Archiwum kategorii: ARCHIWUM

Halina Surmacz, (zs): Impresje zachodniopomorskie. Wystawa malarstwa Pawła Przybyłowskiego.

Kolejna wystawa malarstwa Pawła Przybyłowskiego wprowadziła ferię barw do niewielkiej sali ProMedia w centrum Szczecina (dawny empik, obecnie filia Miejskiej Biblioteki Publicznej), a zgromadzoną publiczność ożywiła i poruszyła skłaniając do interesujących, krytycznych dyskusji.

Wystawione prace to olejne impresje prezentujące krajobrazy akwenów morskich Zalewu Szczecińskiego, rozlewisk odrzańskich, jeziora Dąbie. Niejeden z obecnych na wernisażu rozpoznawał znajome zakątki odwiedzane wielokrotnie podczas żeglarskich pływań, albo wydawało mu się że poznaje, gdy tymczasem wyobraźnia malarza przetwarzała widziane krajobrazy – widziane, co ważne, z pokładu własnego jachtu – ożywiając je kolorem, jasnym światłem, błękitem nieba, czasami porannym zamgleniem.

Pejzaże wodne w których niczym w lustrze widać wdzierającą się w obraz florę nadwodną i pobliski las, słoneczne refleksy na lekko falującej wodzie, albo daleki, spokojny horyzont wodny jakby niemieszczący się w ramach obrazu i dzielący świat przedstawiany z wschodzącym (?) słońcem na lekko zachmurzonym niebie.

Paweł – malarz i żeglarz, i to widać w jego pracach, tym razem przedstawił także obraz, który wyraźnie odbiega od tematów jego dotychczasowych zainteresowań. Czyżby wyobraźnia artysty szła w nowym kierunku? Wzburzone morze, niespokojne niebo z przebijającym się słońcem, łódź pomimo zredukowanego ożaglowania w znacznym przechyle, fala wdziera się do środka, samotny żeglarz wychyla się z kokpitu, patrząc w dal, jakby wypatrywał ratunku …. Historia pełna napięcia, niepewności, jakże odmienna od pozostałych prac malarza, od spokojnych pejzaży obszarów przywodnych. I właśnie ta praca wywołała szczególne zainteresowanie obecnych i jak to zwykle bywa oceny nie zawsze były zgodne. Ale dla artysty to dobry sygnał, że podjęty nowy kierunek twórczej pracy warto rozwijać.

Wernisaż wystawy zaszczyciła swoją obecnością szczecińska poetka Halina Surmacz, która tak oto opisała własne wrażenia, postrzeganie twórczości zaprzyjaźninego malarza :

Spotkanie ze sztuką to zawsze święto. Tym razem też tak było.
Malarstwo Pawła zwykle mnie wycisza, dając chwilę wytchnienia, zachwytu.
Zarezentowane obrazy to w większości pełne nostalgii pejzaże. Opiewają piękno ziemi, wody, którą tak Autor ukochał.
Przepiękne barwy, głębia zwiastująca wschody, zachody Słońca. Zakola rzek, soczystość zieleni.
Autor robi krok w nowym kierunku, wprowadza barwy(czerwienie, pomarańcze), którymi wcześniej gospodarował oszczędnie. Bardzo ciekawe próby.
Moje serce tym razem zdobył obraz zatytułowany „Krzyk”.


Oto burza na morzu, woda pociemniała, zerwał się wicher, niebo się gniewa. Mała łódeczka w tym szkwale przechyla się niebezpiecznie, ale nie tonie.
Obraz oszczędny w szczegółach, nie ma w nim wielu elementów ani barw, a jednak w sposób cudowny Autor zbudował nastrój chwili. Zatrzymuje i czujemy się jakbyśmy brali udział w historii opowiedzianej na płótnie.
Mimo dramatyzmu, nie jest to obraz tragiczny, gdyż gdzieś w oddali maleńka kula Słońca, zwiastuje wybawienie i rozjaśnia niepokój.
Przepiękny.

Paweł jest wspaniałym gawędziarzem, rozmówcą. Potrafi opowiadać cudnie o tworzeniu, poszukiwaniach i dzielić się sobą.

Halina Surmacz

Foto: Aleksandra Jurgiel, Anna Szostak, Adam Wojciechowski

ProMedia (al. Wojska Polskiego 2), dawny szczeciński Empiku – wystawa malarza i żeglarza, Pawła Przybyłowskiego, wrzesień 2021.

Tekst: Halina Surmacz, (zs)

_______________________________________________________________________________________________

Halina Surmacz poetka, mieszka w Szczecinie; wydała tomiki wierszy: „Listy do nieba”, „Witajcie sosny – jestem”, „Lecą łabędzie”; publikuje w miesięczniku „Akant”, „Gazecie Kulturalnej”, „Gazecie Nowe Myśli”.

Leszek Stankiewicz: Dookoła Ameryki Południowej

ŻEGLARSTWO W CZASACH PANDEMII

W błyskawicznym tempie opanowała cały świat. Zmieniła, a właściwie – mocno ograniczyła, różnorodne formy aktywności ludzi. Przytrzymała nas w domach, oddaliła od siebie. Nie ominęła żeglarstwa. Pandemia.

We wrześniu 2019 roku żeglarze z polonijnego klubu „White Sails” z Toronto rozpoczęli w Panamie – od przejścia Kanałem Panamskim na Pacyfik – żeglugę z zamiarem opłynięcia Ameryki Południowej. Na początku kolejnego roku wszystkie plany nagle uległy zatrzymaniu: jacht pozostał w Patagonii, żeglarze przebywali w Toronto na rocznej kwarantannie. Dopiero w tym roku, choć również w ograniczonym przez rygory sanitarne zakresie, dotarli do Urugwaju.

Poniżej w telegraficznym skrócie korespondencja kapitana jachtu Star Spangled Leszka Stankiewicza przysłana Zeszytom Żeglarskim.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Leszek Stankiewicz: Dookoła Ameryki Południowej

Dane jachtu Star Spangled:

Typ jachtu: Passport 42, budowany w Tajwanie przez stocznię Passport Yachts z USA.

Rok produkcji:1984

Typ ożaglowania: cutter

Pow ożaglowania: 71 m2

Długość: 12,80 m

Szerokość: 3,91 m

Zanurzenie: 1,92 m

Silnik Yanmar: 75 Hp

Trasa rejsu wokół Ameryki Południowej: Kanał Panamski, Wyspy Galapagos, Wyspa Wielkanocna, Chile – Patagonia (Puerto Montt – Puerto Williams), Urugwaj, …

Aktualnie czekam na załogę, żeby płynąć dalej wzdłuż wybrzeża Brazylii na Karaiby.

Rozpoczęciem rejsu było przepłynięcie Kanału Panamskiego z Atlantyku na Pacyfik we wrześniu 2019 roku (27.09.2019).

Opis trasy:

Kanał Panamski: 27 – 28/09/2019, załoga: 6 osób

Panama – Galapagos: 12/10 – 23/10/2019, załoga: 4 osoby

Galapagos – Wyspa Wielkanocna: 31/10 – 14/11/2019, załoga: 3 osoby

Wyspa Wielkanocna – Puerto Montt (Chile): 23/11 – 09/12/2019, załoga: 4 osoby

Patagonia (Puerto Montt – Puerto Williams): 18/12/2019 – 31/01/2020, załoga: 4 osoby

From: Leszek Stankiewicz 
Date: Sun, 31 Oct 2021 at 21:24
Subject: Przygotowanie do drogi na Patagonię
To: ……

Puerto Montt to starting point dla tych, którzy płyną na południe kanałami Patagonii. Jest to też ostatnie miejsce gdzie można dokonać napraw i wyposażyć dodatkowo jacht oraz zaopatrzyć się w żywność. Jacht był przygotowany do tej wyprawy w Panamie. Części zapasowe, mapy papierowe i elektroniczne były przywiezione z Toronto. Parę żagli należało oddać do naprawy oraz zakupić 4 liny po 100m. Musiałem też kupić nowy silnik zaburtowy do pontonu. Kupujemy żywność na co najmniej dwa miesiące, uzupełniamy paliwo, wodę, propan do butli. Jesteśmy gotowi na odprawę w Armada która musi potwierdzić naszą gotowość i wydać zezwolenie tzw. Zarpe. Po inspekcji na jachcie dostajemy zgodę i 18 grudnia opuszczamy marinę, płyniemy w tę dziką krainę. Patagonia, marzenie wielu, kraina wiatrów, lodowców spływających z potężnych gór wprost do wody i tysięcy wodospadów. Raj dla ludzi kochających dziką nieskażona cywilizacją naturę, wymarzone miejsce dla artystów, fotografów, malarzy i oczywiście żeglarzy. Niektóre jej nazwy budzą niepokój, np. Isla Decepcion – wyspa zawieszenia, Puerto del Hambre – port głosowy, Bahia Ultima Esperanza – zatoka ostatniej nadziei, itp.

Regaty na Horn: 16/02 – 22/02/2020, załoga: 5 osób

Po regatach wszyscy wróciliśmy do Toronto. Ja miałem powrócić z nową załogą, niestety, Chile zamknęło granice, mogłem pojechać dopiero za rok, z uwagi na pandemię – COVID.

Powrót na jacht: 23/02/2021

Kontynuuję rejs z załogą z Chile – 3 osoby: Puerto Williams – Isla de los Estados – Urugwaj: 26/03/2021-14/04/2021

Zostawiam jacht ponownie i wracam do Toronto. Z Kanady na jacht wracam po sześciu miesiącach.

Obecnie czekam na przybycie załogi z Brazylii, żeby kontynuować rejs dalej przez Brazylię na Karaiby.

Załogę w większości stanowili członkowie polonijnego klubu z Toronto „White Sails”, za wyjątkiem ostatniego odcinka.


From: Leszek Stankiewicz Date: Mon, 29 Nov 2021 at 20:57

Od kilku tygodni jestem w Urugwaju, przygotowuję jacht do drogi po długiej przerwie. Wyciągałem, odmalowałem plus wiele napraw. Jestem gotowy, ale Prefectura musi zrobić inspekcję, a im się nie spieszy. Załoga przylatuje pierwszego czyli już w środę. Chcę wypływać następnego dnia, jest dobre okienko. Załoga: trzy osoby, Brazylijczycy. Pierwszy planowany przystanek – wyspa Sao Sebastiao.

Leszek Stankiewicz

__________________________

Foto z rejsu

PANAMA

GALAPAGOS


WYSPA WIELKANOCNA

CHILE

PATAGONIA

Fot. z arch Autora.

_____________________________________________________________________________________________________________________________ Leszek Stankiewiczur. 1949 r, Białystok. Żeglarstwo uprawia od młodych lat (regatowo: na Cadetach, Finnach, Latającym Holendrze). Pod koniec lat osiemdziesiatych wyjeżdża do Toronto (Kanada) i tam działa w polonijnym klubie żeglarskim „Biały Żagiel” (2002 – 2003 komandor klubu). Rejsy: z Kanady do Polski na jachcie „Julianna”; na „Zjawie IV” z Patagonii przez Cape Horn, Falklandy do Rio de Janeiro; własnym jachtem z Karaibów do Australii (2007 – 2008); rejsy na Karaibach; od 2019 rejs dookoła Ameryki Południowej: Panama – Galapagos – Wyspa Wielkanocna – Patagonia – wschodnie wybrzeże Ameryki Południowej.

Krzysztof Jaworski: Przyczynek do biografii Generała Mariusza Zaruskiego.

Wydawać by się mogło, że w ramach obchodu „Roku Generała Zaruskiego” w 2019 roku, udało się odnaleźć wszystko co wiemy o życiu Generała. A jednak, uwadze biografów umknęła kapitalna pozycja literaturowa, opisująca najcięższe Jego przeżycia, pochodząca od współwięźnia w czasie pobytu w lwowskich „Brygitkach” i w Chersoniu . Autorem książki „Smakowanie Raju” jest Icek Erlichson urodzony w 1922 w żydowskiej rodzinie w Wierzbniku k. Starachowic. Są to wspomnienia pięcioletniego pobytu w związku sowieckim, napisane i opublikowane w Paryżu w 1953 roku w języku jidisz. Wydanie przez Dom Wydawniczy „Rebis”, Poznań 2010 jest pierwszym tłumaczeniem w języku polskim. Erlichson zmarł w USA w roku 1997.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie miniature.png
Icek Erlichson, „Smakowanie raju” Dom Wydawniczy „Rebis”, Poznań, 2010, 240 str.

Sensacyjne świadectwo człowieka, który przeszedł piekło sowieckich łagrów i był świadkiem egzekucji w lesie katyńskim.

„Smakowanie raju” to książka o Związku Sowieckim lat czterdziestych. Jej autor przeszedł piekło więzień i łagrów. Przebywał w Starobielsku, w obozie cywilno-wojskowym w Katyniu, na Kołymie. Uczestniczył w sensacyjnej ucieczce z obozu katyńskiego i był przypadkowym świadkiem egzekucji w lesie katyńskim. Opis tej egzekucji jest ewenementem w literaturze historycznej dotyczącej tego okresu.

Erlichson napisał jednak książkę nie tylko o łagrach. Jako inteligentny i bystry obserwator potrafił dostrzec i opisać cały obłęd systemu sowieckiego, w którym zbrodnia i absurd stały się składnikami codziennego życia państwa i jego obywateli.

Icek Erlichson, polski Żyd, miał 17 lat kiedy rozpętała się II wojna światowa. Zwiedziony przez komunistyczną propagandę uciekł przed nazistami do ZSRS. Wkrótce poznał prawdziwą naturę „ojczyzny światowego proletariatu”. Kilka lat po wojnie spisał swoje wspomnienia.

[opis wydawcy]

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Trzeba podkreślić, że choć Autor we wstępie zaznacza: “Nie jest to praca literacka. To książka- dokument. Zostały w niej utrwalone wydarzenia, w których uczestniczyłem”, ale świetna pamieć Autora i niewątpliwy talent, powodują że opisy są wiarygodne. Redaktorzy polskiego wydania zweryfikowali niektóre podane fakty i wysoce oceniają całość książki, porównując ją ze znacznie późniejszymi dziełami Autorów takich jak Szałamow, czy Sołżenicyn.

Poniżej podaję fragmenty tekstu, związane z Generałem Zaruskim.

Na początku grudnia 39 roku, Icek skatowany po „przesłuchaniu”, trafił do innej celi:

Nowa cela była mniejsza niż poprzednia. Znajdowało się w niej 46 więźniów.(w poprzedniej było 69) Obowiązywał tu natomiast surowszy rygor. Co parę minut strażnik zaglądał przez judasza. Byliśmy niemal pod nieustanną obserwacją..Gdy najbardziej dotkliwy ból ustąpił, byłem w stanie bliżej przyjrzeć się ludziom, którzy tam przebywali. Najstarszym więźniem był siedemdziesięcioczteroletni Generał Zaruski, pomimo swego wieku bardzo ruchliwy i energiczny. Siwa głowa i sposób noszenia się nadawały Jego sylwetce dostojeństwo i powagę, współwięźniom zaś kazały traktować go z należytym szacunkiem. Towarzysze niedoli zastępowali go we wszystkich pracach, które trzeba było wykonywać w celi. Gdy przychodziła jego kolej wynoszenie kibla, zawsze znalazł ktoś, kto go wyręczył. Nawet w warunkach sowieckiego więzienia potrafił zachować niezależność i godność. Z jego postaci emanowały stoicki spokój i arystokratyczność, której nie złamała nawet więzienna codzienność, tak bardzo dająca się wszystkim we znaki. Poza generałem w celi było jeszcze kilku oficerów, a także szef krakowskiej dyrekcji kolei państwowych i dwaj rabini: rabin Grauer z małego miasteczka pod Lwowem i rabin Feldman..

Autor opisuje innych współwięźniów i ich historię. które doprowadziły ich do celi w Brygitkach m.in. byłego tragarza lwowskiego, który… pomimo, był że człowiekiem niewykształconym, miał bardzo dobrze poukładane w głowie i słuchało się go z wielką przyjemnością. Generał Zaruski, pół żartem, pół serio, tytułował go ministrem…

Obaj rabini I kilku pobożnych Żydów spośród więźniów naszej celi spożywali jedynie suchy chleb, ponieważ reszta jedzenia nie była koszerna. Dwa razy w ciągu dnia generał Zaruski odbywał swoją codzienną gimnastykę. Nie zaniedbywał tego nigdy. Jego wysportowana sylwetka mimo podeszłego wieku robiła na wszystkich wrażenie . Generał miał wspaniale wytatuowany tors. Opowiadał, że tatuaż ów wykonał pewien Japończyk znany z umiejętności w tej dziedzinie…

Szare, więzienne dni usiłowaliśmy urozmaicić dyskusjami na tematy naukowe. Zaczęło się od krótkich rozmów generała Zaruskiego z rabinami Stopniowo włączali się do nich inni więźniowie.W końcu były to już prawdziwe sympozja z uwagami, pytaniami I dyskusją w której uczstniczyli niemal wszyscy obecni. Właśnie podczas tych dyskusji tragarz Maks Bulbenik zadziwiał wszystkich swą inteligencją, mądrością I umejętnością logicznego myślenia.

Dla mnie te dyskusje, sięgające często w głąb różnych interesujących zagadnien, były prawdziwym doznaniem. Czułem się jak na wykładach uniwersteckich I chłonęłem każde słowo. Jestem przekonany, że na samym uniwersytecie nie dowiedziałbym się tyle, ile dowiedziałem się w czterech ścianach celi więziennej. Po jakimś czasie to, co miało służyć zabiciu nudy zamieniło się w coś poważniejszego. “Godziny Naukowe” stały się niemal nieodłączną częścią naszego więziennego życia.

Autor, po wysłuchniu informacji o losie swych znajomych z Wierzbnika, doznał załamania nerwowego:

..poczułem się nie tylko załamany, ale i oszukany. Byłem w środku pusty, w brutalny sposób odarty z marzeń. Generał Zaruski musiał dostrzec mój stan ducha bo przysiadł koło mnie. Podał mi część swojego chleba, mówiąć , że on tyle pieczywa nie potrzebuje, a ja jestem młody i potrzebuję jeść więcej. Robił tak każdego dnia: połowę swego przydziału żywności oddawał młodszym więźniom I podtrzymywał nas na duchu. “Sytuacja-mówił-wkrótce się zmieni. Trzeba wykazać siłę woli i chęć przetrwania”. Byłem wdzięczny generałowi, kiedy tak mówił. Był mi w tym momencie człowiekiem bardzo bliskim, niczym ktoś z rodziny.

Na początku marca 1940r. miał miejsce w “Brygitkach” strajk głodowy więźniów który stłumiono rostrzelaniem po kilku więźnów z każdej celi. W trzy dni później, generał Zaruski został wywołany z celi .

szedł wolno ku drzwiom z tobołkiem w ręku. Przed wyjściem odwrócił się I po raz ostatni ogarnął nas swoim mądrym spojrzeniem. Domyślaliśmy się, co chciał nam powiedzieć na pożegnanie. Byliśmy mu wdzięczni za to że dodawał nam otuchy I nadziei.

Autor wspomnień,w parę godzin później, został zabrany do transportu, ktory zawiózł go do Starobielska. Stamtąd trafił do obozu nr.9, mieszczącego się w lesie katyńskim. Po ucieczce z tego obozu, błąkając sie wlasach był przypadkowym świadkiem masowej egzekucji. Aresztowany koło Smoleńska, został wywieziony do Chersonia. Na drugi dzień pobytu, przeniesiono go do innej celi.

tu ku memu zaskoczeniu, ale I z radością, spotkałem generała Zaruskiego. Stary general pochwycił mnie w ramiona I przycisnął do serca. Nie mogłem powstrzymać łez napływająych do oczu. Był bardzo zmieniony. Już nie wykonywał swej codziennej gimnastyki jak to robił więzieniu lwowskim. Widziałem doskonale, że jest mocno osłabiony. Tylko umysł pozostawał jak dawniej świeży I wnikliwy.

Nie chciałem mu przysparzać zmartwień więc nie powiedziałem mu o losie jego żony skazanej na 12 lat zesłania. Wzbraniałem się również przed wyjawieniem tego, co widziałem w lesie katyńskim. Cieszyłem się ze spotkania z generałem, ale z drugiej strony zdawałem sobie sprawę że znowu znalazłem się wśród więźniów politycznych.

Uwagi generała nie uszło, że duszę w sobie jakieś ciężkie i mroczne wspomnienia związane z przeżyciami więziennymi. Objął mnie I powiedział “opowiadaj dziecinko wszystko, będzie ci lżej”. Usiedliśmy na jednej pryczy i zacząłem oszczędnymi słówami relacjonować wszystko co widziałem i czego doświadczylem.

Słuchał cały czas i milczał. Był żołnierzem, ale to, co usłyszał, wstrząsnęło nim, naruszyło tą resztkę witalności, ktora pozwalała mu patrzeć w przyszłość z wiarą I nadzieją. Z każdym dniem stawał sie słabszy. Osiem dni później stracił nagle przytomność. Rzucono go jak psa na nosze mimo że jeszcze żył i wyniesiono z celi.

Uwagi końcowe:

Relacja Erlichsona obejmuje okres od osadzenia Generała w Brygitkach (10 grudnia 1939, do marca 1940). Generał opuścił celę, lecz nie więzienie, gdyż toczył się Jego proces w którym skazano go na zesłanie, o czym Erlichson nie wiedział. Jego spotkanie z Generałem w więzieniu chersońskim było niesamowitym przypadkiem. W obozie nr 9 W lesie katyńskim, Erlichson spotkal dwoch rabinów z celi na Brygitkach. O losie Zaruskiego nic nie wiedzieli, natomiast przeczytali na jakiejś ścianie napis, że Zaruską skazano na 12 lat. To była też informacja wstrząsająca Generała a droga tej informacji była też zbiegiem niesamowitych przypadków.

Śwadectwo Icka Erlichsona zawarte w Jego książce jest wstrząsające i wiarygodne, i pokazuje wielkość ducha Generała Zaruskiego w tej najcięższej próbie życiowej, jak i niesamowitą podłość i zezwierzęcenie właściwe dla Sowietów.

Krzysztof Jaworski

_______________________________________________________________________________________________________

Krzysztof Jaworski – ur. 1933 r.; jachtowy kapitan morski. Żeglarstwo uprawia od 1947r.; początkowo w drużynie harcerskiej w Szczecinie. W szczecińskim żeglarstwie akademickim od początku lat pięćdziesiątych. Brał udział w Mistrzostwach Polski Jachtów Morskich w 1952, 1953 (I miejsce – Mistrzostwo Polski), 1955, liczne regaty morskie i śródlądowe (Słonka, Finn). W latach 1954-1959 Komandor Klubu AZS Gdańsk. Członek Komisji Morskiej ZG AZS. W latach 1960-1966 członek Komisji Kapitanów ZG PZŻ. W latach 1983-1988 Komandor Klubu “Cała Naprzód” Warszawa. Działalność instruktorska (Trzebież), publicystyczna (m. in. Żagle). Ostatnio (2019) wydał autobiograficzną książkę „Życie na trójkącie”: t.I „Na szczyt fali”, t.II „W dolinę fali”.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Od Redakcji.

Wojciech Kuczkowski, w artykule drukowanym w “Żaglach”, (październik 1997 rok), opublikował odnalezione w archiwach NKWD/KGB dokumenty będące śladami ostatnich dni życia generała i jego śmierci.

Wypis z protokołu Nr 34 os przy NKWD SSSR z dn. 29.03.1941 r.

Przesłuchiwano: Obwiniony Zaruski M. S. urodzony s. Dumanów 1867, Polak.

Wyrokowano: Jako socjalno niebezpieczny element, zesłać do Krasnojarskiego kraju na 5 lat.

Uzasadnienie końcowego oskarżenia: 31.03.40 r. UNKWD Lwowskiej Obł. został aresztowany na podstawie zebranych danych świadczących o tym, że Zaruski Marian Sewerynowicz jest generałem byłej polskiej armii, ukrywa swą przeszłość, żył pod zmyślonym nazwiskiem. Zataił istnienie kontrrewolucyjnej organizacji, która zaopatrywała osoby znajdujące się w sytuacji bezprawnej (do przebywania) w fikcyjne dokumenty. Sam Zaruski także posiadał taki dokument, wystawiony na nazwisko Sidorowa K.K.

Akt śmierci więźnia

Będąc naczelnym lekarzem więzienia nr 2 UNKWD Nikołajewskiej Obłaści Astrachańskiego L.G. trupa więźnia Zaruskiego Mariusza Sewerynowicza, 74-letniego zmarłego w więziennym szpitalu dn. 8.04.41 r. o godz. 21 minut 55, stwierdzam co następuje: (…) stan serca był ciężki. Obrzęk pomimo stosowania leków nie zmalał, pojawiły się płyny w brzusznej okolicy, a ze strony serca głuche tony, arytmia. Rozpoznanie: śmierć nastąpiła przy objawach słabnącego serca.

Antoni Jerzy Pisz: „Hrabia Lolo” – 20 lat później

Łączyły nas wspólne wyprawy ze Szczecina na przystań Jacht Klubu AZS w pobliskim Dąbiu, przed dwudziestu laty; potem każdy z nas wspinał się po drabince żeglarskich stopni w różnych klubach, a gdy drabinka się skończyła, nasze drogi zbiegły się ponownie pod koniec lat 60 tych. Tym razem w Morskim Klubie Sportowym „Pogoń” w Szczecinie.

Jurek Kraszewski, powszechnie znany jako „Hrabia Lolo”, jak zwykle mierzył wysoko i jak zwykle – skutecznie. Wkrótce został szefem 20-metrowego ”Daru Szczecina”, flagowego jachtu „Pogoni”, jednego z bardziej ekskluzywnych w tamtym czasie.

„Hrabia Lolo”

Stare porzekadło głosi: i generał i dyrektor są w sztormie też tylko w samych gaciach.

Spotykaliśmy się nieraz na wodzie, ale nigdy nie pływaliśmy razem. „Lolo” nie miał zatem okazji obejrzenia intymnej części mojej garderoby. A jednak zaryzykował – zostałem jego zastępcą.

Antoni Jerzy Pisz

Po kilku ładnych milach wspólnie przebytych na „Darze”, w drodze, chyba do Amsterdamu, odsłonił karty:

– Co powiedziałbyś o jakiejś dłuższej wycieczce? No wiesz, dookoła …

Nie namyślałem się długo. Poznałem nieźle łódkę, zniesie każdą pogodę.

– Zabieram się.

Podejrzewałem, że rozmawiamy o odległej przyszłości – błąd: „Hrabia” już ponakręcał parę sprężyn, a teraz naciskał guziki. Nie spuszczał przy tym bacznego oka z „Daru”, który pozostawał w wypieszczonym stanie. Mogliśmy więc bez zażenowania cumować w Kilonii. Był 1972 rok – rok olimpiady w Niemczech; jej żeglarskie konkurencje powierzono opiece właśnie tego miasta.

Cumować, ale gdzie? Nie chodzi o parę godzin, czy nawet o dobę – olimpiada nie trwa przecież jeden dzień, a wszędzie jest już tłoczno. No i drogo. W takich sytuacjach „Kraszower”, jak nazywali Go przyjaciele, był niezastąpiony. Zgodnie ze swoją zasadą mierzył wysoko, nie rozmawiał z płotkami. Wbił się w wyjściowe żeglarskie wdzianko i pomaszerował do siedziby Kieler Yacht Clubu. Po chwili ściskal dłoń komandorowi klubu.

Jak wiadomo, Kieler Yacht Club jest chyba najbardziej prestiżowym klubem żeglarskim w Niemczech, szczycącym się bogatą tradycją i niegdysiejszym członkowstwem Kaisera Wilhelma. To oczywiste, że komandorem takiego klubu może być tylko Bardzo Ważna Osobistość, o wysokim statusie społecznym. Nie podejrzewam że BWO przesiaduje w klubowym gabinecie godzinami, a jeśli już tam jest, sekretarka zasłania własnymi piersiami wejście, bo przewody rozgrzewają się od telefonów innych BWO. Zwłaszcza teraz, w okresie olimpiady.

Dlatego sądziłem, że w sferze abstrakcji leży złożenie nie umówionej wcześniej wizyty. A zresztą, czy komandor zechciałby zaaprobować ją szyprowi, których dziesiątki przewijają się codziennie przez śluzy Kanału Kilońskiego, choćby był kapitanem flagowego jachtu, bez obrazy, jakiejś tam „Pogoni”?

Tupet, czy łut szczęścia? A może jedno i drugie. „Hrabia Lolo” nie ubiegał się o żadną aprobatę – ot, po prostu wszedł, delikatnie ale stanowczo odsunął sekretarczyne piersi i otworzył drzwi gabinetu.

Nienaganny ubiór, takież maniery i niezmącona niczym pewność siebie, która pozwalała Mu wyjść obronną ręką z każdej niezręcznej sytuacji, robią korzystne wrażenie na komandorze, „w cywiIu” – zastępcy przewodniczącego Landtagu; okoliczność, która okaże się niezwykle cenna za półtora roku. Na teraz zaś jacht i załoga są gośćmi klubu, co oznacza darmowy postój i możliwość korzystania z klubowych udogodnień. Co więcej, komandor, zauroczony osobowością „Hrabiego”, zaprasza chłopców z ”Daru” na obiad do swego domu – tego w najśmielszych wyobrażeniach nikt się nie spodziewał.

Obiad, jak obiad, ale ta zastawa: wazy, półmiski, chochle, sosjerki, salaterki – na obrusie nie zostało zbyt wiele wolnego

miejsca. Chłopcy pamiętajcie: łokcie przy sobie (panienki w dobrych domach przy posiłku trzymały książki pod pachami), i uwaga – strącić, nie daj Boże, jakiś fragment tej starej, miśnieńskiej porcelany – to byłaby katastrofa. Kolejny dylemat, sztućce: lyżki okrągłe i owalne, duże i małe, widelce i widelczyki. Co do czego, która ręka? Byłem kompletnie zagubiony i chłopcy chyba też. Tylko „Hrabiego” nie dręczyły wątpliwości: wybierał pewnie, a jak się czasem pomylił – odkładał sztuciec z kamienną twarzą i brał taki, jaki wziął komandor. A my? Zwlekaliśmy z rozpoczęciem dania, dopóki gospodyni nie zacznie, co taktowna pani domu uznała za polską kurtuazję względem dam. Obiad wreszcie się skończył, gospodarz zaprosił na kawę i likier do gabinetu. Odetchnąłem.

Odsuwając krzesło dostrzegłem ją. Wyszła spod stołu i ignorując obecnych dreptała ku werandzie. Kaczka krzyżówka. Za drzwiami werandy – teraz zrozumiałem, dlaczego były otwarte, choć z zewnątrz dolatywały chłodne powiewy – widniał ogród z sadzawką.

– Oswojona? – zapytałem

– Bo ja wiem… Przylatuje od lat w okresie lęgowym, buduje gniazdo przy sadzawce, w której się pożywia, a gdy kaczęta są lotne – znika razem z nimi. W tym roku, nie wiem dlaczego, upodobała sobie miejsce na gniazdo pod stołem. Nie przeszkadza jej, że spożywamy tu posiłki. Przyzwyczaiła się.

* * *

Przeżywaliśmy okres gierkowkiej prosperity PRL-u wspieranej zachodnimi pożyczkami, których spłatą ludowa władza zupełnie się nie przejmowała. W sklepach pojawiły się wędliny, kaszanka w obfitości zwisała z haków i można było zapijać ją zagranicznymi winami z Delikatesów. Złagodzone przepisy pozwalały na w miarę swobodne żeglowanie po morzu, a nawet zawijanie do obcych portów. Nie oznaczało to bynajmniej, że w tej atmosferze wszechwidzące oko wspomnianej władzy utraciło swoja ostrość. Nie ukrył sie przed nim wzmożony ruch na przystani, ale władza zapewne uznała – nie wiem czy samodzielnie, czy pod wpływem czyjejś sugestii – że wokółziemski rejs „Daru Szczecina” będzie jej znakomitą wizytówką i nie robiła „Hrabiemu” wstrętów.

„Lolo” nabrał więc wiatru w skrzydła i zaczął kompletować załogę. Mieli być w niej tylko sprawdzeni specjaliści: mechanik Jasio – ,,kaszlak”, Tolek – elektryka, Krzyś – radio, bosman Maciej – głównie takielunek, żagle i ogólnie wszystko, ja nawigacja. Razem z „Hrabią” – sześciu. Zabrakło siódmego: kuka. Co gorzej, wykruszył się Maciej – oferta pływania w świnoujskim Morskim Instytucie Rybackim wyrwała go ze Szczecina. Na swoje miejsce zaproponował Kazika.

Nie miał on wprawdzie dużego doświadczenia morskiego, ale to było bez znaczenia dla „Hrabiego” – wystarczyło słowo Maćka, u którego Kazik praktykował stawianie żagli na podstargardzkim Miedwiu. A przy tym patrzyło mu dobrze z tych otwartych, niebieskich oczu, którymi zniewalał dziewczyny. Zresztą „Hrabia” miał rzadką umiejętność poznawania się na ludziach już po pierwszej rozmowie i dlatego następnego dnia Kazio w kraciastej koszuli i roboczych spodniach ze „śliniaczkiem” królował w magazynie bosmańskim.

Tym razem decyzja „Lola” była szczególnie trafna: po kilku miesiącach, w drodze powrotnej do Szczecina, z sześciu zostało Mu tylko trzech – w tym Kazik. Ale to już inna i w dodatku zawiła historia.

* * *

Czekało nas dwanaście miesięcy ostrej harówy – tyle bowiem czasu dał klub „Hrabiemu” na wymianę olinowania, przeróbkę wolnych koi na magazyny z prezentami dIa Polonii, zdobycie i instalację sprzętu zazwczaj nie spotykanego na jachtach, np. spawarki, sprężarki powietrza do napełniania butli dla płetwonurków, „pieszczoszka” – aregatu prądotwórczego i mojego laboratorium fotograficznego z powiększalnikiem.

Nie przesadziłem z tą harówą. Oprcz adaptacji wnętrza do nowych potrzeb utrzymywaliśmy jacht w stanie, do którego szef był przyzwyczajony. Oznaczało to zajęcie na okragło: tu podmalować zadrapanie, tam zapleść linę, założyć opaskę… Już tylko umycie burt – to szczotkowanie dla dwóch osób na parę godzin.

„Hrabia” rzadko pokazywał się na przystani: biegał z papierkami i załatwiał. Do roboty było więc pięciu – wypadało po cztery metry bieżące łódki na glowę. Nic dziwnego, że po dwóch miesiącach uszyty na miarę mundurek wyjściowy wisiał na mnie jak szmata – schudłem o pięć kilogramów.

Gotowanie na jachcie nie jest szczególnie atrakcyjnym zajęciem, zwłaszcza w sztormie – gwałtowne i nieprzewidziane przechyły już niejednemu oparzyły „klejnoty rodzinne” wrzącą zupą z przewróconego gara. Status załogowy kuka, czyli ,,kambuzowego ścierwa”, też niewysoki, dlatego nadal brakowało nam mistrza warząchwi, choć „Lolo” obniżał poprzeczkę wymagań.

Wreszcie sam zabrał się do listy zaopatrzenia – działkę przewidzianą dla nieobecnego kuka. Długimi popołudniami przesiadywał w mesie, stukał w kalkulatorek, drapał się w czoło. Wiedział z doświadczenia, że dobra kuchnia jest połową rejsowego sukcesu. Nie zazdrościłem Mu: wyliczyć przy ograniczonym budżecie ile czego zabrać, aby wykarmić przez rok siedmiu chłopa urozmaiconymi daniami – to niezbyt atrakcyjna robota.

W tych latach jachty wychodzące w zagraniczny rejs przypominały dobrze zaopatrzone hurtownie artykułów spożywczych. Nieliczne dewizy, które udało się uzyskać kapitan wydzielał z kasy okrętowej tylko na zakup świeżych owoców, rzadziej warzyw, bo te w postaci suszonych kostek „drugi” powinien był kupić w domu. Nie wynikało to z kapitańskiego skąpstwa – w kasie musiał być żelazny zapas na paliwo, opłaty portowe, czasami na usługi cumowników (uwaga: nie podawajcie cumy, jeś1i nie musicie, przyjaznemu osobnikowi – może Wam potem wystawić rachunek), no i na nie przewidziane wydatki.

Prawie w ostatniej chwili „Hrabia” ściągnął kuka Marka gdzieś z głębokiego śródlądzia. Początkowo patrzyliśmy na

niego trochę krzywo: przychodził przecież na gotowe. Najważniejsze, że „Lolo” był szczęśliwy – nareszcie miał zaplanowany komplet, mogliśmy wychodzić. Była jesień 1973 roku.

* * *

Późna jesień to nie najlepsza pora do żeglugi po Biskaju – gorsza jest tylko zima. Dlatego „Hrabia” poganiał: każda godzina była cenna – przelecieliśmy przez Kanał Kiloński nie zadzwoniwszy nawet do komandora.

Na Północnym, gdzieś na wysokości Terschelling, przydmuchało mocniej – regularna „siódemka”. Dla „Daru” to

jeszcze nie sztorm, ale krótka i stroma fala była męcząca. Na próżno Tolek próbował parować sterem jej uderzenia – drżał od nich cały takielunek i dzwoniły kubki w kambuzie.

Przetarłem oczy – która to? Za piętnaście czwarta. Usiadłem i wciągałem skarpetę. Szło mi opornie – byłem zaspany. Żeby tak jeszcze pół godzinki… Nic z tego – za parę minut moja wachta. I wtedy usłyszałem trzask. A potem drugi, głośniejszy, po którym zniknął przechył.

W uchylonych drzwiach zejściówki zobaczyłem pobladłego Tolka. Bezwiednie obracając koło sterowe wykrztusił:

– Maszt…

Stała się rzecz nieprawdopodobna: rozplotło się ucho stalówki achtersztagu przy topowym okuciu grotmasztu. To był ten pierwszy trzask, kiedy puścił achtersztag. Maszt pozbawiony głównego odciągu od strony rufy złamał się przy pierwszym salingu – i to był ten drugi trzask.

Tolek Łoś przy złamanym maszcie. Na „Darze Szczecina” zajmował sie elektryką.

Jest niewesoło, ale nie beznadziejnie: kawałek grotmasztu jeszcze stoi, jest bezanmaszt i silnik. Ba, tylko dokąd płynąć?

„Hrabia” wie dobrze, że powrót do Szczecina oznacza koniec wycieczki. Droga do domu – dwa tygodnie, nowy maszt – półtora miesiąca z głowy. Będzie już zima. Nim puszczą lody przyjdzie kwiecień, a na kolejny sezon bez „Daru” klub się nie zgodzi.

– Wracamy, ale do Kilonii – zawyrokował „Lolo”.

Kilka dni później korzystaliśmy z gorących natrysków Kieler Yacht Clubu. Decyzję szef dobrze przemyślał: prawda, było dalej niż do innych portów, ale tu mamy darmowy postój i pomoc przyjaciół.

Agent Det Norske Veritas, firmy, w której „Dar” był ubezpieczony, przyszedł w godzinę po telefonie „Hrabiego”.

– Nie, będzie metalowy; klejenie i obróbka drewnianego trwałyby długo a wam się przecież spieszy. Konstrukcją masztu zajmie się tutejsza firma Ambau, ale jego rysunki musi zatwierdzić nasza centrala w Norwegii. Za dwa tygodnie powinien być gotowy.

„Lolo” nie nalegał – drewniany kosztowałby znacznie więcej ubezpieczyciela, o czym agent już nie wspomniał, ale byłby cięższy i mniej trwały, więc niech tam… No i „Dar” bedzie pierwszym w Polsce dużym jachtem z metalowym masztem, co mile łechtało ambicję szefa.

Dwa tygodnie zmarnowanego czasu. Każdy miał tam tych parę „zielonych” – wystarczyłoby zaledwie na kino i butelkę „cybantówy” kupionej w Kanale u wolnocłowego Zerssena. Nazwa tej taniej gorzały wywodzi się od „cybanta” – pierścienia sciągającego z taśmy metalowej, który trzeba było nakładać na łeb, zeby nie pękł po dwóch kieliszkach tej małmazji. Gdyby udało sie złapać jakąś fuchę, kupilibyśmy coś lepszego.

– Nie ma mowy o pracy „na czarno”, a na legalną – nie pozwalają nam nasze wizy tranzytowe. Sprobuję jednak

porozmawiać. – „Hrabia” ogolił się i zniknął na dwie godziny.No chłopcy, od jutra pracujecie w Howaldtwerke-Deutsche Werft – tutejszej stoczni. Oficjalnie. Potrzebują pilnie kilku ludzi do remontu ruskich kutrów rybackich. Pozwolenie załatwił komandor dzięki swoim dojściom w Landtagu. Ja muszę być na jachcie, bo przyjdą wziąć pomiary do masztu. Chcę też obejrzeć rysunki i naciskać aby Ambau rozpoczął prace przed ich zatwierdzeniem. Popołudniami mogę gotować. . .

– Masz za to u nas butelczynę – krzyknęliśmy chórem.

Był drobny szkopuł: stocznia leżała na drugim brzegu Zatoki Kilońskiej – autobusem prawie godzina jazdy. A1e z przystani klubu pocztowców na rzeczce Schwentine – pięć minut marszu. Cumowaliśmy tam jeszcze tego popołudnia.

* * *

Budynek pocztowców zamknięty na głucho, d1a nich sezon skończył się już dawno. Śnieg pokrywa przystań, jest zimno i nie ma elektrycznego „cycka” do podłączenia kabla.

Dni były krótkie, jak to późną jesienią, a z ładowaniem przeciążonych oświetleniem akmulatorów „nie wyrabiał” silnikowy alternator. Zresztą pędzić na postoju 40 koni mechanicznych tylko po to, aby uruchomić niezbyt wydajny ładowacz to czysta strata paliwa.

Nie oszczędzaliśmy go kiedy temperatury spadały dobrze poniżej zera. Jasio wygrzebał ze stoczniowego złomu starą chłodnicę samochodową i wentylator, sklecił z tego coś, co nazwał dumnie nagrzewnicą i włączył ją w obieg chłodzenia silnika. Gdy tylko ten zaterkotał, gasły światła w kubryku i w kojach – rozkoszne ciepło ściągało wszystkich do oficerskiej mesy z korzyścią dla ledwie zipiących, niedoładowanych i zimnych akumulatorów.

„Lolo” zdawał sobie sprawę z tego, że je zarzynamy.

– Zajrzyj do agregatu. To wprawdzie nie twoja działka, ale bez prądu…

Resztę sobie dośpiewałem: …radionamiernik i sprzęt telekomunikacyjny byłyby niepotrzebnym balastem. Odtąd rozpaczliwe wołanie „Jurek, zapal to cholerne g…” mogło wyrwać mnie z koi o każdej porze doby. Czy uruchomiliście kiedyś ręcznie wysokoprężny silnik w minusowych temperaturach zachowując spokój i nie używając brzydkich wyrazów? Jeśli tak – jestem pełen podziwu.

Przemarznięty tkwił w bakiście pod unoszonym – i przeważnie zaśnieżonym – siedzeniem kokpitu; prawie nieistniejące sklejkowe ścianki bakisty skonstruowano tak, aby zapewniały skutecznie dobre chłodzenie agregatu, nawet przy opuszczonym siedzeniu. I rzeczywiście zapewniały: był wychłodzony jak przysłowiowa „zimna d… w maju”.

Nie wiem dlaczego, ale nikt nie zapamiętał, że do ,,Instrukcji rozruchu chłodzonego powietrzem dieslowskiego agregatu prądotwórczego” należy dodać trzy punkty: 1. dużym czajnikiem wrzątku oblać zeberka chłodzenia cylindra, 2. drugi czajnik wrzątku wlać do miednicy ze szmatami i szybko obandażować nimi agregat, 3. odczekać 15-20 sekund i przed pociągnięcim linki, tzw. „szarpanki”, powiedzieć : „no, zaskocz pieszczoszku, bo jak nie, to ci…”. Zaskakiwał najpóźniej za drugim razem.

* * *

– Zakładać kaski, będziemy wymieniali zawory – zarządził brygadzista.

Dokąd też on nas prowadzi? Niżej nie można zejść – to już zęza. Pod stopami coś chlupocze, nad głową labirynt krętych rurociągów z zardzewiałymi zaworami. Część z nich wymontowano, na początek mieliśmy zakładać nowe. A więc najpierw zamocować go do jednej rury, a potem przyciągnąć ją i tę drugą stalówkami ręcznych lewarków – gdyby któryś puścił przy przetykaniu śrub, palców trzeba by szukać w zęzie.

Odkręcanie starych zaworów też dostarczało emocji. Nakrętki były tak przyrośnięte, że urywały pod kluczem przerdzewiałe śruby. Kiedy przychodziła kolej na ostatnią, chłopcy chowali się za metalową ściankę grodzi: odkształcające się rury strzelały śrubą i nakrętką w trudnych do przewidzenia kierunkach.

30. listopada „Lolo” podpisał kwitek: śliczny, nowiutki maszt był osadzony – koniec z brodzeniem w słonej mazi zalegającej zęzy niewybrażalnie zapuszczonych kutrów!

Błękitne niebo, woda jak lustro, tylko ta temperatura minus 15 stopni Celsjusza. Pomimo prowizorycznej budki ze starych plandek (sterować można było tylko na pokładzie) i podwójnych rękawic nikt nie wytrzymywał dłużej za kółkiem niż kwadrans.

Jasio wyciska wszystkie konie z kaszlaka, żeby tylko zdążyć do ostatniej śluzy zanim Kanał zamarznie. Uf, udało się. W Brunsbuttelkoog jest już znacznie cieplej, ale dla odmiany szaleje śnieżyca. Śluzowy przekrzykuje wiatr:

– Zacumujcie w przystani jachtowej – dzisiaj nie wyjdziecie na Łabę. W Hamburgu powódź, musieliśmy zamknąć trzecią bramę, dwie nie wytrzymałyby naporu wody. Otworzymy ją może za dwa dni. . .

cdn

Tekst i zdjęcia: Antoni Jerzy Pisz

Od redakcji: opowiadanie A. J. Pisza, „Hrabia Lolo – 20 lat później” po raz pierwszy było publikowane w australijskim „Tygodniku Polskim”, w listopadzie i grudniu 2001 roku. Opowiadania A. J. Pisza dotarło do Zeszytów Zeglarskich dzięki staraniu Ewy Poten i zamieszkałej w Australii Jolanty Boehm. Pomocy przy opracowaniu tekstu, opisaniu fotografii udzielił uczestnik tego rejsu, zamieszkały w Nowej Zelandii, Kazimierz Jasica.

______________________________________________________________________________________________________________________________

Antoni Jerzy Piszur. 1930, Lwów, zm. 2020, Sydney; inżynier chemik (Politechnika Szczecińska), żeglował z Ludomirem Mączką „Marią” z Peru przez Polinezję do Australii (Sydney), 1974-1976. Autor, m.in., skryptu „O astronawigacji bez kompleksów” i książki „Maria przez Pacyfik”; zainteresowania fotografią i ornitologią.

Mariola Landowska: Korspondencja z Lizbony

Mały port i wielkie wybrzeże.

Skąd taki tytuł?, ano stąd, że właśnie takie mam odczucia, udając się w te strony portugalskiego wybrzeża.

Sesimbra to nieduże, malownicze miasteczko, mały port rybacki, położony niejako po drugiej stronie Lizbony, tej od południa. Niespieszna podróż autem, przy delektowaniu sie spokojnym, nadmorskim krajobrazem, zajęła nam niespełna 50 minut, licząc od wjazdu na Most 25 kwietnia (Ponte 25 de Abril).

Mały port rybacki przed Clube Naval de Sesimbra. Tutaj, przy brzegu, miejscowi wodniacy trzymają swoje, małe łódki, a dalej, na głębszej wodzie, stoi parę jachtów żaglowych i motorowych.

Malowniczy zjazd do miejscowości Sesimbra przyciąga wzrok i zaprasza na plaże, takie jak Portinho da Arrábida, Praia da California, Praia do Ouro, ale my jedziemy do „Clube Naval de Sesimbra”, gdzie jesteśmy umówieni na pływanie wzdłuż brzegu, w stronę Portinho da Arrábida.

Wsiadam do łodzi razem z fotografką Kat Piwecką, która ostatnio wydała piękny album „In Love with Portugal”. Wypływamy na spotkanie malowniczych, wapiennych klifów, skalnych form i grot. Płyniemy łodzią z miejscowym portugalczykiem Ricardo, naszym przewodnikiem. Łódź tnie wodę pełną odcieni turkusu, lazuru, atramentowej niebieskości i nagle … delfiny!, przypłynęły w pobliże naszej łodzi. Cała rodzina delfinia; pływają obok nas, jakby bawiąc się, a może popisując się przed nami. My przeszczęśliwi, że mamy okazję prawie pogłaskać grzbiet delfinów o wielkich, roześmianych oczach.

Ricardo zatrzymał łódź i mogliśmy spokojnie obserwować nasz mały, wielki świat z bliska.

Te szczęśliwe momenty spokojnego obcowania z naturą, niestety, czasami zakłócały pływające w wodzie maseczki przeciwko covid-19. Matka – Ziemia wciąż jeszcze daje nam same dobrodziejstwa w postaci czystej wody, widoków, fauny i flory morskiej, a my? Kiedy widzi się takie obrazki jak maseczki porzucone na ulicy, na wodzie, to coż można powiedzieć o nas, ludziach?

Zachowajmy niezniszczoną naszą planetę dla przyszłych pokoleń. Oby te delfiny miały swoją czystą przestrzeń wodną, a i my razem z nimi swoje miejsce na Ziemi, w harmoni z Przyrodą.

Pozdrawiam serdecznie, Mariola Landowska

Com os melhores cumprimentos. 
www.mariolalandowska-art.com

_________________________________________________________________________________________________________________________Mariola Landowska – żeglowała w Jacht Klubie AZS w Szczecinie w latach osiemdziesiątych XX w. Z pasją oddaje się malowaniu i podróżom. Wystawy malarskie w Szczecinie, we Włoszech, w Portugalii, w Hiszpanii. Od kilku lat mieszka w Oeiras koło Lizbony.

Grzegorz Węgrzyn: List z rejsu na koniec Zatoki Botnickiej.

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie Grzegorz-Węgrzyn.jpg

03.08.2021, wtorek, Torehamn

Ahoj przygodo!

Pomysł żeglugi jachtem w Zatokę Botnicką zrodził się, gdy okazało się, że nie popłynę w NWP (żegluga w NWP została wstrzymana przez władze Kanady, z powodów sanitarnych – przyp. red.). Chociaż Regina R II była w kwietniu na próbach morskich, to taka próba – rejs do północnych krańców Zatoki Botnickiej – będzie najlepszym sprawdzianem. Zapakowałem się z prowiantem na trzy miesiące (łącznie z wojskowym chlebem), paliwa – pełen zbiornik, do tego smary, oleje.

Przygoda z Zatoką zaczęła się w porcie Lulea (28-30.07.2021), gdzie dotarłem po czterech dobach od ostatniego portu jakim był Degerhamn na wyspie Oland. Kilkanaście mil szkieru płynąłem nocą, przy całkiem dobrej widoczności, a to za sprawą pełni księżyca. Cały ten odcinek przepłynąłem na silniku, nie chcąc nadmiernie ryzykować na wąskim i krętym farwaterze. Było o tyle dobrze, że cały tor wodny jest oświetlony.

W Lulei stałem dwa dni, odpocząłem po kilkudniowym przelocie, uzupełniłem paliwo, wodę. To wszystko jest na kei, a koszt jednej doby wynosi 250 koron szwedzkich (wychodzi jak w Trzebieży).

Następnym planowanym portem jest Torehamn, najwyżej – geograficznie – położone miejsce w Zatoce Botnickiej. Tak zaplanowałem wypłyniecie, żeby drugi raz nie płynąć w szkierach nocą. Ale nie ma tak dobrze, poranna kontrola barometru wskazała, że będzie załamanie pogody. Trudno, płynąć trzeba.

Pierwsze kilka godzin nie zapowiadało zmiany, ale już po południu zaczęło się: rozbudowujące się kołnierze chmur szkwałowych nie poprawiły mi nastroju. Zmieniłem obrany początkowo kurs na Torehamn i zacząłem uciekać z potencjalnego niebezpieczeństwa. I udało się, dostałem małą dawkę wiatru, a to że kilka godzin dłużej będę płynąć to nic to.

A jednak miało to znaczenie, bo nim podszedłem do stawy podejściowej, zaczęło robić się ciemno. Tym razem całe niebo było zakryte chmurami i ani światełka znikąd, a po białych nocach żadnego śladu. Miałem nadzieję, że cały tor podejściowy bedzie oświetlony jak do Lulei. Niestety, okazało się inaczej i wpłynąłem w szkiery ze świadomością, że bedę musiał pokonać trasę po ciemku. Zawrócenia nie brałem pod uwagę. Przygotowałem silnik do dłuższej pracy, sprawdziłem jeszcze raz mapy elektroniczne, przygotowałem „szperacz” i z nadzieją w sercu postawiłem sobie wyzwanie – nocą do Torehamn.

03.08.2021, wtorek

Szczęśliwie pogoda się uspokoiła i powolutku, z kontrolą na monitorze, płynąłem do portu Torehamn w oczekiwaniu czegoś szczególnego, jakiś pięknych widoków. Gdy przypłynąłem bladym świtem zobaczyłem starą keję, stare silosy po cemencie i … wymarzone miejsce do zacumowania longside. Takie cumowanie w żeglowaniu solo jest szczególnie wygodne i pożądane, bo jak ci każą stanąć na muringu albo kotwicy i do kei, to robi się kłopot. Gdy tylko powiązałem „sznurki”, od razu „poszedłem w koję” i spałem do południa. Był 31. lipiec 2021 roku.

Nie ma chyba co pisać o rutynowych zajęciach jak znalezienie prądu, wody, bosmana, bo to oczywiste. Jedno mnie zaskoczyło szczególnie, że ten port to zwykły kemping z małym pomostem dla żeglarzy włóczęgów. W każdym bądź razie nie tak wyobrażałem sobie koniec Bałtyku. Na pamiątkę dostałem dyplom pobytu w tym miejscu, co sprawiło mi dużą radość.

Następny port do którego planowałem popłynąć to Haparanda, odległa od Torehamn o około 60 Mm. Trasa podobna: kręta, pomiędzy wysepkami i kamieniami wystającymi z wody tuż przy farwaterze. Wypłynięcie zaplanowałem bladym świtem, żeby uniknąć poprzedniego doświadczenia. I udało się. Przy ładnej pogodzie i sprzyjającym wietrze dotarłem późnym popołudniem do Haparandahamn.

04.08.2021, środa, Haparandahamn

Tutaj, w Haparandahamn, mam zamiar stać dwa dni, wyczuć klimat portu i pojechać do miasta Haparandy, na zwiedzanie. Sam port jest odległy od miasta o 18 km i tylko autobus cztery razy dziennie obsługuje tę trasę. A pojechać trzeba, bo popłynąć się nie da. Wiatry wiejące z północnych kierunków wywiały wodę z rzeki Tornio. Miejscowy rybak, który wiózł mnie do miasta, był tak uprzejmy, że pokazał miejsca gdzie normalnie jest woda, a dzisiaj jej nie ma. Twierdził, że wywiało 0,7m; miejscowy chyba wie co mówi. I tak po dwóch godzinach zwiedzania wsiadłem w autobus powrotny.

05.08.2021, czwartek, Kemi

Jestem w Kemi. Pogoda – wspaniała, co prawda w nocy spada do dziesięciu stopni Celsjusza, ale w dzień można chodzić „na krótko”. Tak jest na lądzie, ale na morzu trzeba się ubierać. Czuć, że to sierpień i Północ.

Trasa z Haparandahamn do Kemi nie była wcale łatwiejsza niż do Torehamn. Tutaj to dopiero było zawijasów; trzeba być skupionym przez cały czas. Nie było mowy o tym, żeby coś zrobić do jedzenia. Tylko szybkie picie i to z wyglądaniem ciągłym z kambuza. Chwila nieuwagi i można „pocałować” się z boją.

Chyba mogę powiedzieć, że już się obyłem ze sposobem prowadzenia nawigacji. Staje się to dla mnie coraz łatwiejsze, przecież należymy do tego samego systemu (systemu IALA – przyp. red.), ale jednak trema człowieka zjada. Po dotarciu do Kemi od razu pojawił się bosman i udzielił instrukcji poruszania się po porcie. Wszyscy są bardzo mili i uczynni. A szczególnie mnie ucieszyła jedna rzecz: Regina R II była w ciągłym zainteresowaniu żeglarzy. Przychodzili, podziwiali i zawsze padało pytanie: ”kto to jest na zdjęciu”. Kiedy odpowiadałem, że Babcia to zdziwienia i aplauzu nie brakowało.

Następną miłą niespodzianką był fakt wywieszenia polskiej flagi na maszcie. Na całej dotychczasowej trasie, pierwszy raz się tak stało.

Kemi jest miejscem z którego najłatwiej dostać się do wioski Św. Mikołaja. Na tę podróż trzeba zarezerwować cały dzień. Możemy pojechać pociągiem albo autobusem. Po około półtorej godziny podróży jesteśmy w Rovaniemi. Tutaj trzeba przesiąść się na autobus podmiejski i po około pół godziny jesteśmy w „Santa Claus Village”, Arctic Circle. Na terenie całej wioski panuje atmosfera Świąt Bożego Narodzenia za sprawą kolęd płynących z głośników. Reszta to już biznes: sklepy z pamiątkami, restauracje, domki do wynajęcia. Jest jeszcze biuro do wydawania certyfikatów przekroczenia koła podbiegunowego. Nigdy nie przypuszczałem, że koło podbiegunowe będę przekraczał piechotą. Chociaż takich przekroczeń mam kilka, ale wszystkie jachtem. Po powrocie na jacht dotarło do mnie, że wyprawa została w 100% zrealizowana. Czas wracać do domu. Do zobaczenia w Szczecinie. Pozdr kpt. G. W.

Grzegorz Węgrzyn

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Stawa wejściowa do szkieru w Lulea.

Koniec Bałtyku na mapie.
Dyplom pobytu w najdalszym na północ punkcie Zatoki Botnickiej (i Bałtyku).

Boja jest na głębokości 2,5m, za nią jest tylko 0,6m.
Kemi, widok na budynki klubowe i restaurację.
Regina R II przy kei w Kemi.
Autor na Arctic Circle.

Fot. Autora

__________________________________________________________________________________________________________________________Grzegorz Węgrzyn – ur. 1952r. w Zwierzyńcu n/Wieprzem; żeglarstwo morskie uprawia od 1976 r. w szczecińskich klubach: HOM, LOK, Stal Stocznia; w 1983 i 1984r w załodze s/y „Karfi” pod kpt. Zbigniewem Rogowskim (Mistrzostwa Polski); żeglował na Bałtyku, Morzu Północnym, Adriatyku, Morzu Czarnym; brał udział w wyprawie „Islandia 2009” na s/y „Stary”(kpt. M. Krzeptowski), w wyprawie J. Kurbiela na Grenlandię (2010) i na Svalbard (z kpt. K. Różańskim) w 2011r; w czerwcu 2015r. na jachcie „Regina R” wypłynął w rejs, z pierwotnym zamiarem samotnego, non-stop opłynięcia Ziemi, z którego to zamiaru żeglarz wycofał się na Atlantyku, a rejs przerwany został 15.04.2017r na Pacyfiku z powodu awarii steru i utraty jachtu.

Na żeglarskim szlaku

Na południe od Starej Świny, oddzielona od wyspy Wolin, leży inna wyspa, a na niej wieś (obecnie dzielnica Świnoujścia) o zachowanej przez wieki starej słowiańskiej nazwie Karsibór. Nazwa wsi dała miano nowej wyspie, powstałej po oddzieleniu sie od wyspy Uznam (staropolska nazwa – Orzna) po wybudowaniu w końcu XIX wieku przekopu, znanego dziś jako Kanał Piastowski. Na końcu wsi, w miejscu gdzie przed wybudowaniem Kanału była przeprawa przez Świnę – z Uznam na Wolin, wzniesiono na przełomie XV i XVI wieku kościół murowany z cegły, na kamiennym fundamencie.

I właśnie w tym kościele, dziś pw. Niepokalanego Poczęcia NMP, pod drewnianym stropem belkowanym, wisi od ponad stu lat okazały model żaglowca z rozpiętymi na rejach żaglami. Model jest wotum dziękczynnym złożonym jako dowód wdzięczności za ocalenie życia. Tragedia rozegrała się na wodach Zalewu Szczecińskiego w czasie sztormu; statek zatonął, a uratowany bretoński żeglarz ofiarował, właśnie jako dziękczynne wotum, model karaweli z końca XVII wieku.

(red.)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

A film by Adam Benish: A R T Y K U Ł Y

Sierra dorastała w Kanadzie, gdzie każde lato spędzała na łódce na jeziorze Ontario wraz ze swoim dziadkiem emigrantem z Polski. Jest to historia o domu i rodzinie, tradycji i o przenoszeniu jej z pokolenia na pokolenia. Sierra i Lucjan razem podnoszą żagiel…

OFFICIAL TRAILER: https://www.youtube.com/watch?v=VW6Y5L0zhwE&t=1s

___________________________________________________________________________________________________Grzegorz Węgrzyn:  L I S T Y  

Pierwsze kilka godzin nie zapowiadało zmiany, ale już po południu zaczęło się: rozbudowujące się kołnierze chmur szkwałowych nie poprawiły mi nastroju. Zmieniłem obrany początkowo kurs na Torehamn i zacząłem uciekać z potencjalnego niebezpieczeństwa…

______________________________________________________________________________                                             Ruda Krautschneider:                            K O R E S P O N D E N C J E

W dziejach światowego żeglarstwa, do tej pory, nic takiego się nie wydarzyło. Tak, naprawdę, ten jacht jest już pływającym muzeum. Po tylu latach jest w doskonałej kondycji. Na bliznach kadłuba widać, że zszedł z licznych szkierów. Te widoczne rany, są jak blizny na ciele wojownika…

______________________________________________________________________________

  Mariola Landowska: K O R E S P O N D E N C J E

Sesimbra to nieduże, malownicze miasteczko, mały port rybacki, położony niejako po drugiej stronie Lizbony, tej od południa. Niespieszna podróż autem, przy delektowaniu sie spokojnym, nadmorskim krajobrazem, zajęła nam niespełna 50 minut, licząc od wjazdu na Most 25 kwietnia (Ponte 25 de Abril)…       

______________________________________________________________________________                                           Lucjan Modzynski:                                            W S P O M N I E N I A

Każdą wolną chwilę spędzałam na przystani. Stosunkowo szybko zacząłem ścigać się na Cadetach (…) Złapałem bakcyla, dałem ponieść się do tego stopnia, że moja edukacja została zachwiana, groziła mi poprawka z matematyki.
Dyrektorem liceum był matematyk, człowiek empatyczny i otwarty, i – na moje szczęście – był zwolennikiem żeglarstwa…

______________________________________________________________________________

Anna Kaniecka-Mazurek: R E C E N Z J E

Trzeba przyznać, ze kapitanowi nie brakuje talentu gawędziarza, czytając kolejne strony zanurzamy się w morskie opowieści. Dużo tu zabawnych anegdot, wiele ilustracji oraz informacji o akwenach i jachtach…

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

F O T O

Tak wyglada koniec Bałtyku, północny kraniec Zatoki Botnickiej. Fot. G. Węgrzyn

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Ruda Krautschneider: Korespondencja z Czech

Rudolf "Ruda" Krautschneider - niezwykły czeski żeglarz

Ile tych stopni jest do żeglarskiego nieba?

W Pucku w porcie stoi na kei jacht Czarny Diament. Wspina się wysoko nad innymi jachtami. Dostęp na pokład jest stalowymi schodami. Ile tych stopni jest do żeglarskiego nieba. Ta stalowa bryła od przeszło czterdziestu lat pływała po oceanach mierząc jego wielkość 300 000 mil długim kilwaterem.

Czarny Diament wypłynął z Polski w 1978 roku. Jego kapitan i armator, Jurek Radomski odbył rejs trwający 32 lata.

Po powrocie i remoncie jachtu znów wypłynął na szlaki oceaniczna na cztery lata.

W dziejach światowego żeglarstwa, do tej pory, nic takiego się nie wydarzyło. Tak naprawdę ten jacht jest już pływającym muzeum. Po tylu latach jest w doskonałej kondycji. Na bliznach kadłuba widać, że zszedł z licznych szkierów. Te widoczne rany, są jak blizny na ciele wojownika. Mocny takielunek trzyma dwa maszty, które sterczą ku niebu.

Grupa żeglarzy przygotwuje jacht do wodowoania. Szlifowanie, później malowanie antyporostową farbą, czasami przerywa deszcz. Nareszcie jacht stanął na wodzie. Przez chwilę sie kiwa i później przymocowany do kei, wygląda że lada moment wyruszy w morze. Na twarzy Jurka – morskiego wilka – widać zadowolenie. Zapala sobie fajkę i jest czas na morskie opowieści. Z różnicą do jachtu, kondycja kapitana już nie jest doskonała. Nadzieja, żeby sie znalazł drugi Jurek Radomski i ożywił legendę Czarnego Diamentu w oceanach jest niewielka. 80-letni kapitan Jurek Radomski znów wypłynie z Czarnym Diamentem na morze.

No, ile można?

Ruda Krautschneider

__________________________________________________________________________________________________________________________Rudolf „Ruda” Krautschneider –ur. 1943r. w Wiedniu (Austria); czeski żeglarz, budowniczy i jachtów popularyzator żeglarstwa, pisarz, filmowiec, działacz społeczny na rzecz dzieci; od początku aktywności żeglarskiej związany z polskim środowiskiem żeglarzy i budowniczych jachtów. Na zbudowanych przez siebie jachtach odbył dalekie wyprawy oceaniczne: „Velą” na Szetlandy i Islandię, „Polką” na Spisbergen i Falklandy, „Polarką” rejs wokół Antarktydy, „Victorią” i „Polarką” rejs wokółziemski szlakiem wyprawy Magellana; w ostatnim czasie (wiosna 2021r.) zbudował niewielki jacht (3,3m długości) „Eurica” i zamierza nim żeglować po Bałtyku, Morzu Północnym i dalej na Północ; nagradzany wielokrotnie za swoje dokonania żeglarskie, pisarskie, filmowe, m.in. nagroda Conrady (2014r.).

_____________________________

Od redakcji: korespondencję powyższą zamieszczamy dzięki uprzejmej zgodzie Zbigniewa Kosiorowskiego, do którego tekst korespondencji dotarł bezpośrednio od Rudy Krautschneidera.

__________________________________________________________________________________________________

Znalezione w internecie.

Eurica
Délka: 3,3 m
Šířka: 2,2 m
Oplachtění: 10 m2
Celk. váha: 460 kg
Ponor 1,4 m

Plachetnice Eurica

Eurica je oceánská plachetnice, její stavba mi zabrala tři měsíce práce. Trup je z PVC pěny z obou stran olaminované. Tato konstrukce je extrémně pevná při zachování malé hmotnosti trupu. Demontovatelná kýlová deska umožňuje snadnou přepravu na vleku za osobním automobilem.Nikdy jsem z takového materiálu loď nestavěl a chtěl jsem si to zkusit. Musím říci, že to bylo poprvé a naposled. Vím, že tato technologie se úspěšně používá při stavbách malých letadel. Řezání a broušení těchto materiálů je zdraví škodlivé. Zvláště v amatérských podmínkách si těžko zajistíte dostatečnou ochranu očí a dýchacích cest. Svědění pokožky a případné ekzémy jsou nasnadě. Zápach v interiéru lodi naštěstí časem vyprchá.Lodě stavím celý život. Ze dřeva, z překližky, z oceli, ferocementu, duralu. Pamatuji časy, kdy jsme stavěli kanoe i z lepeného papíru. Je radost loď stavět a ještě větší loď dostavět. Největší radost je plout s ní oceánem. Většinou se mi to podařilo. Doufám, že i v čase covidu.

Więcej na: https://www.moreplavecruda.cz/

Beata Gadowska: wywiad z Lucjanem Modzynskim

Beata Gadowska: Myśląc o żeglarstwie, o swoich początkach, czy jesteś w stanie przywołać w pamięci moment kiedy zaczęła się Twoja żeglarska przygoda?

Lucjan Modzynski: Z perspektywy czasu myślę, iż śmiało mogę przyznać, że moja przygoda z żeglarstwem rozpoczęła się w roku 1959, kiedy to zacząłem uczęszczać do Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Asnyka przy ulicy Małopolskiej w Szczecinie. To w tym czasie każdą wolną chwilę spędzałam na przystani. Stosunkowo szybko zacząłem się ścigać na Cadetach: team Zbyszek Kowalczyk i Lucjan Modzyński. Złapałem bakcyla, dałem się ponieść do tego stopnia, że zachwiała się moja edukacja, groziła mi poprawka z matematyki.
Dyrektorem liceum był wtedy profesor Kazimierz Machaj. Matematyk, człowiek empatyczny i otwarty, i – na moje szczęście – był zwolennikiem żeglarstwa.

Dostałem szansę na poprawkę i drugie miejsce w mistrzostwach Okręgu Szczecińskiego dla chwały Liceum im. Adama Asnyka.

B. G: To była tylko Twoja przygoda czy miałeś współtowarzyszy?

L. M: A, skąd…, było tak jak ponad dwie dekady później śpiewał zespół „Perfect” w piosence pod tytułem „Autobiografia”: „Było nas trzech, w każdym z nas inna krew, ale jeden przyświecał nam cel”.

Ja, Zbyszek Kowalczyk, Krzysztof Czerski – dream team. Po jakimś czasie dołączył do nas Michał Kęszycki oraz Jurek Kołakowski.

B. G: Gdzie zaczynaliście żeglarską przygodę?

L.M: W ówczesnym LPŻ, przystani żeglarskiej w Szczecinie-Dąbiu przy ulicy Przestrzennej 9. Była też tam stocznia jachtowa (późniejsza Morska Stocznia Jachtowa im. Leonida Teligi – przyp. red.), w hangarze, który kiedyś pełnił funkcję hangaru lotniczego. Po drugiej stronie, od ulicy było lotnisko lecz nie dla regularnych lotów, bo w tym już czasie Goleniów przejmował loty szczecińskiego lotniska pasażerskiego. W zatoce gdzie był LPŻ była także przystań AZS-u i bardzo blisko przystań PTTK.

B.G: Pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z tzw. wielką woda?

L.M: Pierwsza wizyta w Klubie? Oczywiście! Takie spotkania na zawsze pozostają w pamięci. Miałem wtedy czternaście lat. Było nas kilku, znaliśmy się z gry w piłkę nożną w parku przy ulicy Śląskiej. Wyobraź sobie, my młodzi, niedoświadczeni, a tu Olek Franckowski i Zygmunt Kowalski, obaj już wtedy wytrawni żeglarze. Nasza trójka miała gęby otwarte ze zdziwienia i zachwytu, samo doświadczenie bycia na jachcie. Super przeżycie. Oczywiście, z każdą wizytą łączyło się jakieś popływanie albo nauka czegoś czy to na czy pod pokładem.

Tak to się zaczęło…

B.G: Jaki to był jacht, ten pierwszy?

L.M: Spotkanie było na Radogoście lub Perunie, nie jestem już pewien, bo to bliźniacze jachty. Trzeci z jachtowej „braci” był w Gdyni. Te jachty były znane pod nazwą „Koń Morski”.

B.G: Powiedz, proszę, kilka słów o jachtach w LOK-u?

L.M: Jachty w latach sześćdziesiątych były pod pieczą pojedynczych żeglarzy, były podremontowywane, ale jako że żeglarstwo to jest też szkoła życia, o jachty musieliśmy dbać sami. Jedne z najstarszych jachtów to s/y Chrobry, drewniany dwumasztowiec, zdaje się, że miał około stu metrów kwadratowych żagla. Najczęściej był używany do egzaminów praktycznych, no i na dłuższe rejsy. W Klubie każdy jacht miał swojego kapitana, który sprawował pieczę nad nim. Jachty pływały po Jeziorze Dąbskim, po Zalewie Szczecińskim, Bałtyku. W dobrym stanie pływań morskich były już wymieniony Radogost i Perun, ale też Chrobry, Saturn (blaszak, bardzo charakterystyczny jacht typu szpicgat) i chyba najstarszy: Strybog, którym opiekowałam się ja. Oczywiście Conrad i w następnej kolejności pokazały się w LOK-u Cartery oraz Cariny. To był początek lat siedemdziesiątych.

B.G: Jak wspominasz instruktorów?

L.M: Żeglowali i uczyli żeglować, znałem ich raczej tylko od strony żeglarskiej, bardzo mało z życia prywatnego.

Zygmunt Kowalski niewiele mówił o pracy, a prawdę mówiąc nikogo z nas to nie obchodziło. Był pracownikiem Wydziału Propagandy w PZPR. Tu muszę nadmienić, że pamiętam Zygmunta jako super żeglarza i doskonałego instruktora, no i starszego kolegę. Bardzo dobrze pamiętam jak uczył nas (to młodsze pokolenie) pływania na DZ-tach, naukę wiosłowania (piórkowania).

Olek Franckowski chyba już wtedy był na Politechnice Szczecińskiej, niestety nie pamiętam na jakim wydziale. Zdaje się, że pozostał na Politechnice po studiach. Edukował ludzi i w szkole i na wodzie.

Jurek Kraszewski „Hrabia Lolo” trochę się ścigał, i co dla nas ważne, w LOK-u miał pieczę nad jachtem o nazwie (i typie) Conrad. Sporo z nim żeglowaliśmy, ale załogę regatową „trzymał swoją”.

Człowiekiem, który także nie stronił od edukowania młodych był Bogdan Dacko, regatowiec, zawsze nam imponował. Był jednym z pierwszych, który regacił się na Dragonie. Czasem komuś z naszej czwórki udało się z nim popływać.

Miło wspominam Jerzego Szalajko, żaglomistrza. Był autorytetem w ożaglowaniu i choć nie „zadawał” się z nami to nigdy nie pozostawił pytania bez odpowiedzi. Współpracował z naszymi regatowcami Kubą Jaworskim i Jurkiem Siudym.

Jurek Karpinski i Poldek Winkler, duet regatowy na Starach. W Klubie były dwa o pięknych nazwach Ariel i Zeus. Zawsze ich podziwialiśmy za ich kunszt żeglarski i regatowy. W każdych regatac, gdzie brały udział Stary, to ten duet – karpiński, Winkler – był w pierwszej trójce z przewagą wygranej.

Hubert Paciepny „przywiązany” do Radogosta. Był w wojsku w WOP koło LOK-u i więcej czasu spędzał na łódce niż na służbie. Jak tylko miał szansę to brał udział w regatach. Stworzył żeglarskie małżeństwo, ożenił się z bodajże siostrzenicą Witka Pajewskiego, a towarzyska wieść niesie, że wyjechał potem do Niemiec.

Sam Witek Pajewski, nie wiem skąd się wziął i gdzie zniknął, a był to facet o nieprzeciętnej cierpliwości, jak czegoś kogoś uczył to tak długo aż on był zadowolony, a nie uczeń.

Nie za dużo tych nazwisk? Chyba się zapędziłem…

B.G: Nic bardziej mylnego, ktoś jeszcze dzielił się z wami, młodymi, doświadczeniem?

L.M: Ooo tak…!

Kaziu Jamro, super pogodna sylwetka żeglarza, bardzo często żeglował z Jurkiem Kraszewskim. zawsze uśmiechnięty, skory do żartów. W jego towarzystwie nie można było być poważnym.

Stasiu Betka, surowy, ale sprawiedliwy, na ile żeglował trudno powiedzieć, ale za to był dla nas najważniejszy, bo był bosmanem LOK-u. Dbał o jachty, dbał o załogi, bardzo dużą uwagę zwracał na bezpieczeństwo nas wszystkich. „Joby” się dostawało jak czasem wypłynęliśmy bez wpisu do księgi bosmańskiej.

Kolejna postać z LOK-owskiej śmietanki żeglarskiej to, Tadziu Sułek, chyba był najdłuższym stażem członkiem Zarządu LOK-u. Cechowały go stoicki spokój i nieprzeciętne poczucie sprawiedliwości. Zawsze opanowany.

Długoletni kierownik Klubu Krzysztof Pacan, miał pod sobą nie tylko żeglarzy, ale i motorowodniaków.

B.G: To byli instruktorzy, a rywale regatowi?

L.M. Była spora grupa moich rówieśników. Bracia, Wojtysiakowie Edek i Zdzichu, Marzena i jej brat Kuba Kalita – ich ojciec był kierownikiem całego ośrodka, miał pieczę nad administracją jachtów, koordynował hangary dla łodzi oraz współpracę ze Stocznią Jachtową.

Z innego podwórka żeglarskiego dużym rywalem dla mnie i Zbyszka Kowalczyka był Andrzej Gedymin z którym ścigaliśmy się na Cadetach. Andrzej później bardzo długo pracował w redakcji Głosu lub Kuriera Szczecińskiego.

Kolejny duet żeglarski to Jurek Konopka i Jurek Wyczesany. Jurek Konopka był moim trenerem pływackim zanim się spotkaliśmy na przystani LOK-u, gdzie opiekował się jachtem o wdzięcznej nazwie Powiew. Był to jacht kabinowy z mieczem, a nie z kilem.

Równie znana postać to Zbyszek Pawlak, silny jak tur, a łagodny jak baranek. Zawsze był przy jachtach do tego stopnia, że pracował w stoczni jachtowej, żeby być bliżej łodzi.

Witek Kawecki, który przeszedł na kierowanie HOM-em, czyli Harcerskim Ośrodkiem Morskim w Dąbiu.

Tadziu Zajaczkowski – finnista i jego kolega rywal “Ksiądz Busoni” (nie pamiętam imienia i nazwiska).

Muszę jeszcze wspomnieć o braciach Landsbergach. Ciekawostką jest, że wśród nas żeglarzy zawiązywały się rodziny, siostra Landsbergów – Jola, też żeglarka, wyszła za mąż za Tadzia Zajaczkowskiego.

Koledzy i rywale w zdobywaniu „Błękitnej Wstęgi” Jeziora Dąbskiego to Jurek Siudy, który pływał na Karfi (jeśli mnie pamięć nie myli to na jednym z Conradów) i Kuba Jaworski na Conradzie „pożyczonym” od Jurka Kraszewskiego.

Człowiekiem do tańca i do różańca był Stefan Boguniewicz, plotka niosła, że był w jakiejś tam Egzekutywie Partyjnej. Wspaniały kolega, dobry żeglarz.

Mieliśmy w naszym gronie żeglującego płetwonurka Krystiana (dla nas Krzysiu Sadowski) bardzo mu zazdrościłem, że właził pod wodę. Ja przygodę z nurkowaniem rozpocząłem lata później, w Kanadzie.

W latach 60-tych z Olsztyna przywędrował do nas do Klubu Jurek Kołakowski z Wandzią, najbardziej cierpliwą żoną żeglarza jaką kiedykolwiek znałem. Jeszcze wtedy nie wołaliśmy na niego Kołek. Wsiąknął w Klub od pierwszego dnia. Kolejna dusza żeglarska i koleżeńska nie mówiąc o jego darze organizacyjnym.

O Jurku „Kołku” Kołakowskim można by napisać książkę. Mam przyjemność i przywilej być jednym z bliższych jego kolegów, przyjaźnimy się do dziś, choć obaj przenieśliśmy się na drugą półkulę. On z rodziną w Stanach, a ja wylądowałem w Kanadzie. Jurek był jednym z inicjatorów słynnych spotkań „Polonia Rendezvous”, które przez wiele lat odbywały się w Ameryce Północnej. Ponadto organizował dla rodaków – Polonusów, rejsy morskie po Bałtyku, choć nie tylko. Nadal aktywnie żegluje.

Nie mogę pominąć człowieka, który przed laty był w sąsiednim Klubie AZS, a obecnie jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych szczeciniaków w polonijnym, żeglarskim środowisku w Toronto. Z Jasiem Jankowskim czasem spotykamy się na wodzie, wspominamy Olka i innych. To nas zbliżyło…

B.G: A, który z Polaków w Toronto zrobił na Tobie największe wrażenie? oprócz Jasia oczywiście…;)

L.M: Kilka razy udało mi się spotkać Ludomira Mączkę “Ludojada”. Przepraszam za kolokwializm, ale szczęki opadały jak on opowiadał, jak rozmawiał. Kilkakrotnie rozmawialiśmy, tu w Toronto. Był Honorowym Członkiem Klubu White Sail w Toronto.

B.G: Ożywasz na te wspomnienia… nadal żeglujesz?

L.M: Tak, zdecydowanie, to były piękne czasy… o tym jak potoczyły się losy LOK-u gdzieniegdzie coś słyszałem, ale w 1976 roku wyjechałem z Kraju. Od wyjazdu najbliższe kontakty aż po dziś dzień utrzymuję z Jurkiem Kołakowskim i Januszem Jankowskim, jeśli mogę ich nazwać, szczeciniakami. Żegluję, partycypuję w spotkaniach żeglarskich. W Toronto jestem członkiem Polish-Canadian Yacht Club “White Sail” …

Znając brać żeglarska wierzę że gdybym się dziś spotkał z kimkolwiek kogo wspomniałem, to byłoby tak, jak byśmy się nie widzieli wczoraj.

Ahoj i do zobaczenia na wodzie, stopy wody pod kilem.

Rozmowę prowadziła i zredagowała Beata Gadowska, też żeglarka, jak wyżej wymienieni.

_________________________________________________________________________________________________________________________ Beata Gadowskaod lat niezwiązana z zawodem, absolwentka dziennikarstwa, od prawie dekady w Kanadzie, jest członkiem kilku klubach i organizacji żeglarskich w Polsce i w Kanadzie, żegluje turystycznie, ale wie, że „Kapitan ma zawsze rację! „