niekiedy tragedii, chcieliby o wszystkim jak najszybciej zapomnieć. Niektórzy nawet po udziale w dwóch katastrofach (zatonęły dwa jachty i zginął człowiek) zdają się niczego nie pamiętać i bardzo nerwowo reagują na jakikolwiek wzmianki na ten temat. Na nieszczęście dla nich, zatonięcia jachtu, podobnie jak faktu bycia w ciąży, nie da się ukryć.

Przez długi czas wypadki polskich jachtów morskich były przedmiotem dochodzeń prowadzonych przez Izbę Morską. Instytucja ta powołana została do życia jeszcze w okresie międzywojennym i działa do dzisiaj. Istotna zmiana nastąpiła w 2012 roku, kiedy na mocy ustawy powołano do życia Państwową Komisję Badania Wypadków Morskich. O ile Izba Morska przypomina sąd (Izby Działają obecnie przy Sądach Okręgowych w Gdyni i Szczecinie), występuje w niej pełniący rolę prokuratora rzecznik interesu publicznego (Delegat lub Zastępca Delegata Ministra), stawiane są zarzuty i mogą być zastosowane sankcje, o tyle PKBWM bada sprawę wyłącznie pod kątem wyjaśnienia przebiegu zdarzeń i profilaktyki. Ustalenia Komisji nie mogą zostać wykorzystane w żadnej sprawie karnej ani cywilnej, a sama PKBM nie może stosować żadnych sankcji. Zamieszczane na stronie Komisji raporty końcowe są jednak bardzo interesującą (i pouczającą lekturą) dla każdego żeglarza morskiego. Często bywają też przedmiotem zaciekłych sporów wśród żeglarzy. Dyskusje jak najbardziej na miejscu, bo oparte na ustaleniach Komisji (faktach), a nie medialnych newsach.

Przez długie lata wypadki jachtów rozpoznane przez Izbę Morską omawiał w materiałach konferencji bezpieczeństwa i roczniku Świat Żagli nieodżałowanej pamięci kapitan Andrzej Rościszewski. Był nie tylko znanym i czynnym kapitanem jachtowym, organizatorem kilku wypraw polarnych, ale także adwokatem i ławnikiem Izby Morskiej. Owocem tych zainteresowań kapitana była znakomita książka Bezpowrotne rejsy omawiająca wypadki sześciu polskich jachtów, które nie wróciły z morza. Wnikliwa lektura tej książki prowadzi do wniosku, że autor nie jest tylko beznamiętnym recenzentem cudzych poczynań. Sam zna i rozumie zagrożenia związane z uprawianiem żeglarstwa morskiego, a jego wiedza opiera się nie tylko na znajomości orzeczeń Izby Morskiej, ale także na osobistym udziale w rozprawie, rozmowach z zainteresowanymi oraz składem orzekającym. Charakterystyczne, że kapitan Rościszewski nigdy nie feruje ex cathedra surowych ocen, ani nie daje prostych i jednoznacznych rozwiązań. Tę lekturę warto polecić wszystkim żeglarzom.
Wypadkami polskich jachtów zajął się także kapitan Władysław Dąbrowski, wieloletni członek i Przewodniczący Głównej Komisji Szkolenia Polskiego Związku Żeglarskiego. Jego książka Wypadki i awarie polskich jachtów i nauki z nich płynące jest znacznie obszerniejsza od wspomnianych Bezpowrotnych rejsów. Ambicją autora było omówienie i krytyczna ocena wszystkich wypadków polskich jachtów po II wojnie światowej. Książkę uzupełniają aneksy zawierające szczegółowe analizy różnych zagadnień związanych z bezpieczeństwem uprawiania żeglarstwa morskiego.

Rozprawę doktorską dotyczącą wypadków polskich jachtów morskich w okresie po II wojnie światowej przygotował znany żeglarz regatowy Adam Woźniak z Gdańska, pracownik Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu w Gdańsku. Cyzelował swe dzieło tak długo, że zdążył przejść ma emeryturę. Nie został doktorem, żeglarzem jest nadal. Na szczęście dla zainteresowanych czytelników opublikował kilka rozdziałów swojej dysertacji.

Na łamach prasy fachowej kilka wypadków omówił kapitan Antoni Komorowski, wieloletni komendant-rektor Akademii Marynarki Wojennej i Przewodniczący Gdańskiego Zespołu Centralnej Komisji Egzaminacyjnej PZŻ.

Wreszcie jesienią 2020 roku prężne Wydawnictwo Nautica zrobiło żeglarzom piękny prezent-książkę kapitan Małgorzaty Czarmorskiej. Zdecydowanej większości czytelników postaci autorki przedstawiać nie trzeba. Dowodziła Pogorią, Chopinem, Borchardtem i kilkoma pomniejszymi polskimi żaglowcami, że o mniejszych jachtach już nie wspomnę. Pracowała także jako zawodowy żeglarz pod obcymi banderami. Napisała kilka książek, a ponad 20 przetłumaczyła z angielskiego! Nikt z polskich żeglarzy nie miał i nie ma takiego dorobku w tym zakresie. Zagadnienie wypadków jachtów morskich nie jest też nowym polem zainteresowań pani kapitan Czarnomskiej. Od wielu już lat publikuje opisy wypadków morskich na łamach magazynu Jachting.

Poza zwięzłym Wstępem książka zawiera opis dwudziestu czterech wypadków jachtów. Zarówno polskiej jak i obcych bander. Każdy wypadek omówiony został według jednolitego schematu: podstawowe dane techniczne jednostki, przebieg zdarzeń, przemyślenia, czyli wnioski autorki. Podstawowym materiałem źródłowym były raporty właściwych komisji badania wypadków, sądów morskich i innych instytucji oceniających tego rodzaju zdarzenia. Mamy więc z jednej strony niezwykle kompetentną autorkę oraz rzetelne źródła, a nie tak zwane „fakty medialne” i domorosłych ekspertów od wszystkiego. Trudno doszukać się klucza, jakim kierowała się autorka wybierając materiał do książki. A wybór jest niestety naprawdę duży, porównywalny z ofertą sieci handlowych w grudniu. Możliwe, że kierowała się różnorodnością. Znajdziemy więc w książce opisy całkowitej utraty jednostki z powodu huraganowego sztormu, wypadnięcie za burtę i śmierć człowieka, pożar, zderzenie, wywrotkę ponad dwudziestometrowego żaglowca, drobne z pozoru awarie, które kończą się opuszczeniem (a raczej porzuceniem) jachtu. Co ważne, kapitan Czarnomska stara się wyraźnie oddzielić relacjonowanie faktów od subiektywnego komentarza. Także sam komentarz pozbawiony jest negatywnych emocji czy natrętnego moralizowania, co w tego typu opracowaniach jest niestety dość częstym zjawiskiem. Stara się znaleźć i zrozumieć przyczyny dramatu, jaki był udziałem załogi i kapitana. Podejmuje próbę znalezienia motywów, jakimi się kierowali. Zawsze podkreśla widoczne doświadczenie, dobre wyszkolenie i opanowanie. Nigdy nie wytyka wprost błędów, zaniedbań i zaniechań. Stara się w dociekaniach nie wychodzić poza materiał zawarty w oficjalnych raportach. Nie pyta, dlaczego kapitan podjął decyzję o porzuceniu sprawnego jachtu? Czy to możliwe, że organizator kilku dalekich wypraw polarnych na pewnej jednostce ze Szczecina nie wiedział, że jacht nie jest nigdzie zarejestrowany, a kolejne przebudowy dokonywane przez armatora mają charakter samowolny i nie są nadzorowane przez żadną instytucję klasyfikacyjną? Z tych też względów książka ma duże walory poznawcze i dydaktyczne. Zachowując wierność bezspornym faktom, dzięki reporterskiemu stylowi narracji nie staje się nudna. Opisuje nie tylko wypadki, co samo w sobie budzi ciekawość czytelnika, ale także analizuje przyczyny i skutki. Robi to jednak w sposób niezwykle wyważony i subtelny, życzliwy dla osób dramatu. Każdego czytelnika skłoni zapewne do refleksji. Sięgnięcia do własnych doświadczeń, jak i przewidywania możliwego rozwoju wydarzeń w przyszłości.

Stare powiedzenie mówi, że najlepiej jest uczyć się na błędach, zwłaszcza cudzych. Biorąc pod uwagę, że wypadków w żeglarskie morskim wciąż jest sporo, a w 80% przyczyną zdarzenia jest „czynnik ludzki”, to tym bardziej warto sięgnąć po najnowszą książkę kapitan Małgorzaty Czarnomskiej. Lektura ciekawa, skłaniająca do refleksji, a przede wszystkim pouczająca. Każdy skiper (kapitan), który sięgnie po książkę, uświadomi sobie jeszcze dobitniej, że rejs jachtem, nawet z Gdyni do Helu, to nie spacer po parku czy nawet jazda samochodem. Na morzu nie ma pobocza czy stacji paliwowej, na której można się zatrzymać. A pomoc w razie potrzeby, też nie dociera natychmiast. Warto więc przeanalizować każdy z wypadków opisanych w książce i zastanowić się, czy i jak można było go uniknąć.

Kolejne, na ogół mało przemyślane liberalizacje stopni żeglarskich w naszym kraju, uproszczenie wymagań egzaminacyjnych, a nawet zniesienie egzaminu na patent kapitana nie sprzyjają bezawaryjnemu żeglowaniu. Jak mawia jeden z moich bardzo doświadczonych kolegów: Niech Pan Bóg nas broni przed starymi jachtami i młodymi kapitanami! Jego twierdzenie nieraz znajduje potwierdzenie w faktach opisanych w książce kapitan Małgorzaty Czarnomskiej.
Na zakończenie przywołam klasyka, Józefa Korzeniowskiego-Conrada:
Statki są zawsze w porządku, tylko ludzie na nich nie zawsze.

                                                                                                                                              Bogdan Sobiło

___________________________________________________________________________________________________Bogdan Sobiło – ur. 1967 r. w Wolinie. Studiował historię i filologię klasyczną na  Uniwersytecie Jagiellońskim. Kapitan jachtowy. Mieszka w Krakowie.

Jerzy Wąsowicz: Wyprawa Jachtu „Probus” na Wyspy Owcze i Islandię w 1972 roku.

Przedstawiamy jedno z dziesięciu opowiadań o wyspach na które „żeglarze trafiają rzadko” z mającej się niebawem ukazać książki Jerzego Wąsowicza „Z wyspy na wyspę”. Udostępnione „Zeszytom Żeglarskim” przez Autora opowiadanie opisuje pierwszą jego wyprawę na Islandię w roku 1972, na niewielkim jachcie żaglowym zbudowanym w gdańskiej stoczni „Conrada”.                            (zs) 

                                                              ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

(wspomnienia)

article_2181Tego ranka kilkanaście mil na północ od przylądka Langanes osiągnęliśmy  północny krąg polarny, cel naszego rejsu, był to jednocześnie punkt zwrotny wyprawy można więc było rozpocząć drogę powrotną do domu. Ostatnie trzy doby przebijania się pod wiatr i falę dały nam porządnie w kość,  do tego odczuwaliśmy już mocno trudy ostatnich tygodni.  Rejs był wyjątkowo ciężki pomimo lata było bardzo zimno, opady deszczu i deszczu ze śniegiem i kilka następujących po sobie sztormów. Wielkość jachtu też nie pozwalała nam na komfort żeglowania. Nasz Probus dane technProbus, typu hyuwik (jachty typu Hjuviks-kryssaren, konstruktor S. Hedberg/Z. Milewski, produkowane w latach 60. XX w. w Stoczni Jachtowej im. J. Conrada Korzeniowskiego w Gdańsku – przyp. red. miał  zaledwie siedem i pół metra długości i był jachtem zatokowym Akademickiego Klubu Morskiego w Gdańsku. Na jachcie było nas trzech: Jurek Cołojew- kapitan, Waldek Piasecki i ja.

Dwie doby później w pełnym świetle polarnej nocy weszliśmy do portu Vopnafjörður, który opuściliśmy kilka dni wcześniej. Port wyglądał jakoś inaczej, na wodzie nie było żadnego kutra i żadnej z rybackich łodzi, których tutaj było pełno, zastanawiamy się nad tym przez moment, ale zmęczenie wzięło górę i walimy się w koje. Mniej więcej po godzinie ciężkiego snu mamy gwałtowne budzenie. Ktoś wskakuje na pokład z wysokiego nabrzeża, jest to jeden z młodych ludzi których poznaliśmy podczas ostatniego pobytu tutaj kilku innych czeka na nabrzeżu. Młody człowiek coś gwałtownie tłumaczy Jurkowi, na razie rozumiemy z tego tyle, że musimy szybko opuścić port bo zbliża się silny sztorm z kierunku, który stworzy dużą i niebezpieczną falę w fiordzie i porcie. Fala może nas wyrzucić  na brzeg. Teraz rozumiemy dlaczego wszystkie łodzie są na lądzie. Młody człowiek jest szyprem jednego z dużych kutrów, który w tej chwili stoi na kotwicy schowany w głębi fiordu za skałami. Młody szyper mówi bardzo impulsywnie, szeroko gestykulując, że musimy natychmiast opuścić port oraz  fiord i uciekać na otwarty ocean, bo tutaj na pewno nas rozbije, deklaruje się, że będzie nas asekurował swoim kutrem do wyjścia z fiordu, i gdybyśmy nie zdążyli to wrócimy i wtedy  zaprowadzi nas za skały gdzie sam kotwiczy. Chwile pełne napięcia i trochę grozy. Kapitan odbiera szybko prognozę, wszystko się potwierdza. Czekamy w napięciu na kuter i kiedy pojawił się daleko na tle skał wychodzimy z portu i pełną mocą naszej małej maszyny pędzimy na łeb na szyję w kierunku ujścia fiordu. Na horyzoncie, nisko nad wodą widać siwo – granatowe chmury ze schodzącymi prawie do samej wody kołnierzami burzowymi, wygląda to groźnie. Dogania nas kuter i razem zaczynamy przebijać się pod rosnącą falę. Całe szczęście, że fala jest długa oceaniczna, rosnący wiatr jeszcze nie stworzył swojej. U wejścia do  fiordu kuter długo i przeciągle pożegnał nas buczkiem i położył się na kurs powrotny. Odpowiedzieliśmy mu, anemicznie, naszym małym rogiem mgłowym i machaniem rąk i dalej parliśmy w otwarty ocean.

Musieliśmy jak najdalej odskoczyć od wybrzeża Islandii, gdyż zapowiadany sztorm był sztormem dociskającym. Kilka godzin później byliśmy już w pełnym „gwizdku”. Zarefowani do granic możliwości szliśmy raczej jak okręt podwodny biorąc na siebie falę po fali. Na jachcie powoli wszystko stawało się coraz bardziej mokre, nasiąkaliśmy wodą, ubrania, pościel, materace, mapy, żywność. Ciężko pracujący drewniany kadłub brał sporo wody, tak że wachtowy co godzinę, pompką „szyprówką” zlokalizowaną w kokpicie, musiał usunąć kilkadziesiąt litrów wody z jachtu. Sztorm który rozwinął się nad nami był klasycznym sztormem niżowym, ciężkim, ponurym i deszczowym, znęcał się nad nami przez kilka kolejnych dni. Wiatr powoli zmieniał kierunek przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, początkowo korzystny, stopniowo odkręcał, tak że musieliśmy coraz bardziej wybierać żagle  ostrząc do wiatru. Gdy do Wysp Owczych  które miały nam dać schronie nie pozostawało więcej niż trzydzieści mil stało się jasne, że czeka nas walka o to aby w ogóle je osiągnąć. Wyznaczamy na mapie kolejne porty schronienia, aby po kilku godzinach stwierdzić, że są nie do osiągnięcia. Idziemy tak ostro, jak tylko się da. Kapitan jest coraz bardziej zmartwiony, jeśli nie znajdziemy schronienia na wyspach to wiatr nas wydmucha z tego akwenu i możemy oprzeć się dopiero na Jan Mayen. Ta perspektywa wyraźnie nam nie odpowiadała, byliśmy zbyt wymęczeni obecnym sztormem, mokrzy i ze zniszczonymi  zapasami żywności. Włączamy silnik i podpierając się nim wchodzimy w ostatnie z możliwych miejsc w  cieśninę rozdzielającą dwie ostatnie duże wyspy archipelagu, ogromna ulga. Nasza sytuacja uległa zmianie teraz bezpieczni kombinujemy jak cieśniną przedostać się na południową stronę wysp, aby tam przeczekać sztorm i mieć dobrą pozycję wyjściową do rejsu na Szetlandy. W cieśninie jest w miarę spokojnie tylko nad szczytami otaczających nas gór widać szybko przesuwające się chmury i co jakiś czas dopadają nas silne wiatry spadowe. Jest bardzo wcześnie rano, po drodze mijamy uśpione wioski i zlokalizowane przy nich niewielkie porciki rybackie. Cieśnina  trochę meandruje wśród wysokich skał by w kolejnej odsłonie zrobić nam niemiłą niespodziankę. W jej najwęższym miejscu w poprzek cieśniny usypana została  kamienna grobla na której budowany jest most łączący obie wyspy. No to mamy klasyczny „kibel” określił kapitan, to znaczy, że nic nam nie zagraża, ale też nie możemy się ruszyć, przed nami grobla, a za nami sztorm i kipiel u wejścia do cieśniny.  Z tego stresu biorę się za smażenie zimnego makaronu, którego mamy jeszcze pół gara jedynego dania, które udało nam się ugotować w ostatnim sztormie i powoli wracamy przebytą już trasą. Zapamiętaliśmy po drodze małą zatoczkę w której przy niewielkim pirsie stało przycumowanych kilka starych drewnianych hulków, wyglądały na dawno nieużywane szkunery do połowu waleni lub halibutów. Zaś sama wioska położona była amfiteatralnie na wzgórzach okalających zatoczkę. Domki pomalowane na jasne pastelowe kolory z daleka sprawiały wrażenie jakiejś bliskości i ciepła w tej ponurej, skalno-deszczowej i zamglonej scenerii. Jeśli tylko słońcu udawało się rzucić na nie trochę promieni ożywała wszystkimi kolorami pasteli. Jej mieszkańcy mieli ze swoich okien wgląd na całą zatoczkę, hulki i pirs, wiedzieli kiedy łodzie wypływały na połów  i kiedy  z niego wracały. Wioska nazywała się Haldórsvik.

Probus zdjGodzinę później cumowaliśmy do jednego ze starych  drewnianych szkunerów. Było ich kilka,  były drewniane i zachowały  piękne linie.  Już dawno poschodziła z nich ostatnia farba. Drewno pokładów i burt nosiło na sobie ślady wielu lat ciężkiej pracy i kiedy to były narażone na działanie słońca, wody i ciężkiej pogody. Pokłady ziały pustymi lukami dawnych ładowni, w środku  pomiędzy wręgami przelewała się głośno woda, nawet kikuty połamanych masztów nadawały im jakiegoś dostojeństwa i powagi  jak rannym i okaleczonym, ale nie pokonanym  wojownikom. Było w nich coś dumnego i romantycznego zarazem. To czego czas nie zniszczył, to zapach pakuł, smoły i dawno nie łowionych ryb. Takie oto mieliśmy dostojne sąsiedztwo. Wypełniamy brzuchy smażonym makaronem, wołowina z puszki już nam nie wchodzi do gardła, ogromny przesyt, nie znosimy już nawet jej zapachu. Walimy się w koje, nawet mokre ubrania i zimno nie mogą przemóc potrzeby odpoczynku, śpimy jak zabici. Kilka godzin później, wybieramy się do wioski aby kupić trochę chleba, doskwiera nam jego brak. Nasz chleb mokry i zapleśniały powędrował za burtę. Wiemy, że będziemy uwięzieni tutaj przez następne kilka dni, tak mówią prognozy. Wspinamy się powoli pod górę drogą od portu do wioski. W końcu jesteśmy na jedynej i głównej drodze wioski z dwoma rzędami domów po obu jej stronach rozglądając się za sklepem. Widzę że budzimy pewne zainteresowanie, bo jesteśmy dyskretnie obserwowani zza firan w oknach domów. Sklep okazuje się być w ostatnim domu na końcu wioski, niestety tego czego nam potrzeba nie dostaniemy tutaj. Pani w sklepie tłumaczy nam, że dzisiaj jest piątek i zamówiła tylko tyle chleba ile wioska potrzebuje, wie dokładnie od lat kto ile chleba kupi. Jesteśmy zmartwieni, chyba widać to było po nas bo pani przynosi od siebie z kuchni może pół kilogramowy kawałek mrożonego ciemnego chleba, kupujemy  go,  kupujemy też trochę suchych ciastek i to wszystko. Wracamy na jacht, aby go jak najszybciej pochłonąć. Wychodzi nam po dużej kromce ze smalcem, czujemy się lepiej. Wieczorem temperatura wyraźnie spada i zrobiło się bardzo zimno. Nad fiordem rozpętało się istne piekło, szkwał za szkwałem, deszcz i skowyt wiatru. Mokre moleskiny które miały nas chronić przed zimnem powoli wysychają na nas, kosztem naszego ciepła. Na wierzchu materiału pojawiają się wykwity solne. Nastroje  ponure, wręcz wisielcze, każdy zamyka się w sobie, myślę o domu o tym, że w kraju zaczęło się lato i pewnie jest ciepło, nie rozmawiamy, jesteśmy zbyt zmęczeni zimnem, sztormami i  naszą mizerią.

Siedzimy w środku i nasłuchujemy wycia wiatru, w zatoczce utworzyła się niewielka fala, kadłuby szkunerów do których cumujemy ocierają się o siebie wydając piskliwe odgłosy  trącego o siebie  drewna i trzeszczenie pracujących cum, swoista melodia, wszystko wkoło zaczęło żyć swoim życiem. Raptem przez wycie wichury posłyszeliśmy nawoływania z zewnątrz, ktoś obwoływał Probusa. Kapitan wyszedł  w mrok na pokład i po chwili wrócił w towarzystwie starszego pana, przybysz wyglądał na prawdziwego rybackiego szypra, takiego z ryciny, w grubym szetlandzkim swetrze z golfem pod szyją i czapce takiej jaką noszą chyba rybacy na całym świecie. W ręku trzymał plastikową torebkę. Powiedział, że mieszka tutaj w wiosce, jakiś czas rozmawiali z kapitanem o tym o czym zawsze się rozmawia w takich sytuacjach, skąd, dokąd, jak długo w drodze, jakie porty. Na koniec szyper przygarnął plastikową torebkę do siebie i bardzo wolno jakby z namysłem zaczął mówić z czym przyszedł ponieważ  wie, że byliśmy dzisiaj w wiosce i chcieliśmy kupić chleb i wie, że go nie dostaliśmy i że przez następne dni też go nie kupimy, bo jest weekend, ale on przeszedł przez wioskę od domu do domu i kto mógł odkroił mu po kromce chleba ze swoich zapasów. To co zebrał właśnie nam przyniósł. On wie, że to nie wystarczy, ale jego żona właśnie smaży naleśniki i kiedy będą gotowe to je nam przyniesie. Zrobiło się cicho wewnątrz jachtu, tylko na zewnątrz wiatr wył znowu w jakimś kolejnym wściekłym szkwale. Miałem gulę w gardle i łzy w oczach, widziałem, że moi koledzy też mieli rzadkie miny, widziałem jak Waldek raz po raz przełyka ślinę, było to coś tak nieoczekiwanego, i tak głęboko poruszającego, na co nie byliśmy przygotowani. Kapitan dziękował, a my z Waldkiem tylko potakiwaliśmy głowami.

Szyper od jakiegoś czasu przypatrywał się naszym ubraniom w pewnym momencie dotknął ręką mojego „moleskinu” w miejscu gdzie były białe plamy od soli, powiedział że nie powinniśmy pozostawać w zasolonej odzieży i kazał kategorycznie zdjąć nam to wszystko i zabrał do prania. Tej nocy zasypialiśmy syci i zadowoleni nawet wściekły wiatr nam nie przeszkadzał tylko pod powiekami pozostał obraz pełnej miski z naleśnikami. Rano dostaliśmy z powrotem wyprane pachnące i jeszcze ciepłe moleskiny, świat znowu nabrał ciepłych kolorów.

Kilka dni później znowu byliśmy na otwartym morzu, tym razem żegluga do Szetlandów  była o wiele przyjemniejsza. Lato jakoś się ustaliło, przestało tak ciągle padać i częściej na niebie gościło słońce. I właśnie takiego pogodnego dnia, zdarzyło się coś co mogło tragicznie zakończyć naszą wyprawę. Zdałem w południe wachtę Waldkowi, jacht płynął samosterownie więc nie było wiele do roboty. Zejściówka była otwarta, aby trochę osuszyć i wywietrzyć wnętrze. Leżeliśmy już z kapitanem w kojach rozmawiając gdy dobiegł nas z pokładu podejrzany trzask. Wyskoczyłem na pokład i zobaczyłem zerwany sztormreling i brak Waldka na pokładzie. Momentalnie na pokład wyskoczył kapitan i oto zobaczyliśmy: jakieś 50 metrów za rufą głowę Waldka. Na szybko wykonany manewr „człowiek za burtą” na żaglach nie wyszedł nam ze względu na dużą falę która nakryła nas w momencie podejścia. Kolejny manewr już na silniku był udany i Waldek znalazł się na pokładzie, w ustach trzymał szczoteczkę do zębów. Wypadł za burtę podczas mycia zębów, kiedy pękła mu pod piersiami stalówka sztormrelingu. Dwie godziny w koi, ciepła herbata z rumem pozwoliły Waldkowi wrócić  do formy i dokończyć swoją wachtę .

W Lervick przyjęto nas jak starych znajomych. Szyper znajomego kutra rybackiego odwiedził nas z tacą na której stały trzy kieliszki sznapsa, a w torbie miał dla nas trzy duże norweskie flądry. Jeszcze jeden duży skok przez Morze Północne, mijamy Skagen i nadal spokojna żegluga z pełnym wiatrem po Kattegacie. Wczesnym lipcowym rankiem, w drodze do Kopenhagi, weszliśmy  na duńską wysepkę Anholt,  jacht stanął  przy nabrzeżu kapitan zaś poszedł załatwić formalności w miejscowym kapitanacie. Siedziałem na pokładzie, czekając na jego powrót, ubrany jak zwykle tak samo od miesiąca na wachtę mając na sobie górę ubrań. Sweter, kilka koszul, kalesony, moleskin, kalosze i jeszcze Bóg wie co. Raptem zobaczyłem jak w odległości kilku metrów od jachtu, nabrzeżem przechodzi pani w stroju kąpielowym, patrzałem na nią jak na coś nierealnego i nagle poczułem jak powoli robi mi się gorąco, bardzo gorąco, zdałem  sobie sprawę, że to już  jest przecież  połowa lipca i powinno być ciepło. Zacząłem ściągać wszystko w pośpiechu przez głowę i jak się dało zdziwiony, że tak duży stos wilgotnych ciuchów leży u moich stóp.

                                                                                                                                           Jerzy Wąsowicz

__________________________________________                                                                                    Zamieszczone rysunek i fotografia jachtu pochodzą z książki A. Kaszowski, Zb. Urbanyi, Polskie jachty na oceanach, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1981, str. 256, 288.

___________________________________________________________________________________________________ Jerzy Wąsowicz – ur. 1944 r, Włodzimierz na Wołyniu, absolwent AWF w Gdańsku, żeglarstwo uprawia od roku 1961, kpt. j, trener żeglarski; 10 lat przebudowywał stary, drewniany kuter rybacki na jacht Antica. Wyprawa dookoła świata (1991-97), dookoła Ameryki Płd. (1998-2000), wokół Atlantyku (2003- 2004). Pomysłodawca i współorganizator Zlotu Oldtimerów w Gdańsku, trzykrotny laureat nagród Rejs Roku, Laureat Międzynarodowej Nagrody Conrady, Kolosy, nagrody im. Leonida Teligi. Od 2007 r. posiadacz Listu Morskiego (tytuł honorowego żeglarza i podróżnika Gdańska). Autor książek: Antica, Spełnione marzenia, Prawdziwe wyzwanie.

 

Ludomir Mączka: Zapiski-notatki z rejsu „Marią”. Australia, Wielka Rafa Koralowa, 1977 r.

Ludomir Mączka, wbrew powszechnej opinii, pisał dużo i systematycznie: były to listy do przyjaciół i znajomych; z wyjazdów zawodowych, z rejsów, listy z Afryki do kolegi geologa. Wysyłał widokówki z wypraw, rejsów gęsto zapisane na odwrocie, ba nawet napisał artykuł – głos w dyskusji na temat walorów estetycznych, wychowawczych żeglarstwa. Pozostawił po sobie skrupulatnie prowadzone, niemalże dzień po dniu, zapiski – notatki z rejsu „Marią”.  

Wyłania się z nich postać żeglarza zatroskanego o sprawy rejsu, jachtu, załogi, ale też obserwatora zafascynowanego otoczeniem, przyrodą, ludźmi; człowieka z egzystencjalnymi rozterkami, który, niczym literacki „niespieszny przechodzień”, wplata rozmaite dygresje wydobyte z głębi własnego intelektu. Dzięki uprzejmości Wojciecha Jacobsona, który olbrzymim zaangażowaniem i wytrwałością gromadził i zachował spuściznę po Przyjacielu, przedstawiamy kolejne fragmenty ludkowych notatek z rejsu „Marią” (poprzednie,  patrz: „Zeszyty Żeglarskie” nr 20, 21, 22e 23e, 45e, 46e), tym razem z okresu żeglugi australijskiej, przez Wielką Rafę Koralową, w drugiej połowie 1977 roku. W większości prezentowanych zapisków, pozostawiono nie poprawiony, pisany na gorąco tekst, bez nadmiernej ingerencji w charakter i styl Autora.                                                                                          (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

06.10.1977, Lizard I.
Nocą przy księżycu opuściliśmy z żalem Cooktown. Rano poszliśmy do Muzeum Cooka w Cooktown, w dawnym konwencie jakiś tam sióstr, które go założyły ok. 1874-6. Dokładniejsze informacje o Cooktown, na specjalne żądanie, kupiłem za 1,00 $; taką broszurę z historią miasta. Gorączka złota, hotele, burdele, 18000 samych Chińczyków, konwent, siedziba biskupa, sześćdziesiąt parę knajp, konwent zakonnic. 10 lat temu było tu tylko 300 mieszkańców, obecnie 650 – wzrost fantastyczny 110%. Oglądałem w muzeum stare mapy, zdjęcia górników i prospectorów, ich obozy. Złoto głównie aluwialne w Bamer River i dopływach. Cooktown było potem. Najbardziej szkoda, że mango były niedojrzałe. A może zbierać w każdym opuszczonym sadzie. Żegluga do Lizard była piękna, szliśmy pełnym bajdewindem lub półwiatrem 4º (4ºB- przyp. red.). Słońce, błękitne, nieco wyblakłe na krawędziach niebo (to naprawdę już tropik). Głęboko granatowe, miejscami zielonkawe morze, zielone wyspy, te niskie porosłe mangrowcem, szare wyższe skaliste. Wysokie góry (kilkaset metrów) na brzegu. Szliśmy 4-4,5 węzła na KFGB (żagle postawione: Kliwer, Fok, Grot, Bezan – przyp. red.), o 16 tej byliśmy na kotwicowisku Lizard. Jest wysoka, granitowe złomisko. W zatoce kilka jachtów, dalej na S “Resort”, pas startowy, ale to inny świat. Stajemy obok. Popłynąłem na chwilę “Boberkiem” do brzegu obejrzeć strumień ze słodką wodą. Brodziłem jakieś 200 m w ciepłej, półsłonej zupie. Wyżej trzeba będzie zrobić pranie.

07.10.1977, Piątek, Lizard I.
Dmucha piękny, passat – monsun. Zatoka piękna, czysta, woda ciepła. Nurkowałem obejrzeć jak trzyma kotwica. Trochę zdryfowałem, jakieś 10 m, ale leżała bokiem na tw. piasku. Ustawiłem ją jak trzeba, rano, po południu – bez zmian. Bogdan poszedł rano gdzieś na explorację, lubi chodzić osobno. Ja poszedłem szukać tego Niemca ze st. biologicznej Sydney Museum. Niemiec wyjechał miesiąc temu. Spotkałem dwoje młodych ludzi. Amerykanin prosto z Kalifornii (20 ileś, student lub) studia podyplomowe i chyba jakaś studentka. Trochę pogadaliśmy, akurat coś tam robił, filtrował jakiś plankton czy inną biologię. Potem pomogłem im trochę przy braniu próbek. Brali piasek z plaży do jakichś 1,5 m głębokości, ok 150 m ciągnie się płaskie dno, piaszczyste. Peter brał piasek z którego potem wypłukiwali całą biologię. Ok. 1530 wróciłem na łódkę, spichciłem “bałandy”, popiłem herbatę, obejrzałem kotwicę, przeczytałem książkę. Nie wiem czy Bogdan będzie ją jadł. I rzeczywiście, zresztą zostawiłem mu pół puszki garnku. Jutro wybierzemy się do st. biologicznej.

09.10.1977, Niedziela, Lizard I.
Dmucha SE do 7º B, przelotne opady, poza tym ładnie, ciepło, kotwica trzyma dobrze; wbiłem w piasek. Dziś całe przedpołudnie oglądaliśmy rafę. To jest rzeczywiście coś (niech Heniek żałuje, przy okazji podziękowanie dla niego i Piotra, że mnie trochę nauczyli pływać) (Henryk Sendłak, Piotr Nowakowski – znajomi Ludka Mączki ze Szczecina, uprawiali nurkowanie w Naukowym Kole Badań Podwodnych na Wydziale Rybackim Akademii Rolniczej w Szczecinie – przyp. red.). Opisać tego się nie da. Najlepiej to (opisane – przyp. red.) u W. Beebe lub R. Carlsona. Tridachny na kilka metrów duże, niebieskie rozgwiazdy, kolorowe ryby, różne formy korali. Ryby prawie nie uciekają. Spotkałem jedną „Sting Ray’e”, ale uciekła pierwsza. Postanowiliśmy wyjść jutro w nocy i w dzień jeszcze ponurkować po rafie. Zresztą może wiatr trochę zejdzie, nie lubię silnych wiatrów, nawet jeśli są pomyślne (w kierunku).

11.10.1977, Wtorek, Howick I.
Wczoraj było w nocy tęgo. W szkwałach do 35 w. (to już 8º B), przelatały poszarpane cumulusy, czasem trochę kropiło. To nie zachęcało do dalszej podróży, mimo że w międzyczasie było słońce i wiatr pomyślny. Odłożyliśmy wyjście na wtorek godz. 0000. W dzień pooglądaliśmy trochę rafę, potem poszliśmy na górę zobaczyć jak to wygląda z góry. Wyspa była kiedyś centrum kultowym tubylców. Dlatego wygryźli z wyspy panią Watson w 1876 (?). Uciekła w jakimś blaszanym kotle z rannym Chińczykiem i dzieckiem. Prąd zagnał (ich – przyp. red.) na wyspę Howick, gdzie zginęli z pragnienie i wyczerpania. Na szczycie, jak się wie, to widać ustawione głazy i coś jak kazalnicę z granitu. Z góry kpt. Cook wynalazł wyjście z Bariery. Widać wyraźnie smugę przyboju na Barierze i kilka dziur w tym, całą wyspę, laguny, zatoki. Na górę jest wydeptana ścieżka, bo w sezonie sporo turystów, nawet wczoraj były trzy samoloty, nieduże „Bush Pilot Airways”. Wygląda, że to już prawie koniec. Wszystkie jachty, które stały na Lizard szły na S. Tylko my na N. Wstaliśmy ok. 0000. Duło, było ciemno i jakoś niemiło. Odłożyliśmy wyjście do 0600. Trochę osłabło do 5º. Ciężko było zerwać się z kotwicy. O 13 tej i coś byliśmy na Howick, dalej nie było sensu, bo do Bathurst Bay jeszcze 40 mil i nie po drodze, a tutaj jedzie się wzdłuż płata, który widać z masztu, no i po drodze też trochę jakiś raf, itd. Można iść na światła, ale też są akweny kiedy się urywają. Zresztą tutaj jest O.K. Howick to grupa ok. 4-5 wysp, trochę raf i cztery latarnie, to mówi, że tutaj raczej ciemno. My stoimy przy Howick I. Duża rafa zarośnięta mangrowcem i kawałek kontynentalnej wyspy. Stoimy kilkaset metrów (ponad 1/2 mili) od brzegu. Zasłania nas od wiatru i fali, raczej bardziej do fali. Kotwicy nie obejrzałem, bo woda mętna, to nie Lizard, a pływać pod wodą ca 30 m tego mnie jeszcze Heniek nie zdążył nauczyć. Myślę, że i tak trzyma, bo dno piaszczyste. Jutro rano na Bathurst B, 45 Mm.

11.10.1977,
Stoimy przy Howick I. Mrugają 3 latarnie, bo tu jest wysoko. Z drablinki to już cały czas widać Barierę (Great Barrier Reef – przyp. red.). Jest spokojnie, wiatr zelżał. Przed wieczorem przyszedł duży kecz, przerobiony ze starego kutra rybackiego i stanął niedaleko. Bączka nie spuściliśmy, bo Howick to głównie mangrowce i dwa suche porośnięte trawą pagórki wyżyny 185 ft. Rozmawiałem z Jeffem o Krystynie, jeszcze nic nie wie. Warunki były dość marne. Zaczęliśmy na 3.600, potem 7.080 +, potem na 14150 i na tym zostaliśmy. Jutro trzeba się będzie podładować na dłuższą rozmowę. Był Toni z Auckland. Robby (ten z Vila) dostał robotę w Auckland.

12.10.1977, Bathurst B.
Wyszliśmy o 0600 rano. Wiał świeży ESE. Potem tuż przed Pilpen I, prawie na wejściu do zatoki zaczęło duć – 7º, potem 8º B i w szkwałach ponad 40 kn (t.j. do 9º B). Fala krótka mimo zasłony brzegu. Podeszliśmy na foku pomagając silnikiem. Rzuciliśmy kotwicę na jakichś 3,5 m. Muł, wyluzowali cały łańcuch (25 m), dołożyli 20 m kabla nylonowego. Przygotowaliśmy dużą kotwicę. Komunikat pogodowy nam uciekł (o 14). Barometr idzie w dół, jest 11,5 mb. Trochę to za szybko, na mój gust. Pogoda piękna, słońce, ale taka trochę nutka niepokoju. Nie lubię takiej sytuacji. Zwłaszcza, że ciemno tutaj. Cóż to to.

13.10.1977, Bathurst B.
Pogoda nadal szkwalista – do 30-32 kn, w szkwałach, ale kotwica trzyma więc admiralicji kotwicę złożyliśmy i przywiązaliśmy z powrotem. Czekam na meteo. Bogdan popłynął „Boberkiem” na brzeg. Ponoć jest tam słodka woda, zabrał dwa kanistry. Wody mamy dość, ale zawsze wolę więcej. Choć jej do mycia nie marnuję. Dookoła wysokie granitowe złomiska. Zatoka jest rozległa i łączy się z Princess Charlotte B. Na W od nas Wyspy Flindersa. Chyba tam pojedziemy jutro. Woda prawie jak na Zalewie (Zalew Szczecinski – przyp. red) – szaro, zielono brudna, zbełtany muł. Zatoka płytka – 2-6 sążni, my stoimy na ca. 2. Pływy ok. 1-1,2 m. W Cooktown jednak ten napis przy armacie, że przysłali im tylko armatę i dwa karabiny nie jest prawdą. Tutaj ojcowie miasta trochę przesadzili. W książeczce o Cooktown, którą dostałem w muzeum (1$) piszą, że przysłali oprócz tego ileś tam ”muskets” oraz porucznika Drake’a, który zajął się lokalną obroną złożona z lokalnych ochotników. Bogdan wrócił ok. 15 tej. Duje nadal 7-8º B, choć w prognozie był „umiarkowany do świeżego”. Dobrze, że kotwica trzyma. Blisko brzegu fala jest mała. Trzeba to przeczekać. Barometr znów spadł z 17-18 do 09 i znów idzie w górę tak jak wczoraj. Wiatr gwiżdże. Gramy w szachy. Na Flinders I. już nie pojedziemy, bo już jesteśmy „pod planem”.

14.10.1977, Piątek, Bathurst B.
Stoimy nadal na kotwicy. Komunikaty mówią, że wiatr „Moderate + Fresh”, ale życie pokazuje inaczej. Zanim się nie wyczyści to wolę poczekać, choć to trochę denerwujące. Na kotwicy nie jest źle, ale czas idzie. Niebo zasnute Altostratusem, Cirrusem i Fractocumulusy. Woda szara. Zachód słońca taki jakiś zamazany. Teraz cisza (barometr lekko w górę – do 011, było 008).

15.10.1977, Sobota, Bathurst Bay
Duje bez zmian. Pogoda trochę nieładna, ale malownicza. Cała kolekcja chmur, podświetlonych słońcem, wyblakłe słońce wschodzące za Flinders I. Szaro-zielona woda. Szare złomisko na brzegu. Dzień przeszedł leniwie. Założyłem starego foka, Bogdan szyje genuę, gramy w szachy. Dostaję w d. Jest lepszy. To stanie jest denerwujące. W radiu jest O.K. Wiatry umiarkowane i wyż. Tutaj barometr chodzi w dół i w górę, od 008 do 017, i duje, a najważniejsze, że jakoś to wygląda niepewnie, a tu przynajmniej dobrze trzyma. Inne kotwicowiska mogą być gorsze, bo tylko za rufą, a tutaj duża zatoka, płytka, nie ma się gdzie rozhuśtać.

16.10.1977, Niedziela, Bathurst Bay
Wygląda, że pogoda się ustatkowała (oby nie zauroczyć). Jutro lecimy dalej.

17.10.1977, Poniedziałek
Odeszliśmy z kotwicy ok. 0430 rano. Słaby SE, może będzie wreszcie ładnie, choć w nocy duło tęgo. Teraz włączyłem silnik – wiatr słaby. Trzeba doładować. Trochę kopci. Trzeba będzie chyba wyregulować zawory, mają zdaje się za duże luzy (?). Wczoraj Bogdan po południu wybrał się na brzeg po muszle, ale złamało się wiosło w bączku. Dobrze, że był w linii jachtu i na jednym wrócił. Jakby był dalej toby go wiatr zabrał i byłaby przykrość. Zresztą fakt, że „Boberek” jest piękną konstrukcją, ale materiał i robota nie są najlepsze, robią to chyba z odpadów. A szkoda, bo łódeczka naprawdę udana. Chciałbym mieć w wydaniu „de Luxe”. Z Bogdanem zaczynam studiować teorie szachowe z książki. Jak jeden z nas dostanie w kość to bierze się za książkę, potem robi to drugi. Może się coś nauczymy.

18.10.1977, Wtorek, Hannah I.
Prawie cisza, gorąco i parno. Wczoraj o 0400 odeszliśmy z Bathurrst B. Wiał słaby ESE potem NE do 13 tej wyszliśmy poza Wyspy Flindersa. Szare, dość gołe, wysokie kontynentalne wyspy. Potem wiatr nieco stężał, kierunek drogi też. W drodze małe wyspy, latarnie, rafy. Do Hannah zdążyliśmy w ostatniej chwili przed ciemnością. O 1830 kotwica na 6 m. Wyspa mała, niska, z latarnią niedozorowaną. Spokój, noc była piękna. Spichciłem zupę (barszcz), ale Bogdan jada tylko płynne (w przeciwieństwie do J. P, który zup w ogóle nie jada). Więc po staremu. On pół puszki marchewki i garnek płynu, ja “bałandy”. To nawet oszczędniej i bez bólu. Dziś gorąco, za chwilę popłyniemy na wyspę.

19.10.1977, Środa, w drodze
Wyszliśmy o świcie. Wieje słaby E, idziemy na wszystkich żaglach 2 kn, ale później będzie lepiej. Wizyta na Hannah była miła, ale krótka. Rafa po Lizard nieciekawa. Widok z latarni na którą można wejść przykry. Woda ciepła, w dzien upał już tropikalny. Na wyspie mnóstwo „Torres Strait Pigeons”. Gruchają jak nasze gołębie. Na noc wracają z lądu.

20.10.1977, Czwartek, Morris I.
Wiatr skręcił na NE i był prawie „0”. Upał, czyste niebo. Wyszliśmy o 0600 z planem aby dojść do Morris I, 20 Mm na N. Doszliśmy dopychając silnikiem ok 1730. Bogdan wyskoczył na wyspę. Wąski skrawek piasku z jedną palmą i krzakami, tak jakieś 300 m, no może mniej niż 100 i ok 1 m nad wysoką wodę. Teraz świeci księżyc. Wiatr słaby NNE. Jeśli tak będzie jutro to stoimy i czekamy, bo halsować nie mam ochoty.
Zdaje się że znów pomieszałem daty. Dziś jest 20, czwartek, a ja zapisałem to na wczoraj, ale że to nie idzie w astronawigację więc można przeżyć. Stoimy nadal przy Morris I. Cały dzień była flauta i upał. Morze szklisto-ciemno-niebieskie, zielonawe na rafie, niebo błękitne, tylko na horyzoncie szaro-niebieskie od upału i zlewające się z horyzontem. Rafa przy której stoimy ciągnie się na kilka mil, przy odpływie można iść kilka km, szary koral, matowy piasek, kałuże wody wygrzanej w słońcu. Sama wysepka maleńka z jedną palmą kokosową. Jak się jest na rafie to dopiero widać ogromu i wielkość. Żar z nieba, piasek – prawie kawałek pustyni, dookoła morze, daleko widać Australię. Wysokie na kilkaset metrów góry – szaroniebieskie i przenikliwa cisza. Słońce – poczucie dalekości, ale też obojętnej wrogości. To nie jest miejsce przyjazne jak np. Middle Percy czy Cid Harbour. Ale, coś w tym obrazie jest co zostanie. Wrażenie, obraz. Nie umiem tego wyrazić. Trochę nurkowaliśmy po rafie. Po Lizard to nie jest atrakcja, choć rafa jest ładna, żywa, ale jesteśmy już „zepsuci” tą rafą i przeźroczystą wodą na Lizard.

22.10.1977, Sobota, Portland Rds.
Z Morris I. poszliśmy na Night I, tylko 20 Mm, ale wiatr słaby. Zresztą tam było bardzo ładnie. Spokojne plaże, mangrowce i olbrzymie ilości „Torres Strait Pigeons”. Takie gołębie gruchają, ale są wielkości małej kury, czarno-białe, ponoć bardzo śmieszne, ale są pod ochroną. Ubić to żadna sztuka, bo się bardzo tutaj ludzi nie boją. Co wieczór setki tego wraca z lądu (1 szt – ca 500 $ kary – zresztą to nie chodzi nawet o karę, ale nie lubię skubać ptaków, no i ochronę środowiska traktuję jako ostatnie romantyczne poczynanie człowieka (czytaj – walka gołej dupy z batem). Wymoczyliśmy się w wodzie, przyszliśmy tam ok. 14 tej. Rafa jest, ale to nie Lizard. Zapakowaliśmy “Boberka” na pokład. Spałem na pokładzie na kufajce i luzem przykryty śpiworem. Świecił księżyc. Wyszliśmy o 0400 rano, księżyca już nie było, ale wyszliśmy zza wyspy i weszli na kurs. Zaraz była latarnia i za ca 5 Mm widać następną. O 0530 jest już rano. Do Portland Rd. 40 Mm. Wiatr okazał się przyjazny i o 13 tej byliśmy na nowym miejscu. Piękna zatoka, ładnie osłonięta od S i SE. Kilka domków, jakiś rybak, jeden duży dość jacht. Bogdan popłynął na brzeg. Ja zostałem, poprawiłem światło na kompasie (po prostu trzeba było to to oczyścić). Spichciłem ryż. Bogdan zupek nie jada więc trzeba gotować na twardo. Jutro za to zrobi naleśniki. Kotwicowisko dobre, trochę kiwa, dobrze, że wieje jakieś 4-5º, bo upał tęgi. Postoimy tu chyba do poniedziałku.

23.10.1977, Portland Rds.
Pełnia księżyca. Wiatr SSE czasem trochę gwiżdże, lekko kiwa, ale kotwicowisko O.K. Znamy już wszystkich lub prawie wszystkich, zresztą jest tu coś 4 domki – 26 1/2 mili do Laihardt Mission, resztki mola. W „Cruising the Costal Sea” jest notatka, że mieszka tu Nita i Ross Pope, były latarnik z Low I, na emeryturze. Rossa nie ma, jest Nita i dwóch synów, tak w granicach 18-20. Jeden długowłosy, drugi normalny, kilku robotników, którzy naprawiają most gdzieś tam w buszu. Poczta przyjeżdża raz w tygodniu (we czwartek), zostawiłem „High Sea Mail”. Może dojdzie. Dziś niedziela. Rano popiłem wina z kilkoma gośćmi, potem popytałem o Mrs. Nitę. Bogdan w miedzyczasie penetrował na własną rękę. Angielski łapie coraz lepiej, oprócz tego ma jeszcze wiarę w siebie (czego mi brakuje – a może to doświadczenie?). Wieczorem wymieniłem książki u Nity. Domki typu tropikalnego – przeświecone z okapami. Dobrze się tutaj stoi. Spotkaliśmy jakiegoś Szwajcara (ca 65 l.), ale dobrze się trzyma. Przewłóczył się po świecie, teraz sobie chwali Australię. Trochę pracuje, trochę odpoczywa. Jutro wraca do Cairns. Szkoda. Nie chwali zbytnio Nowej Gwinei. Nawiasem to Whitkam chciał Nowej Gwinei (PNG) odstąpić Thursday I.
Liskiewiczowa była tutaj, stąd ją zabrali do szpitala. 02.09. była w Darwin i poszła dalej. Widziałem list pisany do Nity.

26.10.1977, Wtorek
Wczoraj pożegnaliśmy znajomych z Portland Rds. Bogdan ze swoimi muszlami był u Nity Pope. Przesiedziała z nim kilka godzin oznaczając wg katalogu. Ja czytałem w międzyczasie. Dziś o 0600 ustaliliśmy i ok. 0620 odeszliśmy z kotwicy. Wiał porywisty SE 5º B. Chmurno, deszcze przelotne. Widzialność słaba do umiarkowanej. Nawet żałowałem, że nie zostałem na kotwicy, ale potem się trochę przetarło. Popłynęliśmy wzdłuż raf, widać zieloną lub brązową wodę na rafie. Trochę piaszczyste, kilka staw. Minęliśmy grupę Piper Is, małe wysepki. Potem Harvey Is. Przejście między C. Grenville i Harvey Is. jest dość wysokie, ale skraca o dalsze 5-8 Mm. Zresztą nie jest trudne, ale zawsze mam trochę emocji. O 16 tej kotwiczymy w Margaret B.

28.10.1977, Piątek, Margaret Bay
Przyszliśmy tutaj we wtorek z Portland Rds. Przejście między Hannah I. było trochę wąskie, ale w sumie nie było trudne, choć zawsze mam trochę „cykorii”. Wiał świeży wiatr (dobre 5º B) z zatoki. Zastaliśmy dwa jachty: taki dość obszarpany sloop i niewielka motorówka. Zatoka dobrze osłonięta, płytka, na NW niewysokie pagórki białego piasku, prawie jak śnieg. Bogdan spotkał w strumieniu małego krokodyla. Są słono- i słodkowodne, oba pod ochroną. Staliśmy już 3 dni. Jutro chyba pojedziemy dalej. Sąsiedzi ciekawi. Na motorówce Victor Mc Cristal, pisarz – rybak, na jachcie – Harry, były dziennikarz i karykaturzysta z psem i kotem. Rok był w Sajgonie jako dziennikarz, na Kubie poznał Rosjankę i się z nią ożenił (już się rozwiódł). Wiktor mieszka na motorówce, łowi ryby (sportowo). My łazimy po brzegu, zbieramy ostrygi – duże i dobre, ale gotowane. Z Harrym byłem wczoraj wieczór na polowaniu na świnie. Bogdan został na łódce, gryzły go takie małe złośliwe muszki. Ja już do nich przywykłem i nic nie swędzi – on się jeszcze drapie.Z karabinami poszliśmy przez bush do Indian Bay, gdzie są „water Halles” – dziury w piasku ze słodką wodą. Tam można o zmroku spotkać świnie. Oczywiście świń nie spotkaliśmy, pogryzły nas zielone mrówki, ale spacer był piękny. Księżyc w pełni, szum przyboju, szerokie plaże przy odpływie, palmy na wietrze. Smak tropiku. Tutaj podoba mi się bardziej niż na Polinezji. Polinezja jest przeludniona. Tutaj jest przestrzeń, bezludzie, bush. Wróciliśmy. Posiedziałem chwilę u Harrego. Wypiliśmy kawę. U siebie byłem ok. 22. trudno jakoś opisać te wrażenia, odczucia. Piszę na razie „Fakty, wydarzenia, opinie”, potem „Warszawa 4” idzie dość dobrze, choć czasami są zakłócenia. Na FT jestem dość rzadko, jakoś nie ma czasu. Dziś po kilku dniach złapałem Raula (FK8AV).

29.10.1977, Sobota
Wczoraj wieczór Victor i Harry przypłynęli do nas się pożegnać. Przypłynęli z miską gotowanych krabów, puszką oliwek i buraków. Wieczór był bardzo miły. Wyhyliliśmy kilka toastów. Bogdan znalazł zapomnianą butelkę rumu, którą ktoś nas obdarował na drogę, w Sydney. Radzili iść do Weipa, że tam łatwo o robotę i w ogóle O.K. Chyba, żeby wiatr się zmienił na NW to wtedy Weipa. Tak to idziemy na Darwin. Pożegnaliśmy się białą rakietą. Wyszliśmy dziś o 0630. Wieje SSESEE ok. 5º B. Idziemy w stronę Hannibal I. I znów pożegnaliśmy przyjaciół, których już więcej nie spotkamy, ale to symbol XX w, „Future Shokk”. Ciągła zmiana i nic trwałego. Przemijające spotkania, przemijające przyjaźnie, nawet przemijające niepowodzenia (jedyny optymistyczny akcent).

29.10.1977, Bushy I.
Kiwa, bo kotwicowisko słabo osłonięte. Chcieliśmy stanąć na Hannibal I. Już podeszliśmy do kotwicowiska, ale okazało się, że to koral, więc ze złością Ge↑, znów ten dobry spinakerbom i dalsze 20 Mm kiwania na dużej baksztagowej fali. Wiatr 5º B, leci się szybko. Problem był, że jak Bushy I. też będzie koral to trzeba będzie jakoś przebimbać noc, aby nie być w nocy przy Escape River – 25 Mm stąd. Dalej po nocy nie chciałbym się szwendać. Ale na razie jest O.K. Stoimy dobrze (oby) na piasku (oby bez korala – to tutaj nazywają „coral heads” – takie puce koralowe, które lubią łapać kotwicę. Trochę kiwa, lecą ciemne chmury, kilka mil od nas mruga latarnia. Tutaj szlak jest wąski. To już prawie koniec Wielkiej Rafy. Jeszcze w planie Escape River, tam zamontuję samoster i Cape York. Pójdę chyba przez Endavour Strait, jak radził kmdr Francki.

30.10.1977, Niedziela, Escape River
To właściwie zatoka. Rzeka gdzieś w głebi. Od N Turtle Head I. Niska, płaska. Tutaj jest nisko. Pagórki do 300 ft. Czerwone klify. Przyszliśmy ok. 14 tej. z Bushy I. Odeszliśmy ok. 0800 rano. Wiatr dobrze 5º B, spora fala, kiwa na boki. Pogoda lekko przymglona, do Escape River 23 Mm. Na kotwicy wykiwało nas nocą, bo tylko maleńka wysepka nas zasłania od fali. Rafa nie za duża bo pływ syzygijny. „Landmarków” dobrych mało, tylko Tern I. Na N od niej przytarliśmy o piasek, choć wg mapy było O.K. I prawie wysoka woda. Swoją drogą to mapa generalna (1:300 tys.), aż mnie przytkało, ale to tylko stukaliśmy o piasek i fala nas zniosła. Kotwicowisko, piękne, puste, po drugiej stronie (ok. 1 – 1 1/2 Mm) widać palmy i kilka domków. Farma perłowa, Japończycy (tak pisze Lucas „Cruising the Coral Sea”). Zobaczymy jutro. Poszliśmy na mały spacer na drugą stronę półcyplu, który nas osłania od S. Czerwone klify, to już lekryty (te z Weipa), szeroka plaża. Bogdan widział krokodyla, ja tylko ślady na piasku. Jakiś mały kangurek. Biały piasek, przybój, ciepła woda. Pogoda się wyklarowała. Jeffa na radiu nie mogę złapać. Dziś noc będzie spokojna. Wczoraj jakoś mi na tym odkrytym kotwicowisku spać nie dało. Jutro zakładamy samoster. Następne kotwicowisko to już na zewnątrz, przy Cape York.

01.11.1977, Escape River
Ciepło, parno. Wczoraj złapałem St. z Darwin i Jeffa. Jeff słabo, ale Nev (VK8NT) pośredniczył. Nawiązałem kontakt z Mobil Net (VK6KC). Mam co dzień kontakt meteo z Darwin. Jeff będzie w Darwin 23.11. Dziś byliśmy „Boberkiem” na hodowli pereł. Mało to romantyczne, ale ciekawe. c.d.n.
Hodowla jest ok. 3 km od nas, może ciut mniej. Tam było O.K, z wiatrem. Był tylko jeden Australijczyk, który tam już jest 17 lat i jakieś tubylcze kobiety. Reszta gdzieś na rzece w robocie. Jest ok. czterdziestu ludzi: czterech Japończyków. Wymyliśmy się pod tuszem. Mają trzy płytkie studnie. Wody nie brakuje. Zaopatrzenie z Thursday I, dwa razy na tydzień stateczek. Przez farmę rocznie przechodzi ca 150 tys. perłopławów, muszle są ca 25 cm średnicy. Minęły te czasy gdy tam dawali mały kawałek macicy perłowej. Teraz to biednym małżom pakują takie plastikowe guziki (pół kulki) co 10 m – to na „pół perły”, takie przyklejone do muszli, to się hoduje ca pół roku, pełne perły (dają ciut mniejsze kulki) to trwa do trzech lat. Perłopławy przywożą z Thursday Is. (ca 150 tyś rocznie), trzymają to to w takich drucianych korytach na tratwach, przytopione w wodzie dość płytko. Tego widać tutaj kilkanaście sztuk, tak 10×20-30 cm. Stoi kilka budynków, kupa śmieci, maszt radiowy, zepsuty stary Land Rover. Trochę brud, koryta na wodę. Upał, pełny tropik. Mimo wszystko to trochę pachnie Szaleństwem Almayera. Bogdan powoził „Boberkiem” z powrotem, Urobił się jak wół, bo pod falę i wiatr, choć z prądem. No, ale to jego zawód (W.F.). Po powrocie duża herbata, ryż z samymi rybkami (z Hobart, od cioci Samidy). Potem radio, Neva na 40 m nie złapałem, ale za to był Luis Burcion z Tahiti. Przeszliśmy z 40 na 20 m. Był 55-56. Pogadaliśmy sobie, na już następnego Burciona. Znajomi są O.K. No i była tam, ale miesiąc temu Miranda. Dogadał się z Puchalskim. Coś tam u Luisa naprawiał. No i poszedł na Fiji i Nowe Hebrydy. Może się spotkamy w Darwin (?). Jutro się umówiłem na radio i dalsze plotki. Rano jutro idziemy przez Albany Passage na Cape York. Koniec Wielkiej Rafy Koralowej, a szkoda, bo miałem tu więcej prawdziwego tropiku niż na Oceanii, która jest przeludniona.

                                                                                                                                            Ludomir Mączka

___________________________________________________________________________________________________Ludomir Mączka – ur. 22.05.1926 r. we Lwowie, zm 30.01.2006 w Szczecinie, żeglarz, geolog. Na jachcie „Maria” w latach 1973-1991 żeglował w rejsie wokółziemskim. W latach 1984-1988 na jachcie „Vagabond 2”, wraz z W. Jacobsonem i na różnych odcinkach innymi żeglarzami, przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (NWP). Laureat wielu nagród, m.in. Rejs Roku -1984,1988, 2003, Kolosy -2001: Super Kolos 2001,Conrady -2003.

 

Bogdan Zahajkiewicz: Australia. „Marią” przez W i e l k ą R a f ę K o r a l o w ą. Część 4

                                       Część 4, od Cooktown do Darwin, X-XII 1977r.

BZah_1Wyjście z Cooktown było rutynowe, bez emocji. W nocy, żegluga w passacie nie stanowi problemu. Na wyspie Lizard meldujemy się tuż przed zmierzchem. Nad kotwicowiskiem góruje dość wysoki szczyt, z którego zboczy „ściekają” wąskie pasemka bujnej, zielonej roślinności, kończąc bieg na pokrytym wysokimi trawami wypłaszczeniu. W nich mają baraszkować liczne jaszczury, stąd nazwa wyspy. Przy końcu linii pasa startowego zbudowano stację naukowo-badawczą, jedną z najważniejszych na Wielkiej Rafie. Przy wyspie zanotowano obecność w wodzie, największej na Wielkiej Rafie, opisanej w fachowych czasopismach, tridachny (tridacna – rodzaj małży, przyp. red.). Po zakotwiczeniu jachtu zapadamy w szybki sen.

Od rana eksplorujemy wyspę i jej skarby. Wypoczęci i zrelaksowani, sprawdzamy trzymanie kotwicy i po szybkim śniadaniu udajemy się na brzeg. Korci wyjście na szczyt, ale na razie włóczymy się wzdłuż płaskiego brzegu. Rzeczywiście, pełno tu dużych jaszczurów, które zauważył już James Cook przepływając tędy na swoim Endavour. W rekonesansowych wyprawach na szalupach, wyszukał przejście przez barierę raf, zwane dziś Cook`s Pass. Napisał później w swoich pamiętnikach: „Prawdopodobnie wyspa jest odwiedzana przez tubylców ze stałego lądu”. Ten fakt miała później potwierdzić w tragicznych okolicznościach bohaterka tej wyspy, pani Watson. Zamieszkała na wyspie z mężem i małym dzieckiem, mając do pomocy dwóch Chińczyków. Gdy mąż wraz ze wspólnikiem popłynęli na północ łowić kraby i będące w cenie sea slags (pociski morskie o ponoć nadzwyczajnych własnościach wzmagania potencji u mężczyzn), kobieta została na wyspie.

Obraz1Sea slag – ratunek dla mężczyzn

Przez miesiąc nic się nie działo, ale któregoś wieczoru jeden ze służących wyszedł z chaty do ogrodu i przepadł bez wieści. Później, znaleziono jego warkocz na stałym lądzie, co sugerowało niechlubną śmierć w kotle. Przez jakiś czas, pozostali przy życiu biali ludzie byli pod ciągłą obserwacją tubylców, którzy w końcu wciągnęli w zasadzkę służącego. Zraniony w dwu miejscach, wierny sługa wrócił do chaty pod obstrzałem z broni palnej, prowadzonym przez bohaterską panią Watson. Zdążyli jeszcze wsadzić wrzeszczące dziecko do drewnianego korytka, którym popłynęli w morze niesieni passatem. Cała trójka, bez wyżywienia i wody, utknęła i dokonała żywota na jednej z wysepek rafy, którą nazwano od jej nazwiska (Watson Island). Dzielna kobieta, zdążyła jeszcze przed śmiercią opisać na papierowym ruloniku całą tragiczną historię. Rulonik wsadziła do blaszanej tubki. Ciała całej trójki wraz z pamiętnikiem pani Watson odnaleziono w trzy miesiące później. Przez lata, motywy ataku Aborygenów na bezbronnych ludzi były nieznane, ale w 1973 roku zagadka wyjaśniła się: kilku filmowców-dokumentalistów, odkryło na szczycie dotychczas niezauważone stanowisko kultu religijnego tubylców ze stałego lądu. Odkrywczy fakt potwierdziło Narodowe Muzeum. W takich miejscach kobiety, tym bardziej białe, nie miały prawa przebywać. Los pani Watson był z góry przesądzony. Do dziś stoi w Cooktown pomnik ku czci bohaterskiej, 21-letniej pani Watson, a w miejscowym muzeum można oglądnąć blaszane korytko, w którym bohaterowie opowieści dryfowali po morzu.

Obraz2Lizard Is. – święta wyspa tubylców

Dziś powróciliśmy do makaronu z „wonderful makerel”. Danie jak danie, tylko trzeba je dłużej obsmażać. Za to ma tę zaletę, że można pod koniec smażenia wrzucić prawie wszystko, co i tak nie jest w stanie zepsuć smaku potrawy. Najlepiej pasuje tu czosnek i cebula. Dżemu nie odważyłem się użyć, a mamy go jeszcze sporo. Pomyśleć, że dwa dni temu na łódce znajomych Ludka chrupaliśmy ciasteczka, popijając prawdziwą kawą…

W radio podano wiadomość o tajemniczym zaginięciu katamarana w północnej części  półwyspu Cape York. Tam płyną już tylko ci, którzy nie wracają do Australii. Ponieważ grasują w tych okolicach narkotykowi przemytnicy, a nawet współcześni korsarze, przy spotkaniu na morzu z innymi jednostkami lepiej jest strzelać w powietrze, czym się da i ma  na pokładzie. Ludek ma niezły arsenał pod pokładem, co nastraja bojowo, ale lepiej nie sprawdzać jego cech użytecznych. Do Cape York jest już coraz bliżej, passat staje się bardziej zdecydowany i już nie bardzo jest gdzie wchodzić do portów.

Nazajutrz wyruszam na całodzienną wyprawę z przyborami toaletowymi i aparatem fotograficznym. Na wyspie są dwa małe strumyki ze słodką wodą. Pierwszy z nich, w naszej Watson`s Bay, okazał się być pół-słonym. W wodzie po uszy przeszedłem wzdłuż jego koryta, ale w górnym biegu miał tak mętną wodę, że nie odważyłem się z niego pić. Drugiego strumyka nie znalazłem. W gorączce słońca zmuszony zostałem do zdjęcia ciuchów, ale prze- szedłem odważnie cały porośnięty trawami płaskowyż. Trawy były ostre, więc moje „podwozie” nabrało trochę kolorków. Kryjące się wśród traw węże uciekały przede mną w popłochu. Powoli zaczął mi występować na czole pot. Spod nóg wyskakiwały ogromne jaszczury i chyba mniej bały się mnie, niż ja ich. Może to była atrakcja warta zrobienia zdjęć, ale spotkanie z najstarszymi mieszkańcami wyspy nie należało w tym dniu do moich ulubionych przeżyć. James Cook musiał mieć podobne doświadczenia, choć kapitanowi Watsonowi jaszczury prawdopodobnie nie przeszkadzały. Po pokonaniu gęstwiny ostrych traw wydrapałem się na pas startowy lotniska, skąd w stałej asyście ciekawskich gadów udałem się na południowy brzeg wyspy, gdzie znalazłem śliczną zatoczkę z palmami kokosowymi. Pić chciało się mocno, więc potłukłem kilka młodych owoców. Miały mdły sok w środku. Na plaży znalazłem kilka pięknych muszli, które pasowały do mojej sporej już, kolekcji. Ludek niechętnie kibicował moim kolekcjonerskim zapędom twierdząc, że lepiej pamiętać wygląd muszli, niż je czyścić. Po takich zabiegach, wydostawał się najczęściej smród z nawet najdokładniej oczyszczonych muszli i musiałem je chować przed wzrokiem i nosem Ludka. Kapitan równie niechętnie odnosił się do traktowania jego ukochanego jachtu, jako statywu do robienia zdjęć. Otaczający go świat postrzegał, jako niekończącą się opowieść, a załoganci, jako egzotyczne obrazki warte uwiecznienia. Mając piękne i czyste egzemplarze znalezionych muszli „Mitra Mitra”, postanowiłem obejść całą wyspę dookoła. Wyspa Lizard o powierzchni tylko dziesięć tysięcy metrów kwadratowych, dała mi się wieczorem mocno we znaki, bo po drodze musiałem pokonać skalną zatoczkę, a po niej gęste krzewy, wśród których natknąłem się na świeże ślady małych stóp. Zastanawiałem się, skąd to-to przyszło i dokąd poszło. Pomyślałem o losie pani Watson. Gdyby ślady pozostawiła kobieta, to może warto by było ginąć! Zagadki nie rozwiązałem, a dalsza część wyprawy nie obfitowała w ciekawostki. Północny brzeg wyspy osiągnąłem po trzech godzinach przebijania się przez ostry busz. Robiło się późno. Zdeterminowany pragnieniem i głodem, wdrapałem się na przełaj na szczyt wyspy, gdzie wyszedłem na kopczykowany szlak wiodący w dół do naszej zatoczki. Gdy zbiegłem na dół, było już ciemno. Pozostało mi płynąć na jacht wpław, bo Ludek i tak nie usłyszałby wołania. Powalczyłem w zatoczce z dość silnym, wstecznym prądem i sam nie wiem, czy bardziej bałem się jego siły, czy też obecności rekinów. Przy łódce trzeba było długo stukać w kadłub, zanim ukazała się jego postać. Natychmiast spiłem kilka szklanek wody z sokiem. Zasnąłem nim zdążyłem sobie przygotować coś do jedzenia. Ten dzień wyczerpał limit przygód na pewien czas. Po przygodzie pozostał mi czerwony ślad opalenizny na półdupkach, chrypka od wywoływania Ludka oraz krwawe ślady na całym ciele. Rozbierałem się na słońcu, bo tak miało być wygodniej. Nie było.

Kilka następnych dni spędziliśmy na podpatrywaniu żywej rafy. Odnaleźliśmy opisywaną Tridachnę-olbrzyma, nad którą kilkakrotnie przepływaliśmy na bezdechu myśląc o tych poławiaczach pereł, którzy stracili kończyny przy nieostrożnym kontakcie z bestią. Cały podwodny świat urzekał nas nieustannie, każdego dnia. Nie było nawet czasu robić jedzenia. Świat podwodny był tak przeźroczysty i kolorowy, że najpiękniejsza tęcza na niebie musiałaby wyglądać na ubogą. Wyobrażałem sobie, że kiedyś w przyszłości, gdy będę chciał powrócić do tych widoków, nie znajdę sposobu, by odtworzyć wiernie to, co ukazywało się wtedy naszym zmysłom. Jak będę miał dzieci w przyszłości, opowiem im taką bajkę!

Oczywiście, są to cuda przyrody, ale trzeba pamiętać o zasadach: niczego, co ma czerwony lub czarny kolor albo niesamowity kształt, nie wolno dotykać. Są to pułapki, które różne gatunki zwierząt zastawiają na nieostrożnych rywali i przeciwników. Piękno sąsiaduje tu ze grozą. Szkoda, że nie mamy sprzętu do robienia zdjęć pod wodą. Czy kiedykolwiek będę umiał w przyszłości odtworzyć przeżyte emocje? A co ja tu w ogóle robię?!

Na koniec pobytu przy Lizard Island, udało mi się przekupić Ludka naleśnikami w zamian za pozostanie w tym miejscu jeszcze przez kilka dni. Dobrze się stało, bo przy bezchmurnym niebie szkwaliło dziś do 7-8°B. Kotwica trzyma dzielnie, ale wracamy do wacht kotwicznych. Prócz nurkowania, czytam teorię szachów z książki Tajemnice 64 pól. Zadanie przypomina naukę języka angielskiego. Skutki są opłakane: dostaję od Ludka rzadkie ostatnio baty, co przynajmniej kapitana wprawia w lepszy nastrój. Sam z siebie wynosi teraz po każdej wygranej partii herbatę z rumem. Przy silnym w tych dniach wietrze, trzeba po wyjściu z wody trochę pobiegać, aby nie zmarznąć.

Któregoś dnia odwiedza nas młode małżeństwo, które wpłynęło do zatoczki małym trimaranem Raili II. Przy herbacie i naleśnikach z dżemem, nawiązujemy miły kontakt. Wieczorem zaglądamy na Raili II z rewizytą. Jest to najstarszy trimaran Australii, zbudowany przez pewnego Duńczyka jeszcze w 1964 roku w Townsville.

Obraz3                                                                        Najstarszy trimaran Australii, Raili II       

Obecni właściciele jednostki pływają na niej od czterech lat. Przy musującym winie, przyjemnie oprzeć wzrok na niebieskookiej Sue. Długie włosy spięła w warkocze, a jej uśmiech był czarujący. Na wszelki wypadek sprawdzała co jakiś czas, czy się ślinimy. Hmm, przy tak przystojnym mężu jak Paul, można tylko pomarzyć i pić bez końca.

Koniec musiał jednak nadejść i nie najlepiej go pamiętam. Ludek trzymał fason do końca. Nocą chodziły silne szkwały, toteż przenieśliśmy odejście na poranek. Już w lepszej formie zerwaliśmy kotwicę i na samej genui pognaliśmy z szybkością 6 knotów. Wczesnym popołudniem stajemy przy obumarłej rafie koło wyspy Howick i rzucamy kotwicę. Trzyma nieźle, ale trzeba będzie dozorować. Ludek złapał na radio Jeffa, a ja złapałem się za szycie przecierającej się wciąż genuy. Rano uciekamy w kierunku Cape Melville, za którym, według przewodnika Lucasa, ma być dobre kotwicowisko, ale trawiaste. Będzie trzeba użyć naszej 60-kilogramowej „admirałki”, co wymaga trochę wysiłku i ostrożności. Według mapy, za cyplem leży zatopiony wrak statku. Idąc dookoła przeszkody, trzeba kluczyć między sterczącymi z wody skałkami, co przy stale rosnącym wietrze robi się nieprzyjemne. Między skałkami a wrakiem przechodzimy prawie na bezdechu. Gdy ochłonęliśmy z emocji, przy próbie postawienia bezana, zaczęło szkwaliście dmuchać ze wszystkich kierunków. Położyło nas mocno na burtę i zaczął się dziki taniec Marii. Wiatromierz pokazuje 45 knotów, czyli 9°B! Szybko stawiamy sztormowego foka, ale to nie zmienia naszej sytuacji. Dobrze, że płyniemy wzdłuż brzegu na płytkiej wodzie, bo dalej w głąb morza widać niezłe grzywacze. Skąd ta nagła zmiana przy bezchmurnym niebie?! Barometr leci na łeb i szyję. W ciągu godziny spadł o 6 milibarów. Na pełnych obrotach silnika i dzielnym foku, piłujemy niezbyt skutecznie w kierunku brzegu. Z lądu wieje jakiś dziwny spadowy wiatr, tworząc spienioną tarkę na wodzie. Daleko na zawietrznej, ciągną się po niebie wąskie pasemka cirrusówo kształcie ogromnej pajęczyny. Porozumiewamy się z Ludkiem krzykiem, bo nic nie widać i nie słychać. Co uda się podejść do brzegu, to wiatr spycha nas w morze. Trochę to beznadziejna taktyka, więc decydujemy się na kurs w linii wiatru i rzucenie „Danfortha” z dziobu. Zasugerowani przewodnikiem, jesteśmy prawie pewni, że dryfujemy, szurając kotwicą po trawie. W zasadzie nie ma gdzie uciekać, bo rafa zalega ciasno przy lądzie i trudno wierzyć, że trafiło by się fuksem w jakieś jej wąskie przejście. Decyduję się na skok  z liną asekuracyjną do wody, by sprawdzić kotwicę. I tu miła niespodzianka: dno jest muliste i ani śladu trawy! „Danforth” siedzi w mule aż po ucho na trzonie. Stoimy. Na wsiakij słuczaj, rzucamy po jakimś czasie „admirałkę”. W czasie nawałnicy przegapiliśmy prognozę pogody.

Namiary na brzeg wskazują, że nie dryfujemy. Obok nas, inny jacht walczył beznadziejnie o utrzymanie się na płytkiej wodzie, ale odrzuciło go dalej, w morze. Przez chwilę, barometr zatrzymał się na 1005 hPa, z niedawnego 1020 hPa. Wiatr zaczął siadać, ale co jakiś czas zrywał się z powrotem do ataku. Po pół godzinie barometr ruszył w górę, ale coś jakby za szybko. Nagle zrobiło się cicho i morze zaczęło się wygładzać. Znikła tarka i dostaliśmy okazję na rozglądnięcie się w sytuacji. Kotwiczymy w Bathurst Bay, naprzeciw olbrzymiego rumowiska skalnego, jak gdyby nagarniętego od strony lądu przez gigantyczny spychacz na jedną wielką kupę. Wygląda to „zimno”, ale widok jest fascynujący. Przy samym brzegu rosną rzadko porozrzucane liściaste drzewa, pomiędzy którymi pasą się dzikie konie, krowy  i owce. O mamo, ile tam łazi ton mięsa… Szybko nadchodzi noc, a z nią cisza na morzu i lądzie. Dziś nie jemy, tylko żremy. Zrobiłem makaron z grzybami. Przy partii szachów, z wypchanymi brzuchami wspominamy niedawną walkę z krótkim, ale gwałtownym sztormem. Zaliczyliśmy porywy wiatru do 62 knotów! Ludek nie pamiętał takiej wichury od lat. Wygląda na to, że najgorsze przeszło i już nie wróci. Podobno bywa tak przy przejściu z jednego układu wyżowego w drugi, gdy tworzy się lokalna depresja ciśnieniowa. W wiadomościach radiowych podano informacje o zanotowanych w naszym rejonie zaginięciach jachtów. Jeśli jakieś jachty płynęły po głębszych wodach, to szanse na przetrwanie nawałnicy miały małe.

Rano sprawdziłem kotwicę i bączkiem popłynąłem w stronę brzegu, by zaopatrzyć się w słodką wodę, do której zamierzałem się dokopać. Silny prąd zatokowy, wyrzucił na brzeg duże ilości muszli. Niektóre były wyjątkowo śliczne i z pewnością wartościowe. Wody nie znalazłem, a do dzikich koni nie odważyłem się podejść. Piasek na plaży był tak rozgrzany, że iść można było tylko w wodzie. Z nową porcją muszli wsiadam do bączka i za chwilę rozpoczyna się wczorajszy horror. Maria stoi na kotwicy gdzieś przede mną, ale wśród wodnej piany tracę ją z oczu. Szybko odmawiam „Zdrowaśki” i wiosłuję przed siebie. Oby tylko Ludek nie zamknął się pod pokładem! W pewnej chwili pęka mi jedno z wioseł i nie pozostaje nic innego, jak liczyć na szczęście. Wprawdzie nie jest tu głęboko, ale wystarczy, by po wywrotce utonąć bez śladu. Szybko ustawiam drugie wiosło w roli steru. Płynę dość prędko, ale Marii wciąż ani śladu. Gdy łeb zaczął mi w środku fiksować, nagle postawiło mnie bokiem na jakiejś przeszkodzie. Kapnąłem się, że może to być łańcuch kotwiczny i rzeczywiście, na jego końcu zamajaczyła mi sylwetka jachtu. Szybko chwyciłem za linę i już jej nie puściłem. Ledwo utrzymałem nogami Stynkę, co okupiłem starciem skóry na całej powierzchni uda. Bólu w ogóle nie czułem, ale za to darłem się, co sił w gardle. Odpowiedzi nie było, bo nie było Ludka. Ręce miałem również podrapane, ale ze strachu przybyło mi sił. Wciąż krzyczałem, wspomagając krzyk przekleństwami. Po kilku minutach wiatr nagle ucichł i zrobiło się cicho. Nad głową usłyszałem zdziwiony głos kapitana: „ Oooo, jesteś już ?”. – Jestem, k…a – odrzekłem gorzko i pozwoliłem się wyciągnąć jak worek na pokład.

Nie pamiętam, kiedy doszedłem do siebie. Zapadłem w głęboki sen, z którego Ludek wybudził mnie dopiero wieczorem. Nic nie wspomniałem o okropnej przygodzie, a on nie  wypytywał o szczegóły. Chyba zdał sobie sprawę z sytuacji, bo na stole czekał wykwintny obiad z „luksusowych” zapasów. Prognoza pogody na następny dzień przewiduje wiatr 10-15 knotów, a wieje 30 knotów. Nic niezwykłego, taki sobie zbieg okoliczności. Wiatr stopniowo zelżał, za to niebo przykryły chmury w odcieniach fioletu, różu i granatu. Do południa szyłem żagle, a potem usmażyłem trzy gary naleśników. Genua starzeje się nieodwołalnie i szyta jest prawie codziennie. Przy usypiającym gwiździe osprzętu, porządkuję wieczorem kolekcję muszli. Zaczął się weekend i w radio królują sprawozdania z gonitw konnych oraz transmisje z meczów rugby. Komunikat pogodowy raczej ogólnikowy, brak ostrzeżeń przed silnym wiatrem. Nie dowierzamy. Wiatr trzyma nas w szachu już piąty dzień. Nie umiemy sobie znaleźć miejsca na jachcie. Odsypiam zaległości, a Ludek szuka nowych kontaktów w eterze. W końcu niebo przyjęło typowy wygląd dla passatu. Weekend skończył się, a z nim niepogoda. W niedzielę wieczorem siadam na rozstresowanie do bączka i płynę w stronę brzegu. Po paru uderzeniach wioseł, kolejny raz zrywa się niespodziewanie wiatr 7-8°B. Szybko wracam, traktując sytuację jako ostrzeżenie  z Niebios. Koniec eksperymentów!

W poniedziałek, odchodzimy z zatoki na silniku. Po chwili silnik zaczyna mocno kopcić, ale chłodzenie działa. Za jakiś czas kopcenie silnika ustaje, ale coś tam mogło się w układzie chłodzenia lub wydechowym, zapchać. Trzeba będzie przeczyścić oba układy. Powraca do nas kochany passat z wiatrem 5°B. Przy wyspie Hannah meldujemy się tuż przed zmrokiem. Wyspa jest piaskowym cayem, obrośniętym mangrowcami i otoczonym wąskim pasem przybrzeżnej rafy. Na małej plaży stoi niedozorowana latarnia. Na mangrowcach odbywa się wieczorny koncert w wykonaniu biało-czarnych „gołębi Cieśniny Torresa” (Torres Strait Pigeons).

Są to jedne z najrzadszych ptaków, żyjących tylko na paru wyspach cieśniny. Tubylcy podpływają często z lądu pod wyspy i za pomocą długich kijów strącają gołębie z drzew. Ponoć są bardzo smaczne, ale pod ochroną. Tubylcy tego nie rozumieją, jeszcze są na pół-dzicy. W dzień gołębie lecą żerować na ląd, a wieczorem wracają długim pochodem na wyspy, by o zmroku oraz o świcie prezentować cudowne koncerty. Właściwie jest to niekończący się wrzask, przy którym nie sposób zasnąć. Nie spaliśmy pierwszej nocy, tylko słuchaliśmy w zachwycie. Odespaliśmy w dzień. Zdążyłem jeszcze zwiedzić wyspę, ale była dość ponura. Latarnia była już mocno zardzewiała. Kolacja dziś na słodko: mleko w proszku z brązowym cukrem, z dodatkiem dżemu i stałego zestawu warzyw, czyli czosnek+ czosnek+cebula.

Rankiem ruszamy dalej ku północy. Wleczemy się powolutku i wcale nam się nie spieszy.  Powoli kończy się Wielka Rafa, do której przyzwyczailiśmy się jak do rytmu żeglugi. Ciężko będzie się z nią żegnać, ale kiedyś musi to w końcu nastąpić, bo czekają następne etapy rejsu. Chętnie byśmy tu zamieszkali, żyli z dala od ludzi, ale byłoby to zbyt proste. Jachtów i ludzi prawie już nie spotykamy. Do Cape York zostało jakieś 200 Mm. Z pomocą silnika płyniemy na wyspę Morris, której jedyną atrakcją jest samotna palma kokosowa, kaktusy, bambusy, grób jakiegoś nurka i utworzony przez przybój śmietnik z puszkami po coca-coli. Na morzu panuje absolutna cisza i tylko przy odpływie wynurza się z wody kilkukilometrowy ciąg płytko zalegającej rafy. Widok przypomina bardziej pustynię, niż morze. Łazimy po piaskach w poszukiwaniu czegoś niezwykłego, ale poza muszlami, nie ma nic. Trwa zwykły dzień na rafie z polującymi na siebie mieszkańcami akwenu. I tak toczy się w kółko karuzela zdarzeń, dla części gatunków dość okrutna. Oglądnęliśmy fragmenty żywej rafy, ale w porównaniu do tej na Lizard Island, wydawała się być bardzo ubogą. Próbowałem się dziś uczesać, ale operacja pochłonęła kilka minut czasu oraz kilka garści włosów. Jeszcze kilka takich prób i bez trudu będę mógł chować się w piasku.

Obraz4      Obraz5                                         Na Morris Is.                                                                                    Ślady cywilizacji na Morris Is.

Ostrzygłem dziś Ludka, ale wolałbym nie podawać mu lusterka. Wystarczy, że poczuł się lepiej. Dziś zwierzył mi się, że najchętniej, to by w przyszłości chciał zostać latarnikiem albo … pastuchem! Komunikat pogody mamy na jutro korzystny. Następny etap rejsu kończy się po krótkiej i leniwej żegludze przy dużej i dzikiej wyspie Night. Gołębi Cieśniny Torresa jest tu jeszcze więcej, niż na Hannah Island. Ich wrzask jest na dłuższą metę nie do wytrzymania. Ludek usiadł po szyję w ciepłej wodzie i tak został na całą godzinę. Oby tylko kiedyś w tej pozycji nie zasnął! Próba upolowania przeze mnie kamieniem małego rekina, skończyła się dla niego wyraźną zachętą do nawiązania przyjaźni. Usilnie próbował skosztować palce moich nóg.  Widocznie nie jest tak źle z moją higieną osobistą. Na obiad zamiast pieczonych gołębi, Ludek przygotował rybki indonezyjskie z ryżem (tu słyszę podpowiedź: „… i z warzywami!”). Rzeczywiście, warzyw ci u nas pod dostatkiem!

Wieczorem, gołębie chmarami i w grupkach powracają z lądu na wyspę. Za chwilę nie widać już koron drzew, tylko wrzeszczący biały dywan. Nie da się tego słuchać, więc podnosimy kotwicę i w nocnej żegludze pokonujemy dystans do osady Portland Roads. To właśnie w tutejszej zatoczce, Krystyna Chojnowska-Liskiewicz – jak podały lokalne rozgłośnie radiowe – miała parę tygodni wcześniej atak nerek, czy coś takiego. Ewakuowano ją medycznym helikopterem, którego koszta pokrył Polak z Machans Beach, koło Cairns, pan Spychała. Po wielu latach okazało się, że był wujkiem mego przyszłego studenta i kolegi z  katowickiej AWF…  Jacht naszej żeglarki zabezpieczono na kotwicowisku do jej powrotu.

Obraz6     Portland Roads – blisko Cape York

To wszystko opowiedziała nam pani Nita Pope, mieszkająca w szklanym domu nad zatoką. Parę lat wstecz była z mężem latarnikami na Low Islet. Po przejściu na emeryturę, zbudowali w Portland Roads dom swoich marzeń, w którym mają zamiar dokonać szczęśliwego żywota. Z tarasu domu widać całą zatokę. Piękniej nie można mieszkać!

Już wieczorem po przybyciu na miejsce, odwiedzamy państwa Pope. Są ciastka, posiłek, kawa i wino. Jesteśmy w domu. Opowieści Ludka o pracy w Mongolii i Zambii wyraźnie zainteresowały gospodarzy. Za młodu, sami też włóczyli się po świecie. Pani Nita podarowała mi piękny, ilustrowany atlas muszli i pomogła skatalogować moje zbiory. Z wykształcenia była biologiem i znała się na rzeczy.

Obraz7Nita Pope zaanektowała Ludka

Samo Portland Roads położone było parę mil w głąb lądu i liczyło kilkuset mieszkańców, głównie Aborygenów i ludzi Cieśniny Torresa. Dziś żyje tam ponad sześciuset stałych  mieszkańców, którzy mają do dyspozycji szkołę, szpital z wczesną poradą medyczną, lotnisko i kilka sklepów. Lokalny język, którym w przeszłości posługiwały się różne grupy tutejszej społeczności, stopniowo uległ zapomnieniu i powoli wychodzi z użycia. W ostatniej, przed Cape York mieścinie, na stałe zatrudnionych jest około 30 kontraktowych pracowników: nauczycieli, policjantów, pielęgniarek, sklepikarzy, pracowników administracyjnych, hydraulików, etc.. W tym mini-regionie Lockhart, obowiązuje całkowita prohibicja. Handel     i wyszynk alkoholu obłożone są wysokimi karami. Tymczasem, „ życie sobie płynie jak gdyby nigdy nic, w przyrodzie nic nie ginie”. W naszej zatoczce stoi kilka domostw typu otwartego, w których mieszkają głównie emeryci. Jeden z nich zaprosił następnego dnia Ludka na krótką pogawędkę, która zgodnie z definicją trwała bardzo długo, a skończyła się po ciemku. Ludek też już słabo widział, ale był wesoły, jak nigdy. Przed snem zdążył tylko powiedzieć: „ No, ale trunki to mają tu zacne i nieoszukiwane…”.

W ciągu dnia obserwowałem z zachwytem próby upolowania przez Aborygena rekina za pomocą prymitywnego, choć pięknie rzeźbionego oszczepu. Zaprosił mnie do współpracy, ale mu zbytnio nie pomogłem. Sam też nic nie upolował, ale się tym nie przejął. Po drodze wysikał się pod siebie, coś pomamrotał i poszedł dalej do swoich zajęć. Wieczorem, podczas powrotu na Marię, z pokładu dużej łodzi wiosłowej doszły nas krzyki tubylców połączone z dramatyczną gestykulacją. Myśleliśmy, że coś się naszej łódce przydarzyło. Okazało się, że  wysiadł im silnik, a nie zabrali z sobą wioseł. Podholowaliśmy ich do brzegu, za co wsunęli nam do rąk jakiś trunek w butelce. Cuchnął normalnie, co było do przewidzenia.

Na kotwicowisku obok nas, stoi duży cementowy jacht z dwiema rodzinami i ósemką dzieci. Maluchy są bardzo żywe i jest ich wszędzie pełno. Zawojowały już pięć chat, okupują wszystkie mangowce i przesiadują u robotników budujących pomost dla małych statków handlowych, które i tak są tu rzadkością. Życie w osadzie płynie leniwie, a wszyscy znają się doskonale. Można by rzec, że jest za nudno. Z tego też powodu, zostałem zaproszony przez jednego z emerytów na kąpiel pod prysznicem i „little drinking”. Odmówiłem grzecznie kąpieli, ale drugiej oferty nie miałem siły lekceważyć. ”Little drinking” nieoczekiwanie zakończyło się jak „big drinking”. Wkrótce dołączyli ciekawscy sąsiedzi, którym musiałem opowiadać o Polsce. Opowiedzieli mi o przygodzie Chojnowskiej, która wczoraj opuściła Darwin, kierując się w stronę Afryki Południowej. Dowiedziałem się, że w Portland Roads pieniądze są potrzebne tylko wtedy, gdy wyjeżdża się na zakupy do Lockhart. Resztę potrzeb załatwia się na miejscu, według zasady: „ja mam to, ty masz tamto”. Do grona biesiadników dołączył wkrótce czerstwy, 60-letni Szwajcar, który od zawsze włóczy się po świecie w poszukiwaniu przygód. Swego czasu, dorobił się majątku w Nowej Gwinei, który lekką ręką roztrwonił przy pomocy swojej partnerki. Pozostawił sobie tylko łódź żaglową, którą rozbił na północ od Portland Roads. Obecnie, marzy o wyruszeniu w ostatnią podróż życia, po prostu przed siebie i już bez kobiety. Zajmuje się łowieniem krokodyli, choć jest inżynierem. Niestety, rozwiał w puch moje wyobrażenia o Nowej Gwinei twierdząc, że to zły i prymitywny kraj. Może tak jest gdy się tam chce żyć, ale ja planuję odwiedzić wyspę tylko w celach turystycznych. Zresztą, to melodia przyszłości i niekoniecznie do zrealizowania. Dla Szwajcara, krajem ze świetlaną przyszłością jest Brazylia. W samą porę doszedł do nas Ludek i zadbał o mój chwiejący się status. Zostałem odwieziony na Marię z zakazem jej opuszczania przed wyspaniem się. Na kolację płyniemy do państwa Pope. Podczas posiłku opowiadają, jak to się stało, że tu właśnie zbudowali dom. Po zakończeniu kontraktu latarników, prowadzili własny sklep w Port Douglas. W czasie jednej z weekendowych wycieczek, przypadkowo zahaczyli o Portland Roads i natychmiast, urzeczeni pięknem okolicy, postanowili się tu wybudować. Mieszkają z dwoma synami. Na ścianach obszernego hallu wiszą oryginalne rekwizyty tubylczej broni myśliwskiej oraz piękne kompozycje muszli. Umówiłem się z panią Pope na następny dzień, aby prowizorycznie skatalogować resztę znalezionych przeze mnie muszli. Ludka to nie rajcowało, więc wymigał się od odwiedzin potrzebą przygotowań do wyjścia z zatoki. Rano usmażyłem wielką ilość placków bez złudzeń, że coś zostanie na drogę. Ludek pałaszuje każdą ich ilość, jeśli tylko pozostają w zasięgu jego wzroku. Skończyłem szyć genuę i skoczyłem na brzeg z praniem. Przy okazji uraczyłem się kąpielą. U pani Pope siedzieliśmy nad książkami dwie godziny, co dobrze świadczyło o mojej „kolekcji”. Niektóre egzemplarze muszli oceniła, jako wartościowe. Po aromatycznej kawie, podziękowałem gospodarzom za opiekę nad nami w czasie naszego pobytu i życzyłem niekończącego się szczęścia. I oni i ja byliśmy wzruszeni tą krótką, epizodyczną przyjaźnią. Pożegnałem się też z innymi poznanymi mieszkańcami osady i za chwilę podnosiliśmy w górę kotwicę. Znowu żal odpływać, ale sezon cyklonów tuż, tuż.

Na niebie pojawiły się brzydkie chmury, wiatr siadł wyraźnie. Płyniemy pod wszystkimi żaglami przez Paluma Passage, otoczonego płytkimi rafami i płyciznami. Wiszę na salingu     i pokazuję stamtąd kierunek przeszkód. W przeźroczystej wodzie, są widoczne jak na dłoni.  Po przejściu niebezpiecznego nawigacyjnie odcinka, wypływamy na szersze wody i tam natykamy się na konwój okrętów wojennych, wspomaganych helikopterami z powietrza. Salutujemy im, a oni życzliwie odpowiadają. Jedna z mniejszych jednostek podpłynęła do nas bliżej i żołnierze pomachali rękoma. Ich obecność związana jest z aktywnością chińskich i indonezyjskich krewetkowców, które w Morzu Arafura łowią nielegalnie kraby. W tym rejonie często toczą się „wojny krewetkowe”, w wyniku których, australijska Coast Guard często rekwiruje pirackie jednostki, ale nie są one w stanie zapłacić kar. Po jakimś czasie proceder powtarza się i „wojna trwa mać”.

Po dość żmudnej żegludze, stajemy na kotwicy w Margaret Bay. Zatokę otaczają białe wydmy rozdzielone rzeką, w której mogą kąpać się krokodyle różańcowe – największe, współcześnie żyjące gady, a także największe drapieżniki rzek całego świata. Samce ważą często ponad tonę i osiągają długość ciała ponad sześciu metrów. Do tego towarzystwa dołączają rekiny, których spora liczba poluje w zatoce na makrele. Co więcej trzeba, żeby postawić człowieka na „baczność”? Niemal codziennie o tej porze roku, wielkie ławice smacznej makreli z godnym podziwu uporem, oddają się w szczęki swych oprawców.

Do położonej po drugiej stronie półwyspu, Indian Bay, wiedzie wąska perć przez bujny las drzew gumowych. Właśnie tamtędy, rankiem przedzieram się tylko po to, by uciec od monotonii życia na jachcie. Ludkowi też się to należy. W Indian Bay, w czasie II Wojny Światowej zlokalizowana była amerykańska baza wojskowa. Teraz po plaży biegają dzikie świnie i zdziczałe bydło. Palmy kokosowe obwieszone są dojrzałymi owocami, których kilka sztuk zabrałem z sobą, a kilka spałaszowałem na miejscu. Po południu wróciłem do naszej zatoki, odprowadzany przez liczne jaszczury i kilka dzików. W kraju, wkrótce rozpocznie się sezon zimowego szaleństwa, a my tutaj oddajemy się niczym skrępowanemu lenistwu na ostatnim przed Cape York kotwicowisku. Nie tylko my jesteśmy amatorami takiej formy wypoczynku. Obok nas kotwiczy na drewnianym pływadle, Harry: dziennikarz, karykaturzysta, wędkarz, wagabund. Pływa po tych wodach z dwójką pasażerów – kotem i psem, które nie potrafią bez siebie żyć. Kilka dni temu, przy silnym wietrze urwała się Harry`emu dinghy i popłynęła w siną dal. Postanowił zbić z kilku dykt nową, ale słabo mu to szło. Po drugiej stronie naszej łódki kotwiczy Victor. Pływa rybacką motorówką, jest często publikującym w wędkarskich czasopismach dziennikarzem. Wędkarstwo jest jego życiową pasją i poświęca na nią wszystkie zarobione pieniądze.

Harry waży dobrze ponad sto kilo, a Victor dobrze poniżej tej granicy. Razem wyglądają komicznie. Harry jest impulsywny i ma wybuchowy charakter. Jest żartownisiem i nie przegapia żadnej okazji, by się pośmiać – z siebie lub innych. Przed powitalną herbatką u nas, Harry udawał na swojej krypie, że żegna się z kotem i psem. Szlochając, machał do nich ręką, a te podniosły taki rwetes, że musiał wrócić i przeprosić. Potem wyrwał kotu z karku kilka kłaków sierści, które wrzucił każdemu z nas do szklanek z herbatą. Smakowało normalnie. Harry walczył na Kubie, był przez rok dziennikarzem w ZSRR. Ożenił się tam z Rosjanką, ale do szczęścia zabrakło im wspólnego języka. To wystarczyło, by się pożegnać i nie był to dla Harry`ego raj utracony.

Następnego dnia, skoczyliśmy z Harrym na brzeg po ostrygi, które powróciły do naszych łask. W drodze powrotnej podrzuciliśmy Victorowi część łupów. Smażone ostrygi były wspaniałe, ale przydałoby się jeszcze do tego mięso z dzika. Gdy nad zatoką zakłębiło się od rybitw, Harry i Victor wskoczyli na motorówkę i zabrali nas z sobą na Wielkie Polowanie. Celem był tuńczyk, jak u Hemingway`a. Atmosfera łowów też przypominała tę z książki Stary człowiek i morze. Wielki Harry stał na dziobie z rozpostartymi szeroko ramionami i wołał w kierunku morza: „no, chodź! – czekam tu na ciebie”. W wodzie coś tam się kłębiło, ale tuńczyka w tym dniu nie złowiliśmy. Podpłynęliśmy w pogoni za rybą aż pod Sunday Island. Zamiast tuńczyka, Victor wyciągnął z wody barrakudę, którą nam podarował do dania z ostrygami. Do podarunku dołączył jeszcze swoją książkę z dedykacją dla Ludka i puszkę piwa. Więcej nie miał. Harry ze swej strony, dał nam suszoną rybę, którą dostał od Chińczyków. Ci, kroją ryby w paski i moczą je przez całą noc w zaprawie z oleju sojowego z solą, octem i pieprzem. Za dnia suszą zaprawione ryby w słońcu. Obdarowani podarunkami, zapraszamy obu nowych przyjaciół na Marię. Zaserwowałem nieśmiertelne naleśniki z dżemem, aż mi się zrobiło żal Ludka, bo to jego przysmak. Potem była „pickwick tea” z rumem na pokładzie i oglądanie rozgwieżdżonego nieba.

Rano obudziłem się pocięty na całym ciele przez muchy piaskowe – drobne i czarne, latające robactwo, które zaatakowało mnie wczoraj podczas zbierania ostryg. Cena za smaczny posiłek była do zapłacenia. Ludek uniknął kary za spacer po wydmach, bo pewno „Sand flyes” znały go z Afryki. Nocą wybrał się z Harrym na ląd polować na dziki, ale wrócił z pustymi rękoma. Cały następny dzień rozdrapywałem strupki po ukąszeniach małych wampirów i kończyłem zapasy orzechów kokosowych. W południe, Harry z Victorem nałowili krabów, którymi obdarowali nas na dalszą drogę, dodając jeszcze oliwki i buraczki. Więcej z pewnością nie mieli. Odchodząc w nocy z kotwicowiska, wystrzeliliśmy białą racę na „farewell”. O północy jakaś amerykańska stacja radiowa puszcza wiązankę utworów latynoamerykańskich. Trwaj chwilo…

Próba kotwiczenia przy Hannibal Island zakończyła się rezygnacją z powodu rozkołysu i koralowego dna. Stajemy dalej na północ, przy cayu piaskowym na Bushy Island. Dmucha silny wiatr, więc kulimy ogon pod siebie i płyniemy w kierunku Escape River. Przed ujściem rzeki uciekamy głębiej w morze, a mimo to, przy zaznaczonej na mapie izobacie czterech sążni, Maria odbija się niespodziewanie od dna. Co się dzieje?! Szybko włączamy silnik i uciekamy w morze. Sprawdzam kadłub pod wodą, ale nie ma żadnych uszkodzeń. Jedynym wytłumaczeniem, był zjazd po fali w dolinę i odbicie od piaskowego dna. Zjeżyły nam się ze strachu włosy na głowach, bo jak tu ufać wskazaniom mapy?! Swoją drogą, nie są to aktualne mapy, a warunki żeglugi ciągle się tu zmieniają. Kotwiczymy w ujściu rzeki, a zaraz potem przygotowuję kraby ze wszystkim, co się z nimi nie kłóciło. Ludkowi wrócił humor i apetyt. Musiałem dorabiać naleśniki. Dla odstresowania, popłynęliśmy pospacerować po brzegu. Tworzą go czerwone, ścięte klify wyrastające z łat bielusieńkiego piachu. Dookoła rośnie soczysta zieleń i jest dużo zwierzyny. Spod nóg wyskoczył nam krokodyl, a po nim kangur. Wracamy z powrotem drogą przez głębokie błotko. W nocy rozkołys dał się nam we znaki. Sąsiedzi uciekli głębiej w rzekę pod zabudowania japońskiej firmy zajmującej się hodowlą perłopławów. Z wielu takich firm prosperujących tu przed kilkunastu laty, pozostała tylko ta jedna. Po katastrofie morskiej tankowca, rozlana ropa zatruła perłopławy, które przestały produkować perły.

Na śniadanie Ludek podsmażył schowane gdzieś głębiej naleśniki sprzed kilku dni, żeby się nie kleiły do rąk. W ciągu dnia montujemy samoster. Pod wieczór Ludek łapie w eterze radioamatora z Darwin. Niedługo tam będziemy, więc warto mieć jakiś kontakt na miejscu. Płyniemy po wodę na brzeg. Farma pereł nie robi na nas wrażenia. Sterty muszli perłowych i sztucznych pereł, nie stanowią atrakcji turystycznej. Kilka naturalnych pereł niczym nie różni się od tych sztucznie uzyskiwanych, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Japończycy „przerabiają” rocznie 150 tysięcy pereł. Dwa razy w tygodniu przypływa tu statek, który przywozi żywność i perłopławy z Thursday Island. Obok zabudowań urządzono dla małych awionetek prowizoryczny pas startowy. Na fermie pracuje czterdziestu ludzi, a wśród nich, czterech Japończyków. Wody mają tu z własnego ujęcia pod dostatkiem. Produkcja pereł polega na wprowadzeniu do wnętrza perłopława kuleczek macicy perłowej. Do jednego małża można wprowadzić bez ubocznych skutków do 30 kuleczek. Wprowadzenie jądra powyżej średnicy 9 mm jest już groźne dla stworzenia. Takie spreparowane mięczaki, trzyma się w koszach lub klatkach na głębokości wody 4-6 metrów. Przez 3-4 lata pozostawania  w wodzie, małże odkładają wokół jądra warstwę 0,8 do 1,2 mm. Po siódmym roku życia, ustaje wydzielanie macicy perłowej. Małża używa się tylko raz. Z całej produkcji, tylko 10% pereł posiada najwyższą wartość. Z tego opisu wynika, że produkcja sztucznych pereł nie jest złotym interesem. Zaopatrujemy się w słodką wodę i zwiedzamy „warsztat produkcyjny”. Nasz przewodnik, spalony słońcem Australijczyk, pracuje tutaj od 17 lat. Twarz ma pooraną spękaniami skóry i licznymi dziurami o charakterze nowotworowym. To skutek ekspozycji ciała na słońcu. Dostaliśmy wszystko, co potrzebne, ale atmosfera miejsca przypominała dawne kolonie trędowatych. W drodze na jacht, stynka nabrała sporo wody wskutek rozkołysu i trzeba się było napracować wiosłami. Trochę większego wysiłku fizycznego przydało się, bo ostatnio brakowało go na jachcie. Mocno głodni, opróżniamy michę ryżu      z indonezyjską masą rybną, po czym wchłaniamy duże ilości herbaty, która działa w tych warunkach jak lekarstwo. Na radio dowiedzieliśmy się od pewnego Tahitańczyka, że Puchalski odwiedził wyspy, co sugerowało zmianę jego planów żeglugowych.

Rankiem wyruszamy w ostatni odcinek Wielkiej Rafy, z metą na Cape York – najbardziej na północ wysuniętym cyplu Australii. Pogoda jak na zamówienie, wiatr wymarzony. To wszystko po to, aby spotęgować żal, że coś wyjątkowego kończy się nieuchronnie. Cztery miesiące żeglugi wśród gęstwiny raf i dziewiczych wysp, bajecznie kolorowy podwodny świat, przyjazny najczęściej passat i poznani na szlaku przyjaciele, nie mieszczą się w jednej ciasnej głowie. Trudno będzie w przyszłości, upchać w niej zdarzenia i zachować detale w pamięci. Może kiedyś powrócę do prowadzonych przez cały czas rejsu „suchych” notatek? Będzie to wymagało kilku butelek dobrego wina i odpowiedniego nastroju przypominającego atmosferę wyprawy. Wojtek Jacobson mówił mi w Polsce, że jeśli miałby mi czego zazdrościć, to właśnie Wielkiej Rafy, być może, ostatniego takiego miejsca na naszej planecie. W przejściu Albany Passage, ostrzeliwuję z aparatu fotograficznego najbardziej na północ wysunięty koniec Australii (Last of Australia) oraz wyspy York i Eborac. Odradzano nam tego przejścia, sugerując trasę przez Cieśninę Torresa, ale warto było zaryzykować! Faktem jest, że przy Cape York przebiega granica między zlewiskami Oceanu Indyjskiego i Pacyfiku, co skutkuje zaskakującymi anomaliami. W dwu miejscach odległych o dwie mile, można natknąć się na skrajne parametry pływowe (w jednym niska, a w drugim wysoka woda), różne wartości i kierunki prądów pływowych, etc. Kotwicę rzucamy w rozległej zatoce Frangipani Bay akurat w Dzień Zaduszny. Wracamy pamięcią do Bliskich, którzy  odeszli już z tego świata. Dziś wszystko jest na smutno, choć miejsce czarowne. Do morza wrzucam dwuzłotową monetę, by kiedyś po nią wrócić.

Obraz8Przejście przez Albany Passage

Obraz9

Cape York , last of Australia !

Obraz10

Klify koło Cape York

Po upewnieniu się, że kotwica trzyma dobrze, płyniemy na brzeg. Zbieram muszle, a Ludek podziwia wysokie kopce górujących nad skałami cypla termitier. Po naszej zatoce nie tylko my wędrujemy. Są też stadka dzików, a przy rzeczce na końcu plaży wylegują się krokodyle. To raczej wyklucza możliwość zwiedzenia sąsiedniej zatoki, Punsandbay. W planie na jutro mamy zamiar ustrzelić coś na brzegu, bo zapomnieliśmy jak wygląda mięso, nie licząc ryb. Zachwycamy się urodą zatoki aż do wieczora. Zachód słońca przypominał ten z Pearl Bay, na początku Wielkiej Rafy. W nocy Ludek łapie w eterze Jeffa i nowego radioamatora z Darwin, Neville`a. Nev poinformował Jeffa w symultanicznej rozmowie, że w Darwin prawdopodobnie popadniemy w … alkoholizm. Gorąco nas namawia do odwiedzenia jego przyjaciela w Zatoce Carpentaria, mieszkającego w miejscowości Gove. Ma to być piękne miejsce do zimowania, z ciekawymi ludźmi. Niewykluczona jest tam szansa na pracę w sezonie cyklonów, co mnie by mocno spasowało, bo jakoś, kiedyś, trzeba będzie do kraju wrócić. Ludek oczekuje zmiany załogi, choć chętni na wspólny z nim rejs albo nie mogą dolecieć do Australii, albo też wylatują z Biur Paszportowych z odmowami. To jeszcze melodia przyszłości, choć Ludek ma w kwestii decyzji większy komfort. Jak mawia, każdy człowiek powinien, jeśli chce poczuć się niezależnym kapitanem, mieć własny jacht, by pokonywać własne problemy. I to jest warunek prawdziwej wolności.

Obraz11Rozmarzony Ludek z żoną-dzieckiem-domem

Od wczesnego ranka kapitan rozkłada mapy i grzebie w locjach. W południe zapada decyzja. Idziemy do Gove! Ze strzelbą płyniemy polować na brzeg. Zwierzaki jakby czuły, co się święci i pochowały się w buszu. Gdy byliśmy bliscy rezygnacji z planów, z tyłu plaży podbiegły do nas ufnie trzy warchlaczki. Żal nam się ich zrobiło i postawiliśmy na wypróbowane dania z ryb, które jakby się pod pokładem mnożyły. Ogarnia nas nostalgia, jemy dania „z ręki”. Gitara w moim ręku brzmi dziś jak bęben. Znów uciekłem z łódki na brzeg. Tym razem, podglądałem kolibry i jakieś barwne ptaki przypominające rajskie ptaki. Nawet tu, na Cape York, widać ślady po samochodach terenowych, a na drzewach wiszą reklamówki biur podróży. Podejrzewam, że jest wielu chętnych na wyprawy akurat w te okolice. Wracając na kotwicowisko, musiałem pokrzyczeć, bo Ludek wszedł pod pokład i tam pewno, trawił ostatnią decyzję. Pod wieczór wyszedł na zewnątrz z herbatą w ręce, a gdy mnie zobaczył, przygotował jeszcze jedną. Zaopatrzyłem się w nowy zapas kokosowych orzechów, do których Ludek nadal nie umie się przekonać. Zdradził, że był czas, gdy je jadł na potęgę i od tamtej pory traktuje jak rośliny ozdobne. Już bez bólu, opuszczamy Wielką Rafę i płyniemy w kierunku zatoki Carpentaria.

                                                                                                                              Bogdan Zahajkiewicz

                                                                                                                                                    Fot. Autora

Północna część Wielkiej Rafy Koralowej

Południowa część Wielkiej Rafy Koralowej

___________________________________________________________________________________________________Bogdan Zahajkiewicz – ur. 1950 r. w Wałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach, później nauczyciel akademicki w Zakładzie Turystyki i Rekreacji; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia); w 1981roku żeglował na „Polce” z Rudą Krautschneiderem; autostopowe i rowerowe podróże po Australii,  Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, krajach nadbałtyckich.

 

 

FOTOGALERIA: TNT 34

312025_291755964189151_2031921668_n 315010_291756050855809_344558665_n 317344_291755914189156_1287165358_n 325335_305427922821955_1706752434_o 339205_292612667436814_1628801971_o 373874_291756070855807_1439542838_n 376681_290760767622004_1926894712_n 381172_290920457606035_2038009858_n 383010_291756020855812_1391043246_n 386001_291756110855803_71135318_n 386465_291755994189148_1399977779_n 388950_290920624272685_313280950_n 389160_291755947522486_1474306374_n 389809_291755934189154_356512819_n

                                                                                                 https://www.facebook.com/The-New-Trimaran-182095355155213/

Marek Słodownik: Finał akcji Rok Prasy Morskiej.

Marek SłodownikWydaniem książki „Morze na łamach – Prasa morska i żeglarska II Rzeczypospolitej wobec polityki morskiej państwa 1918-1939” kończy się prawie 2-letnia akcja Rok Prasy Morskiej 1919-2019. W tym czasie 14 portali internetowych publikowało materiały poświęcone wybranym czasopismom morskim i żeglarskim wydanych w XX-leciu międzywojennym. Pomysłodawcą akcji i autorem wszystkich artykułów jest red. Marek Słodownik, redaktor naczelny portalu Wodna Polska. Podsumowaniem kilkunastomiesięcznych działań jest publikacja w Internecie książki będącej podsumowaniem tej akcji.
Książka jest do bezpłatnego pobrania ze strony www.wodnapolska.pl

To publikacja niezwykła; aby mogła być przygotowana, konieczna stała się długotrwała kwerenda ogólnokrajowych zbiorów bibliotecznych, wielomiesięczne poszukiwania rozproszonych bardzo zbiorów i żmudna analiza źródeł. Autorem pracy jest red. Marek Słodownik, dziennikarz żeglarski, autor ponad tysiąca artykułów o żeglarstwie, który tym razem występuje w nieco innej roli.
Autor postawił sobie bardzo ambitne zadanie; dotrzeć do jak największej liczby przedwojennych czasopism o tematyce morskiej i żeglarskiej i zebrać jak najwięcej informacji związanych z najważniejszymi zagadnieniami polityki morskiej II Rzeczypospolitej. Przeczytanie dostępnej prasy zajęło autorowi prawie dwa lata, a poszukiwania egzemplarzy pism sprzed prawie 100 lat zaowocowały dotarciem do ponad 40 tytułów. Autor z benedyktyńską cierpliwością przeczytał całą zgromadzoną w polskich bibliotekach prasę, dokonał jej analizy jakościowej i ilościowej, usystematyzował zagadnienia, wokół których koncentrowały się ówczesne media drukowane, a na koniec dokonał szczegółowej analizy czasopism morskich tego okresu. Żmudna praca przyniosła znakomite efekty, oto bowiem na prawie 400 stronach autor dokonuje systematycznej analizy zgromadzonego materiału klasyfikując poszczególne tytuły na prasę naukową, branżową, popularną oraz poświęconą Gdyni i jej portowi. Sporo uwagi poświęcił także prasie Pomorza, która chętnie podejmowała zagadnienia morskie. Pełna analiza materiału okazała się niemożliwa, wskutek wojny zniszczeniu uległo ponad trzy czwarte zgromadzonych zbiorów wskutek czego w zasobach bibliotecznych i zbiorach prywatnych są dotkliwe luki.
Praca jest niezwykle rzetelnym podsumowaniem prasoznawczym. Autor konsekwentnie, tytuł po tytule, opisuje dzieje wszystkich czasopism, zmiany właścicielskie, zmiany linii redakcyjnej, kreśli sylwetki dziennikarzy i dokonuje rozbioru na czynniki pierwsze zgromadzonego materiału. Efektem pracy jest bardzo obszerne omówienie zagadnień, a książkę wzbogaca materiał ilustracyjny, ponad 450 zdjęć, przede wszystkim reprodukcji prasy, prawie 150 wykresów ilustrujących zarówno zagadnienia gospodarcze, społeczne, ale także odnoszące się do analizy poszczególnych tytułów. Całość została czytelnie przedstawiona dzięki czemu łatwo jest po książce nawigować, a lekturę można rozpoczynać w dowolnym miejscu. Czytelnik oprócz ogromnego ładunku wiedzy na temat morza na łamach czasopism II RP dostanie także bonus w postaci odniesień do setek artykułów traktujących o najważniejszych zagadnieniach polityki morskiej i żeglarskiej. Prawie 600 przypisów skraca kolejnym badaczom drogę do wybranych treści zawartych na stronach przedwojennej prasy. Autor nie jest zawodowym historykiem i jest to widoczne na pierwszy rzut oka, doskonale jednak radzi sobie z obszernym materiałem i w pełni panuje nad zasobami, które zgromadził.
Warto poświęcić czas na jej przeczytanie, warto wiedzieć więcej na temat ówczesnej prasy, bo szybko okaże się, że wiele zjawisk, działań czy konkretnych inicjatyw nie narodziło się wczoraj, ale swymi korzeniami sięgają one lat 20. XX wieku, kiedy ojcowie-założyciele polskiego żeglarstwa torowali Polakom drogę na wodę.

                                                                                                                             Redakcja Wodna Polska

Morze-na-łamach-okładka okładka-4-projekt