Mariusz Zaruski– ur. 1867, zm. 1941, działalność tatrzańska (organizował TOPR), żeglarska (komandor Yacht Klubu Polski, kapitan harcerskiego żaglowca „Zawisza Czarny”), generał Wojska Polskiego.
Chcieliśmy się wybrać na parę godzin do Tokio, ale nam odradzono: „Lepiej pojedźcie do Kamakury – to piękne miejsce, pełne świątyń i wielka atrakcja turystyczna. Poza tym to blisko Jokohamy!”
Staliśmy wtedy naszym żaglowcem Concordia w porcie Jokohama. W połowie grudnia 1993 roku przyprowadził ją tam z Kanady kapitan Andrzej Marczak w ramach Class Afloat – kanadyjskiej Szkoły pod żaglami. W Jokohamie kończył się semestr letni Szkoły i uczniowie rozjechali się do domów. W tym czasie przyleciałem na Concordię z Polski, wraz z dwoma mechanikami, jako podmiana załogi.
Następny rejs miał zacząć się szóstego stycznia 1994 roku i dla szkieletowej załogi czas upływał na wachtach portowych i przygotowaniach do dalszej żeglugi. Wolnych chwil do zobaczenia Japonii było niewiele. Taką wolną chwilą dla Andrzeja Marczaka i dla mnie miał być wypad do Kamakury.
Tak więc noworocznym porankiem pierwszego stycznia 1994 roku jechaliśmy przepełnionym pociągiem w tamtą stronę. Wiedzieliśmy, że Kamakura jest ośrodkiem religijnym i celem pielgrzymek, ale nie spodziewaliśmy się tak wielkiej masy odwiedzających. Wszyscy pasażerowie wysiedli w Kamakurze i szybko rozeszli się w znajome sobie miejsca. My, mając dla informacji zaledwie turystyczny folderek, błąkaliśmy się trochę szukając ciekawych obiektów. Świątyń i chramów, położonych przeważnie na pagórkach i wzgórzach, było bez liku. Darowaliśmy sobie zwiedzanie tych najpopularniejszych, bo kolejki przed nimi były kilometrowe. Japońscy pielgrzymi stali karnie pod okiem straży porządkowej, w grupach oddzielonych linami jedna od drugiej. Zwiedzaliśmy więc miejsca mniej eksponowane. Wkrótce nauczyliśmy się rozróżniać chramy szintoistyczne od świątyń buddyjskich. Te pierwsze miały przed wejściem charakterystyczne bramy, malowane na czerwono lub pomarańczowo, ciekawą architekturę i bogate wnętrza.
Wielu mijanych pielgrzymów nosiło ze sobą dziwne białe strzałki wyglądające jak dość grube strzały do łuku, z lotkami z piór, tępo zakończone, bez grotów. Ciekawiło mnie, jakie znaczenie miały te strzałki? Czy to był symbol religijny, czy też lokalna pamiątka? Zauważyliśmy, że kioski przy świątyniach miały je w sprzedaży. Od razu narzuciła się myśl: czy nie kupić strzałki jako prezent dla drugiego oficera Concordii? Glen Williams z Nowej Zelandii właśnie świeżo dołączył do załogi – tego dnia były jego 41. urodziny i strzałka byłaby ciekawym upominkiem. Zakup odłożyliśmy na później.
Ku naszemu zdziwieniu w środku miasta, przy jednej z głównych ulic, znajdował się kościół katolicki! Właśnie trwała msza św, a kościół był pełen wiernych i to Japończyków, a nie turystów spoza Japonii.
Na skrzyżowaniu uliczek położonych blisko odwiedzanych miejsc rozłożyły się budki i stragany z lokalnymi potrawami. Smakowanie egzotycznych kulinariów było hobby Andrzeja i jego wyborowi mogłem zaufać. Nie chodziliśmy głodni.
Do obowiązkowego zobaczenia pozostawał jeszcze Kamakura Daibutsu – ogromny posąg Buddy, słynny na całą Japonię. Posąg stał na otwartym terenie, a otaczający go budynek zmyła w XV wieku fala tsunami. Fala musiała być potężna, gdyż posąg jest położony mniej więcej trzy kilometry od wybrzeża.
Powoli zapadał zmierzch i zorientowaliśmy się, że miejsca sprzedaży strzałek są już pozamykane. Wracałem przygnębiony do dworca, że pomysł z prezentem nie wypalił. Na peronie stacji przesiadkowej był otwarty kiosk z gazetami. Na obrzeżu kiosku, tuż przy okienku sprzedawcy, zauważyłem duży kosz, a w nim tkwiącą nowiutką strzałkę! Zapytałem kioskarkę, nie wiem w jakim języku, czy mogę tę strzałkę zakupić. Odpowiedź, na migi, ale z uśmiechem, była prosta: „weź ją sobie”! Był prezent dla Glena!
Glen był bardzo uradowany, że pamiętaliśmy o jego birthday. Strzałka zawisła w naszej wspólnej kabinie.
Wkrótce opuściliśmy Japonię. Dla mnie zaczął się długi rejs i najdłuższy ciągły pobyt na Concordii: od grudnia 1993 do grudnia 1994 roku. Trasa była ogromna. Obejmowała pełne okrążenie Pacyfiku i potem jeszcze trzykrotne jego przemierzanie na trasie Hawaje – kontynent amerykański, przejście na Ocean Indyjski i dalej do Afryki. Strzałka z Kamakury towarzyszyła nam w drodze.
Concordię i Glena pożegnałem w Mombasie. Mieliśmy spotkać się ponownie w następnym roku szkolnym. Gdy w grudniu 1995 roku zjawiłem się Durbanie, gdzie Concordia miała postój międzysemestralny, nie zastałem Glena. Na półce w kabinie nadal stały jego książki. Nad półką, ku mojej radości, tkwiła strzałka! Tymczasem z biura Class Afloat nadeszła wiadomość, że Glen nie zjawi się, zrezygnował ze współpracy i z tego co zostawił na statku. Książki powędrowały do okrętowej biblioteki, a strzałka… Strzałka wróciła do mnie! Czy było to mi pisane?
W domu, po powrocie, strzałka znalazła miejsce przy dużej mapie świata. Nadal intrygowało mnie jej znaczenie. Przeglądałem internet, pytałem osoby, które wróciły z Japonii – nikt nie znał dobrej odpowiedzi. Informacji trzeba było zasięgnąć u źródła. Zrobiłem kilka zdjęć strzałki wyróżniając miejsce z napisami i wysłałem wraz z listem do Ambasady Japonii w Warszawie.
Dość szybko otrzymałem odpowiedź. Cytuję ją w całości:
„Szanowny Panie,
Dziękujemy za wiadomość. Ta „strzałka” to tzw. hamaya, czyli dosłownie „strzała przebijająca demona”. Jest to rodzaj amuletu mający za zadanie odstraszać pecha i złe moce, popularny szczególnie w okresie Nowego Roku. Hamaya można spotkać w chramach szintoistycznych, a napis na tej ze zdjęcia sugeruje, że pochodzi ona z chramu Tsurugaoka Hachimangu.
Z poważaniem
Wydział Informacji i Kultury Ambasady Japonii”
Hamaya z Kamakury odstraszała pecha i złe moce w czasie rejsu na Concordii. Czy doczekam, że odstraszy również demony grasujące teraz na lądzie?
Wojciech Jacobson, październik 2021
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Opowiadanie z przygotowywanej do druku antologii: Wojciech Jacobson – Od równika do bieguna, czyli „Marią” do Hawru i… dalej (szczegóły wkrótce).
_____________________________________________________________________________________________________________________________Wojciech Jacobson– ur. 1929 r.; jachtowy kapitan żeglugi wielkiej, uczestnik wyprawy „Marią” od początku, od momentu przygotowań jachtu do rejsu. Prowadził jacht „Vagabond II” z Le Havre do Vancouver w Kanadzie – rejs został uhonorowany I nagrodą Rejs Roku za 1985 rok, a kapitan prestiżową nagrodą „Srebrny Sekstant”. W latach 1985 – 1988 razem, m. in., z L. Mączką i J. Kurbielem, na jachcie „Vagabond II”, przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (NWP – Arktyka, płn. Kanada). Wyczyn żeglarski na miarę światową został uhonorowany I nagrodą Rejs Roku 1988 i „Srebrnym Sekstantem”. Za współpracę z kanadyjską szkołą pod żaglami – Class Afloat, wyróżniony nagrodą Derek Zavitz Memorial Award – „za postawę godną naśladowania” (1998). Nagroda Conrady – 2009, Honorowy Ambasador Szczecina – 2011, członek honorowy PZŻ, AZS, członek Bractwa Wybrzeża.
To było w październiku 2011 roku. Powiedzieliśmy wtedy:
Pytań zadawano Ci już mnóstwo. My poprosimy Cię o monolog. Teoretycznie mówisz, co chcesz. Ale – na wszelki wypadek – damy Ci kartkę z tematami, byś wiedział, w którą stronę chcielibyśmy Twoim monologiem sterować. A później te pytania wytniemy.
Jeszcze gdy byłem w szkole, marzyłem o tym, żeby zobaczyć morze, ocean. Żeby nie jeździć tam na wycieczki z Orbisem, tylko żeby zobaczyć prawdę: z morza, z oceanu, z życia marynarzy. I w tym moim życiu – a mam już swoje lata, bo jestem na emeryturze – tak się złożyło, że przez trzydzieści lat pływałem po morzu, na statkach rybackich, na statkach handlowych – polskich, angielskich, francuskich, niemieckich.
Szkołę kończyłem w Bytomiu, na Śląsku, liceum na ulicy Poznańskiej, czy – jak ktoś woli – Strzelców Bytomskich. Gdy byłem uczniem, to w domu miałem pół tony wody w akwarium. Znajdowałem skrzek żabi i jajeczka traszek, przewiązywałem je włosem i z takich jajeczek rodziły się dwie, trzy kijanki albo zrośnięte grzbietami małe traszki. Potem je hodowałem i nauczycielka biologii, pani profesor Żurawska, która obserwowała moje zainteresowanie przyrodą, kazała mi wszystko opisać i to była moja pierwsza publikacja… W Głosie Nauczycielskim.
Zdałem maturę w Bytomiu w 1956 i pojechałem do Krakowa, na Uniwersytet Jagielloński, składać wstępny egzamin na biologię. Napisałem chyba szesnaście kartek na temat dotyczący ewolucji. Na drugi dzień przyleciałem do dziekanatu, żeby zobaczyć, czy się dostałem. Lista jest wywieszona, na tej liście wisi około stu kandydatów, którzy nie zostali przyjęci, pięćdziesięciu – którzy zostali przyjęci, a dwa nazwiska są napisane osobno: egzamin poprawkowy. Te nazwiska to: Krzysztof Kaczanowski – mój przyjaciel i Jerzy Porębski, czyli ja.
Od razu pojechałem z Krakowa do Bytomia, zadzwoniłem do mojej pani profesor i powiedziałem, że się nie dostałem. A pani profesor Żurawska, która też kończyła Uniwersytet Jagielloński, kazała mi wsiąść do pociągu, sama ze mną też wsiadła, przyjechaliśmy do Krakowa i zmusiła mnie, żebym się zgłosił na egzamin poprawkowy do profesora Zygmunta Grodzińskiego, autora wielu książek i podręczników. I poszła ze mną. Siedliśmy we trójkę, oni oboje coś się dziwnie śmiali do siebie, a ja cały struchlały czekałem. I pan profesor Grodziński powiedział:
– Panie Porębski, niech pan będzie uprzejmy opisać różnicę między gadami i płazami.
Nie miałem z tym najmniejszych problemów i właśnie wtedy okazało się, jaką zrobiłem pomyłkę w wypracowaniu: pomyliłem gady z płazami! Zamiast „gady” pisałem „płazy”, a zamiast „płazy” – „gady”. Tak więc egzamin wstępny przeszedł mi na bardzo dobrze i zostałem przyjęty na uniwersytet.
Całe moje studia zostały ocenione na piątkę, mimo że były pojedyncze czwórki i trójki.
Pracę magisterską pisałem w Zakładzie Psychologii i Etologii Zwierząt u pana profesora Romana Wojtusiaka. Nazywała się „Reakcje ryb na światło i cień”, a robiłem ją nad morzem, w Gdyni: wkładałem kostium nurkowy, kładłem się nocą na dnie, na głębokości pięciu do dziesięciu metrów i obserwowałem zachowanie różnych zwierząt wzdłuż strumienia światła. Potem mi się to przydało, jak żeśmy na oceanie nocą, na światła łowili kalmary. Pracę robiłem w Morskim Instytucie Rybackim. Później pracowałem przez trzydzieści lat w tym samym Instytucie, tyle że w Świnoujściu.
Na egzaminie magisterskim, oprócz szeregu pytań sprawdzających znajomość sztuki obserwacji przyrody, zadano mi pytanie:
– Pan się interesuje morzem, niech pan będzie taki miły i opowie nam, po co my śledzia łowimy? Co my z tego śledzia mamy?
No więc ja się wysilam: że mamy konserwy, że śledź jest marynowany, że śledź służy do wyżywienia ludzkości, że w okresie tarła…
Oni wszyscy kiwają głowami, a ja mówię i myślę już, że nie zdam.
Wreszcie profesor Wojtusiak się uśmiechnął i powiedział…
Cały rewelacyjny, unikalny w formie, bogaty w treści – w przywołane zdarzenia, historyjki, wspomnienia osób nierzadko ze szczytów muzyki jazzowej – wywiad sterowany: opowieść Jerzego Porębskiego, na stronie internetowej periplus.pl
Krzysztof Grubecki – kapitan jachtowy, uczestnik pierwszej Szkoły Pod Żaglami na „Pogorii”; kapitan „Pogorii” (m.in. Szkoły Pod Żaglami 2012, 2013, 2014), dwukrotny uczestnik oceanicznych regat Newport – Bermuda Race (2002; 2004), uczestnik regat Marblehead-to-Halifax Ocean Race (2003); wielokrotny zwycięzca lokalnych krótko- i długodystansowych wyścigów jachtów żaglowych w rejonie Nowego Yorku. Pilot samolotowy. Redaktor i współwłaściciel www.zeglujmyrazem.com. Mieszka w USA.
Kazimierz Robak – filolog, historyk, dziennikarz, żeglarz, obecnie wykładowca akademicki w USA; organizator i uczestnik pierwszej Szkoły pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego 1983-1984 na „Pogorii” (kierownik sekretariatu i nauczyciel); dyrektor i nauczyciel SzPŻ KB na „Pogorii” 2013, 2015 i 2016; redaktor i współwłaściciel https://zeglujmyrazem.com/ i http://periplus.pl/; autor książek, m.in., „Pogorią na koniecświata”, „Szkoła” i „Gibraltar: Cieśnina-Skała-Państwo”, „Żeglarskie 'Kto jest kim’: Krzysztof Baranowski”.
Od czego zacząć tę koresondencję? Od pracowni?, od „Oceano-rzeki”?.
Może od oceanu i latarni morskiej Bugio nazywanej też latarnią São Lourenço, gdyż znajduje się na wyspie w ujściu rzeki Tag do oceanu w Forcie São Lourenço do Bugio.
Latarnia patrzy na nas spomiędzy spiętrzonej, rozfalowanej wody oceanu, ale też bywa wody spokojnej, jakby wyciszonej po wielkim wysiłku. Czasami – są takie dni, że otoczona jest wokół łodziami rybackimi. Kiedyś udało mi się popłynać z rybakami na ich małej łodzi do tej wysepki, którą widzę prawie zawsze z okien mieszkania. Dopływając do wyspy wyraźnie widać kamienną twierdzę ze stromymi schodkami prowadzącymi do wnętrza, do małej kapliczki i pomieszczeń, gdzie dawnymi czasy rodzina latarnika spędzała wakacje.
Od strony południa wody spokojniejsze były tego dnia, ale dopłynięcie nie było łatwe. Pomimo łagodnej pogody, bardzo kołysze naszą łodzią – ocean spokojny, wyciszony, a jednak jest w ruchu; może oddycha. To tu nastepuje spotkanie rzeki Tag z Oceanem Atlantyckim.
Pamiętam, zabrałam wtedy siostrzeńca i szwagra na tę „wyprawę”; byli u mnie na wakacjach, więc zrobiliśmy sobie taką, niecodzienną frajdę. Trochę martwiłam się o nich, bo woda przeogromna, a my na małej łodzi; poczucia bezpieczeństwa jakby nie za wiele. Jednak rybak był bardzo doświadczony, więc spokojnie obejrzeliśmy wysepkę. Wyszliśmy na ląd, na kamienne skały, obejrzeliśmy fort.
Powrot był wielką ulgą, szczerze mówiąc. W zasadzie nie lubię tam być, choć byłam parę razy, aby poczuć miejsce, bo przymierzałam się do malowania obrazu z latarnią i oceanem.
Wrota mojej pracowni są szeroko otwarte na wodę i łodzie, i łagodne wiatry przynoszą zapach oceanu, szum wody, pomrukiwania oceanu…. Słuchając tych głosów, czując to niepowtarzalne i jedyne, otaczające wszystko wokół powietrze morskie, namalowałam parę prac, zrobiłam zdjęcia. Dla zatrzymania w kadrze, na płótnie…
____________________________________________________________________________________________________________________________Mariola Landowska– żeglowała w Jacht Klubie AZS w Szczecinie w latach osiemdziesiątych XX w. Z pasją oddaje się malowaniu i podróżom. Wystawy malarskie w Szczecinie, we Włoszech, w Portugalii, w Hiszpanii. Od kilku lat mieszka w Oeiras koło Lizbony.
Odnośnik
Z wystawy malarstwa Pawła Przybyłowskiego
Oto burza na morzu, woda pociemniała, zerwał się wicher, niebo się gniewa. Mała łódeczka w tym szkwale przechyla się niebezpiecznie, ale nie tonie...
Wielu mijanych pielgrzymów nosiło ze sobą dziwne białe strzałki wyglądające jak dość grube strzały do łuku, z lotkami z piór, tępo zakończone, bez grotów. Ciekawiło mnie jakie znaczenie miały te strzałki? Czy to był symbol religijny, czy też lokalna pamiątka? Zauważyliśmy, że kioski przy świątyniach miały je w sprzedaży. Od razu narzuciła się myśl: czy nie zakupić strzałkę jako prezent dla drugiego oficera Concordii? Glen Williams z Nowej Zelandii właśnie świeżo dołączył do załogi!…
Krzysztof Grubecki, Kazimierz Robak: A R T Y K U Ł Y
Ludzie pytają mnie:– Jurek, na czym polegała twoja praca na statku? Do czego tam byłeś potrzebny? Moje stanowisko nazywało się „zastępca kapitana do spraw zwiadu rybackiego”. Przyjeżdżaliśmy gdzieś na szelf północno-zachodniej Afryki, a wtedy przychodził do mnie kapitan i mówił: – Te, doktór, gdzie są ryby? A ja mu spokojnie odpowiadałem: – Panie kapitanie. Ryby są w ładowniach dobrych kapitanów…
Na Północnym, gdzieś na wysokości Terschelling, przydmuchało mocniej – regularna „siódemka”. Dla „Daru” to jeszcze nie sztorm, ale krótka i stroma fala była męcząca. Na próżno Tolek próbował parować sterem jej uderzenia – drżał od nich cały takielunek i dzwoniły kubki w kambuzie...
______________________________________________________________________________ Mariola Landowska: K O R E S P O N D E N C J E: z Lizbony
Kiedyś udało mi się popłynać z rybakami na ich małej łodzi do tej wysepki, którą widzę prawie zawsze z okien mieszkania. Dopływając do wyspy wyraźnie ukazuje się kamienna twierdza ze stromymi schodkami prowadzącymi do wnętrza, do małej kapliczki i pomieszczeń gdzie dawnymi czasy rodzina latarnika spędzała wakacje….
______________________________________________________________________________Leszek Stankiewicz: K O R E S P O N D E N C J E: z rejsu dookoła Ameryki Południowej
Po regatach wszyscy wróciliśmy do Toronto. Ja miałem powrócić z nową załogą, niestety, Chile zamknęło granice, mogłem pojechać dopiero za rok, z uwagi na pandemię – COVID…
______________________________________________________________________________ Halina Surmacz, (zs): W S P O M N I E N I A
Paweł – malarz i żeglarz, i to widać w jego pracach, tym razem przedstawił, wśród innych swoich prac, obraz, który wyraźnie odbiega od tematów jego dotychczasowych zainteresowań. Czyżby wyobraźnia artysty szła w nowym kierunku?…
______________________________________________________________________________ Krzysztof Jaworski: R E C E N Z J E
Wydawać by się mogło, że w ramach obchodu „Roku Generała Mariusza Zaruskiego” w 2017 roku, udało się dotrzeć do wszystkich faktów z życia generała. A jednak, uwadze biografów umknęła kapitalna pozycja literatury faktu, opisująca najcięższe jego przeżycia, a pochodząca od współwięźnia w czasie pobytu we lwowskich „Brygidkach”* i w Chersoniu….
Pierwsza w historii oceanicznego żeglarstwa próba ustanowienia dwóch nowych rekordów na 22 stopowym odkrytopokładowym katamaranie QC 22 (Quadcat 22) na trasie:
Cadiz – Guadeloupe, przepłynięcie 3350 mil morskich w czasie 10 dni
Guadeloupe – Guadeloupe, żegluga dookoła świata – 24000 mil morskich, w czasie 80 dni żeglugi.
JACHT
TWÓRCY PROJEKTU:
JERZY KOSTAŃSKI – projektant i budowniczy jachtu.
Wiecej o całym projekcie, szczegółach technicznych, planowanej trasie, jak również o możliwości uczestniczenia w wydarzeniu na stronie http://www.80sailingdays.com/
Kolejna wystawa malarstwa Pawła Przybyłowskiego wprowadziła ferię barw do niewielkiej sali ProMedia w centrum Szczecina (dawny empik, obecnie filia Miejskiej Biblioteki Publicznej), a zgromadzoną publiczność ożywiła i poruszyła skłaniając do interesujących, krytycznych dyskusji.
Wystawione prace to olejne impresje prezentujące krajobrazy akwenów morskich Zalewu Szczecińskiego, rozlewisk odrzańskich, jeziora Dąbie. Niejeden z obecnych na wernisażu rozpoznawał znajome zakątki odwiedzane wielokrotnie podczas żeglarskich pływań, albo wydawało mu się że poznaje, gdy tymczasem wyobraźnia malarza przetwarzała widziane krajobrazy – widziane, co ważne, z pokładu własnego jachtu – ożywiając je kolorem, jasnym światłem, błękitem nieba, czasami porannym zamgleniem.
Pejzaże wodne w których niczym w lustrze widać wdzierającą się w obraz florę nadwodną i pobliski las, słoneczne refleksy na lekko falującej wodzie, albo daleki, spokojny horyzont wodny jakby niemieszczący się w ramach obrazu i dzielący świat przedstawiany z wschodzącym (?) słońcem na lekko zachmurzonym niebie.
Paweł – malarz i żeglarz, i to widać w jego pracach, tym razem przedstawił także obraz, który wyraźnie odbiega od tematów jego dotychczasowych zainteresowań. Czyżby wyobraźnia artysty szła w nowym kierunku? Wzburzone morze, niespokojne niebo z przebijającym się słońcem, łódź pomimo zredukowanego ożaglowania w znacznym przechyle, fala wdziera się do środka, samotny żeglarz wychyla się z kokpitu, patrząc w dal, jakby wypatrywał ratunku …. Historia pełna napięcia, niepewności, jakże odmienna od pozostałych prac malarza, od spokojnych pejzaży obszarów przywodnych. I właśnie ta praca wywołała szczególne zainteresowanie obecnych i jak to zwykle bywa oceny nie zawsze były zgodne. Ale dla artysty to dobry sygnał, że podjęty nowy kierunek twórczej pracy warto rozwijać.
Wernisaż wystawy zaszczyciła swoją obecnością szczecińska poetka Halina Surmacz, która tak oto opisała własne wrażenia, postrzeganie twórczości zaprzyjaźninego malarza :
Spotkanie ze sztuką to zawsze święto. Tym razem też tak było. Malarstwo Pawła zwykle mnie wycisza, dając chwilę wytchnienia, zachwytu. Zarezentowane obrazy to w większości pełne nostalgii pejzaże. Opiewają piękno ziemi, wody, którą tak Autor ukochał. Przepiękne barwy, głębia zwiastująca wschody, zachody Słońca. Zakola rzek, soczystość zieleni. Autor robi krok w nowym kierunku, wprowadza barwy(czerwienie, pomarańcze), którymi wcześniej gospodarował oszczędnie. Bardzo ciekawe próby. Moje serce tym razem zdobył obraz zatytułowany „Krzyk”.
Oto burza na morzu, woda pociemniała, zerwał się wicher, niebo się gniewa. Mała łódeczka w tym szkwale przechyla się niebezpiecznie, ale nie tonie. Obraz oszczędny w szczegółach, nie ma w nim wielu elementów ani barw, a jednak w sposób cudowny Autor zbudował nastrój chwili. Zatrzymuje i czujemy się jakbyśmy brali udział w historii opowiedzianej na płótnie. Mimo dramatyzmu, nie jest to obraz tragiczny, gdyż gdzieś w oddali maleńka kula Słońca, zwiastuje wybawienie i rozjaśnia niepokój. Przepiękny.
Paweł jest wspaniałym gawędziarzem, rozmówcą. Potrafi opowiadać cudnie o tworzeniu, poszukiwaniach i dzielić się sobą.
Halina Surmacz
Foto: Aleksandra Jurgiel, Anna Szostak, Adam Wojciechowski
ProMedia(al. Wojska Polskiego 2), dawny szczeciński Empiku – wystawa malarza i żeglarza, Pawła Przybyłowskiego, wrzesień 2021.
Halina Surmacz – poetka, mieszka w Szczecinie; wydała tomiki wierszy: „Listy do nieba”, „Witajcie sosny – jestem”, „Lecą łabędzie”; publikuje w miesięczniku „Akant”, „Gazecie Kulturalnej”, „Gazecie Nowe Myśli”.
W błyskawicznym tempie opanowała cały świat. Zmieniła, a właściwie – mocno ograniczyła, różnorodne formy aktywności ludzi. Przytrzymała nas w domach, oddaliła od siebie. Nie ominęła żeglarstwa. Pandemia.
We wrześniu 2019 roku żeglarze z polonijnego klubu „White Sails” z Toronto rozpoczęli w Panamie – od przejścia Kanałem Panamskim na Pacyfik – żeglugę z zamiarem opłynięcia Ameryki Południowej. Na początku kolejnego roku wszystkie plany nagle uległy zatrzymaniu: jacht pozostał w Patagonii, żeglarze przebywali w Toronto na rocznej kwarantannie. Dopiero w tym roku, choć również w ograniczonym przez rygory sanitarne zakresie, dotarli do Urugwaju.
Poniżej w telegraficznym skrócie korespondencja kapitana jachtu Star Spangled Leszka Stankiewicza przysłana Zeszytom Żeglarskim.
Typ jachtu: Passport 42, budowany w Tajwanie przez stocznię Passport Yachts z USA.
Rok produkcji:1984
Typ ożaglowania: cutter
Pow ożaglowania: 71 m2
Długość: 12,80 m
Szerokość: 3,91 m
Zanurzenie: 1,92 m
Silnik Yanmar: 75 Hp
Trasa rejsu wokół Ameryki Południowej: Kanał Panamski, Wyspy Galapagos, Wyspa Wielkanocna, Chile – Patagonia (Puerto Montt – Puerto Williams), Urugwaj, …
Aktualnie czekam na załogę, żeby płynąć dalej wzdłuż wybrzeża Brazylii na Karaiby.
Rozpoczęciem rejsu było przepłynięcie Kanału Panamskiego z Atlantyku na Pacyfik we wrześniu 2019 roku (27.09.2019).
Opis trasy:
Kanał Panamski: 27 – 28/09/2019, załoga: 6 osób
Panama – Galapagos: 12/10 – 23/10/2019, załoga: 4 osoby
Galapagos – Wyspa Wielkanocna: 31/10 – 14/11/2019, załoga: 3 osoby
Wyspa Wielkanocna – Puerto Montt (Chile): 23/11 – 09/12/2019, załoga: 4 osoby
Patagonia (Puerto Montt – Puerto Williams): 18/12/2019 – 31/01/2020, załoga: 4 osoby
From: Leszek Stankiewicz Date: Sun, 31 Oct 2021 at 21:24 Subject: Przygotowanie do drogi na Patagonię To: ……
Puerto Montt to starting point dla tych, którzy płyną na południe kanałami Patagonii. Jest to też ostatnie miejsce gdzie można dokonać napraw i wyposażyć dodatkowo jacht oraz zaopatrzyć się w żywność. Jacht był przygotowany do tej wyprawy w Panamie. Części zapasowe, mapy papierowe i elektroniczne były przywiezione z Toronto. Parę żagli należało oddać do naprawy oraz zakupić 4 liny po 100m. Musiałem też kupić nowy silnik zaburtowy do pontonu. Kupujemy żywność na co najmniej dwa miesiące, uzupełniamy paliwo, wodę, propan do butli. Jesteśmy gotowi na odprawę w Armada która musi potwierdzić naszą gotowość i wydać zezwolenie tzw. Zarpe. Po inspekcji na jachcie dostajemy zgodę i 18 grudnia opuszczamy marinę, płyniemy w tę dziką krainę. Patagonia, marzenie wielu, kraina wiatrów, lodowców spływających z potężnych gór wprost do wody i tysięcy wodospadów. Raj dla ludzi kochających dziką nieskażona cywilizacją naturę, wymarzone miejsce dla artystów, fotografów, malarzy i oczywiście żeglarzy. Niektóre jej nazwy budzą niepokój, np. Isla Decepcion – wyspa zawieszenia, Puerto del Hambre – port głosowy, Bahia Ultima Esperanza – zatoka ostatniej nadziei, itp.
Regaty na Horn: 16/02 – 22/02/2020, załoga: 5 osób
Po regatach wszyscy wróciliśmy do Toronto. Ja miałem powrócić z nową załogą, niestety, Chile zamknęło granice, mogłem pojechać dopiero za rok, z uwagi na pandemię – COVID.
Powrót na jacht: 23/02/2021
Kontynuuję rejs z załogą z Chile – 3 osoby: Puerto Williams – Isla de los Estados – Urugwaj: 26/03/2021-14/04/2021
Zostawiam jacht ponownie i wracam do Toronto. Z Kanady na jacht wracam po sześciu miesiącach.
Obecnie czekam na przybycie załogi z Brazylii, żeby kontynuować rejs dalej przez Brazylię na Karaiby.
Załogę w większości stanowili członkowie polonijnego klubu z Toronto „White Sails”, za wyjątkiem ostatniego odcinka.
From: Leszek Stankiewicz Date: Mon, 29 Nov 2021 at 20:57
Od kilku tygodni jestem w Urugwaju, przygotowuję jacht do drogi po długiej przerwie. Wyciągałem, odmalowałem plus wiele napraw. Jestem gotowy, ale Prefectura musi zrobić inspekcję, a im się nie spieszy. Załoga przylatuje pierwszego czyli już w środę. Chcę wypływać następnego dnia, jest dobre okienko. Załoga: trzy osoby, Brazylijczycy. Pierwszy planowany przystanek – wyspa Sao Sebastiao.
Leszek Stankiewicz
__________________________
Foto z rejsu
PANAMA
GALAPAGOS
CHILE
PATAGONIA
Fot. z arch Autora.
_____________________________________________________________________________________________________________________________ Leszek Stankiewicz – ur. 1949 r, Białystok. Żeglarstwo uprawia od młodych lat (regatowo: na Cadetach, Finnach, Latającym Holendrze). Pod koniec lat osiemdziesiatych wyjeżdża do Toronto (Kanada) i tam działa w polonijnym klubie żeglarskim „Biały Żagiel” (2002 – 2003 komandor klubu). Rejsy: z Kanady do Polski na jachcie „Julianna”; na „Zjawie IV” z Patagonii przez Cape Horn, Falklandy do Rio de Janeiro; własnym jachtem z Karaibów do Australii (2007 – 2008); rejsy na Karaibach; od 2019 rejs dookoła Ameryki Południowej: Panama – Galapagos – Wyspa Wielkanocna – Patagonia – wschodnie wybrzeże Ameryki Południowej.
Wydawać by się mogło, że w ramach obchodu „Roku Generała Zaruskiego” w 2019 roku, udało się odnaleźć wszystko co wiemy o życiu Generała. A jednak, uwadze biografów umknęła kapitalna pozycja literaturowa, opisująca najcięższe Jego przeżycia, pochodząca od współwięźnia w czasie pobytu w lwowskich „Brygitkach” i w Chersoniu . Autorem książki „Smakowanie Raju” jest Icek Erlichson urodzony w 1922 w żydowskiej rodzinie w Wierzbniku k. Starachowic. Są to wspomnienia pięcioletniego pobytu w związku sowieckim, napisane i opublikowane w Paryżu w 1953 roku w języku jidisz. Wydanie przez Dom Wydawniczy „Rebis”, Poznań 2010 jest pierwszym tłumaczeniem w języku polskim. Erlichson zmarł w USA w roku 1997.
Sensacyjne świadectwo człowieka, który przeszedł piekło sowieckich łagrów i był świadkiem egzekucji w lesie katyńskim.
„Smakowanie raju” to książka o Związku Sowieckim lat czterdziestych. Jej autor przeszedł piekło więzień i łagrów. Przebywał w Starobielsku, w obozie cywilno-wojskowym w Katyniu, na Kołymie. Uczestniczył w sensacyjnej ucieczce z obozu katyńskiego i był przypadkowym świadkiem egzekucji w lesie katyńskim. Opis tej egzekucji jest ewenementem w literaturze historycznej dotyczącej tego okresu.
Erlichson napisał jednak książkę nie tylko o łagrach. Jako inteligentny i bystry obserwator potrafił dostrzec i opisać cały obłęd systemu sowieckiego, w którym zbrodnia i absurd stały się składnikami codziennego życia państwa i jego obywateli.
Icek Erlichson, polski Żyd, miał 17 lat kiedy rozpętała się II wojna światowa. Zwiedziony przez komunistyczną propagandę uciekł przed nazistami do ZSRS. Wkrótce poznał prawdziwą naturę „ojczyzny światowego proletariatu”. Kilka lat po wojnie spisał swoje wspomnienia.
Trzeba podkreślić, że choć Autor we wstępie zaznacza: “Nie jest to praca literacka. To książka- dokument. Zostały w niej utrwalone wydarzenia, w których uczestniczyłem”, ale świetna pamieć Autora i niewątpliwy talent, powodują że opisy są wiarygodne. Redaktorzy polskiego wydania zweryfikowali niektóre podane fakty i wysoce oceniają całość książki, porównując ją ze znacznie późniejszymi dziełami Autorów takich jak Szałamow, czy Sołżenicyn.
Poniżej podaję fragmenty tekstu, związane z Generałem Zaruskim.
Na początku grudnia 39 roku, Icek skatowany po „przesłuchaniu”, trafił do innej celi:
Nowa cela była mniejsza niż poprzednia. Znajdowało się w niej 46 więźniów.(w poprzedniej było 69) Obowiązywał tu natomiast surowszy rygor. Co parę minut strażnik zaglądał przez judasza. Byliśmy niemal pod nieustanną obserwacją..Gdy najbardziej dotkliwy ból ustąpił, byłem w stanie bliżej przyjrzeć się ludziom, którzy tam przebywali. Najstarszym więźniem był siedemdziesięcioczteroletni Generał Zaruski, pomimo swego wieku bardzo ruchliwy i energiczny. Siwa głowa i sposób noszenia się nadawały Jego sylwetce dostojeństwo i powagę, współwięźniom zaś kazały traktować go z należytym szacunkiem. Towarzysze niedoli zastępowali go we wszystkich pracach, które trzeba było wykonywać w celi. Gdy przychodziła jego kolej wynoszenie kibla, zawsze znalazł ktoś, kto go wyręczył. Nawet w warunkach sowieckiego więzienia potrafił zachować niezależność i godność. Z jego postaci emanowały stoicki spokój i arystokratyczność, której nie złamała nawet więzienna codzienność, tak bardzo dająca się wszystkim we znaki. Poza generałem w celi było jeszcze kilku oficerów, a także szef krakowskiej dyrekcji kolei państwowych i dwaj rabini: rabin Grauer z małego miasteczka pod Lwowem i rabin Feldman..
Autor opisuje innych współwięźniów i ich historię. które doprowadziły ich do celi w Brygitkach m.in. byłego tragarza lwowskiego, który… pomimo, był że człowiekiem niewykształconym, miał bardzo dobrze poukładane w głowie i słuchało się go z wielką przyjemnością. Generał Zaruski, pół żartem, pół serio, tytułował go ministrem…
Obaj rabini I kilku pobożnych Żydów spośród więźniów naszej celi spożywali jedynie suchy chleb, ponieważ reszta jedzenia nie była koszerna. Dwa razy w ciągu dnia generał Zaruski odbywał swoją codzienną gimnastykę. Nie zaniedbywał tego nigdy. Jego wysportowana sylwetka mimo podeszłego wieku robiła na wszystkich wrażenie . Generał miał wspaniale wytatuowany tors. Opowiadał, że tatuaż ów wykonał pewien Japończyk znany z umiejętności w tej dziedzinie…
…Szare, więzienne dni usiłowaliśmy urozmaicić dyskusjami na tematy naukowe. Zaczęło się od krótkich rozmów generała Zaruskiego z rabinami Stopniowo włączali się do nich inni więźniowie.W końcu były to już prawdziwe sympozja z uwagami, pytaniami I dyskusją w której uczstniczyli niemal wszyscy obecni. Właśnie podczas tych dyskusji tragarz Maks Bulbenik zadziwiał wszystkich swą inteligencją, mądrością I umejętnością logicznego myślenia.
Dla mnie te dyskusje, sięgające często w głąb różnych interesujących zagadnien, były prawdziwym doznaniem. Czułem się jak na wykładach uniwersteckich I chłonęłem każde słowo. Jestem przekonany, że na samym uniwersytecie nie dowiedziałbym się tyle, ile dowiedziałem się w czterech ścianach celi więziennej. Po jakimś czasie to, co miało służyć zabiciu nudy zamieniło się w coś poważniejszego. “Godziny Naukowe” stały się niemal nieodłączną częścią naszego więziennego życia.
Autor, po wysłuchniu informacji o losie swych znajomych z Wierzbnika, doznał załamania nerwowego:
..poczułem się nie tylko załamany, ale i oszukany. Byłem w środku pusty, w brutalny sposób odarty z marzeń. Generał Zaruski musiał dostrzec mój stan ducha bo przysiadł koło mnie. Podał mi część swojego chleba, mówiąć , że on tyle pieczywa nie potrzebuje, a ja jestem młody i potrzebuję jeść więcej. Robił tak każdego dnia: połowę swego przydziału żywności oddawał młodszym więźniom I podtrzymywał nas na duchu. “Sytuacja-mówił-wkrótce się zmieni. Trzeba wykazać siłę woli i chęć przetrwania”. Byłem wdzięczny generałowi, kiedy tak mówił. Był mi w tym momencie człowiekiem bardzo bliskim, niczym ktoś z rodziny.
Na początku marca 1940r. miał miejsce w “Brygitkach” strajk głodowy więźniów który stłumiono rostrzelaniem po kilku więźnów z każdej celi. W trzy dni później, generał Zaruski został wywołany z celi .
…szedł wolno ku drzwiom z tobołkiem w ręku. Przed wyjściem odwrócił się I po raz ostatni ogarnął nas swoim mądrym spojrzeniem. Domyślaliśmy się, co chciał nam powiedzieć na pożegnanie. Byliśmy mu wdzięczni za to że dodawał nam otuchy I nadziei.
Autor wspomnień,w parę godzin później, został zabrany do transportu, ktory zawiózł go do Starobielska. Stamtąd trafił do obozu nr.9, mieszczącego się w lesie katyńskim. Po ucieczce z tego obozu, błąkając sie wlasach był przypadkowym świadkiem masowej egzekucji. Aresztowany koło Smoleńska, został wywieziony do Chersonia. Na drugi dzień pobytu, przeniesiono go do innej celi.
…tu ku memu zaskoczeniu, ale I z radością, spotkałem generała Zaruskiego. Stary general pochwycił mnie w ramiona I przycisnął do serca. Nie mogłem powstrzymać łez napływająych do oczu. Był bardzo zmieniony. Już nie wykonywał swej codziennej gimnastyki jak to robił więzieniu lwowskim. Widziałem doskonale, że jest mocno osłabiony. Tylko umysł pozostawał jak dawniej świeży I wnikliwy.
Nie chciałem mu przysparzać zmartwień więc nie powiedziałem mu o losie jego żony skazanej na 12 lat zesłania. Wzbraniałem się również przed wyjawieniem tego, co widziałem w lesie katyńskim. Cieszyłem się ze spotkania z generałem, ale z drugiej strony zdawałem sobie sprawę że znowu znalazłem się wśród więźniów politycznych.
Uwagi generała nie uszło, że duszę w sobie jakieś ciężkie i mroczne wspomnienia związane z przeżyciami więziennymi. Objął mnie I powiedział “opowiadaj dziecinko wszystko, będzie ci lżej”. Usiedliśmy na jednej pryczy i zacząłem oszczędnymi słówami relacjonować wszystko co widziałem i czego doświadczylem.
Słuchał cały czas i milczał. Był żołnierzem, ale to, co usłyszał, wstrząsnęło nim, naruszyło tą resztkę witalności, ktora pozwalała mu patrzeć w przyszłość z wiarą I nadzieją. Z każdym dniem stawał sie słabszy. Osiem dni później stracił nagle przytomność. Rzucono go jak psa na nosze mimo że jeszcze żył i wyniesiono z celi.
Uwagi końcowe:
Relacja Erlichsona obejmuje okres od osadzenia Generała w Brygitkach (10 grudnia 1939, do marca 1940). Generał opuścił celę, lecz nie więzienie, gdyż toczył się Jego proces w którym skazano go na zesłanie, o czym Erlichson nie wiedział. Jego spotkanie z Generałem w więzieniu chersońskim było niesamowitym przypadkiem. W obozie nr 9 W lesie katyńskim, Erlichson spotkal dwoch rabinów z celi na Brygitkach. O losie Zaruskiego nic nie wiedzieli, natomiast przeczytali na jakiejś ścianie napis, że Zaruską skazano na 12 lat. To była też informacja wstrząsająca Generała a droga tej informacji była też zbiegiem niesamowitych przypadków.
Śwadectwo Icka Erlichsona zawarte w Jego książce jest wstrząsające i wiarygodne, i pokazuje wielkość ducha Generała Zaruskiego w tej najcięższej próbie życiowej, jak i niesamowitą podłość i zezwierzęcenie właściwe dla Sowietów.
Krzysztof Jaworski– ur. 1933 r.; jachtowy kapitan morski. Żeglarstwo uprawia od 1947r.; początkowo w drużynie harcerskiej w Szczecinie. W szczecińskim żeglarstwie akademickim od początku lat pięćdziesiątych. Brał udział w Mistrzostwach Polski Jachtów Morskich w 1952, 1953 (I miejsce – Mistrzostwo Polski), 1955, liczne regaty morskie i śródlądowe (Słonka, Finn). W latach 1954-1959 Komandor Klubu AZS Gdańsk. Członek Komisji Morskiej ZG AZS. W latach 1960-1966 członek Komisji Kapitanów ZG PZŻ. W latach 1983-1988 Komandor Klubu “Cała Naprzód” Warszawa. Działalność instruktorska (Trzebież), publicystyczna (m. in. Żagle). Ostatnio (2019) wydał autobiograficzną książkę „Życie na trójkącie”: t.I „Na szczyt fali”, t.II „W dolinę fali”.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Od Redakcji.
Wojciech Kuczkowski, w artykule drukowanym w “Żaglach”, (październik 1997 rok), opublikował odnalezione w archiwach NKWD/KGB dokumenty będące śladami ostatnich dni życia generała i jego śmierci.
Wypis z protokołu Nr 34 os przy NKWD SSSR z dn. 29.03.1941 r.
Przesłuchiwano: Obwiniony Zaruski M. S. urodzony s. Dumanów 1867, Polak.
Wyrokowano: Jako socjalno niebezpieczny element, zesłać do Krasnojarskiego kraju na 5 lat.
Uzasadnienie końcowego oskarżenia: 31.03.40 r. UNKWD Lwowskiej Obł. został aresztowany na podstawie zebranych danych świadczących o tym, że Zaruski Marian Sewerynowicz jest generałem byłej polskiej armii, ukrywa swą przeszłość, żył pod zmyślonym nazwiskiem. Zataił istnienie kontrrewolucyjnej organizacji, która zaopatrywała osoby znajdujące się w sytuacji bezprawnej (do przebywania) w fikcyjne dokumenty. Sam Zaruski także posiadał taki dokument, wystawiony na nazwisko Sidorowa K.K.
Akt śmierci więźnia
Będąc naczelnym lekarzem więzienia nr 2 UNKWD Nikołajewskiej Obłaści Astrachańskiego L.G. trupa więźnia Zaruskiego Mariusza Sewerynowicza, 74-letniego zmarłego w więziennym szpitalu dn. 8.04.41 r. o godz. 21 minut 55, stwierdzam co następuje: (…) stan serca był ciężki. Obrzęk pomimo stosowania leków nie zmalał, pojawiły się płyny w brzusznej okolicy, a ze strony serca głuche tony, arytmia. Rozpoznanie: śmierć nastąpiła przy objawach słabnącego serca.
Łączyły nas wspólne wyprawy ze Szczecina na przystań Jacht Klubu AZS w pobliskim Dąbiu, przed dwudziestu laty; potem każdy z nas wspinał się po drabince żeglarskich stopni w różnych klubach, a gdy drabinka się skończyła, nasze drogi zbiegły się ponownie pod koniec lat 60 tych. Tym razem w Morskim Klubie Sportowym „Pogoń” w Szczecinie.
Jurek Kraszewski, powszechnie znany jako „Hrabia Lolo”, jak zwykle mierzył wysoko i jak zwykle – skutecznie. Wkrótce został szefem 20-metrowego ”Daru Szczecina”, flagowego jachtu „Pogoni”, jednego z bardziej ekskluzywnych w tamtym czasie.
Stare porzekadło głosi: i generał i dyrektor są w sztormie też tylko w samych gaciach.
Spotykaliśmy się nieraz na wodzie, ale nigdy nie pływaliśmy razem. „Lolo” nie miał zatem okazji obejrzenia intymnej części mojej garderoby. A jednak zaryzykował – zostałem jego zastępcą.
Po kilku ładnych milach wspólnie przebytych na „Darze”, w drodze, chyba do Amsterdamu, odsłonił karty:
– Co powiedziałbyś o jakiejś dłuższej wycieczce? No wiesz, dookoła …
Nie namyślałem się długo. Poznałem nieźle łódkę, zniesie każdą pogodę.
– Zabieram się.
Podejrzewałem, że rozmawiamy o odległej przyszłości – błąd: „Hrabia” już ponakręcał parę sprężyn, a teraz naciskał guziki. Nie spuszczał przy tym bacznego oka z „Daru”, który pozostawał w wypieszczonym stanie. Mogliśmy więc bez zażenowania cumować w Kilonii. Był 1972 rok – rok olimpiady w Niemczech; jej żeglarskie konkurencje powierzono opiece właśnie tego miasta.
Cumować, ale gdzie? Nie chodzi o parę godzin, czy nawet o dobę – olimpiada nie trwa przecież jeden dzień, a wszędzie jest już tłoczno. No i drogo. W takich sytuacjach „Kraszower”, jak nazywali Go przyjaciele, był niezastąpiony. Zgodnie ze swoją zasadą mierzył wysoko, nie rozmawiał z płotkami. Wbił się w wyjściowe żeglarskie wdzianko i pomaszerował do siedziby Kieler Yacht Clubu. Po chwili ściskal dłoń komandorowi klubu.
Jak wiadomo, Kieler Yacht Club jest chyba najbardziej prestiżowym klubem żeglarskim w Niemczech, szczycącym się bogatą tradycją i niegdysiejszym członkowstwem Kaisera Wilhelma. To oczywiste, że komandorem takiego klubu może być tylko Bardzo Ważna Osobistość, o wysokim statusie społecznym. Nie podejrzewam że BWO przesiaduje w klubowym gabinecie godzinami, a jeśli już tam jest, sekretarka zasłania własnymi piersiami wejście, bo przewody rozgrzewają się od telefonów innych BWO. Zwłaszcza teraz, w okresie olimpiady.
Dlatego sądziłem, że w sferze abstrakcji leży złożenie nie umówionej wcześniej wizyty. A zresztą, czy komandor zechciałby zaaprobować ją szyprowi, których dziesiątki przewijają się codziennie przez śluzy Kanału Kilońskiego, choćby był kapitanem flagowego jachtu, bez obrazy, jakiejś tam „Pogoni”?
Tupet, czy łut szczęścia? A może jedno i drugie. „Hrabia Lolo” nie ubiegał się o żadną aprobatę – ot, po prostu wszedł, delikatnie ale stanowczo odsunął sekretarczyne piersi i otworzył drzwi gabinetu.
Nienaganny ubiór, takież maniery i niezmącona niczym pewność siebie, która pozwalała Mu wyjść obronną ręką z każdej niezręcznej sytuacji, robią korzystne wrażenie na komandorze, „w cywiIu” – zastępcy przewodniczącego Landtagu; okoliczność, która okaże się niezwykle cenna za półtora roku. Na teraz zaś jacht i załoga są gośćmi klubu, co oznacza darmowy postój i możliwość korzystania z klubowych udogodnień. Co więcej, komandor, zauroczony osobowością „Hrabiego”, zaprasza chłopców z ”Daru” na obiad do swego domu – tego w najśmielszych wyobrażeniach nikt się nie spodziewał.
Obiad, jak obiad, ale ta zastawa: wazy, półmiski, chochle, sosjerki, salaterki – na obrusie nie zostało zbyt wiele wolnego
miejsca. Chłopcy pamiętajcie: łokcie przy sobie (panienki w dobrych domach przy posiłku trzymały książki pod pachami), i uwaga – strącić, nie daj Boże, jakiś fragment tej starej, miśnieńskiej porcelany – to byłaby katastrofa. Kolejny dylemat, sztućce: lyżki okrągłe i owalne, duże i małe, widelce i widelczyki. Co do czego, która ręka? Byłem kompletnie zagubiony i chłopcy chyba też. Tylko „Hrabiego” nie dręczyły wątpliwości: wybierał pewnie, a jak się czasem pomylił – odkładał sztuciec z kamienną twarzą i brał taki, jaki wziął komandor. A my? Zwlekaliśmy z rozpoczęciem dania, dopóki gospodyni nie zacznie, co taktowna pani domu uznała za polską kurtuazję względem dam. Obiad wreszcie się skończył, gospodarz zaprosił na kawę i likier do gabinetu. Odetchnąłem.
Odsuwając krzesło dostrzegłem ją. Wyszła spod stołu i ignorując obecnych dreptała ku werandzie. Kaczka krzyżówka. Za drzwiami werandy – teraz zrozumiałem, dlaczego były otwarte, choć z zewnątrz dolatywały chłodne powiewy – widniał ogród z sadzawką.
– Oswojona? – zapytałem
– Bo ja wiem… Przylatuje od lat w okresie lęgowym, buduje gniazdo przy sadzawce, w której się pożywia, a gdy kaczęta są lotne – znika razem z nimi. W tym roku, nie wiem dlaczego, upodobała sobie miejsce na gniazdo pod stołem. Nie przeszkadza jej, że spożywamy tu posiłki. Przyzwyczaiła się.
* * *
Przeżywaliśmy okres gierkowkiej prosperity PRL-u wspieranej zachodnimi pożyczkami, których spłatą ludowa władza zupełnie się nie przejmowała. W sklepach pojawiły się wędliny, kaszanka w obfitości zwisała z haków i można było zapijać ją zagranicznymi winami z Delikatesów. Złagodzone przepisy pozwalały na w miarę swobodne żeglowanie po morzu, a nawet zawijanie do obcych portów. Nie oznaczało to bynajmniej, że w tej atmosferze wszechwidzące oko wspomnianej władzy utraciło swoja ostrość. Nie ukrył sie przed nim wzmożony ruch na przystani, ale władza zapewne uznała – nie wiem czy samodzielnie, czy pod wpływem czyjejś sugestii – że wokółziemski rejs „Daru Szczecina” będzie jej znakomitą wizytówką i nie robiła „Hrabiemu” wstrętów.
„Lolo” nabrał więc wiatru w skrzydła i zaczął kompletować załogę. Mieli być w niej tylko sprawdzeni specjaliści: mechanik Jasio – ,,kaszlak”, Tolek – elektryka, Krzyś – radio, bosman Maciej – głównie takielunek, żagle i ogólnie wszystko, ja nawigacja. Razem z „Hrabią” – sześciu. Zabrakło siódmego: kuka. Co gorzej, wykruszył się Maciej – oferta pływania w świnoujskim Morskim Instytucie Rybackim wyrwała go ze Szczecina. Na swoje miejsce zaproponował Kazika.
Nie miał on wprawdzie dużego doświadczenia morskiego, ale to było bez znaczenia dla „Hrabiego” – wystarczyło słowo Maćka, u którego Kazik praktykował stawianie żagli na podstargardzkim Miedwiu. A przy tym patrzyło mu dobrze z tych otwartych, niebieskich oczu, którymi zniewalał dziewczyny. Zresztą „Hrabia” miał rzadką umiejętność poznawania się na ludziach już po pierwszej rozmowie i dlatego następnego dnia Kazio w kraciastej koszuli i roboczych spodniach ze „śliniaczkiem” królował w magazynie bosmańskim.
Tym razem decyzja „Lola” była szczególnie trafna: po kilku miesiącach, w drodze powrotnej do Szczecina, z sześciu zostało Mu tylko trzech – w tym Kazik. Ale to już inna i w dodatku zawiła historia.
* * *
Czekało nas dwanaście miesięcy ostrej harówy – tyle bowiem czasu dał klub „Hrabiemu” na wymianę olinowania, przeróbkę wolnych koi na magazyny z prezentami dIa Polonii, zdobycie i instalację sprzętu zazwczaj nie spotykanego na jachtach, np. spawarki, sprężarki powietrza do napełniania butli dla płetwonurków, „pieszczoszka” – aregatu prądotwórczego i mojego laboratorium fotograficznego z powiększalnikiem.
Nie przesadziłem z tą harówą. Oprcz adaptacji wnętrza do nowych potrzeb utrzymywaliśmy jacht w stanie, do którego szef był przyzwyczajony. Oznaczało to zajęcie na okragło: tu podmalować zadrapanie, tam zapleść linę, założyć opaskę… Już tylko umycie burt – to szczotkowanie dla dwóch osób na parę godzin.
„Hrabia” rzadko pokazywał się na przystani: biegał z papierkami i załatwiał. Do roboty było więc pięciu – wypadało po cztery metry bieżące łódki na glowę. Nic dziwnego, że po dwóch miesiącach uszyty na miarę mundurek wyjściowy wisiał na mnie jak szmata – schudłem o pięć kilogramów.
Gotowanie na jachcie nie jest szczególnie atrakcyjnym zajęciem, zwłaszcza w sztormie – gwałtowne i nieprzewidziane przechyły już niejednemu oparzyły „klejnoty rodzinne” wrzącą zupą z przewróconego gara. Status załogowy kuka, czyli ,,kambuzowego ścierwa”, też niewysoki, dlatego nadal brakowało nam mistrza warząchwi, choć „Lolo” obniżał poprzeczkę wymagań.
Wreszcie sam zabrał się do listy zaopatrzenia – działkę przewidzianą dla nieobecnego kuka. Długimi popołudniami przesiadywał w mesie, stukał w kalkulatorek, drapał się w czoło. Wiedział z doświadczenia, że dobra kuchnia jest połową rejsowego sukcesu. Nie zazdrościłem Mu: wyliczyć przy ograniczonym budżecie ile czego zabrać, aby wykarmić przez rok siedmiu chłopa urozmaiconymi daniami – to niezbyt atrakcyjna robota.
W tych latach jachty wychodzące w zagraniczny rejs przypominały dobrze zaopatrzone hurtownie artykułów spożywczych. Nieliczne dewizy, które udało się uzyskać kapitan wydzielał z kasy okrętowej tylko na zakup świeżych owoców, rzadziej warzyw, bo te w postaci suszonych kostek „drugi” powinien był kupić w domu. Nie wynikało to z kapitańskiego skąpstwa – w kasie musiał być żelazny zapas na paliwo, opłaty portowe, czasami na usługi cumowników (uwaga: nie podawajcie cumy, jeś1i nie musicie, przyjaznemu osobnikowi – może Wam potem wystawić rachunek), no i na nie przewidziane wydatki.
Prawie w ostatniej chwili „Hrabia” ściągnął kuka Marka gdzieś z głębokiego śródlądzia. Początkowo patrzyliśmy na
niego trochę krzywo: przychodził przecież na gotowe. Najważniejsze, że „Lolo” był szczęśliwy – nareszcie miał zaplanowany komplet, mogliśmy wychodzić. Była jesień 1973 roku.
* * *
Późna jesień to nie najlepsza pora do żeglugi po Biskaju – gorsza jest tylko zima. Dlatego „Hrabia” poganiał: każda godzina była cenna – przelecieliśmy przez Kanał Kiloński nie zadzwoniwszy nawet do komandora.
Na Północnym, gdzieś na wysokości Terschelling, przydmuchało mocniej – regularna „siódemka”. Dla „Daru” to
jeszcze nie sztorm, ale krótka i stroma fala była męcząca. Na próżno Tolek próbował parować sterem jej uderzenia – drżał od nich cały takielunek i dzwoniły kubki w kambuzie.
Przetarłem oczy – która to? Za piętnaście czwarta. Usiadłem i wciągałem skarpetę. Szło mi opornie – byłem zaspany. Żeby tak jeszcze pół godzinki… Nic z tego – za parę minut moja wachta. I wtedy usłyszałem trzask. A potem drugi, głośniejszy, po którym zniknął przechył.
W uchylonych drzwiach zejściówki zobaczyłem pobladłego Tolka. Bezwiednie obracając koło sterowe wykrztusił:
– Maszt…
Stała się rzecz nieprawdopodobna: rozplotło się ucho stalówki achtersztagu przy topowym okuciu grotmasztu. To był ten pierwszy trzask, kiedy puścił achtersztag. Maszt pozbawiony głównego odciągu od strony rufy złamał się przy pierwszym salingu – i to był ten drugi trzask.
Jest niewesoło, ale nie beznadziejnie: kawałek grotmasztu jeszcze stoi, jest bezanmaszt i silnik. Ba, tylko dokąd płynąć?
„Hrabia” wie dobrze, że powrót do Szczecina oznacza koniec wycieczki. Droga do domu – dwa tygodnie, nowy maszt – półtora miesiąca z głowy. Będzie już zima. Nim puszczą lody przyjdzie kwiecień, a na kolejny sezon bez „Daru” klub się nie zgodzi.
– Wracamy, ale do Kilonii – zawyrokował „Lolo”.
Kilka dni później korzystaliśmy z gorących natrysków Kieler Yacht Clubu. Decyzję szef dobrze przemyślał: prawda, było dalej niż do innych portów, ale tu mamy darmowy postój i pomoc przyjaciół.
Agent Det Norske Veritas, firmy, w której „Dar” był ubezpieczony, przyszedł w godzinę po telefonie „Hrabiego”.
– Nie, będzie metalowy; klejenie i obróbka drewnianego trwałyby długo a wam się przecież spieszy. Konstrukcją masztu zajmie się tutejsza firma Ambau, ale jego rysunki musi zatwierdzić nasza centrala w Norwegii. Za dwa tygodnie powinien być gotowy.
„Lolo” nie nalegał – drewniany kosztowałby znacznie więcej ubezpieczyciela, o czym agent już nie wspomniał, ale byłby cięższy i mniej trwały, więc niech tam… No i „Dar” bedzie pierwszym w Polsce dużym jachtem z metalowym masztem, co mile łechtało ambicję szefa.
Dwa tygodnie zmarnowanego czasu. Każdy miał tam tych parę „zielonych” – wystarczyłoby zaledwie na kino i butelkę „cybantówy” kupionej w Kanale u wolnocłowego Zerssena. Nazwa tej taniej gorzały wywodzi się od „cybanta” – pierścienia sciągającego z taśmy metalowej, który trzeba było nakładać na łeb, zeby nie pękł po dwóch kieliszkach tej małmazji. Gdyby udało sie złapać jakąś fuchę, kupilibyśmy coś lepszego.
– Nie ma mowy o pracy „na czarno”, a na legalną – nie pozwalają nam nasze wizy tranzytowe. Sprobuję jednak
porozmawiać. – „Hrabia” ogolił się i zniknął na dwie godziny.No chłopcy, od jutra pracujecie w Howaldtwerke-Deutsche Werft – tutejszej stoczni. Oficjalnie. Potrzebują pilnie kilku ludzi do remontu ruskich kutrów rybackich. Pozwolenie załatwił komandor dzięki swoim dojściom w Landtagu. Ja muszę być na jachcie, bo przyjdą wziąć pomiary do masztu. Chcę też obejrzeć rysunki i naciskać aby Ambau rozpoczął prace przed ich zatwierdzeniem. Popołudniami mogę gotować. . .
– Masz za to u nas butelczynę – krzyknęliśmy chórem.
Był drobny szkopuł: stocznia leżała na drugim brzegu Zatoki Kilońskiej – autobusem prawie godzina jazdy. A1e z przystani klubu pocztowców na rzeczce Schwentine – pięć minut marszu. Cumowaliśmy tam jeszcze tego popołudnia.
* * *
Budynek pocztowców zamknięty na głucho, d1a nich sezon skończył się już dawno. Śnieg pokrywa przystań, jest zimno i nie ma elektrycznego „cycka” do podłączenia kabla.
Dni były krótkie, jak to późną jesienią, a z ładowaniem przeciążonych oświetleniem akmulatorów „nie wyrabiał” silnikowy alternator. Zresztą pędzić na postoju 40 koni mechanicznych tylko po to, aby uruchomić niezbyt wydajny ładowacz to czysta strata paliwa.
Nie oszczędzaliśmy go kiedy temperatury spadały dobrze poniżej zera. Jasio wygrzebał ze stoczniowego złomu starą chłodnicę samochodową i wentylator, sklecił z tego coś, co nazwał dumnie nagrzewnicą i włączył ją w obieg chłodzenia silnika. Gdy tylko ten zaterkotał, gasły światła w kubryku i w kojach – rozkoszne ciepło ściągało wszystkich do oficerskiej mesy z korzyścią dla ledwie zipiących, niedoładowanych i zimnych akumulatorów.
„Lolo” zdawał sobie sprawę z tego, że je zarzynamy.
– Zajrzyj do agregatu. To wprawdzie nie twoja działka, ale bez prądu…
Resztę sobie dośpiewałem: …radionamiernik i sprzęt telekomunikacyjny byłyby niepotrzebnym balastem. Odtąd rozpaczliwe wołanie „Jurek, zapal to cholerne g…” mogło wyrwać mnie z koi o każdej porze doby. Czy uruchomiliście kiedyś ręcznie wysokoprężny silnik w minusowych temperaturach zachowując spokój i nie używając brzydkich wyrazów? Jeśli tak – jestem pełen podziwu.
Przemarznięty tkwił w bakiście pod unoszonym – i przeważnie zaśnieżonym – siedzeniem kokpitu; prawie nieistniejące sklejkowe ścianki bakisty skonstruowano tak, aby zapewniały skutecznie dobre chłodzenie agregatu, nawet przy opuszczonym siedzeniu. I rzeczywiście zapewniały: był wychłodzony jak przysłowiowa „zimna d… w maju”.
Nie wiem dlaczego, ale nikt nie zapamiętał, że do ,,Instrukcji rozruchu chłodzonego powietrzem dieslowskiego agregatu prądotwórczego” należy dodać trzy punkty: 1. dużym czajnikiem wrzątku oblać zeberka chłodzenia cylindra, 2. drugi czajnik wrzątku wlać do miednicy ze szmatami i szybko obandażować nimi agregat, 3. odczekać 15-20 sekund i przed pociągnięcim linki, tzw. „szarpanki”, powiedzieć : „no, zaskocz pieszczoszku, bo jak nie, to ci…”. Zaskakiwał najpóźniej za drugim razem.
Dokąd też on nas prowadzi? Niżej nie można zejść – to już zęza. Pod stopami coś chlupocze, nad głową labirynt krętych rurociągów z zardzewiałymi zaworami. Część z nich wymontowano, na początek mieliśmy zakładać nowe. A więc najpierw zamocować go do jednej rury, a potem przyciągnąć ją i tę drugą stalówkami ręcznych lewarków – gdyby któryś puścił przy przetykaniu śrub, palców trzeba by szukać w zęzie.
Odkręcanie starych zaworów też dostarczało emocji. Nakrętki były tak przyrośnięte, że urywały pod kluczem przerdzewiałe śruby. Kiedy przychodziła kolej na ostatnią, chłopcy chowali się za metalową ściankę grodzi: odkształcające się rury strzelały śrubą i nakrętką w trudnych do przewidzenia kierunkach.
30. listopada „Lolo” podpisał kwitek: śliczny, nowiutki maszt był osadzony – koniec z brodzeniem w słonej mazi zalegającej zęzy niewybrażalnie zapuszczonych kutrów!
Błękitne niebo, woda jak lustro, tylko ta temperatura minus 15 stopni Celsjusza. Pomimo prowizorycznej budki ze starych plandek (sterować można było tylko na pokładzie) i podwójnych rękawic nikt nie wytrzymywał dłużej za kółkiem niż kwadrans.
Jasio wyciska wszystkie konie z kaszlaka, żeby tylko zdążyć do ostatniej śluzy zanim Kanał zamarznie. Uf, udało się. W Brunsbuttelkoog jest już znacznie cieplej, ale dla odmiany szaleje śnieżyca. Śluzowy przekrzykuje wiatr:
– Zacumujcie w przystani jachtowej – dzisiaj nie wyjdziecie na Łabę. W Hamburgu powódź, musieliśmy zamknąć trzecią bramę, dwie nie wytrzymałyby naporu wody. Otworzymy ją może za dwa dni. . .
cdn
Tekst i zdjęcia: Antoni Jerzy Pisz
Od redakcji: opowiadanie A. J. Pisza, „Hrabia Lolo – 20 lat później” po raz pierwszy było publikowane w australijskim „Tygodniku Polskim”, w listopadzie i grudniu 2001 roku. Opowiadania A. J. Pisza dotarło do Zeszytów Zeglarskich dzięki staraniu Ewy Poten i zamieszkałej w Australii Jolanty Boehm. Pomocy przy opracowaniu tekstu, opisaniu fotografii udzielił uczestnik tego rejsu, zamieszkały w Nowej Zelandii, Kazimierz Jasica.
Antoni Jerzy Pisz – ur. 1930, Lwów, zm. 2020, Sydney; inżynier chemik (Politechnika Szczecińska), żeglował z Ludomirem Mączką „Marią” z Peru przez Polinezję do Australii (Sydney), 1974-1976. Autor, m.in., skryptu „O astronawigacji bez kompleksów” i książki „Maria przez Pacyfik”; zainteresowania fotografią i ornitologią.
Kopiowanie i rozpowszechnianie zawartych materiałów w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej zgody edytora jest zabronione. Wszystkie publikowane materiały podlegają ochronie zgodnie z przepisami prawa. Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania i adiustacji tekstów. Opinie i oceny w zamieszczanych materiałach są poglądami Autorów. "Zeszyty Żeglarskie" (online): ISSN 2544-0381