Archiwum kategorii: ZŻ nr 45e maj 2020

Marek Słodownik: „Kurier Morski” („Żeglarz Polski”) 1926-1933

100 lat logo.jpg

Marek SłodownikPismo o często zmieniającej się formule wydawniczej, częstotliwości ukazywania się i zmianie formatu należało, podobnie jak „Żeglarz Polski” do Józefa Klejnot-Turskiego. To skromna gazeta ukazująca się na wybrzeżu trzykrotnie w ciągu tygodnia w pierwszym roku istnienia, przechodziła podobnie burzliwe koleje losu aby od roku 1927 stać się dziennikiem pod zmienionym tytułem, ukazywała się w latach 1926-32, a jego geneza wynika wprost z ukazującego się już od kilku lat pisma „Żeglarz Polski”. Redakcja obu tytułów skupiona była w tych samych rękach, a niektóre materiały publikowane na łamach obydwu pism były bardzo podobne. „Kurjer” miał liczne mutacje; ukazywał się w jednocześnie w czterech wydaniach jako tygodnik (wydanie A), dwutygodnik (wydanie B) i miesięcznik (wydanie D), co -obok niekompletności istniejących zbiorów- bardzo utrudnia ich dzisiejszą analizę.
Wzorem dla „Kurjera” były pisma o charakterze żeglugowym wydawane w dwóch największych portach brytyjskich: Londynie i Liverpoolu, które miały swoich stałych odbiorców w postaci przedstawicieli firm żeglugowych, przedstawicieli handlowych, a także administracji morskiej. Specyfiką polską było, że dwa położone obok siebie porty – Gdańsk i Gdynia, należały do dwóch państw i posługiwano się w nich różnymi językami, co w praktyce uniemożliwiało wydawanie gazety dla obu tych organizmów, na co skarżył się Klejnot-Turski, redaktor naczelny i wydawca „Żeglarza Polskiego” na łamach swego pisma. Mimo sześciokrotnego wzrostu obrotów w obu portach nie udało się stworzyć wspólnej gazety, co skłoniło zarazem wydawcę do podzielenia treści zawartej w „Żeglarzu” na dwa tytuły, lepiej sprofilowane i dzięki temu skuteczniej zaspokajające potrzeby czytelników. „Kurjer Morski” był rozprowadzany w agendach portu gdyńskiego, ale z czasem trafił także do Gdańska, gdzie napotykał problemy z kolportażem.
„Kurjer Morski” odtąd zawierać będzie wszystkie działy dotychczasowe tygodnika „Żeglarz Polski”, który się przekształca jednocześnie na miesięcznik – magazyn żeglarski i handlowo-morski. Wszystko co ma charakter informacyjny przechodzi do codziennego „Kurjera Morskiego. Nowy podział materiału pomiędzy codzienny „Kurjer Morski” a miesięcznik „Żeglarz Polski” ma za zadanie lepsze zaopatrzenie czytelników w informację bieżącą z jednej strony oraz poważne materiały i artykuły z drugiej strony” pisał w „Żeglarzu Polskim” Józef Klejnot-Turski. Problemy z pismem miały jednak głębszy charakter, ponieważ niebawem wydawca opublikował krótką notkę, która bardzo wiele mówiła o kondycji pisma: Równoległe prowadzenie codziennego „Kurjera Morskiego” i niezakończenie reorganizacji tygodniowego wydania uniemożliwiły jeszcze regularne wypuszczanie tego wydania. Zapewniamy niniejszem naszych Szanownych Prenumeratorom pełną rekompensatę za rzadsze wypuszczanie numerów, przechodząc w drugiej połowie sierpnia do intensywniejszej czynności wydawniczej. Obecne jej osłabienie trwa z przyczyn nieprzewidzianych i niedających się od razu usunąć.
Pismo było typową gazetą gospodarczą bardzo ściśle związaną z gospodarka morską, nie poruszało zatem zagadnień ogólnych, ważnych z punktu widzenia władzy. Nie zajmowało się promocją morza, aktywnego wypoczynku, pomijało zupełnie sprawy wychowawcze i sporty wodne. Jego misją było dostarczenie informacji o pracy portów i dróg śródlądowych odbiorcom wywodzącym się z kręgów gospodarczych, była to bowiem gazeta precyzyjnie sprofilowana i konsekwentnie redagowana. Brak było w ogóle tekstów publicystycznych, analitycznych czy polemicznych, „Kurjer” skoncentrował się na przekazie newsowym. Gazeta liczyła od 4 do 6 stron i miała bardzo konserwatywny układ. Okładka to miejsce publikacji reklam i przez kilka lat były to te same reklamy firm związanych z gospodarką morską. Żegluga Polska, C. Hartwig, Warta, Bydgoski oddział Lloyda zajmowały niemal niezmienione miejsce, całość uzupełniała niewielka modułowa reklama pisma „Żeglarz Polski”. Wewnątrz numeru podobnie dominowały stałe działy, na które składały się informacje na tematy bliskie pracy portów. Alfabetyczny spis statków znajdujących się w porcie Gdynia, Ruch portowy Gdyni, oraz ruch statków na Wiśle przez Tczew. W sezonie zimowym podawano stan lodu na Bałtyku, w sezonie żeglugowym drukowano notowania wodostanu, czyli poziom wody na Wiśle w węzłowych miejscach. Osobnym zagadnieniem były komunikaty prasowe Agencji Portowej z informacją o dostępności przedruków dla prenumeratorów gazety. Od sierpnia 1929 roku do gazety dołączano regularnie dodatek poświęcony pracom portów pisany w języku angielskim, The Daily Harbour News, który był źródłem informacji dla armatorów obcych korzystających z polskich portów.
W latach 1928 i 1929 pismo wydawano w formacie gazetowym, ale charakterystyczne było, że zadrukowywano tylko jedną kolumnę. „Kurjer” wyglądał jak gazeta ścienna, ale w istocie taką nie było. Zapewne przyczyną tego niecodziennego rozwiązania było obniżenie kosztów druku jednostronnego arkusza, ponieważ z chwilą zwiększenia zakresu tematycznego i ilości materiałów będących w dyspozycji redakcji dokonywano zadruku drugiej strony aby w kolejnych miesiącach dodać jeszcze jeden arkusz.
W 1931 roku zaszła istotna zmiana w redakcji i doszło do połączenia pism „Żeglarz Polski” i „Kurjer Morski” Józef Klejnot-Turski tak uzasadniał konieczność tych modyfikacji: Trudna sytuacja ogólna nie pozostała bez wpływu na wydawnictwa „Żeglarza Polskiego” i codziennego „Kurjera Morskiego” Mimo, iż w pierwszym kwartale wypuściliśmy 12 numerów „Żeglarza Polskiego” kolportaż zaś pisma się zwiększył, równocześnie nieprzewidziane wycofanie z dniem 10go kwietnia w 100% poparcia, jakie wydawnictwo miało w formie bezpośredniej i pośredniej od pewnych instytucyj zmusiło nas do ponownego skoncentrowania wysiłku wydawniczego na fachowem piśmie codziennem, którego regularność w niczem nie naruszyliśmy do chwili obecnej. To też podkreślając utrzymanie codziennego wydawnictwa przekształcamy czasopismo „Żeglarz Polski” na dwutygodniowy dodatek do niego, który wysyłamy również z osobna wszystkim prenumeratorom „Żeglarza Polskiego” Z biegiem czasu to wydanie dwutygodniowe zostanie przekształcone na tygodniowe i równowaga zostanie przywrócona. Niestety, tytuł ostatecznie zniknął z rynku w połowie 1932 roku. Dokonując oceny pisma należy uwypuklić niezwykła determinację wydawcy tytułu, Józefa Klejnota-Turskiego, który samodzielnie finansował czasopismo mające cztery niezależne mutacje. Pomimo kłopotów finansowych i zmieniającej się sytuacji na rynku prasowym udało mu się utrzymać tytuł przez siedem lat, co wskazuje na potrzebę tego rodzaju prasy w państwie rozwijającym swoją gospodarkę morską.

Ewolucja tytułu i podtytułu:
„Komunikaty Agencji Portowej” 1926
„Express Handlowo-Portowy” 1927
„Kurjer Morski Codzienny i Gazeta Dróg Żeglownych” 1928
„Codzienny Kurjer Morski i Gazeta Dróg Żeglownych” 1929
„Kurjer Morski (Żeglarz Polski) przegląd dwutygodniowy” 1931
„Kurjer Morski (Żeglarz Polski) 1931

01.10.1931 jeden z ostatnich numerów .  1 wydanie Kurjera Morskiego z 15 lutego 1929 r.  2  3 wydanie z 10 listopadsa 1931 r.  4 wydanie z 16.09.31  14 winieta  15 winieta  nr 14.1931 otatni przed włączeniem Żeglarza Polskiego  nr 15.1931, pierwszy po połączeniu z Żeglarzem Polskim  P1390364 - Kopia

Marek Słodownik

___________________________________________________________________________________________________Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, mass media communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. kino żeglarskie, „Ratujmy Dezety”, Rok Zaruskiego, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.

Doubravka Krautschneider: „CzechMate” – skok na wiosłach przez Ocean

Z powodu sytuacji epidemicznej w Nowym Jorku, wywiad z Milanem Svetlikem przeprowadziłam korespondencyjnie. Do zaplanowanego startu Milana, w debiutanckiej wyprawie wioślarskiej przez Atlantyk pozostawał wtedy jeszcze tydzień.
Z powodu niekorzystnej pogody termin startu wciąż się przesuwał. Milan wypłynął we wtorek 26 maja 2020, ale w sobotę, 30 maja 2020 tuż po północy, musiał rejs przerwać (szczegóły niżej).
Wszystko można śledzić na stronie internetowej <www.milanrows.com> lub w mediach społecznościowych.

Milan Svetlik przyjechał do Stanów Zjednoczonych z Czech. Zanim zakotwiczył na stałe w „Wielkim Jabłku” mieszkał w Kalifornii i Luizjanie. Milan ma na swojej łodzi flagę czeską oraz amerykańską. Jego marzeniem jest zostać pierwszym Czechem, który pokona Atlantyk tylko dzięki sile swoich mięśni i wioseł. Jest to jego „American Dream”.

Kiedy zajrzałam na twojego bloga, zauważyłam, że prowadziłeś ciekawe życie. Na stronie internetowej przedstawiony jest projekt rejsu oceanicznego kajakiem, trasą z Nowego Jorku w USA do Isles of Scilly w Wielkiej Brytanii. Umieszczone są tam różne cytaty motywacyjne. Jesteś amatorem różnych sportów wodnych, lubisz podróże i przygodę. Jak byś się sam scharakteryzował?
Zanim odpowiem na pierwsze pytanie, chciałbym podkreślić, że nie popłynę kajakiem, ale łodzią wiosłową, posiadającą dwa wiosła uchwycone w zamkach wiosłowych. Od kajaku różni się też tym, że ma małe siedzenie, które się porusza.
Kiedy byłem dzieckiem, uprawiałem amatorsko rozmaite sporty, ale nigdy profesjonalnie. Przede wszystkim dlatego, że w wieku 22 lat opuściłem moją ojczyznę, Republikę Czeską, a na emigracji musiałem się głównie skupić na przetrwaniu i utrzymaniu się w nowym kraju. Pracowałem na budowie. Najdłużej, bo od szesnastego roku życia, zajmuję się podnoszeniem ciężarów i ćwiczę na siłowni. Nawet po ciężkiej fizycznej pracy znajduję czas na te zajęcia. Brałem też udział w maratonie, ale nie uważam się za długodystansowca. Bieganie to dla mnie nowy świat do odkrycia. Lubię podróżować, kocham historię i poznawanie rozmaitych kultur, dlatego co roku staram się odwiedzić jakiś nowy kraj.
Do Stanów Zjednoczonych przyjechałem w 2006 roku. W Nowym Jorku jestem już dwanaście lat. Wcześniej mieszkałem w Kalifornii i w Luizjanie, gdzie pracowałem na platformach wiertniczych jako nurek głębinowy. Jestem człowiekiem przygody, kocham przyrodę i nieustannie poszukuję odpowiedzi na pytania o granice własnej wytrzymałości, o samym sobie, o życiu. Moja ciekawość świata doprowadziła mnie aż do tego momentu. Oczekuję wiele nowego…

Zbliża się data rozpoczęcia wyprawy, nasz wywiad odbywa się więc pod presją czasu. Jakie masz zmartwienia i czym się teraz zajmujesz?
Ogólnie: przygotowaniem łodzi. Największy problem mam z instalacją odsalarki wody morskiej. Uzupełniam zapasy żywności i robię drobne zmiany na łodzi, żebym się tam czuł jak najbardziej komfortowo. Montuję dodatkowe uchwyty i schowki, żeby rzeczy nie latały w kabinie. Testuję radio i nawigację. Czekam na kilka zamówionych części. Zaglądam także do mediów społecznościowych, żeby podzielić się swoimi przeżyciami z przygotowań, czasami wrzucam jakieś video na kanał YouTube.

Skąd wziął się pomysł na realizację takiego właśnie projektu? Dlaczego wybrałeś akurat tak trudną trasę?
Na pomysł wpadłem oglądając na YouTubie wywiad z Danem Bilzerianem w programie Larry’ego Kinga. Dan – spytany, co by jeszcze chciał w życiu osiągnąć – powiedział „przewiosłować Atlantyk”. Pięknie to opisał. Wydawało mi się to nierealne. Zacząłem robić rozeznanie i złapałem bakcyla! Już wiedziałem, że to jest ten rodzaj przygody, w której mogę się sprawdzić, przecież nie tylko milioner żyjący w luksusie może mieć takie marzenia. Odkryłem, że i ja mogę spróbować być w czymś pierwszy.

Polska pisarka Olga Tokarczuk twierdzi, że najciekawsze rzeczy dzieją się właśnie na granicy. Pochodzisz z Nachoda, który jest połączony przejściem granicznym z polskim miastem Kudowa-Zdrój. Jak odbierałeś – jako dziecko lub w dorosłym wieku – obecność sąsiadów? Podróżowałeś kiedyś po Polsce?
To ciekawe pytanie. Chyba będziesz zaskoczona. Pomimo że wyrastałem na pograniczu z Polską, to tylko okazjonalnie z rodzicami jeździłem do Kudowy-Zdroju na zakupy lub po wodę mineralną z sanatorium i Polski nie zwiedziłem. Uwielbiałem spędzać czas na łonie natury w przygranicznych lasach. Szczególnie interesowały mnie pobliskie bunkry i twierdze z lat 1936-1938, które nasza czeska armia zbudowała do obrony przed nazistowskimi Niemcami. To mnie zawsze intrygowało, mam na ten temat dużo książek i zdjęć. W Polsce najdalej byłem na targach w Poznaniu. Chciałbym wybrać się do Krakowa i do Wieliczki, bo dużo słyszałem o tych miejscach.

Od wielu miesięcy szykujesz się na transatlantycką, samotną podróż. Czy kiedyś wcześniej odbyłeś jakiś dłuższy rejs łodzią wiosłową lub kajakiem? Pamiętasz swoje początki związane z tym sportem lub sposobem podróżowania?
Pamiętam bardzo dobrze, ponieważ zacząłem wiosłować dopiero wiosną ubiegłego roku :). Niczego podobnego wcześniej nie próbowałem.

Czy ktoś wspiera wyprawę moralnie, merytorycznie, finansowo lub logistycznie? Miałeś jakiegoś podróżnika jako inspirację?
Wszystko planuję i opłacam od początku sam. Uważam, że tak jest najlepiej. Największym wsparciem jest moja rodzina, czyli moja dziewczyna i rodzice. W Stanach jesteśmy przyzwyczajeni wszystko robić sami i polegać tylko na sobie. Oczywiście koszty są olbrzymie, ale nie udało mi się znaleźć sponsorów. Ponadto, poprzez moją stronę internetową, staram się zdobyć fundusze dla fundacji Challenged Athletes, aby pomóc dzieciom i sportowcom niepełnosprawnym. Podziwiam znanego alpinistę Reinholda Messnera. Od małego czytałem o nim i jego wyczynach, był moim dziecięcym idolem i pozostał nim do dziś.

Rozmawialiśmy o tobie, teraz chciałabym się dowiedzieć nieco więcej o łodzi wiosłowej, która zabierze cię przez ocean. Jaką ma nazwę, markę i wyposażenie?
Moja łódka została zbudowana w Anglii przez firmę Rannoch Adventure. Kupiłem ją używaną od Bryce’a Carlsona, który dwa lata temu przepłynął na niej Atlantyk z Kanady do Anglii, trasą o 1200 mil morskich krótszą, niż ta, którą ja popłynę. Łódź nazwałem „CzechMate”, żeby podkreślić czeskie pochodzenie, a jednocześnie chodzi o grę słów.
Wyposażenie będę miał standardowe. Baterie ładowane przez panele słoneczne zasilają przede wszystkim elektronikę nawigacyjną, radio i w nim wejścia USB na ładowanie aparatu fotograficznego i telefonu satelitarnego. Mam jeszcze mały filtr do produkcji słodkiej wody ze słonej, który ładuje się silnikiem elektrycznym. Kabina jest ciasna, ale można się w niej dobrze wyspać i przeczekać burze za wodoszczelnymi drzwiami. Przy wywrotce, która może mi się wydarzyć, łódź jest w stanie powrócić z powrotem do właściwej pozycji.

Jakie są twoje plany po zakończeniu podróży, przewidzianej na cztery miesiące?
Jeżeli uda mi się przewiosłować i osiągnąć wytyczony cel, chciałbym łódź przewieźć do Czech. Chętnie bym opublikował film dokumentujący całą podróż. Może napiszę książkę, żeby się podzielić swoimi wrażeniami i przeżyciami. Chciałbym zainspirować tych, którzy pragną spróbować zrealizować coś wyjątkowego. To by mi sprawiło dużą przyjemność.

Na co się w najbliższym czasie cieszysz najbardziej?
Na moment, aż będę miał wszystkie przygotowania za sobą i będę mógł szczęśliwie i bez kłopotów wypłynąć.

Dziękuję za wywiad, dużo szczęścia w zamierzonej podróży!

P. S.
Milan wypłynął z mariny North Cove przy World Trade Center we wtorek, 26 maja 2020 o jedenastej miejscowego czasu. W niezwykle pustej marinie zaczęli się gromadzić znajomi i przyjaciele Milana, niektórzy przybyli nawet z innych stanów USA. Z powodu obowiązującego dystansu nie można było zbliżyć się do Milana ani do łodzi. W jego bliskości poruszał się tylko jeden profesjonalny fotograf, kapitan stojącej obok motorówki straży przybrzeżnej oraz dziewczyna Milana, która pełniła funkcję łącznika między ludźmi na kei i Milanem. Ktoś mu przyniósł pocztówkę, żeby wysłał po dopłynięciu do celu, kilku dziennikarzy wciskało swoje wizytówki i dopytywało o szczegóły rejsu. Znacznie więcej mediów wartowało przed bramą pobliskiego Wall Street, które właśnie otwierało się po dłuższej przerwie. Chmury i mgła schowały szczyty wieżowców. Milan był skupiony i pełen respektu. Bardzo się cieszył z kontaktu z widownią, choć było mu zimno w szortach i koszulce ze swoim logo. Były osoby z czeską flagą i czapkami z czeskim godłem, kilka rodzin z dziećmi i wszyscy robili zdjęcia i żartowali krzycząc do Milana: „Nie zapomnij! Zachowaj sześć stóp dystansu!”, „Weź coś do czytania, bo się zanudzisz na śmierć!”, „Znam lepszy sposób na odchudzanie…”
Nagle Milan spojrzał na zegarek, ubrał się w kurtkę, podziękował swojej dziewczynie za pomoc w przygotowaniu wyprawy i pomachał wesoło na pożegnanie.
Kiedy wypłynął z mariny w kierunku Statuy Wolności, mgła się rozpłynęła i pojawiło przyjazne słońce. Przez lornetkę można było go jeszcze obserwować, zanim biała CzechMate wtopiła się w horyzont.
Z ostatniej chwili (30 maja 2020, po północy):
Milan wysztrandował na Long Beach Boardwalk, w linii prostej ok. 40 kilometrów od miejsca startu. Pisze, że ma awarię steru i musi naprawić. Potem chce kontynuować wyprawę.
To tak jak Olek Doba. Trudno wypłynąć z NYC.

Oto, co Milan pisze na FB:
Around 20 minutes after midnight I was washed due to strong South Winds and current on the shore of Long Beach New York. If I knew the weather was going to be like this today, I wouldn’t have attempted to row, but wasn’t really notified about its severity and before I knew it, even on the anchor I was getting slowly pushed towards the beach, without any ability for me to avoid it.
Great experience.
Was able to save the boat, so now I’ll just load it back on trailer. Need to buy new rudder and have it shipped from UK asap, will be only waiting really then I can repeat again.
I will do this and make it happen asap, I don’t see reason not to.
This was great experience including 360° capsize with me while outside, you don’t get to do that while training at home.
Love you guys, thank you and wish me luck. Sorry for little delay this time.

Doubravka Krautschneider

(Tekst pierwotnie ukazał się na stronie periplus.pl z korektą redaktora tego portalu)

___________________________________________________________________________________________________Doubravka Krautschneider – jest teatrologiem z wykształcenia i zamiłowania. Obecnie przebywa w USA gdzie zajmuje się animacją kultury, prowadzi warsztaty teatralne, pisze recenzje do portalu www.scena.cz i do polskich mediów. Śpiewa w polonijnym chórze. Córka Małgorzaty i Rudy Krautschneiderów.

_____________________________________________________

F O T O

2020-05-26_DSC05232_fot_Mariusz_Bryszkiewicz_sm  2020-05-26_DSC05252_fot_Mariusz_Bryszkiewicz_sm  2020-05-26_DSC05256_fot_Mariusz_Bryszkiewicz_sm  2020-05-26_DSC05265_fot_Mariusz_Bryszkiewicz_sm  2020-05-26_DSC05267_fot_Mariusz_Bryszkiewicz_sm  2020-05-26_DSC05270_fot_Mariusz_Bryszkiewicz_sm

Fot. Mariusz Bryszkiewicz

Rudolf Krautschneider – z Czech – o Antonim Jerzym Piszu

Od: Wojciech Jacobson <…….@wp.pl>                                                                                                                                                                Komu: Ruda Krautschneider <……@seznam.cz>                                                                                                                                               Datum: 1. 6. 2020 19:25:25                                                                                                                                                                                   Předmět: Antoni Jerzy Pisz

Cześć Ruda,                                                                                                                                                                                                             Wczoraj przesłałem Ci wiadomość o śmierci Jurka Pisza. Nie mam nowych wiadomości, ale mam prośbę. Gdybyś chciał napisać coś o Jurku od siebie to zawsze znajdzie się miejsce w Zeszytach Żeglarskich dla Twojego tekstu. (…) Wiem, że lubiliście się z Jurkiem nawzajem. On napisał o Tobie artykuł „Szaleństwo Krautschneidera”,  którego nie mam. (…)                                                                                                                                                                                                                             Pozdrawiam, Wojtek
Temat: Antoni Jerzy Pisz                                                                                                                                                                                        Data: Tue, 02 Jun 2020 18:46:07 +0200 (CEST)                                                                                                                                                  Nadawca: Rudolf Krautschneider <……..@seznam.cz>                                                                                                                                    Adresat: Wojciech Jacobson <……@wp.pl

Cześć Wojtek,
ostatnie lata do mnie dochodzą same smutne wieści. Oczywiście, że jest mi bardzo przykro, że Jurka Pisza już na świecie nie ma. Dla mnie był bardzo bliskim człowiekiem. Jego towarzystwo w Sydney miało dla mnie ogromne znaczenie, bo mogłem Australię oglądać Jego oczami. Przez wiele lat miałem nadzieję, że przyleci do Polski i do Czech. Cieszyłem się, że mu Jego sydneyską opiekę oddam. Napisałem krótkie wspomnienie na Jurka, ale w mojej książce Piórko Pingwina są opowieści o Jurku. Nakręciłem też o Nim dokument, w którym grają również Jego dwa labradory.                                                                                                                                                        Nie tak dawno odszedł na wieczną wachtę Henryk Jaskuła. Jedyne co mnie cieszy, że jak się my, Wojtek, wybierzemy na wieczną wachtę, będziemy w fajnym towarzystwie.                                                                                                                                                            To wspomnienie jest w załączniku. (…)

Pozdrawiam Twoich bliskich i przyjaciół
Ruda

— Rudolf Krautschneiderwww.moreplavecruda.cz

                     *   *   *

Żeglarz Jurek Pisz

W osobowości Jurka Pisza tracimy nietuzinkowego człowieka, który kochał żeglarstwo, ale też pisarza i bliskiego przyjaciela. Jego artykuły w czasopismach żeglarskich były zawsze wysokiej klasy. Napisał świetną książkę „Marią przez Pacyfik“ o rejsie z Ludomirem Mączką. Jurek ostatnie dziesiątki lat zamieszkał w Sydney. Był zawsze chętny do pomocy żeglarzom, którzy się w Sydney zatrzymali.

I ja zatrzymałem się w Australii. Nie mówię w Sydney, ale u Jurka Pisza. Poznałem sporo jego przyjaciół i oczywiście też jego dwa psy labradory. Pokazał mi piękno australijskiej przyrody. Był świetnym chemikiem na poziomu naukowca, jego romantyczne podejście do życia było podstawą jego morskich eskapad. Jako instruktor żeglarstwa był lubiany za humor, którym znane były jego wykłady.

Zły stan zdrowia w ostatnich latach nie pozwolił mu przyjechać do Polski, gdzie ma dużo przyjaciół.

Jestem dumny że mnie nazywał swoim przyjacielem. Wierzę, że teraz jest na wiecznej wachcie w gronie żeglarzy, którzy odeszli wcześniej.

Ruda Krautschneider

________________________________________________________________

J.Pisz_1949                                                                       Antoni Jerzy Pisz, 1949 r.

 

Golęcin 1950 Grupa Pisz_Bąkowski_Pogonowski_Borowiec_ i inni  Na Golęcinie, przy remoncie jachtu, pierwszy od lewej AJP, Szczecin 1950 r.

Kania Karsibórz_1951

Regaty Etapowe, Karsibór, pierwszy od lewej AJP, 1953 r.

A.J.Pisz, 1975 fot.K.Jasica         AJP na Marii, Pacyfik, 1975 r. Fot. K. Jasica

IMAG1034aB- J.Pisz-ChrisBBlack      W Australii. Fot. K. Bajkowski

Fot. z arch.

Dar-Przemyla b     Requiescant in pace                                                                                                                                       Fot. z archiwum H. Jaskuły

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

 Ż E G L A R S T W O    W    C Z A S A C H    Z A R A Z Y

d 9310 - Kopia

w Steveston - Kopia

O ograniczeniach w swobodnym żeglowaniu spowodowanych pandemią koronawirusa czytaj w dziale „Korespondencje” .

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Bogdan Zahajkiewicz:                                         ARTYKUŁY

zacumowane wzdłuż pomostu jachty wyglądały luksusowo. „Marii” nie musiałem długo szukać. Wśród wypieszczonych jednostek, rzucała się w oczy mahoniowa łódka z wiszącymi na wantach, suszącymi się ciuchami. Polska banderka upewniła mnie, że to musi być „Maria”. Podszedłem, zapukałem i nic….”

___________________________________________________________________________________________________

Aleksandra Jaskuła:                                           LISTY

czułam tam obecność jachtu: jego dusza błąkała się przez 28 lat, jak porzucony pies. A teraz została poświęcona, wszystko zrozumiała i będzie spokojnie czekać na Ciebie, nieważne jak długo…”

___________________________________________________________________________________________________

Jerzy Kuśmider:                                                KORESPONDENCJA:    z Vancouver

„…Są tam też gościnne pomosty, do których normalnie można bezpłatnie cumować na trzy godziny. Obecnie pomosty te są zamknięte i wisi nad wodą żółta taśma zabraniająca wpływania… Na pomoście ustawione są tablice informujące nie tylko o zakazie cumowania, ale nawet wysadzania osób. …”

_____________________________________________________________________________________

Waltraud Witte-Pośpiech:                             WSPOMNIENIA

„…Kiedy o godzinie 20 miałam objąć swoją wachtę, nie wierzyłam moim oczom – Tadek siedział przy rumplu i szczerzył się do mnie, za nim góra wodnej masy, mój Boże, coś takiego z fal, mieliśmy prawdziwą wichurę i co najgorsze, ja pośród tego. Usiadłam w kokpicie, moje nogi trzęsły się jak osika, Tadek rozmawiał ze mną, ale mało co słyszałam, widziałam tylko te ogromne fale i czułam mój strach…”

___________________________________________________________________________________________________                                                                                                                                                                                                                                                               100 lat logo.jpg czb                                                Rok Prasy Morskiej to akcja mająca na celu uczczenie 100. rocznicy wydania pierwszego polskiego czasopisma morskiego. Jej celem jest przybliżenie zagadnień związanych z czasopiśmiennictwem morskim w odrodzonej Polsce i pokazanie współczesnemu czytelnikowi wybranych tytułów prasowych o tematyce morskiej i żeglarskiej. Pomysłodawcą akcji jest red. Marek Słodownik.

Organizator: wodnapolska.pl                                                                                               Oficjalny Partner: Henri Lloyd Polska            Współorganizatorzy: żeglarski.info, tawernaskipperow.pl, zeszytyzeglarskie.pl, zeglujmyrazem.com, sailbook.pl, periplus.pl, port21.pl, polskieszlakiwodne.pl, marynistyka.pl, portalzeglarski.pl, dobrewiatry.pl, ktz.pttk.pl, hermandaddelacosta.pl, Komisja Kultury, Historii i Odznaczeń PZŻ.         ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

plakat-z-logosami czb__________________________________________________________________________________________________

L I S T  

M-ce katastrofy Daru Przemysla_luty 2016_3

___________________________________________________________________________________________________

F O T O

Maria w Wollongong                                     Maria w Wollongong, NSW, Australia, kwiecień – maj 1977 rok. Fot. z arch. W. Jacobsona

 

                                                                   

Henryk Jaskuła – córka Aleksandra: Korespondencja mailowa

E-mail z 24 Feb 2016 15:21:47+0100

Nadawca: Henryk Jaskuła

Moja córka Oleńka była na Kubie w bieżącym miesiącu, lutym 2016. Odwiedziła miejsce gdzie padł Dar Przemyśla. Oto jej relacja z tego co tam zobaczyła i sfotografowała…

Hen

*   *   *

Cześć Jim,

Kilka dni temu wysłałam ogólną relację z podróży po Kubie. Oprócz turystyki i jazdy rowerem miałam jeszcze jednak inny powód do wyjazdu na Kubę. Kiedy jechałam tam w 2007, zapytałeś mnie, czy będę miała możliwość odwiedzić miejsce, w którym rozbity został Dar Przemyśla. Byłoby mi to wtedy bardzo trudne, ponieważ przemieszczałam się komunikacją publiczną, a miejsce to jest na odludziu.

Pozostała we mnie jednak na zawsze myśl, żeby zorganizować wyprawę rowerowa po Kubie i mieć wtedy możliwość dotrzeć tam. Wyprawę tę trochę odkładałam przez kilka lat z uwagi na inne wyjazdy, ale wreszcie w zeszłym roku zdecydowałam: „Teraz”.

Nie chciałam jednak mówić Tobie o swoim zamiarze, bo gdyby się to z takiej czy innej przyczyny nie udało, nie chciałam Cię rozczarować. Po objechaniu południowego wybrzeża Kuby (Uvero, Pilón, Manzanillo) pojechałam do Bayamo i dalej na północ do Las Tunas i Manatí. Ponieważ jacht nie rozbił się w żadnej miejscowości, tylko na odosobnionej plaży, miejsca tego nie było na mapie drogowej. Posługiwałam się wiec dokładną mapą morską, którą mi wtedy przysłałeś. Według niej miejsce katastrofy było miedzy Punta Brava, a Punta Nuevitas. Miejsce to musiałam przenieść na mapę drogową, żeby znaleźć drogę dojazdową.

Ponieważ w terenie nie było drogowskazów, pytałam ludzi o drogę. Od Manatí było 18 km, droga nie bita, piaszczysta; żadnych wiosek. Ludzie zaczęli mnie przestrzegać, żebym tam absolutnie sama nie jechała, bo jest tam bardzo niebezpiecznie. Włóczą się tam mianowicie sfory dzikich, bezpańskich psów, które są agresywne i mogą mnie zaatakować. Oprócz tego można tam napotkać mężczyzn, którzy także mogą być niebezpieczni.
– Ale ja już jeżdżę przez jakiś czas po Kubie i nigdzie nie spotkałam agresywnych mężczyzn – powiedziałam.
– Zgadza się; to jest jednak teren odludny, poinformowano mnie, i nie ma tu kontroli społecznej. Dlatego też wszystko może się tutaj wydarzyć.

Zaczęłam się wahać. Wiem, że bezpańskie psy mogą być bardzo niebezpieczne; znam przypadki, ze zagryzały ludzi na śmierć. A mężczyzn boję się jeszcze bardziej…

– Ale zrobiłam tyle kilometrów, żeby tutaj dotrzeć (miejsce to nie było mi po drodze z Santiago do Hawany) i mam teraz wracać, tak blisko celu?
Do obrony miałam tylko gaz pieprzowy, z którym wożę się na swoje wszelkie wyprawy. Nigdy nie używany, już kilka lat przeterminowany. Co to znaczy? Że może zaszkodzić??? W chwilach zagrożenia jest on jednak dla mnie dużym wsparciem; ładuję go wtedy z kosmetyczki do kieszeni. Czasem nawet wkładam rękę do kieszeni i kładę palec na spuście.

– Nie, ja jestem córka Jaskuły; nie cofnę się. Jak coś się będzie działo, to obronię się gazem.

I tak zrobiłam. Trochę się bałam, ale po drodze nie poczułam ani cienia zagrożenia. A do tego okazało się, że nad morzem jest kemping, wiec wcale nie było to miejsce zupełnie odludne. Rozmawiałam z zarządcą kempingu. Chciałam dokładnie zlokalizować miejsce i zapytałam go, czy może przypomina sobie rozbicie tego jachtu.
– Tak, polski statek, rzeczywiście rozbił się tutaj. Ale to już bardzo dawno.
– Że bardzo dawno, to się zgadza. Ale to nie był statek, tylko jacht, żaglowy, niewielki: 13 metrów.
– A to nie, to był duży statek handlowy.

W tym rejonie rozmawiałam z wieloma ludźmi, ale nikt nie przypominał sobie tego wydarzenia.

Poszłam na plażę. Miejsce wyglądało tak, jak je sobie wyobrażałam. Piaszczysta plaża, otaczający teren – płaski, bez żadnych górek, czy skał. W morzu, w odległości około dwustu metrów od brzegu, równa linia przyboju (widać na zdjęciach). Poszłam do morza. Można było iść dziesiątki metrów, woda cały czas trochę powyżej połowy łydki; na dnie piasek i ostre muszle. Nie doszłam do rafy koralowej, która ciągnęła się równą linią wzdłuż brzegu, dokąd tylko było widać, bo rower ze wszystkim (paszport, karta kredytowa, pieniądze) zostawiłam bez opieki na plaży, a zaczęli się tam kręcić ludzie.

Napisałam list w Twoim imieniu. Włożyłam go do butelki po winie i wypełniłam piaskiem. Butelkę zakręciłam. Załączam zdjęcia. Byłam bardzo emocjonalna; tak jakby to był pogrzeb. Tak też to przeżywałam: pogrzeb zaoczny, bez zwłok. Butelkę rzuciłam do morza.

W moim poczuciu jacht został pogrzebany. Przez osobę bliską, rodzinę, córkę. Wiec się liczy.

Jim, czy też tak do tego podchodzisz?

Czy gdybym Ci była wcześniej powiedziała o swoim zamiarze, zrobiłbyś coś zupełnie innego niż ja?

Całuję bardzo mocno,

Oleńka

M-ce katastofy Daru Przemyśla_1  M-ce katastrofy Daru Przemysla_luty 2016_2  P1090271    M-ce katastrofy Daru Przemysla_luty 2016_3  M-ce katastrofy Daru Przemysla_luty 2016_4

P1090267b  P1090268b

 

*   *   *

From: Henryk Jaskuła
To: Oleńka
Sent: Wednesday, February 24, 2016 1:20 PM
Subject: Wrak „Daru Przemyśla”

Oleńka
Podziwiam Twój wyczyn – dotarcie na plażę gdzie leżał wrak Daru Przemyśla. I nie ma tam nic, żadnego śladu po jachcie? Nie wiem czy to bardziej smutne, czy mniej smutne. Jeżeli wraki jachtów należy grzebać, jak grzebie się ludzkie zwłoki, to może lepiej, że nic nie zostało na plaży.
A co napisałaś – w moim imieniu – w akcie pogrzebowym, we flaszce rzuconej do wody?

Jim

P.S. W załączeniu mapa miejsca katastrofy na Kubie. Od tego miejsca do Puerto Manati jest w prostej linii 8,3 km. Katastrofa nastąpiła 20 grudnia 1987 roku, ok. godz. 20-tej czasu lokalnego, już po ciemku.

 

*   *   *

From: Henryk Jaskuła
To: Oleńka
Sent: Wednesday, February 24, 2016 11:20 AM
Subject: Raport z Kuby

Oleńka,
Twoją relację z wizyty na kubańskiej plaży, gdzie zabity został jacht Dar Przemyśla, traktuję jak raport, który ma być zanotowany w archiwach Historii.
Wysłałem go w Polskę i w pozostałe cztery strony świata.
Poprzedni dokument z oględzin tego miejsca jest ze stycznia 1988 roku, autorstwa nieżyjącego już Antka Pasicha. Na jego zdjęciach wrak leżał jeszcze na plaży, bez masztów, rozbebeszony, poodkrawane wszystko co metalowe, sam okaleczony kadłub z pokładem, niczym skóra – może szkielet – żyjącej kiedyś szczęśliwej istoty. Jacht, który w swym krótkim dziewięcioletnim życiu zdołał się wpisać do Historii.

Con los de siempre besos y abrazos,

Jim

*   *   *

 

From: Jaskula, Aleksandra (ZN)                                                                                                                 To: Henryk Jaskuła                                                                                                                                       Sent: Thursday, February 25, 2016 1:40 PM                                                                                Subject: RE: Wrak Daru Przemyśla

Cześć Jim,

Miło mi, że poważnie podchodzisz do mojej relacji. Zrobiłam to z serca i sama to bardzo mocno przeżyłam; to była prawdziwa misja. To zupełnie co innego czytać informacje o wydarzeniu, a zobaczyć naocznie to miejsce. Jedno i drugie jest potrzebne do pełnego przeżycia…

To, że w tej chwili nie ma już na plaży żadnego śladu jachtu, nie jest istotne. Nawet nie szukałam już śladów: jest zupełnie niemożliwe, żeby cokolwiek pozostało. Morze tam nie zawsze jest tak spokojne jak wtedy, kiedy tam byłam (choć wiała wtedy dobra czwórka z północy), czy kiedy doszło do katastrofy: Kubę nawiedzają niejednokrotnie silne cyklony, które niszczą nawet solidne zabudowania.

Myślę, że fakt, że nie ma już wraku, nie jest smutny. Taki wrak na plaży to jak otwarta rana, to wzywanie o pomoc. Teraz nie pozostało już żadnego materialnego śladu po katastrofie: wszystko co było, zostało wchłonięte przez naturę i cykl się zamknął. Ciało Daru Przemyśla stało się pożywieniem dla ryb i budulcem nowych drzew. Tak jest dobrze.

Nie szukałam żadnych deseczek, ale – nie szukając – czułam tam obecność jachtu: jego dusza błąkała się tam przez 28 lat, jak porzucony pies. A teraz została poświęcona, wszystko zrozumiała i będzie spokojnie czekać na Ciebie, nie ważne jak długo.

Mapę, którą załączasz, miałam ze sobą. Z Puerto Manatí jest rzeczywiście bliżej niż z Manatí, ale nie ma tam drogi, dlatego też jechałam z Manatí. Do Puerto Manatí mogłam była także pojechać, ale to nie było istotne…

Całuję,

Oleńka

Waltraud Witte-Pośpiech: Nowicjuszka na pokładzie. Australijskie przeżycia nowicjuszki

„Masz wszelkie dane, żeby zostać dobrą żeglarką!” powiedział Ludek, nasz skipper,  ostatniego wieczoru przed opuszczeniem przez nas łódki. To, co się wydarzyło do tego momentu, wprawiło mnie w dumę i bardzo mnie podbudowało.  

A tak to się wszystko zaczęło:

Telefon z Australii w środku nocy. ” A więc wszystko jasne? Odbierzemy Cię z lotniska w Sydney i pojedziemy do Wollongong, tam stoi „Maria”. Wyobraź sobie, z Adelaide do Wollongong potrzebowaliśmy tylko dziewięć dni na 977 mil morskich. Mieliśmy ciągle dobry, świeży wiatr, cudownie”.

Myślałam tylko o Boże, o Boże, czy ja też to wszystko przetrwam. Tadek odłożył słuchawkę i znowu zostałam sama z moimi myślami. Później – lotnisko Sydney – stałam już od godziny, stercząc nad moim wózkiem z bagażem i stając się coraz mniej pewna.  Następną godzinę maszerowałam przez halę i przyglądałam się pytająco każdemu mężczyźnie, który wydawał się czekać na mnie – jednak żadnej reakcji. Byłam już więcej niż zdenerwowana, gdy w końcu po 2,5 godzinie pojawili się obydwaj przede mną – Ludek Mączka, nasz kapitan, około 50 lat, od 7 lat na wszystkich morzach świata i Tadek, mój przyjaciel. Byłam szczęśliwa i poczułam ulgę.

A więc, teraz dalej –  klamoty, żeglarski worek i torba w taksówkę i na dworzec. Kierunek Wollongong, gdzie na „Marii” czekał Jurek Boehm, przez ostatnie dwa lata żeglarski towarzysz Ludka, który teraz chciał zostać w Sydney.

Ale teraz muszę wam wytłumaczyć kim, albo czym, jest s/y „Maria”, Szczecin. Ja także widziałem ten jacht po raz pierwszy w naturze dopiero teraz. Moje amatorskie oczy widziały kształt kadłuba szpicgat, wysoki grotmaszt i mniejszy bezan maszt, a więc „otaklowanie kecz”. Na rufie samoster – dzięki Bogu – łódka pozostawiona naturalnie w drewnie – przepięknie, na dziobie „Marii” 50 centymetrowy galion o płynnych liniach wyrzeźbiony w drewnie. Na pokładzie wszystko wyglądało mocno i solidnie, jednym słowem, budziło zaufanie.

Dla wszystkich fachowców parę danych technicznych: „Maria” zbudowana w 1971 w Gdańsku, LOA 11,20 m, LWL 9,80 m, BOA 3,20 m, ciężar całkowity 7 t, ożaglowanie kecz-bermudzki 46 m2,  żagle – kliwer, fok, grot, bezan, do tego żagle sztormowe, genua, apsel, spinaker. Silnik 15 KM, Volvo- Penta MD-2, 2 zbiorniki na wodę po 160 l, zbiornik paliwa 120 l, samoster typu skrzydło, zbudowany własnoręcznie przez Jurka Bohema w Durbanie, a więc już wystarczająco wypróbowany. Poza moją skromną osobą, wszystko  na pokładzie było polskie.

Siedzieliśmy na deku i mieliśmy przed sobą powitalny trunek, zwany „Blonk”, domowej roboty białe wino, prezent od przyjaciela „Marii”.

Zakwaterowano mnie najpierw w forpiku, obok worka na żagle znalazłam wystarczająco dużo miejsca do spania. Do czasu kiedy byliśmy w Sydney miała być to moja koja, później miało zacząć się prawdziwe żeglowanie i byłoby tam dosyć mokro.

Ten jeden tydzień w Wollongong był burzliwy, każdego dnia jakieś zaproszenie od znajomych naszego kapitana. Uroczystości polskiego klubu, grill i naturalnie wciąż na nowo goście na pokładzie. Tymczasem załoga i kapitan przyzwyczaili się, że jest na pokładzie kobieta, której przypadał poczęstunek i gotowanie. Tak, tak, w porcie określony podział ról, a jak to będzie na morzu ?

I wtedy skiper się zdecydował: „ jutro po południu płyniemy do Sydney!”. Następnego poranka (12.05) zjawili się na pokładzie jeszcze wszyscy znajomi pożyczyć nam szczęścia, a wraz z nimi worki z cytrynami, warzywami, cebulą i butelkami z własnym wyrobem, byliśmy zaopatrzeni.

Następnego dnia weszliśmy na silniku do portu w Sydney. Po prawej i lewej stronie farwateru otwierają się przed nami małe i większe zatoczki, nie było łatwo się tu zorientować. Dopiero po godzinie dotarliśmy do naszej mariny, w której chcieliśmy przybić do brzegu. Okazało się jednak, że opłaty portowe są za wysokie dla naszego portfela, tak więc następnego ranka udaliśmy się do Cammeray Marina. Tutaj cenowo nam się podobało. Spokojna zatoka z małymi odnogami, w których można było idealnie popływać. Tadek odkrył mieliznę z ostrygami, tak więc na kolacje podano naturalne ostrygi z sokiem cytrynowym i białym pieczywem.

Podczas dwóch tygodni, które spędziliśmy w tej marinie, robiliśmy wycieczki  po okolicach Sydney i poznaliśmy mnóstwo Australijczyków, najczęściej o polskich pochodzeniu.

Nie mogę oczywiście opisać tu wszystkich wypraw, trzeba byłoby wszystko kiedyś zobaczyć samemu, ogrom kraju z tak wielką różnorodnością roślin i krajobrazów. Lasy eukaliptusowe, busz, lasy tropikalne obok palm albo pustyń. Migoczące gorącem  równiny  i pokryte śniegiem góry, kraj pełen kontrastów. Można tu karczować busz i szukać opału na pustyniach. Odkrywać jeszcze nie zbadaną wyspę, ale także leżeć nad basenem w luksusowym hotelu.

Jurek pomógł nam jeszcze zakupić prowiant i dał nam parę porad, jak najlepiej pomieścić wszystko na Marii.

Po południu, 1 czerwca nasi nowi przyjaciele oddali nam cumy i pomogli odpłynąć. Skierowaliśmy się na silniku do wyjścia z portu Sydney. Przed nami trzy tygodnie żeglugi po najpiękniejszej rafie świata.

Po postawieniu żagli odpoczęliśmy trochę od pożegnalnej wrzawy i wypiliśmy herbatę. Ludek podzielił nasze wachty i omówiliśmy jeszcze moją niewielką wiedzę żeglarską. Oczywiście bałam się czterogodzinnej samotnej wachty, ale Ludek i Tadek uspokoili mnie trochę, mówiąc, że zawsze są gotowi wyskoczyć z pomocą, a przy manewrach tak czy siak wszyscy muszą być obecni. Niestety znowu się to nie zgadzało, ponieważ obydwaj profesjonaliści byli samodzielni na swoich  wachtach. Tylko ja byłam właśnie żółtodziobem, bez doświadczenia  poza małym rejsem po Bałtyku i kawiarnianym żeglowaniu po Karaibach.

Popłynęliśmy fordewindem ok. 15 mil morskich od wybrzeża w kierunku Lady Musgrove, małego atolu przy Barrier Reef,  robiąc 5-6 węzłów.  Morze było lekko wzburzone i – jak już się wcześniej zdarzało – odczuwałam  chyba chorobę morską a niepewne uczucie w żołądku już mnie o tym przekonywało.

O 20 zaczęła się moja pierwsza wachta, Michałek, nasz samoster, pracował wspaniale. Oczywiście z początku nie wierzyłam w niego, pomimo dwujęzycznych zapewnień, ale nie spuszczałam kompasu z oka i po dwóch godzinach, odchylenia utrzymywanego  kursu nie były większe niż  5-10 stopni. Obsługa też nie była trudna, ale jestem i  pozostanę tchórzem, taka była moja pierwsza wachta.

O północy szybko do  koi, moja choroba morska stała się jeszcze bardziej ewidentna.  Następnego ranka dałam radę jeszcze dotrzeć do wyjścia i już się zaczęło. Tadek robił śniadanie, a ja siadłam na zewnątrz na deku, kilka rozweselających  słów wystarczyło by mój humor się poprawił  Wewnątrz muliło, a tu na zewnątrz było wprawdzie mokro, padał deszcz i było zimno, ale czułam się o wiele lepiej. Można było dostrzec albatrosa i kilka petreli, obserwowałam ich elegancki lot.

Żeglowaliśmy półwiatrem z postawionymi grotem, bezanem i fokiem, „Maria” tańczyła i była szczęśliwa. Wieczorami wiatr stawał się coraz bardziej świeży, było mi nieprzyjemnie, padało coraz mocniej, a bryzgająca woda wlewała się do kokpitu. Tadek zwinął bezan, a „Michał” nie dawał już  rady silnemu falowaniu. Kiedy o godzinie 20 miałam objąć swoją wachtę, nie wierzyłam moim oczom – Tadek siedział przy rumplu i szczerzył się do mnie, za nim góra wodnej masy, mój Boże, coś takiego z fal, mieliśmy prawdziwą wichurę i co najgorsze, ja pośród tego. Usiadłam w kokpicie, moje nogi trzęsły się jak osika, Tadek rozmawiał ze mną, ale mało co słyszałam, widziałam tylko te ogromne fale i czułam mój strach…

Waltraud Witte-Pośpiech                                                                     (tłum. z niem. Bartek Ostrowski)

 

Czyje przezrocze W1000003  PF1000003

PF1000006  PF1000010

Fotografie pochodzą z archiwum Waltraud i Tadeusza Pośpiechów z rejsu na Marii w kwietniu – czerwcu 1980 roku na trasie Adelaide – Sydney – Wielka Rafa Koralowa.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Wpis Waltraud Witte-Pospiech w Księdze Gości jachtu Maria.

08.5.1980_wpis_Waltraud_Pospiech

Drogi Ludku,                                                                                                                                                   dzisiaj po raz pierwszy widziałam Twoją Marię i weszłam na pokład. Jest pięknie u Ciebie i Maria bardzo mi się podoba. Przebywanie tutaj jest jak marzenie. Maria jest przepięknym domostwem. Zazdroszczę Ci. Wszystkiego dobrego na przyszłość i zawsze stopy wody pod kilem                         życzy Waltraud

(tłum. z niem Bartek Ostrowski)

Wojtek Wejer: Korespondencja z Toronto

Ż E G L A R S T W O    W    C Z A S A C H    Z A R A Z Y

07.05.202Wojtek Wejer a0                                                                                                        W całej Kanadzie obostrzenia dotyczące żeglarzy są wynikiem zarządzeń władz administracyjnych. W związku z tym każda prowincja ma trochę inne praktyczne podejście do rozwiązania problemu. Rząd federalny Kanady wydaje tylko bardzo ogólne wytyczne, zalecenia, wskazówki.

Ontario lub też dokładniej Ontario Sailing (okręg) zabronił w ogóle wchodzenia do portów i marin. Kluby zostały pozamykane, a walne zebrania w klubach przesunięte.

Od kilku dni zezwolono właścicielom jachtów na dostęp do miejsc gdzie stoją ich jachty, aby przeprowadzić sezonowe konserwacje. Zezwolono na wodowanie jachtów, ale nadal nie wolno wypływać.

Żeglarze Ontario złożyli petycję do rządu i została ona częściowo uwzględniona.

Podobnie jest w prowincji Maritime (Nova Scotia & Newfoundland), ale tam było to wszystko „zrelaksowane” od samego początku, bez zabraniania wchodzenia do marin. Pogoda tam wcale jeszcze nie sprzyja na pływanie szczególnie w Newfoundland.

W dalszym ciągu granica pomiędzy USA i Kanadą jest zamknięta i nie ma połączenia lotniczego. Nowy Jork jeszcze jest zamknięty i nawet promy stanęły w mieście Nowy Jork. Chesapeake Bay (Maryland i Virginia), największy rejon żeglarstwa w USA już 15 marca wydało zakaz pływania, lecz praktycznie większość żeglarzy nic sobie z tego nie robiła, a policja nie ingerowała, bo tam nie jest od tego.

Obecnie są w całej Kanadzie naciski publiczne aby dalej relaksować zarządzenia.

Grenlandia jest kompletnie zamknięta dla przybyszów. W tym roku rejsy w Arktyce nie odbędą się, choć tam jeszcze nie było żadnego wykrytego przypadku tego wirusa.
Najlepszym miejscem na te wszystkie informacje z całego świata jest www.noonsite.com , ja tam też wstawiam swoje komentarze.
To tak na razie.
Trzymajcie się dzielnie, zwyciężymy.
Wojtek

09.05.2020                                                                                                                                                         Załączam zdjęcie z Azorów: słynny właściciel Peter’s Cafe Sport, Jose Azevedo, z pomocnikami rozwozi swoim RIB od jachtu do jachtu zaopatrzenie i gotowe obiady. Atmosfera czysto rodzinna wśród tych 20 jachtów które obecnie tam kotwiczą. Radio VHF tam nie milknie.

1. JoseAzevedo-PeterCafeSport źródło: internet
Cheers,
Wojtek

14.05.2020                                                                                                                                                         Pod naciskiem opinii publicznej władze prowincji Ontario zezwalają na wejście szerokiej „publiki” do marin, ale pod warunkiem trzymania dystansu 2 metry.
Zacznie się to od 15 maja.                                                                                                                              Cheers,
Wojtek

___________________________________________________________________________________________________Wojciech Wiktor Wejerur. 1942r, w Warszawie, inżynier mechanik (University of Alberta, Edmonton, Kanada), z Polski wyjechał w 1967r, od 1969r w Kanadzie; żeglował w Szczecinie w klubie Pogoń i w JK AZS; z powodzeniem startował w regatach – Cadet, Finn; w Kanadzie praca w Arktyce w przemyśle naftowym; od wielu lat wspomaga w nawigacji żeglarzy pływających w Arktyce, przez Northwest Passage; autor locji żeglarskich rejonów arktycznych; w 2015 nominowany do nagrody Ocean Cruising Club: Merit Award i nagrodzony.

Bogdan Zahajkiewicz: Australia. „Marią” przez W i e l k ą R a f ę K o r a l o w ą . Część 1

NBZah_1a obozie w schronisku „Pod Łabskim Szczytem” była ze mną Gośka Skoczeń, córka znanego żeglarza i współautora podręcznika do astronawigacji. Któregoś wieczoru zdradziłem jej moje marzenia o jakiejś żeglarskiej wyprawie dookoła świata, aby przeżyć coś innego niż do tej pory. Wciąż miałem w głowie plany eksploracji Nowej Gwinei oraz londonowskie opisy ekstremalnych przygód „Na szlaku”. Gośka zasugerowała, że powinienem podjąć konkretne kroki w kierunku realizacji marzeń. Po kilku dniach, zakomunikowała mi, że akurat pływa swoim prywatnym jachtem w okolicach Australii Ludek Mączka, znany ekscentryczny żeglarz ze Szczecina. Podobno czekał tam na wymianę załogi, ale jego kolega klubowy, Jurek Boehm, nie dostał zgody na wyjazd, a drugi kolega – urlopu. Dostałem numer telefonu do Wojtka Jacobsona, który koordynował w kraju sprawy rejsu s/y Marią dookoła świata. Gdy do niego zadzwoniłem, spytał, co umiem i jakie znam obce języki. Nic nie obiecał…

7 maja 1977 roku, wziąłem udział w krakowskich Juwenaliach, które odbywały się pod hasłem protestu przeciw represjom po wydarzeniach z czerwca 1976 roku. Opozycja organizowała Komitety Pomocy (później KOR), w których studenci zbierali środki finansowe na pomoc dla wyrzuconych z pracy robotników. W radio „Wolna Europa” odczytywano codziennie odezwy dysydentów (m.in: Wujca, Lipskiego, Kuronia, Michnika). Na Juwenaliach, dziewczyny z Uniwersytetu Jagiellońskiego ubrane na czarno stawały w rynku na drewnianych skrzynkach i czytały oświadczenia opozycjonistów. Dookoła rynku stały podejrzane samochody dostawcze z dziwnymi ludźmi w środku. ESBecy robili zdjęcia protestującym, a ci eSBekom. Nikt w miasteczku akademickim nie grał na gitarze, obowiązywał bojkot Juwenaliów. Kilka dni wcześniej zabito Staszka Pyjasa, którego martwego znaleziono 7 czerwca na ul. Szewskiej. Postanowiono, że w „Czarnym Pochodzie” na koniec Juwenaliów, milczeniem uczcimy śmierć kolegi (…)

Wtedy nie wierzyłem w wyjazd do Australii, a tymczasem po kilku dniach Wojtek Jacobson zadzwonił z wiadomością, że otrzymał od Ludka Mączki telegram z Australii o treści: „Czekam na Bogdana 20 czerwca w Sydney”.

Był koniec maja … Zaczął się wyścig z czasem, bo formalności wymagały, w normalnej procedurze, minimum miesiąca, nie licząc spraw wizowych (…)

Przelot do Sydney był komfortowy. Spałem, jadłem i piłem do syta. Przed Sydney rzucało samolotem, bo przechodziła nad miastem burza. Wylądowaliśmy bezpiecznie, a sama odprawa paszportowo-celna odbyła się ekspresowo. Temperatura powietrza nie kładła na kolana, ale w górach osiągała tego dnia wartość minus 10 stopni Celsjusza!

Worek bosmański położyłem na ławce i podszedłem do budki telefonicznej. Wyciągnąłem notatnik z adresami i zacząłem wydzwaniać. W weekend wszyscy tutaj wypoczywali!

Miałem adres konsulatu PRL, ale konsul nie odpowiadał. Po jakimś czasie udało mi się dodzwonić do pani Tomaszewskiej, która objaśniła mi jak dojechać do mariny w Rushcutter Bay, gdzie cumuje Maria z Ludkiem. Gdy oglądnąłem się na bagaż, nie było już notatnika! Ktoś zwinął go i to była nauczka. Dobrze, że nie utraciłem worka. Od tamtej chwili, użyteczne adresy zapisywałem w kilku notatnikach. Złapałem odpowiedni autobus i stanąłem z workiem bosmańskim blisko kierowcy. Dał mi znać, kiedy wysiąść przy marinie.

Czułem lekkie emocje, bo zacumowane wzdłuż pomostu jachty wyglądały luksusowo. Marii nie musiałem długo szukać. Wśród wypieszczonych jednostek, rzucała się w oczy mahoniowa łódka z wiszącymi na wantach, suszącymi się ciuchami. Polska banderka upewniła mnie, że to musi być Maria. Podszedłem, zapukałem i nic. Pamiętając, że Ludek słabo słyszy, puknąłem dużo mocniej, a potem jeszcze raz powtórzyłem. Trudno, musiałem wejść na pokład bez zaproszenia. Podszedłem do zejściówki. W mesie coś się poruszyło i to był mój Ludek. Krzyknąłem: „Ahoj! Listonosz z Polski!”. Ludek na to: – A, to dobrze się składa, bo właśnie mamy robótkę po załogantach, którzy zarzygali łódkę i uciekli…

Gdy zawinąłem rękawy, Ludek stwierdził, że robota nie zając, poczeka, choć to na jachcie nie najlepszy zwyczaj. Przedstawiłem się i spytałem, czy jest gotów zaryzykować pływanie ze mną. Spojrzał na mnie krytycznie i zauważył, patrząc na moją czuprynę, że wożenie dużej ilości włosów jest na morzu nieekonomiczne. Zaraz też spytał, czy jestem głodny i nie czekając na odpowiedź, wyciągnął białą cebulę, główkę czosnku i otwarł puszkę z jakąś rybą. Czułem, że właśnie będę przechodził wstępny test przydatności, bo Ludek znany był ze słabości do obu tych warzyw. Zjadłem ze smakiem, choć jedzenie nie wyglądało zachęcająco. Czosnek raczej połknąłem i dobrze zrobiłem, bo na koniec posiłku rozgryzłem jeden ząbek i łzy stanęły mi w oczach. Różne rzeczy się jadło na studiach, ale takie zestawy nie były modne. W sumie, cebula była chyba najlepsza. Ludek mlaskał jak mały dzidziuś i to był znak, że mu smakuje. Podziękowałem i powiedziałem, że dobre. Ludek rozluźnił się, a gdy się dowiedział, że moja rodzina ma swe korzenie na Ukrainie, podsumował wrażenia:

– Widać, żeś niezepsuty, bo inni załoganci ciągle marudzili względem żarcia, a jeszcze na dodatek kazali mi myć zęby po posiłkach. Wprawdzie dostałem od ruskich ze statku handlowego dwa kartony pasty do zębów, ale nie znam odpowiedniego przepisu na zupę…

Zaraz też przydzielił mi koję i stwierdził, że na jachcie muszę sam sobie radzić, byle łódki nie uszkodzić, bo to jest cały jego majątek, a czasem robi za dom, mamę, tatę i dzieci razem.         Pocztę kapitan łyknął łapczywie. Potem wypytywał o Wojtka, Ewę, przyjaciół i sytuację polityczną w kraju. Miałem co opowiadać, bo byłem świeżo po wydarzeniach w Krakowie. Od razu podzielił się wiedzą i stosunkiem do socjalizmu. W tym temacie byliśmy absolutnie zgodni. Jeszcze raz przyjrzał mi się ukradkiem i stwierdził, że możemy płynąć, choć jestem wąsaty i kudłaty.

Po herbatce dokończyliśmy klar łódki, choć nie obyło się bez kontuzji. Czyszcząc zęzę, zahaczyłem paluchami o rozbite szkło i to był sygnał do końca zajęć w tym dniu. Wkrótce przyjechali goście: Jurek Pisz i Kaziu Jasica. Obaj byli załogantami jachtu w ostatnim przede mną etapie. Ludek poszedł z praniem do znajomej, a chłopcy zabrali mnie do kręgielni na piwo. Granie nie szło mi najlepiej. Chłopaki słuchali z przejęciem moich opowieści o realu w Polsce. Jurek i Kazio postanowili zostać w Australii, bo powrót do smutnej polskiej rzeczywistości uznali za najgorszy z wyborów, jakie jeszcze mieli. Na razie, liczyli na kontakty i szansę na pracę. Opisali mi Ludka, jego przywary, „humorki”, etc.. Wiedziałem, że na Marii każdy żeglarz nie umiał powstrzymać się od chęci wejścia w rolę kapitana. Uznałem to za specyficzną cechę zaawansowanego żeglarstwa. Żeglarskie ambicje Ludka zamykały się na ponoszeniu jak najniższych kosztów rejsu i małych strat w sprzęcie. Załoganci przeżywali przygodę życia i wracali do „normalności”, a on musiał dostosowywać się do coraz to innych osobowości. Drobne różnice zdań wkalkulowywał w cenę przygody, ale nie mogły one wpływać na kluczowe decyzje, które musiał sam podejmować. Jak sobie i innym tłumaczył, każdą decyzję i manewr na morzu można wykonać na wiele sposobów. Liczył się efekt, a on chciał na swej Marii pozostawać niezależny od kogokolwiek.

Na jacht dotarłem późnym wieczorem. Kapitana jeszcze nie było. Spałem jak zabity po wypitym z chłopakami winie i nawet nie wiem, kiedy Ludek wrócił. Rano zrobiliśmy dalszy klar. Przy jachcie zatrzymywali się ciekawscy spacerowicze, głównie żeglarze i sympatycy żeglarstwa. Ludek zapraszał ich na pokład i udzielał informacji, ciesząc się zainteresowaniem swoją łódką.  Obok nas cumowały w Rushcutter Bay inne, piękniejsze łódki. Niedaleko od nas stał żaglowiec Solo, o którym czytałem w kraju. Starsze małżeństwo pływało nim dookoła świata i pewno na nim umrze, bo taki model Szczęścia wybrali.

Maria i tak była najchętniej odwiedzana w tej dość ekskluzywnej marinie, bo wyglądała na taką, która gwarantuje przygodę bez względu na zasobność kieszeni właściciela. Ludzie czuli, że ta łódka przeżyła już prawdziwą, morską przygodę.

B.Zahajkiewicz 1977Na pokładzie Marii na przystani Cruising Yacht Club of Australia w Rushcutters Bay, Sydney, drugiego lipca 1977 roku; od lewej: Kazimierz Jasica, Jerzy Pisz, Bogdan Zahajkiewicz, Ludomir Mączka. Fot. z arch B. Zahajkiewicza

Niektóre luksusowe jachty przez większą część roku, po prostu, stały. Czasem właściciele wpadali „pomieszkać” lub popłynąć na zatokę ze znajomymi i to im wystarczało. Jachty były zewnętrzną ilustracją ich statusu społecznego, czymś, co nobilitowało, a niekoniecznie wyrażało rzeczywiste potrzeby. Żeglarze, którzy decydowali się na wielomiesięczne lub wieloletnie eskapady twierdzili, że łódka to taka skarbonka bez dna, która stojąc w porcie pożera wszelkie oszczędności, lecz gdy zwiążesz z nią całe życie, pozostaje wierna do końca bez względu na to, ile pieniędzy zgromadziłeś na koncie bankowym. Któregoś dnia Ludek powiedział mi, że jest dobrowolnym niewolnikiem Marii tylko dlatego, że jest to rodzaj obopólnej niewoli.

Około godziny siedemnastej zakończyliśmy prace przy łódce. Ludek wyglądał na zadowolonego z siebie i ze mnie, więc zadecydował o odwiedzinach u Małgosi De Castillo, znajomej z Peru. Musiał odebrać pranie, więc wizyta miała jakieś uzasadnienie.

Małgosia poczęstowała nas smacznym posiłkiem i dobrym winem. Oczywiście, znaleźliśmy wspólnych znajomych z Polski i pogadaliśmy o kuchni.

Następnego dnia wzięliśmy się do solidnej pracy przy łódce. Ludek przydzielił mi wstępnie obowiązki: kambuz, żagle, klar łódki i organizację zajęć kulturalno-oświatowych, jako że rano otrzymałem od Jurka Pisza gitarę. Zrobiłem porządną inwentaryzację wyposażenia. Większość zapasów stanowiła oliwa, cebula, czosnek i dżem. Z puszek rybnych było kilka sortów, jednak najwięcej miejsca zajmowały puszki „wonderful makerel”. Ludek radził, by postępować z nimi ostrożnie, bo gdy je wcześniej kupował po okazyjnej cenie, to już wtedy przekroczyły o kilka lat datę przydatności do spożycia. Nie szło mu o to, by ich nie jeść, lecz o możliwość wybuchu podczas otwierania. Aby to zademonstrować, otwarł dwie puchy na śniadanie i zmieszał z czosnkiem i cebulą dodając różne przyprawy, spośród których chili było najłagodniejsze. Z talerza rozniósł się zapach ciemnego sosu indonezyjskiego o smaku psującym całą potrawę. Zjadłem bez słowa i to znów spodobało się Ludkowi. Mimo to, a może właśnie dlatego, zdecydowałem, że nie dopuszczę go do kambuza. W tym przypadku, Wojtek Jacobson miał absolutną rację.

Były jeszcze pod pokładem w kingstonie, pełniącym funkcję spiżarni, kartony z wędzonymi rybkami indonezyjskimi, które miały wielkie oczy, zaś same były bardzo małe. Może nie cuchnęły, ale były zbite w jednolitą masę. Obiecałem sobie natychmiast, że skosztuję je tylko w skrajnej biedzie. W osobnym schowku stały dumnie polskie szynki „Krakus”, których otwarcie Ludek przewidywał przy największych uroczystościach lub wizytach ważnych osób.  Niezły bałaganik zastałem w sekcji narzędziowej, ale było w niej mniej więcej wszystko, co się mogło przydać a nawet więcej, bo Ludek, co zobaczył bezpańskie na lądzie, wrzucał do skrzynek z przegrodami „może się przydać”.

Po późnym śniadaniu, wpadł z wizytą poznany w Sydney, ożeniony z Polką Janą, żeglarz. Jeff był na etapie wykańczania budowanego przez siebie jachtu. W ramach przerwy w pracy wpadł do nas, by pokazać nam jacht znajomego, Anaconda II. Był to regatowy, ponad  dwudziestotrzymetrowy jacht z najnowocześniejszym wyposażeniem. Miał globalny system radionawigacji „Omega”, który umożliwiał ustalenie pozycji z dokładnością do 1 mili morskiej. Był elementem systemu wojskowego NASA, dostępnym powszechnie do użytku, a bazującym na odbiorze sygnałów radiowych z ośmiu nadajników naziemnych, których maszty miały wysokość ponad czterysta metrów. Jacht uzyskiwał na regatach średnią prędkość 25 węzłów, a miewał  dobowe osiągi na poziomie trzystu mil. O dziwo, nie miał na wyposażeniu radaru. Obsługa jachtu wymagała co najmniej czterech żeglarzy, optymalnie zaś – siedmiu. Portem macierzystym żaglowca było Adelaide. Właśnie przygotowywał się do jakichś ważnych regat organizowanych przez Cruising Yacht Club of Australia, współorganizatora słynnych regat: Sydney – Hobart. Wizytę na jachcie zakończyliśmy pyszną kawą z ciastkami.

Tego dnia nie było wypoczynku. Wpadł bardzo rozgadany Bohdan Ułaszyn i zabrał nas do Klubu Polskiego, który powoli wypełniał się rodakami różnej urody: byli „pawie” z nieograniczonymi możliwościami załatwienia każdej sprawy, „kombatanci” walki o prawdziwą Polskę, zwykli pijaczkowie i „widzowie”, którzy byli świadkami niesamowitych zdarzeń z udziałem znanych Polaków. Nikt z nich nie stronił od napojów wyskokowych. Wkrótce zrobił się duży harmider. Jakiś członek zarządu Klubu zaproponował Ludkowi przedłużenie pobytu w Sydney celem podreperowania kasy jachtu. Jedni poparli apel, a inni nie słyszeli lub nie chcieli słyszeć odezwy. Bohdan zaproponował podwiezienie nas do Jurka Prociuka, znajomego Ludka, byłego Harcmistrza Polski z Wrocławia. Zabrał się z nami jakiś młody kozak z Gdańska. Na pierwszym czerwonym świetle wylądowaliśmy na zderzaku auta jakiegoś Araba. Nasze auto trochę pogięło, a tamten nie zanotował szkody. Gdy Arab dzwonił z budki telefonicznej na policję, ruszyliśmy z piskiem opon. U Prociuków zameldowaliśmy się bez dalszych przygód. Były dyskusje polityczne, plotki. Wkrótce goście odjechali zostawiając nas u gospodarzy. Jurek bardzo przeżywał rozstanie z krajem, choć nie żałował decyzji, bo władza ludowa dała im mocno w kość. Teraz mieszkają w ładnym domu, ale droga do uzyskania niezależności ekonomicznej w Australii, wiodła przez wyrzeczenia i ciężką pracę. Na początku, Jurek pracował przy zbiorze trzciny cukrowej. Potem budował drogi i linie kolejowe. Podobny los spotkał w tym kraju większość Polaków i to bez względu na ich status wykształcenia, czy też umiejętności zawodowe. Tutaj każdy Polak zaczynał od zera, o ile nie zgodził się po II wojnie światowej przyjąć obywatelstwa brytyjskiego.             Kierując się dumą, większa część rodaków zdecydowała się na emigrację do Australii, Nowej Zelandii i innych dostępnych kierunków.

Przed „dobranocką” zagrałem w piłkę nożną z czwórką dzieci Prociuków, którzy po meczu  udali się grzecznie do łóżek. Wszyscy Prociukowie uwielbiają narciarstwo, ale tydzień pobytu w australijskim ośrodku kosztuje ponad 400 dolarów. Często wybierali Nową Zelandię, gdzie śnieg jest gatunkowo lepszy, a pobyt wraz z podróżą bywa tańszy niż na miejscu. Przed spaniem, dostałem od Jurka broszurę kolportowaną szeroko w USA, dotyczącą stosunku Polaków do Żydów. Były w niej tzw. „Polish Jokes”, które zawierały kawały o Polakach na wyjątkowo żenującym poziomie. Nie doczytałem do końca tej lektury, bo szkoda było na to czasu. Rano zostaliśmy sami w domu i gościliśmy się, zgodnie z instrukcją gospodyni.

Potem przyjechał Jurek i podrzucił nas do przystanku autobusowego. Zapowiedział wspólny wyjazd do Woolongong, gdzie Ludek miał wielu znajomych, m.in. Johna Mattesitch`a. W centrum miasta kupiłem struny do gitary, bo te od Jurka już nie brzmiały z powodu starości.

Na jachcie dokończyłem przeglądu prowiantu na pierwszy etap rejsu, pomogłem Ludkowi doprowadzić do porządku akumulatory i zamontować pompę zęzową. Ciuchy jeszcze nie wyschły. Wieczorem znów jesteśmy u Małgosi i znów pijemy wino. Ludek rozwiązał język opowieściami o Mongolii, Zambii i Peru. Gdyby zechciał pisać, książki o jego przygodach zrobiłyby na polskim rynku wydawniczym furorę. Może to prawda, że zawsze znajdą się wybitniejsi autorzy opowiadań formatu Londona czy Conrada, ale jeden argument Ludomira dotarł do mnie. Twierdził, że przyjemniej jest wracać do wspomnień i je na nowo przeżywać, niż zapisać je dla innych, którym może brakować tła i atmosfery przeżyć.

Ciuchy na jachcie w końcu wyschły i znalazły sobie miejsce w mesie nad górną koją, zabezpieczone przed wypadnięciem siatką wykonaną jeszcze przez Kazika Jasicę. Ludek chwalił Kazia za różne patenty na jachcie i żeglarską smykałkę. Zdradził, że napisał wiele miłosnych listów do jego nowo poznanej przyjaciółki, w jego własnym imieniu. Podobno, w rewanżu za tę przysługę ostrzygła Ludkowi włosy, co nie było trudne, bo wyglądały zawsze tak samo. Kaziu mówił, że zawsze bolały go ręce podczas konwersacji z Sherin, bo jego angielski był na poziomie „yes – no”. Ludek przepowiadał Kazikowi karierę w każdym zawodzie, który podejmie. Znowu wpadł Jeff. Zaproponował nam oglądnięcie postępów prac na własnym jachcie. Planuje z żoną wypłynąć w swój rejs gdzieś za dwa lata. Pracuje, jako kamerzysta w miejscowej telewizji, a Jana jest bibliotekarką, dorabiającą do wypłaty sprzątaniem biur. Wszystkie zarobki obojga, pochłania jacht. Ludek poznał tą miłą parę rok wcześniej, gdy wypływał z Sydney do Nowej Zelandii. Dostał wtedy za darmo od Jeffa mapy tamtych rejonów. Młodzi mieszkają dla oszczędności na jachcie, który ma nazywać się „Jana”, oczywiście. Przygotowanie projektu jachtu zabrało Jeffowi dwa lata, a sprawdzenie u fachowca – trzy dni. Na przystani obok Jeffa budują się też inne jachty innych marzycieli. Niektóre nigdy nie wypłyną, ale bez marzeń trudno jest żyć szczęśliwie. Mnie też do Australii przywiodły marzenia…

Wieczorem Jeff podrzuca nas autem do państwa Tomaszewskich, od których po przylocie do Sydney uzyskałem informacje o Ludku i Marii. Pan Edward i jego żona przyjęli nas wymyślonym na poczekaniu smacznym posiłkiem, po którym musiałem podzielić się drobiazgowo informacjami o kraju. Państwo Tomaszewscy byli działaczami politycznymi i zasiadali we władzach organizacji polonijnej. Mieli wspaniałą biblioteczkę z aktualnymi kwartalnikami „Zeszytów Historycznych”, wydanych przez paryską „Kulturę”. Oboje byli uczestnikami Powstania Wielkopolskiego. Pani Nela była absolwentką przedwojennego Studium Wychowania Fizycznego w Poznaniu, a mąż prawnikiem. Codziennie uprawiali gimnastykę, a pan Edward bez względu na pogodę kąpał się dodatkowo w morzu. Oboje przekroczyli już siedemdziesiąt lat, a historia ich pobytu w Australii była typowa dla wielu innych polskich emigrantów. Mieszkali sami w dość dużym domu z pięknym widokiem na zatokę Hunters Bay.

Państwa Tomaszewskich interesowało wszystko: wydarzenia w Krakowie, tło ekonomiczne i polityczne zajść, charakter oporu społeczeństwa, sytuacja gospodarcza, etc. Ludek dorwał z półki „Raport Gehlena” i wtopił się w jego treść. Ja odpowiadałem na pytania gospodarzy. W pewnym momencie, pan Edward powiedział do żony: – Popatrz Nelu, ten młody człowiek myśli tak samo jak my! Czy to nie jest budujące?

Wydawało mi się w tym momencie, że dla nich największą przygodą życiową była idea wolnej Polski, jaką kiedyś musieli opuścić, a do której nie mogli już wrócić. Takiego patriotyzmu nie byłem w stanie rozumieć, bo cóż ja, u licha, w moim życiu straciłem? Właśnie dostawałem darmową lekcję patriotyzmu w niezwykłym wydaniu, a czułem się jak darmozjad. Rozpoczynałem przygodę, a oni cieszyli się ze mną… Czy mi się to należało?

Późnym wieczorem Ludek powspominał z Tomaszewskim wspólnego znajomego, Wiktora Ostrowskiego – wspinacza, fotografa i geologa, autora książki „Wyżej od kondorów”. To on nauczył Ludka pić yerba mate, której mieliśmy na łódce kilka toreb, a która mogłaby smakować, gdyby była świeża.

Zgodnie z umową, rano wpadł po nas Prociuk, z którym pojechaliśmy do Wollongong. Jurek tak dobrał trasę, aby nam jak najwięcej pokazać. Ludek znał już te tereny, bo rok wcześniej odbył z Jurkiem dłuższą wycieczkę w Góry Błękitne i na Górę Kościuszki.

U państwa Booth, pani Jasia przyrządziła warzywno-owocową kolację, a mąż Jasiu poczęstował piwem własnej produkcji. I znów przeżyliśmy „nocne Polaków rozmowy”. Spanie przygotowane mieliśmy w „karawanie”, czyli mieszkalnej przyczepie na kółkach.

Nazajutrz odwiedziliśmy Johna Mattesitch`a, radioamatora i Obywatela Świata. To on właśnie pomógł mi w uzyskaniu australijskiej wizy. Co ten człowiek nie robił w życiu! Jako żołnierz Legii Cudzoziemskiej, bywał na samotnych patrolach w Algierii, walczył w wojnie domowej w Hiszpanii (1936 r.), był emisariuszem w czasie II wojny światowej, itd. Biegle posługiwał się ośmioma językami obcymi, w tym arabskim. Rozmowa trwała długo i widać było, że będzie trudno się pożegnać. Obserwowałem ukradkiem dwie niezwykłe postacie: Ludka i Johna, których łączyło coś trudnego do zdefiniowania. Po dłuższym milczeniu, padli sobie w ramiona i życzyli jeden drugiemu szczęścia na resztę życia. Czasem warto jest przeżyć pewne chwile tylko raz, bo zostają na dłużej.

Pożegnaliśmy się, także z życzliwymi dla Ludka celnikami i kupiliśmy na przystani świeże ryby. Jasia obiecała wpaść do Sydney w dniu naszego wypłynięcia.

W międzyczasie, podjechaliśmy do skautowskiego ośrodka Mt. Keira, którego szef pływał wcześniej z Ludkiem. David Walsh pływał przed II wojną światową na Zjawie III, z kapitanem Wagnerem. Wybuch wojny zamknął jachtowi szansę powrotu do Polski. Został przejęty przez władze emigracyjne, a Wagner nie ufając nowej władzy, został na Zachodzie. Walsh zbudował ośrodek skautowski Mount Keira, któremu szefował przez lata. Tu urodziło mu się pięcioro dzieci, ale niezwykłe chwile spędzone na Zjawie III pozostawiły marzenie dotarcia jachtem do Polski. I właśnie rok wcześniej, podczas postoju Marii w Wollongong David zaprosił Ludka do swojego ośrodka. Po głowie chodziło mu zrealizowanie marzenia popłynięcia do Polski, może nawet na Marii?

PF1000005Na pokładzie Marii, Wollongong, 1980 r; od lewej John Booth, Ludomir Mączka (przysłonięty przez J. Booth’a), Jerzy Pisz, David Walsh (w zejściówce), Waltraud Witte-Pośpiech, Jerzy Boehm, Janina Booth. Fot. T. Pośpiech

W 1976 roku Ludek, David i Kaziu Jasica popłynęli Marią do Nowej Zelandii. Był to rejs sztormowy i David dostał trochę w kość. Największą jednak trudność napotkał w Ludkowej kuchni, w której wybór dań opierał się na czosnku, cebuli, mleku w proszku, ostrych przyprawach, grochu, kaszkach, dżemie i cukrze. W trakcie wspominek o tym rejsie, David śmiał się z Ludkowego „menu”. Na ścianie salonu ośrodka wisiały pamiątki z rejsu na Zjawie III: listy do i od Wagnera, mapa Polski… David rozmarzył się mówiąc głośno o popłynięciu do Polski, być może, z Ludkiem na pokładzie Marii.

Ustaliliśmy już ostateczną datę wypłynięcia z Sydney. Będzie to dzień moich urodzin, czyli drugiego lipca. W środę 29 czerwca, zagląda na jacht słynna postać, komandor Francky.

Był dwukrotnie dowódcą Błyskawicy, w czasie wojny pływał w konwojach ochraniających statki angielskie przed Niemcami. Po wojnie nie odważył się wrócić do Polski, a ponieważ nie zgodził się na zmianę obywatelstwa, Anglicy pożegnali się z nim na dobre. Wylądował w Nowej Zelandii, gdzie przez 16 lat pracował fizycznie, bo nie miał licencji na prowadzenie statków. Gdy ją wreszcie otrzymał, zaczął pływać we flocie statków handlowych. Poradził nam, czego w żegludze jachtem unikać, ostrzegł przed latarniowcem Break Sea  na wejściu na Morze Koralowe i życzył szczęścia. Po kolacji podwiózł nas do państwa Tomaszewskich, gdzie po długich dyskusjach o Polsce, przenocowaliśmy. Było ciekawie.

W czwartek przyszedł czas na pożegnanie z Małgosią, a w piątek przedłużyliśmy ważność Ludkowej wizy na pobyt jachtem w Australii. Okazało się, że nie trzeba posiadać zezwolenia na broń, której na Marii było kilka sztuk, byle tylko nie wynosić jej na ląd. W biurze Cruising Yacht Club czekała na Ludka dość niemiła niespodzianka: od Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz uzyskał informację, że postój jachtem kosztuje 13 dolarów tygodniowo, a tu czekał rachunek na  pięć (5!) dolarów dziennie! Winą za tą sytuację, Ludek obarczył własną głupotę, bo mógł przecież sprawdzić cennik. Humor poprawiła mu wizyta u Jeffa. Okazją do niej były moje urodziny, na które Jana przygotowała smaczny tort. Dodałem do tego wino i zrobiło się żeglarsko.

Obiecaliśmy sobie kontakt radiowy, bowiem obaj żeglarze posiadali licencję radiooperatora i odpowiedni sprzęt na jachtach. W sobotę robimy końcowy klar jachtu i odbieramy szereg wizyt. Najpierw gościmy czeskie małżeństwo z trójką małych dzieci, a po nich Jurka Prociuka, który zostawia nam na drogę whisky i butlę wina. Potem zagląda Szwed, który płynął Marią odcinek rejsu, a wczesnym wieczorem komandor Francky zabiera nas do swojego domu. Przy wieczornej kolacji mam okazję poznać część prawdziwej historii Polski. Żona komandora była rdzenną Wilnianką, a jej rodzinne związki z Polską były ścisłe. Choć atmosfera kolacji była wspaniała, wszyscy wyrażali niepokój o przyszłe losy kraju, ale nie było w tym stanowisku niczego agresywnego, wręcz obawa i niepokój z nutką optymizmu. Gospodarze byli już wiekowi, ale humoru i ciepła można im było pozazdrościć!

Nie sądziłem, że będzie mi dane dotknąć w taki sposób i tak daleko od kraju, części jego historii. Jeszcze nie odpłynęliśmy, a już było czegoś żal.

 

 M a r i ą  przez  W i e l k ą   R a f ę   A u s t r a l i j s k ą

W dniu wyjścia z Sydney, zaliczamy od rana pielgrzymki znajomych i kibiców Ludka wyprawy. Najwcześniej przybyli Booth`-owie z prowiantem dla nas, na co najmniej tydzień żeglugi: były kurczaki smażone, klopsiki, piwo, wódka, ciasto i kiełbasa czosnkowa własnej roboty. Kapitan rozwiesił wianuszki kiełbasy na pręcie w kambuzie, bo twierdził, że tam będzie do nich najlepszy dostęp. To był przysmak Ludka, który nie ukrywał zadowolenia. Wychyliliśmy wiele toastów, które trzeba było przerywać, gdy przybywali następni goście z praktycznymi podarunkami: byli państwo Tomaszewscy, Kuczyńscy, Jeff z Janą, Jurek Pisz z Kaziem Jasicą i wielu innych przyjaciół rejsu. Aparaty fotograficzne pstrykały zdjęcia, a na koniec zrobiliśmy fotkę z Kapitanem i jego dwiema zmianami załóg. Około godziny 14:00 oddajemy cumy i żegnani życzeniami szczęścia, oddalamy się na silniku.

Gdy goście opuszczali keję, niespodziewanie osiedliśmy na płyciźnie. Walczyliśmy o zejście z niej, ale pomogła dopiero pomoc innego jachtu. Potraktowaliśmy to zdarzenie, jako „miłego złe początki” i ostrzeżenie przed brakiem koncentracji.

Wypłynęliśmy! Jak będzie? Czy dam radę? Co z chorobą morską?  Pytania cisnęły się na usta, ale kluczową pozostawała kwestia zgodnego współżycia na małej przestrzeni dwóch zupełnie różnych osobowości i charakterów. Wiedziałem, że aby coś w tej przygodzie zyskać, będę musiał z siebie o wiele więcej dać. A cóż ja w końcu takiego miałem Ludkowi do zaoferowania? Niewiele, poza chęciami i gotowością do unikania wszystkiego, co nas może w rejsie podzielić, bo to ja ingerowałem w świat Ludka, a nie odwrotnie. Jak na razie, mogłem go tylko podziwiać, bo nie usłyszałem z jego ust ani jednego złego słowa przeciwko komukolwiek, o kim mógłby mówić źle. Bardzo chciałem nauczyć się tej cechy. Oczywiście, mlaskanie przy posiłkach, chodzenie nago po pokładzie, czy inne zachowania, nie zawsze mieściły się w ogólnych normach zachowań, ale wkrótce przywykłem i potraktowałem je, jako obowiązujące. Przyjęliśmy w czasie żeglugi rytm wacht czterogodzinnych, co nie męczyło i dawało szansę na wypoczynek.

U główek portu zgasiliśmy silnik i postawiliśmy żagle. Wiatr wieje z północy, jest słaby i niekorzystny. Z południa Morza Tasmana dociera do nas martwa fala posztormowa. Na razie nie rzygam, ale komfortu nie ma. Ludek pożera kiełbasę i idzie spać. Nad ranem rozkołys wywołał u mnie oczekiwaną reakcję. Zapłaciłem haracz, ale bez tragedii. Jako rekompensatę, mogłem przyjąć rozpogodzenie nieba i wielką tarczę księżyca w pełni. Mam na sobie kufajkę i w ogóle nie chce mi się spać. Pod koniec wachty, Neptun upomniał się o daninę i to już nie było przyjemne. Mimo to, zalegam w koji i śpię do dziesiątej. Na zmianę wachty czeka na stoliku śniadanko: klopsik Jasi i wymiękłe pomidory z cebulą, oliwą i przyprawami Ludka. Wiedziałem od Wojtka, że bez względu na chorobę muszę jeść, więc zjadłem wszystko. Zaraz też, wszystko a nawet więcej, oddałem morzu. Walka ze słabością trwała dwie godziny. Ludek w tym samym czasie wchłonął bez jakichkolwiek emocji żołądkowych kawał ciasta i kolejny wianek kiełbasy. Beknął, poszedł za potrzebą na zawietrzną i wyciągnął szachy. Wygrałem 4:1 i poczułem się lepiej. Wypiłem kompot i znów na darmo. Utracie treści żołądka zaczął towarzyszyć odpływ sił i chęci do życia, których kapitanowi nie brakowało. Pocieszał mnie i twierdził, że to typowa reakcja zdrowego organizmu i po czasie minie. Zazdrościłem mu tych wycieczek z papierem toaletowym w ręku i wyobrażałem sobie, jak wygłodniały, dorwę się do wianuszków kiełbasy i innych łakoci. Starałem się nie schodzić pod pokład i wykonywać normalnie prace. Po zjedzeniu bigosu narobiłem sobie niezłego bigosu z żołądkiem i na jakiś czas musiałem odłożyć posiłki. Ludek straszył, że żarcie od sydneyskich przyjaciół może się zepsuć i zmuszony będzie je zjeść sam. W dwa dni połowa kiełbasy zniknęła z wianków, po cieście nie było śladu, a ostatnie klopsiki właśnie znikały.  Z powodu prądu wstecznego, niewiele upłynęliśmy do przodu, ale za to Ludek pouczył mnie astronawigacji. Poćwiczyłem grę na gitarze i to się kapitanowi spodobało. Szczególnie piękne były wschody i zachody słońca, którym zrobiłem wiele zdjęć. Następnego dnia o świcie nalałem sobie kompotu, powoli wypiłem i …nic! Na wszelki wypadek, wstrzymałem się jeszcze od stałych posiłków. Dmuchnęło z południa i Maria pognała baksztagiem z prędkością sześciu węzłów. Nastrój zmienił się nie do poznania, a samotna żegluga na nocnych wachtach pozwoliła mi uporządkować myśli. Dużo z Ludkiem rozmawialiśmy: opowiadał o Mongolii, Ukrainie, Zambii, kolegach z kraju, poznanych na trasie żeglarzach. Dużo i stale czytał, a szczególnie interesowały go kulisy wojen i wydarzeń historycznych. Na łódce mieliśmy prawdziwy arsenał broni. Były rewolwery, włoski karabin „Carcano M1938”, przerobiony przez polskiego rusznikarza z Woolongong, rakietnice, itd.. Naboi starczyłoby na małą wojenkę z piratami. Na dalekiej północy Australii sugerowano, by dla uniknięcia kłopotów strzelać ostrzegawczo do wszelkich zbliżających się jednostek.

O jakieś dwa tygodnie czasu przed nami, płynęła samotnie dookoła świata Krystyna Liskiewicz, której radzono, by przy zbliżaniu się jachtów puszczała na cały głos magnetofon  z rozmowami i żeby unikała wszelkich wizyt na morzu.

Choroba morska wracała mi w nieco łagodniejszej formie. Ludek nie wstrzymywał tempa opróżniania misek ze starzejącymi się gotowymi posiłkami. Spróbowałem uratować ostatni wianuszek kiełbasy, który zabrałem z sobą na nocną wachtę. Wbiłem w kiełbasę zęby, ale jeść nie odważyłem się. Telepało łódką na boki, choć barometr pokazywał korzystną tendencję. Szkwały 7-8 B zmusiły nas do pozostawienia jedynie foka. Na Ludka wachcie nie ma szans pospać, bo co chwilę wywołuje na radio krótkofalowców. Rozmawiał z Jeffem, Mattesitch`em i innymi – zwykłe plotki, ale też i użyteczne dla nas informacje o warunkach żeglugowych. Musiałem skonstruować wkładki do uszu, co pomogło spać. Podczas lepszej pogody wyłazimy na pokład, robimy gorącą herbatę i gramy w szachy. Wynik rywalizacji oscyluje w granicach remisu. W czasie nocnych wacht można wtopić wzrok w błyskający ślad kilwateru i pomyśleć o wszystkim i niczym. Odkrywam w sobie ducha samotnika, czuję się z sobą dobrze. Nie myślę o tym, co czeka mnie w najbliższej przyszłości. To przygoda, której trzeba się nauczyć. Uczę się więc tolerancji względem Ludka i  swoich słabości.  Można by pomyśleć, że na wodzie nic się nie dzieje. Nieprawda! Wydaje mi się, że pływanie w dwójkę jest trudniejsze niż solo, bo wbrew pozorom, nie mamy dla siebie zbyt wiele czasu. Ciągle jest coś do zrobienia, a ruchliwy akwen zmusza do koncentracji za sterem. Z sobą rozmawiamy głównie podczas zmian wachty.

Po tygodniu żeglugi, postanowiłem uratować ostatni kawałek kiełbasy. W nocy, mimo rozkołysu zjadłem ją ze smakiem i poprawiłem kaszą. Gdy Ludek wstał na poranną wachtę, odruchowo skierował się w stronę, gdzie wisiała kiełbasa, a gdy dostrzegł nową sytuację, sięgnął po garnek z kaszą i tu też się rozczarował… Pogratulował mi apetytu i zaproponował przygotowanie śniadania. Podałem końcówkę sernika Jasi i do tego cebulę z czosnkiem. Zjedliśmy z apetytem, choć dziś takiego zestawu nie wziąłbym do ust. Powróciło szczęście.

Z namiarów wynika, że powinniśmy być już koło miejscowości Ballina, ale każdy pomiar przy rozkołysanym morzu pokazuje co innego. Decydujemy się nie wchodzić do tego portu, bo fala jest wysoka. Powtarzamy pomiary i wychodzi na to, że jesteśmy kilkadziesiąt mil bliżej. W szachy dostaję baty, ale nie mam już żołądkowych sensacji. Zasugerowałem Ludkowi, by wysłać w następnej poczcie podziękowania dla ludzi, którzy nas wsparli różnymi drobiazgami, ale stwierdził, że jest wrogiem takich gestów, bo „Jeśli ktoś daje, to ma taką potrzebę. Ja też czasem coś daję, choć niewiele mam i wtedy nie oczekuję wdzięczności. Kto wie, czy to czasem nie darczyńca powinien dziękować za możliwość obdarowywania innych nadmiarem swojego szczęścia?”. Wypowiedź brzmiała dość szokująco, ale dużo w niej było prawdy. Przecież w Kazaniu na Górze, Pan Jezus powiedział: „Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa”. Chodzi tu o zasadę, aby obdarowany nie został przy tym akcie upokarzany. To pewnie dlatego, nie tylko bogactwo jest warunkiem szczęścia. Na razie, walczę z natłokiem niepoukładanych myśli. Znowu morze gniewa się na nas, zsyłając szkwał po szkwale. Jak mawiał Komandor Francky: „Licho na Morzu Tasmana nie śpi!”. W południe podpłynął do nas na bliską odległość ruski handlowiec Komsomolec. Olbrzymia góra pordzewiałej stali pozdrowiła nas, na co Ludek szybko wyciągnął naszą nieco sfatygowaną banderę i dał sygnał rożkiem. Było machanie rękoma i szybko zapomnieliśmy, że to bratnia jednostka. Na morzu braterstwo nie jest obowiązkowe, choć mój kapitan dostał od władz w Polsce wykaz portów, do których nie należy wpływać. Wkrótce postawiliśmy wszystkie żagle. „Mańka” ruszyła z impetem, co pozwaliło pokonać spory odcinek morza. Pod wieczór siadł wiatr i od razu użyliśmy silnika. Niestety, Ludek zapomniał wyłączyć przełącznika baterii kwasowych i spalił regler. W powietrze pofrunęły wszystkie dziewczęta lekkiej proweniencji, a i innym zawodom też się co nieco dostało. Rano próbujemy zamontować nowy regler, ale i ten nie działa. Kapitan natychmiast przywołał do pomocy nowe oddziały dziewcząt. Pozostała tylko korba, którą ja miałem kręcić. Po paru obrotach silnik nie zaskoczył, a ja z osłabienia straciłem przytomność. Zakręciło mi się w głowie i padłem na podłogę. Ludek tam sobie krzyczał, a ja tu sobie spałem.  Gdy doszedłem do siebie, stawiał właśnie na herbatkę. Po chwili, silnik zaskoczył i można było zarządzić partyjkę szachów. W nocy nastała kompletna flauta z przejmującą ciszą. Jacht stał w pozycji przyspawanej do morza, a z przodu, z tyłu i boków mijały nas morskie jednostki z zielonymi, czerwonymi i białymi światłami pozycyjnymi. Widoczność była tej nocy absolutna, można było niemal dotykać gwiazd. Gitara poszła w ruch. Ludek poprosił o „Sorrento”, które próbował zanucić, lecz nie potrafił. Ja z kolei, nie umiałem grać. Skipper wysiusiał się i poszedł spać, a ja zostałem w świecie bajki. Gdy nad ranem nieśmiało poprosiłem Bozię o wiatr, zerwało się najpierw 4 B, a potem 6-7 B. Przy jednym ze szkwałów przeleciał mi grot, a róg fałowy kliwra puścił wraz z szeklami. Będzie, co szyć w porcie. Na zmianę wachty Ludek osobiście przygotowuje posiłek dnia, czyli wrzuca do dużego gara wszystkie zaczynające się psuć resztki kiełbasy wygrzebane spomiędzy garnków, resztki warzyw, cebulę, czosnek, sos sojowy w piekielnym kolorze, suchą fasolę i cały zapas „choco” (po polsku: kolczoch). Danie nazwaliśmy zupą „czokoladową”. Była to ostra bryja, która po dłuższym smażeniu mogła być podana na każdym europejskim stole, choć niekoniecznie restauracyjnym. Moją część jadłem krótko i do końca, bo Ludek wyprzedzał mnie o jakieś dwie łyżki. Całodzienna potrawa okazała się być tylko śniadaniem. Na obiad i kolację zaserwowałem mleko w proszku z dżemem i cukrem, a na kolację – samo mleko z dżemem. Był to rodzaj rewanżu za „obiad” Ludka z poprzedniego dnia, bo podał na stół „wonderful makerel” z cebulą i czosnkiem do ręki. Skipper nie był moim daniem zachwycony, ale zjadł wszystko i jeszcze oblizał miseczkę. W nagrodę za dzień intensywnych zajęć, nocą rzucało nami na wszystkie strony i trzeba było sobie przypomnieć o chorobie morskiej. Na Ludka ona nie działała, chociaż w czasie niepogody bywał bardziej osowiały i obojętny na wszystko dookoła. U mnie reakcja miała skutki wegetatywne, a u niego, raczej psychiczne. Po zliczeniu pozycji okazało się, że od wczoraj pokonaliśmy niewielki dystans, a do Brisbane zostało sporo drogi.

Cdn.                                                                                                                 Bogdan Zahajkiewicz

____________________________________________________________________________________________________________  Bogdan Zahajkiewicz – ur. 1950 r. w Wałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia).

 

 

Mariola Landowska: Korespondencja z Lizbony

Ż E G L A R S T W O    W    C Z A S A C H    Z A R A Z Y

27.04.2020

Mariola Landowska 2003Oeiras Marina na ujściu Tagu do Oceanu. Pusto. Nie można za bardzo dojeżdżać. Tylko osoby z Oeiras mogą się poruszać tutaj. Na wodzie pusto. Żadnej jednostki.

 

IMG-20200427-WA0005   IMG-20200427-WA0006   IMG-20200427-WA0007   IMG-20200427-WA0008   IMG-20200427-WA0009

Mariola Landowska

___________________________________________________________________________________________________Mariola Landowska – żeglowała w Jacht Klubie AZS w Szczecinie w latach osiemdziesiątych XX w. Z pasją oddaje się malowaniu i podróżom. Wystawy malarskie w Szczecinie, we Włoszech, w Portugalii, w Hiszpanii. Od kilku lat mieszka w Oeiras koło Lizbony.

Jerzy Kuśmider: Korespondencja z Vancouver, CAN

 Ż E G L A R S T W O    W    C Z A S A C H    Z A R A Z Y

Żeglowanie w Vancouver w okresie epidemii COVID-19

OLYMPUS DIGITAL CAMERANie będę tutaj polemizować na temat całej tej epidemii, bo można na to patrzeć z różnych punktów widzenia. Chciałbym jednak przedstawić to z punktu widzenia żeglarza z Vancouver, czyli od strony wody i wybrzeża Pacyfiku w pięknej Prowincji Kolumbii Brytyjskiej. Aktualność tych informacji dotyczy końca kwietnia 2020 roku.

Jak to wygląda w innych rejonach Kanady? Nie ma jednej odpowiedzi, ponieważ Kanada składa się z Prowincji i terytoriów, które mają własne rządy. Każdy z tych rządów ma inne podejście do sprawy i wprowadził różne ograniczenia. Dodatkowo poszczególne miasta mają też coś do powiedzenia i wprowadzają swoje, często odmienne regulacje. Na przykład w Prowincji Ontario, gdzie stolicą jest Toronto obowiązuje całkowity zakaz żeglowania. Mariny, kampingi, jeziora i nawet brzeg jest zamknięty do użytku.

Na szczęście w Kolumbii Brytyjskiej nie jest tak bardzo źle, bo żeglować można. Większość marin jest otwarta, ale tylko dla żeglarzy trzymających swoje jachty, jedynie problem jest z odwiedzaniem innych marin, które często nie przyjmują gości, co bardzo ogranicza żeglowanie. Przypominam, że w Vancouver jachty stoją cały rok na wodzie i nie ma sezonowego wyciągania na zimę.

Moja marina będąca pod zarządem miasta, znajduje się w samym centrum Vancouver. Od początku tej „koronkowej” paniki systematycznie wprowadzane były kolejne ograniczenia. Na początek utrudnienia parkingowe. Olbrzymi parking został zamknięty i można tylko parkować obok biura gdzie znajduje się kilkanaście miejsc. Biuro zostało praktycznie zamknięte i można tylko kontaktować się telefonicznie i milowo, co utrudniło proceder odnawiania od 1 kwietnia rocznego kontraktu. Cały czas właściciele jachtów są straszeni, że jak nie będą zachowane zasady dystansu do innych osób i będą przychodzić do mariny goście to marina może być zamknięta.  Dodatkowo woda, która jest zakręcana na okres zimowy, nie została jeszcze podłączona. Wszystko to, żeby zniechęcić i utrudnić odwiedzanie swoich jachtów.

b 9303Obok mojej mariny znajduje się Granville Island, czyli popularny deptak i Public Market. Market jest zamknięty, ale spacerować można. Małe promiki, zwykle wożące mieszkańców i turystów po False Creek zostały uziemione i cumują przy swoim pomoście.

c 9321Są tam też gościnne pomosty, do których normalnie można bezpłatnie cumować na trzy godziny. Obecnie pomosty te są zamknięte i wisi nad wodą żółta taśma zabraniająca wpływania. Miejsce to jest bardzo znane dla żeglarzy z Polski, Właśnie tu odbywały się wszystkie powitania jachtów, które przepłynęły z Polski przez Przejście Północno Zachodnie, Northwest Passage. Ja byłem koordynatorem tych wszystkich powitań.

d 9310Na pomoście tym ustawione są tablice informujące nie tylko o zakazie cumowania, ale nawet wysadzania osób. Jaki to ma sens, jeżeli po nabrzeżu i całym tym „deptaku” można spacerować? Trudno to logicznie wytłumaczyć. Nawet mewa patrząc na te napisy nie potrafi zrozumieć. Może gdyby chodziło o „ptasią grypę” to by pewnie zrozumiała.

e 9307W tej sytuacji w całym False Creek widać bardzo mało łódek, jedynie kajakarze nie maja problemu i samotnie trenują na wodzie.

Podobnie jest z okolicznymi plażami w Vancouver. Oficjalnie plaże na English Bay są otwarte, można spacerować, ale zamknięto większość parkingów. Na tych plażach od lat leżały duże pnie drzew, które służyły, jako siedzenia i oparcia dla plażowiczów. Chroniły one również przed przemieszczaniem się piasku pchanego przez wiatr, podobnie jak polskie wydmy nad Bałtykiem. Widać, że ktoś bardzo „mądry” z władz miejskich zdecydował żeby je zabrać i poukładać, jako zapory do wjazdów na liczne parkingi położone wzdłuż kilkukilometrowego brzegu. Przez wiele dni pracownicy miejscy wykonywali tą pracę z użyciem ciężkiego sprzętu budowlanego. Nic dziwnego, że obecnie burmistrz Vancouver ubolewa, że miasto jest na skraju bankructwa i chce pomocy od rządu prowincjonalnego.

Jako ciekawostka powiem, że kawałek dalej, w rejonie uniwersytetu znajduje się tzw. Park Regionalny, gdzie jest słynna i chyba największa w Ameryce plaża nudystów. Parkingi tam nie zostały ograniczone i bez większych problemów można parkować i zejść z wysokiej skarpy dróżką prowadzącą na plaże. Przy każdej z tych dróżek są tablice przypominające o zachowaniu odległości 2 metrów. Wprowadzono też ruch jednokierunkowy. Jena dróżka w dół a inna kilkaset metrów dalej w górę. Nic dziwnego, że na tej plaży pojawiło się bardzo dużo tzw. „tekstylnych”. Władze Vancouver chciały żeby tam też były większe restrykcje, ale zarząd parku regionalnego stwierdził, że ludzie zachowują się zdyscyplinowanie, przestrzegają przepisowe dystanse i nie ma potrzeby dodatkowych ograniczeń. Nadmierne nieprzemyślane i nieskoordynowane ograniczenia parkingowe powodują, że ludzie zmieniają miejsca rekreacji.

Żeby ułatwić parkowanie pracownikom służby zdrowia i usług niezbędnych, żeby nie jeździli oni komunikacją miejską, tymczasowo zawieszono opłaty parkometrów. Zezwolono również wszystkim parkować na miejscach normalnie wyznaczonych tylko dla mieszkańców centrum Vancouver. Okazało się, że ci, co nie mogli parkować przy plażach na English Bay przenieśli się na plaże w rejonie sławnego Stanley Park. Po kilku dniach zmieniono tą decyzję, ale tylko w rejonie sąsiadującym z parkiem, co spowodowało dezinformację i ogólny chaos.

Inne parki w rejonie metropolii Vancouver cały czas są otwarte dla spacerowania, biegania i jeżdżenia na rowerach. Z ograniczeniami parkingowymi jest różnie. Na przykład w Richmond, gdzie mieszkam nie ma ograniczeń parkingowych przy parkach miejskich. Jedynie zamknięte są, miejsca zabaw dla dzieci, korty tenisowe, boiska do koszykówki itp.

i 9359Zupełnie inaczej jest z Morskimi Parkami Narodowymi i Prowincjonalnymi, bo te są całkowicie zamknięte i to najbardziej dotyka żeglarzy, bo ogranicza to możliwości pływania. Normalnie w sezonie są one wypełnione łódkami a teraz straszą tylko napisy, że nie wolno cumować. Nawet podana jest kara 120 dolarów za złamanie zakazu. W porównaniu z polskim mandatami to „taniocha”.

g 9366Ruch promowy pomiędzy stałym lądem i wyspą Vancouver został bardzo ograniczony. Zawieszono do odwołania jedną trasę z Horseshoe Bay do Nanaimo. Została inna trasa gdzie ograniczono ilość połączeń. Jedyny kursujący prom miał „twarde lądowanie” na terminalu w Tsawwassen. Efekt był taki, że trap do wyjazdu samochodów z promu został uszkodzony i przez kilka godzin kierowcy czekali na prowizoryczna naprawę i możliwość wyjechania z promu. W związku z tym zrobił się wielki tłok na terminalu, bo pasażerowie z tego rejsu i następnych ściśnięci byli bez zachowania wzajemnej odległości. Niby ograniczenie miało być dla zmniejszenia ilości podróżujących a wyszło odwrotnie. Podobnie jak dużo innych bezsensownych „koronkowych” ograniczeń, które działają dokładnie odwrotnie.

l 9381Ciekawa sprawa była celulozownią w Nanaimo, która od lat jest źródłem dużego zanieczyszczenia środowiska. Ostatnio firma ta trafiła na pierwsze strony mediów kanadyjskich w związku z zakazem wywozu z USA bardzo pożądanych maseczek. Władze USA zablokowały transport do Kanady, który był dużo wcześniej zamówiony z amerykańskiej firmy 3Z. Okazało się, że ponad 80% potrzebnego do produkcji surowca, czyli celulozy z drzewa cedrowego pochodzi właśnie z tej fabryki w Nanaimo. Szybka interwencja rządu kanadyjskiego spowodowała, że maseczki dotarły do Kanady, bo zagrożono zablokowaniem exportu tego surowca do USA.

o 9374A to jest końcowy efekt tej obróbki, czyli zanieczyszczenie środowiska stworzone przez tą fabrykę. Zdjęcie to dedykuje wszystkim tym, którzy dla „zdrowia” noszą maseczki, żeby pamiętali o zdrowiu tych, co, na co dzień ocierają się o to, co tu widać.

w StevestonDla przykładu kolejna ciekawostka. Steveston, gdzie jest popularny „deptak” podobny do Granville Island oraz pomost dla rybaków sprzedających ryby, które sami złowili. W połowie kwietnia były tam tylko tablice przypominające o zachowaniu odległości. Niedługo potem wprowadzono ruch z wydzielonymi kierunkami chodzenia po trapie. Ograniczono też ilość do 15 osób jednocześnie przebywających na dużym pomoście i kupujących ryby. Dużo kutrów, dużo ryb i tylko klientów nie dopuszcza się do zakupów.

Przy tych wszystkich ograniczeniach w różnych miejscach, dla odmiany w innej marinie a właściwie bardziej można określić stoczni remontowej dla małych jednostek pływających życie wygląda normalnie, jakby nic się nie działo, żadna panika epidemiczna. Jachty i kutry rybackie wyciągane są z wody i remontowane. Jedyna nowość to w biurze i sklepiku postawiono przenośne szyby oddzielające klientów od personelu, które jak minie panika pewnie szybko znikną.

Mam nadzieję, że trochę przybliżyłem koleżankom i kolegom żeglarzom sytuacje jak panuje w Vancouver w okresie tej epidemii. Może być to pewnym porównaniem z innymi miejscami na świecie. Muszę podkreślić, że pisałem to w końcu kwietnia, bo oczywiście sytuacja zmienia się dość szybko. Obecnie jest już tendencja do częściowego redukowania ograniczeń, ale idzie to bardzo powoli.

Jerzy Kuśmider

___________________________________________________________________________________________________Jerzy Kuśmiderur. 1950 r. kapitan jachtowy.  Od 1977 na emigracji; w Vancouver (Kanada) od 1981. Właściciel i budowniczy jachtu s/y „Varsovia”. Od 1985 liczne rejsy – głównie samotne po Pacyfiku (ok. 40 tys. Mm). Działacz polonijny. Autor książek: „Samotnie przez Pacyfik”, „Varsovią na Hawaje” oraz licznych publikacji w Kanadzie, USA i w Polsce.