Chojnice, miasto rodzinne, piękne ze swojej historycznej przeszłości, zachowanych zabytków oraz unikalnej kultury polsko-kaszubsko-kosznajderskiej. Piękne z racji szczęśliwego i beztroskiego dzieciństwa. Piękne, bo leżące niedaleko miejscowości Charzykowy, rozciągającej się po płd-wsch stronie jednego z piękniejszych akwenów wodnych Pomorza, jeziora Łukomie. Charzyków – będącego kolebką polskiego żeglarstwa, a nawet „Mekką”, jak określił to jeden z działaczy żeglarskich. Charzyków – dumnego z powstania pierwszego w Polsce po odzyskaniu niepodległości w 1920 roku, klubu żeglarskiego. Klubu w którym chlubnymi zgłoskami zapisali się Otton Weiland, Władysław Grzeca i inni. Myślę, że atrakcyjność Chojnic – niezależnie od ich historii, kultury i tradycji – „stoją jednak Charzykowami”; i to nie tylko w mojej opinii. Widok Charzyków i jego jeziora, zafascynował mnie w 1936 roku, kiedy po raz pierwszy tam zawitałem z Ojcem i miałem okazję popływać żaglówką.
Wybuch wojny w 1939 roku i okupacja hitlerowska, uniemożliwiały odwiedzanie Charzyków, które okupant przemianował na Müskendorf. Praktycznie było ono niedostępne z racji wykonywanych przez Niemców prób testowych silników do Torpedoboot’ów, budowanych w stoczni chojnickiej. Wyjazdy z rodzicami do Kowalskich Błot, do wuja Jana, zarówno przed wojną jak i w pierwszych latach okupacji, umożliwiały mi pływanie czółnem rybackim po Jeziorze Okierskim, stanowiącym większościową własność naszych krewnych. Po wyrzuceniu nas przez Niemców z mieszkania przy ul. Warszawskiej, do zaszczurzonej klitki przy ul. Mackenzenstrasse, na zaplecze piekarni Benkiego, moim miejscem zabawowym przy puszczaniu łódek było Moenchsee – Jezioro Zakonne, którego fragment zachował się w postaci stawu w dzisiejszym Parku Tysiąclecia. Tam też zimą wywijałem na łyżwach „Volty” i ryzykowałem zapalenie płuc wpadając przy 20 stopniowym mrozie do przerębla. Latem, aby kąpać się bezpiecznie i puszczać wystrugane w korze łódki, jeździłem z kolegą Andrzejem Jakubowskim do Rytla. Idąc z dworca kolejowego wzdłuż torów w kierunku Tczewa, po około 1,5 km przekraczaliśmy pilnowany przez wachmana most nad Brdą i po stu metrach docieraliśmy nad Wielki Kanał Brdy. Znajdowała się tam złocista piaskowa plaża, ograniczona nasypem toru kolejowego i rosnącym sosnowym lasem, z której uroków korzystali mieszkańcy Rytla. Czy jeszcze będą z niego korzystać nie wiadomo, bo lasu dziś po wrześniowej w 2017 r. nawałnicy tam już nie ma! Rodzice znając to miejsce i wiedząc, że poziom wody w kanale co najwyżej sięgał nam do pasa, oraz że woda tam jest stosunkowo ciepła, zgadzali się na taki wyjazd. Tam próbowałem nauczyć się pływać, ale bezskutecznie.
Postęp w tym zakresie nastąpił krótko po wojnie. Mieszkając powtórnie, po opuszczeniu przez Sowietów naszego mieszkania przy ul. Warszawskiej 21, chodziliśmy całą zgrają chłopaków do stawu we wiosce Pawłówko. Było to ok. trzy kilometry od naszego mieszkania i droga prowadziła koło majątku Granowo, rozszabrowanego przez Rosjan. W Pawłówku omal się nie utopiłem, ale dzięki kolegom żyję i nauczyłem się pływać. W nauce pływania decydującym jest zaufać swoim możliwościom i pokonując strach puścić się na „głęboką wodę”. Atrakcyjnym miejscem kąpielowym był również Mylof. Wynikało to nie tylko z tego, że na tamie Brdy w spiętrzonych jej wodach można było się kąpać, ale też na spływającej pochylnią wodzie, której betonowa powierzchnia porosła zielonym mchem i można było świetnie na niej się ślizgać. Robiłem to niejednokrotnie z prawdziwą przyjemnością. Był jednak warunek, że warstwa wody nie mogła być wyższa niż 4-6 cm. Skusiłem się kiedyś na ślizganie, gdy była ona znacznie wyższa. Efektem tego było, że pęd wody rzucił mnie na betonową bandę, o którą uderzyłem brodą. Rana była głęboka i mocno krwawiła. Zrobiono opatrunek z gazy i przylepca. Problem zrobił się dopiero później, kiedy usiłowałem po jakimś czasie pozbyć się tego opatrunku. Nie udało się. Gaza wrosła w ranę. Chodziłem z nią do szkoły i koledzy naśmiewając się ze zwisającej na brodzie gazie, przezywali mnie kozą.
Ojciec mój, akceptujący walory przebywania nad wodą i na wodzie, przychylił się do naszej z bratem prośby dotyczącej zbudowania kajaka. Problem był jednak materiałowy – nie można było zdobyć sklejki wodoodpornej. Potrzeba i nieodparta wola realizacji podjętego zamierzenia, sprawiła, że znaleźliśmy wyjście z tej sytuacji, zastępując sklejkę blachą ocynkowaną. Szkielet kajaka mieliśmy z egzemplarza w którym jedynie poszycie wymagało wymiany. Ojciec zorganizował grupę pomocników, w tym zawodowego blacharza. Wzdłużne łączenia cienkiej blachy odbywało się na tzw. fals z dodatkowym uszczelnieniem przez lutowanie. Na podwórzu na małym piecyku węglowym typu popularnej kozy, grzano kilka kolb lutowniczych. Spoiny wzdłużne oraz każdy łepek gwoździa mocującego blachę do szkieletu, po posmarowaniu pędzelkiem wytrawionym kwasem solnym, był lutowany. Zapewniało to szczelność takiego zastępczego poszycia. Oczywiście ciężar kajaka, ze względu na zastosowaną blachę był większy od tradycyjnie sklejkowego. Ale stateczność takiego blaszaka powodowała, że był on mniej wywrotny. Przewidując, że będziemy również nim żeglować, zamontowaliśmy wysoką na 10 cm deskę kilową, w której w środkowej jej części wykonana była wzdłużna szczelina na wkładany od zewnątrz miecz z blachy aluminiowej. Triumfalnie kajak został przewieziony do Charzyków. Ojciec przechowywał go w hangarze łodziowym przy pompowni zaopatrującej nasz chojnicki dworzec kolejowy we wodę z ujęcia jeziornego. Najwięcej korzystał Ojciec, wypływając na sobie tylko znane górki podwodne, przy których czatowały na białą rybę okonie, które złowione przywoził do domu w dość znacznych ilościach. Nie zawsze radowała się tym Mama, na której spoczywał obowiązek ich skrobania i wyprawiania. Były okresy, kiedy kajak miałem tylko do swojej dyspozycji. Korzystając z uszytego przeze mnie żagla, do którego wykończenia otrzymałem od Ottona Weilanda remizki, trenowałem manewrówkę, która ze względu na długi kil w kajaku, sprawiała sporo trudności, szczególnie przy zwrotach na wiatr. Nie używam określenia zwrotu przez sztag, gdyż maszt nie posiadał żadnego olinowania stałego.
Rejsy kajakiem stawały się coraz dalsze. Zrodził się wspólny z Andrzejem Jakubowskim plan wyprawy do Dużych Swornegaci. Ilość bagaży jaką zamierzaliśmy zabrać, była jednak tak duża, że uniemożliwiała wspólne płynięcie. Ustaliliśmy, że będę płynął z wyposażeniem, a Andrzej będzie równolegle do mnie jechał wzdłuż jeziora na rowerze. W dniu wypływania z Charzyków, pogoda sprawiła nam figla, było pochmurno i wiał dosyć silny północno-zachodni wiatr. Decyzji jednak nie chcieliśmy zmieniać i wbrew rozsądkowi popłynąłem. Do przewężenia jeziora za Małą Wyspą żegluga była względna. Problemy związane z wysoką falą i porywistymi szkwałami zaczęły się na dużym jeziorze na wysokości miejscowości Funka. Miałem poważne trudności z utrzymaniem kursu i bryzgami wody uderzającej w kadłub i dostającej się do wnętrza kajaku. Moim jedynym środkiem ratunkowym była dętka motocyklowa. Duszę miałem na ramieniu, ale żeglugi nie przerywałem. Jakoś z Bożą pomocą udało mi się dopłynąć do Bachorza. Wspólnie z Andrzejem – czekał tam na mnie – wylaliśmy wodę i przeczekaliśmy tę niesprzyjającą pogodę. Tego dnia udało mi się dopłynąć do Małych Swornegaci, gdzie przenocowaliśmy w naszym namiocie. Dalsze płynięcie przy już ładniejszej pogodzie przez jezioro Długie i Karsińskie, odbyło się bez większych problemów. Obóz rozbiliśmy na plaży na zakręcie Brdy, niedaleko za szkołą w której zorganizowana była kolonia dla dzieci z Chojnic. To że wybraliśmy bliskość naszego obozu przy kolonii, nie było przypadkowe, gdyż przebywała w niej koleżanka klasowa Andrzeja – Ewa, mieszkająca w sąsiednim domu na ulicy Warszawskiej, a wysłana tam przez rodziców, aby była możliwie daleko ode mnie. Po paru latach w czasie jednocześnie odbywanych ze mną studiów w Gdańsku, do swojego nazwiska dodała moje.
Wybór miejsca obozowego na plaży nie był zbyt szczęśliwy. Nie zwróciliśmy uwagi, że na plażę prowadził żleb spływowy wód deszczowych. Skutki tej nieuwagi odczuliśmy bardzo boleśnie. Któreś nocy rozpętała się burza. Pioruny biły w pobliskie drzewa, jeden w małą sosenkę znajdującą się około dziesięć metrów od naszego namiotu. Nagle do naszych uszu dotarł szum spływającej żlebem wody deszczowej, kiedy mocując się z luzującymi się linkami namiotu przebywaliśmy w strugach deszczu na zewnątrz. Potok spływającej wody porwał nasz namiot i mieliśmy problemy z ratowaniem naszego dobytku, odzieży i jedzenia. Z nastaniem świtu, mając serdecznie dosyć tych psikusów natury, spakowaliśmy to co uratowaliśmy i rozpoczęła się powrotna żegluga. Była piękna pogoda i przychylny wiatr umożliwił dotarcie do Charzyków, już w godzinach popołudniowych. Trasę powrotną odbyliśmy wspólnie na kajaku. Rower Andrzeja przywiozła wracająca kolonia. Brat mój zapalony wodniak, też często bywał w Charzykowach.
Pływając kajakiem ze swoją znajomą, obserwowali pomysłowość i zaradność chojniczan w adaptowaniu różnych silników spalinowych do napędu kajaków. Towarzysząca bratu Pani zauważyła, że jej sąsiad, również posiada podobny do oglądanych na wodzie silnik spalinowy. Idąc tym tropem udało mi się za niewielką kwotę kupić ten silnik. Był to dwusuw benzynowy od małej pompy strażackiej, niestety niekompletny. Brakowało mu urządzenia zapłonowego tzw. magneta, przykręcanego do tylnej osłony silnika oraz rury wydechowej z tłumikiem. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu, brak magneta udało mi się uzupełnić. Pierwsze próby odbyły się na podwórzu w obecności licznych gapiących się – dorosłych i dzieciaków. Startowanie odbywało się przy pomocy dźwigni, której segment łukowy zazębiał się z współpracującym kółkiem typu „wolnobieżki” osadzonym na wale silnika. Efekt dźwiękowy był donośny: silnik zaskoczył i reagował na dodawanie gazu potężnym hałasem rozprężających się spalin. Hałas spowodował otwieranie się wszystkich okien zaciekawionych mieszkańców naszego, jak i sąsiednich domów. Znamy i dziś takie efekty akustyczne, kiedy koło nas przelatuje na pełnym gazie rajdowiec, ze słabo wyciszonym silnikiem. Silnik już mieliśmy, potrzebna była śruba i wał napędowy. Wzorując się na oglądanych przy innych kajakach śrubach, wykonałem z drewna jej model. Brat mój z mieszaniny piasku i gipsu wykonał formę odlewniczą. W żeliwnym garnku stopił złom duraluminiowy i zalał formę. Odlana śruba wymagała oczyszczenia i nawiercenia otworu na wał napędowy. Pozostałe czynności związane z montażem wału do silnika, mocowania zespołu napędowego na kajaku były, już samą przyjemnością adaptacji naszego kajaku na jednostkę motorową. Mając dodatkowy napęd silnikowy, Jezioro Charzykowskie stało się jakby mniejsze, gdyż w krótszym czasie mogliśmy pokonywać odległości, które do tej pory wymagały znacznie dłuższego czasu.
Pasją Ojca, ale również i jego znajomego pana Tadeusza z ul. Drzymały nr 2, było wędkowanie. Ich wyprawy były aż pod dużą wyspę. W czasie jednej mojej z Ojcem wyprawy do Charzyków, jadąc rowerami podziwiałem wspaniałe dzieło natury, jakim jest zorza poranna. Już w innych sytuacjach oraz w innych miejscach, aby powtórnie ją podziwiać, nastawiałem budzik i wstawałem by ponownie doznawać tego oczarowania. Na łowisko naprzeciw „Ostrze leśne” płynęliśmy już w pełnej jasności poranka. Pamiętam: ryby tak brały, że Ojciec nie miał czasu zapalić papierosa. Naszą była przyjemność, ale robotę z rybami miała Mama. Będąc już na emeryturze, Ojciec na wędkarskie wyprawy zabierał swojego czworonożnego przyjaciela. Był nim łaciaty, biało-czarny kundelek „Fifek”. Część drogi odbywał w koszyku rowerowym, ale cześć przy podjazdach wspomagał pedałowanie Ojca, biegnąc obok i naciągając smycz przywiązaną do roweru. „Fifek” zginął tragicznie przejechany przez samochód w czasie wspólnego z Ojcem spaceru. Nie zapomnę i ciągle mam przed oczami, płaczącego Ojca niosącego na wyciągniętych ramionach nieżywego już przyjaciela.
Charzykowy zawsze było dla nas atrakcyjne. Doceniali to też nasi wychowawcy ze szkoły. Niezapomniane są wyprawy z prefektem z czasów gimnazjum, ks. Czapiewskim, który po pływaniu kajakami, na pomoście Ottona Weilanda, fundował nam uczniom piwo! z dodatkiem soku wiśniowego. Zawiązywały się wtedy przyjaźnie, które trwały jeszcze, kiedy już sporo lat upłynęło od opuszczenia murów naszej szkoły. Okres gimnazjalny to czas bogaty w doznania, związane z przebywaniem, jak i poznawaniem mieszkających i działających tam osób. Był to czas żeglowania na jachcie Róża Ottona Weilanda oraz uzyskania patentu sternika jachtowego. Czas należenia do klubu kolejarza i pływania na jachtach klubowych. Oprócz innych były tam do dyspozycji dwie „Omegi” Tillera. Największe powodzenie miała ta najszybsza o numerze na żaglu „27”. Każdy z członków klubu starał się ją sobie zarezerwować. Postrachem dla młodych członków klubu był starszy z braci Kiedrowiczów. Odnosiliśmy wrażenie, że nam młodszym nie wszystkie prawa członka w klubie przynależą. Byliśmy jednak w Charzykowie częściej, niż ci pracujący starsi, i nieobecność ich wykorzystywaliśmy na sposób nam odpowiadający. Klub posiadał też jedną małą żaglówkę typu „P7”; marzyliśmy aby na niej żeglować. Nie zawsze nam pozwalano. Panowie Kiedrowicz i starszy z braci Staszewskich, zdobyli plany i materiał na budowę dwóch takich żaglówek. Budowę zrealizowali w Domu Kolejarza. Mieszkałem po przeciwnej jego stronie, miałem okazję przyglądać się budowie. Myślę, że to spowodowało, iż zainspirowałem mego brata do budowy motorówki, z lepszym wykorzystaniem posiadanego już silnika spalinowego. Budowę motorówki rozpoczęliśmy na strychu naszego domu. Wymiary jej, ze względu na miejsce jej budowy, były ograniczone szerokością i wysokością okna na półpiętrze, przez które zamierzaliśmy spuścić ją na linie na podwórze po jej zmontowaniu. Tak się też stało przy sporym ryzyku, że kadłub łodzi przy wysuwaniu z okna i obrocie dziobem w kierunku ziemi, wysunie się z opasującej go liny i spadając ulegnie zniszczeniu, ale przy okazji zaczepi o wystające parapety powodując dodatkowe zniszczenia. Operacja sprowadzenia łodzi z 3,5-go piętra, odbyła się sprawnie, uzyskując aplauz przyglądających się mieszkańców naszego i sąsiedniego dom. Nie bez dumy muszę powiedzieć, że zaprojektowaliśmy unikalny na tamte czasy napęd typu „L”, zamontowany pod dnem rufy, umożliwiający obrót kolumny napędowej o pełny kąt 360 stopni, jaki obecnie stosowany jest na największych statkach dla zwiększenia manewrowości w portach .
Nasza łódź motorowa zbudowana na strychu.
Pierwsze próby odbyły się na Jeziorze Zakonnym. Hydrodynamika kadłuba, ze względu na ograniczone oknem wymiary poprzeczne kadłuba, nie była imponująca, ale umożliwiała bezpieczne pływanie tą łodzią. Jedynym jednorazowym konsultantem w czasie budowy był znany chojnicki żeglarz Benedykt Żyski, zatrudniony w tartaku Dulka, a po pracy zajmujący się amatorsko szkutnictwem, podziwiany za wykonanie dla siebie pięknego kadłuba „Omegi”, o konstrukcji słomkowej tj. z wąskich listew.
Tytuł niniejszych wspomnień związany jest z moim wyjazdem na wybrzeże, w odwiedziny
Siostra Brygida, siostrzeniec Maciej, brat Norbert i ja (z tyłu).
do mojej siostry Brygidy, która od 1946 roku związana była z grupą entuzjastów i oddelegowanych przez Rząd PRL osób odtwarzających struktury materialne i organizacyjne Politechniki Gdańskiej, w tym katedry żelbetnictwa i laboratorium wytrzymałości betonów – w jej przypadku. W czasie mego tam pobytu pojechaliśmy nad morze.
Wtedy je ujrzałem! Ujrzałem po raz pierwszy jego wielkość rozciągającą się od mych stóp zagłębionych w piasku do bezmiaru sięgającego po horyzont, zlewającego się z chmurami. Oczarowało mnie. Chłonąłem jego drzemiącą moc i jego piękno, czułem jego siłę przyciągania. Nie opuściło mnie to do dziś. Rozbudzone tęsknoty mieszczą się w tytule, ważnych fragmentach zrealizowanego życia i kontynuowane są jakby zastępczo, w moim aktualnym żeglowaniu na różnych akwenach.
Regaty na Zalewie Koronowskim.
Wszystko co wyżej opisałem działo się jakby obok moich podstawowych obowiązków jakim była szkoła. Ile tutaj jeszcze wspomnień do których należałoby wrócić. Niezapomniane są zauroczenia starożytnym Egiptem, jakie z szumem nenufarów kołysanych wiatrem wiejącym na Nilu, płynęły do mnie z kart przedwojennego, zniszczonego długim używaniem podręcznika. Słyszę głos prof. Jeża jak swoim wykładem przybliża nam ten dla nas wtedy nierealny świat faraonów, fellachów, bogów Amona, Atona, faraona Tutenchamona i jego pięknej Nefretiti, świat sfinksów, grobowców i piramid. Czyż po zaszczepieniu tak wspaniałą narracją o tamtych formacjach prehistorycznych, można było nie przeczytać jednym tchem Faraona, czy Egipcjanina Sinuhe. Czy można było nie udawać chorego i zapasem książek nie chłonąć Jacka Londona, Szwejka, Włóczęgów Północy Curwooda, Wypraw Amundsena, Ogniem i Mieczem i Quo vadis. Nie, nie można było; było to ważniejsze niż szkolne: Aurea prima satas est aetas Owidiusza, czy Galia est omnis diwisa in partes tres.. Pamiętam profesorów którzy nie dali się złamać komunistycznej władzy. Wzorem takim był dla nas profesor łaciny Maksymilian Ichnowski. Swoją postawą i zachowaniem uczący nas wzajemnego szacunku do siebie. Mieliśmy respekt przed nim, ale podziwialiśmy go jako mężczyznę, nauczyciela i patriotę. Na ulicach w tamtych latach około pięćdziesiątych nie słyszało się wulgaryzmów słownych obecnej młodzieży. Szkoła pełniła swoją misję wychowawczą również na ulicy, na której nauczyciele przechadzając się w ramach dyżurów, najczęściej na trasie rynek – dworzec, reagowali natychmiast i następnego dnia w szkole. Świat stał przed nami otworem, tak ale tylko w naszej wyobraźni. Realia codzienności strącały nas do życia pełnego niedostatków, zarówno dotyczących wyżywienia jak i dóbr materialnych, osobistych jak i mieszkaniowych.
Koledzy z gimnazjum.
Terror komunistyczno-partyjny budził w nas uczniach opór. Do na siłę wprowadzanych zmian ustrojowych, w szczególności na wsi, zmuszano również nas gimnazjalistów wysyłając do wcześniej ogłoszonych na wsi spotkań z młodzieżą wiejską, którą z czytanych broszurek partyjnych zobowiązani byliśmy przekonywać do reformy rolnej i likwidowania kułaków. Budziło to w nas sprzeciw, objawiający się nieobecnością na różnego rodzaju obowiązkowych zebraniach, czy też wcześniejszego pozbywania się szturmówek, do których niesienia byliśmy przymuszani na różnego rodzaju pochodach. To rosnące w nas uczucie buntu, było zalążkiem zrodzenia się w części kolegów klasowych, idei utworzenia grupy oporu, przeciwko narzucanej nam obcej ideologii i dyktaturze komunistycznej. O grupie ”Apów”, osobach do niej należących, planach i samych działaniach, będę chciał oddzielnie napisać. W czasach tego nasilającego się zniewalania społeczeństwa, w zapomnienie szybko poszły pierwsze radosne pełne euforii po wyzwoleniu chwile uniesień patriotycznych, jakimi w szkole obdarzał nas prof. Frymark, wprowadzając w świat muzyki Chopina. 'Etiuda rewolucyjna” i Polonez As-dur” zagrany z wielką wirtuozerią w auli, jeszcze dziś brzmi wspomnieniami tych radosnych chwil. tym bardziej, że były to dla mnie prawykonania, jakie udało mi się w życiu usłyszeć. Śpiewając na pełny głos z profesorem „Czerwone Maki na Monte Cassino”, w wyobraźni widzieliśmy tą lejącą się krew polskiego żołnierza, czerwieńszą od rosnących tam maków. Tak to były krótkie chwile patriotycznego szczęścia.
Gimnazjum już przekroczyło swój półmetek i należało myśleć co dalej w życiu, mając zapamiętane pierwsze chwile, kiedy raczono nas wyliczeniami, ile to biskupów, profesorów i innych sławnych osobistości szczyciło się być absolwentami naszej „Alma Mater”.
W jakieś gazecie znalazłem ogłoszenie o naborze do szkoły lotniczej. Uznałem je za atrakcyjne, będę mógł z góry oglądać ziemię i wody. Trzeba spróbować. Złożyłem papiery. Pomyślnie zaliczyłem badania lekarskie i „schwanzparadę” w CBL. Po pytaniach o przynależność Ojca do przedwojennego związku strzeleckiego „Sokół” i pytaniach dotyczących znajomych brata Norberta w Anglii, po jego tam pobycie w Armii Andersa, zrozumiałem, że to mój falstart. I tak rzeczywiście było. Dla władzy ludowej stanowiłem zbyt niebezpieczny element i zagrożenie.
Nauka w klasie 10A (ciągle były jakieś reorganizacje) dobiegała końca. Wizja jeszcze jednego roku w tej szkole i w tamtych wtedy warunkach napełniała mnie zniechęceniem. Rwałem się już do życia trochę innego, bardziej dynamicznego w innym środowisku. Poniekąd zdawałem sobie sprawę, że nawet jak doczekam w Chojnicach matury i przez nią przebrnę, to powszechne ubóstwo naszych rodziców, nie umożliwi im opłacania kosztów studiów, które ewentualnie mógłbym rozpocząć. Dużą niewiadomą mógł być egzamin wstępny oraz punkty za pochodzenie, w moim przypadku nieliczne, aby mogły zagwarantować pewne dostanie się do uczelni. Z rozmów gdzieś między kolegami usłyszałem coś o naborze do Szkoły Jungów. W Łebie był organizowany obóz kwalifikacyjny po którego pomyślnym ukończeniu, była otwarta droga do Szkoły Jungów i Szkoły Morskiej w Gdyni. Zapaliłem się do tej możliwości i po złożeniu dokumentów – a wymaganych było ich sporo: ze Szkoły, z Ośrodka Zdrowia, z ZMP, ze Służby Polsce, z miejsca pracy Ojca – wylądowałem w Łebie, w byłym ośrodku szkolenia Kriegsmarine. Obok dokumentów jawnych przekazywane były niejawne z Milicji Obywatelskiej. Sąsiedzi w tajemnicy przekazali mi, że byli przepytywani przez funkcjonariusza kto ja „zacz” i z jakiej się wywodzę rodziny. Było nas tam sporo z całej Polski, podobnych do mnie rówieśników z różnych środowisk i o różnej kulturze osobistej, czasami budzącej pytanie – co ja tu między Wami robię? Ubrano nas w drelichy marynarskie, wdrożono dryl rekrucki i zaczęły się szkolenia. W tym również o wyższości ustroju komunistycznego od kapitalistycznego oraz o wyższości gospodarki kołchozowej od indywidualnej, rolniczej uspołecznionej od prywatnej.
W kanale portowym przycumowanych było kilka DZ i Barkasów. Były to powojenne łodzie ratunkowe 10-cio i 14-to wiosłowe. Na tych zaniedbanych i odrapanych z lakieru i farby „krypach” wypływaliśmy na zatokę na wiele godzin. Chodziło o sprawdzenie naszej wytrzymałości na ciężkie fizycznie wiosłowanie. Wiosła były ciężkie dębowe parumetrowe, często pogięte skurczem drewna; odciskały się pęcherzami na opuszkach i wnętrzach dłoni. Część chłopaków rezygnowała, nie wytrzymując tej przemyślnej selekcji „inteligenckich mamisynków” od zdrowej robotniczo-chłopskiej przyszłości narodu. Wysiłek, słoneczna spiekota oraz choroba morska, bardzo różnie indywidualnie odczuwana, w krótkim czasie zdziesiątkowała nas do tylko najbardziej zdeterminowanych do kontynuowania tej drogi. Wytrzymałem i znalazłem się Państwowej Szkole Jungów, Państwowego Centrum Wychowania Morskiego w Gdyni, mieszczącego się na Skwerze Kościuszki w Domu Żeglarza, budynku dość pozytywnie w owych czasach prezentującym się, przylegającym do południowej strony basenu jachtowego.
Przed Domem Żeglarza siedzibie PCWM na Skwerze Kościuszki w Gdyni.
Po przeciwnej stronie skweru, cumował Dar Pomorza i trochę bliżej w stronę miasta ORP Błyskawica, nasz niszczyciel z okresu przedwojennego. Ubrano nas w mundury marynarskie i dano pełne wyposażenie przysługujące uczniom szkół morskich. Byliśmy na „garnuszku” Polski Ludowej. Życie stało się ciekawsze i łatwiejsze. Już tak mocno nie obciążaliśmy chudych portfeli naszych rodziców. Jedno z piękniejszych miast Polski, o przecinających się pod kątem prostym ulicach, zaczynało przemawiać do nas gwarą dźwięków, generowanych przez rozpędzający się wzdłuż nich wiatr, owiewający latarnie, słupy trakcyjne trolejbusów, drzew, zmieszany z gwarem przechodniów i ruchem kołowym. Poszum morza i wiatru grającego na wantach masztów, olinowaniu statków i kutrów, buczków boi farwaterowych docierał do naszych sypialni przez otwarte okna, usypiał i przywoływał sny o dalekich morzach i nie poznanych lądach. W wyobraźni naszej otwierały się nowe horyzonty. Trwała nauka i sporadyczne praktyki na holowniku i Darze Pomorza, na którym spanie odbywało się już w hamakach. Myślę, że wtedy „Darem” dowodził kapitan Stefan Gorazdowski, który w czasie największych represji ze strony komunistycznej władzy tj. w 1952 roku, został z tej funkcji zdjęty i objęty zakazem pływania! Czas w szkole mieliśmy tak wypełniony, że nie starczało go na interesowanie się jachtami cumującymi w basenie jachtowym oraz życiem toczącym się na kejach, przy klubach żeglarskich. Obok zajęć teoretycznych mieliśmy również szkolenie praktyczne, między innym na trawlerze o nazwie Kastor cumującym w porcie gdyńskim. Na zawsze zapamiętałem bosmana Bełdzińskiego, wprowadzającego nas w tajniki maszynowni tej jednostki. W pracującej w czasie zajęć parowej pompie zęzowej, usuwającej przecieki z najniższych części kadłuba, zaczęło się grzać jedno z łożysk ślizgowych wału korbowego. Bosman wręczył mi wiadro i nakazał przynieść wodę do chłodzenia. Drabinką trapową wyskoczyłem na pokład i z jednego ze znajdujących się tam kranów nabrałem wody. Wróciłem i podałem bosmanowi. Wsadził palec do wody i posmakował i natychmiast cała zawartość wiadra wylądowała na moich spodniach i butach! Do chłodzenia można było używać jedynie słodkiej z dodatkiem szarego mydła mieszaniny. Na jednostkach pływających, aby oszczędzać wodę pitną, instalowane są również krany z wodą morską. Drogę po wodę, tym razem pitną, odbyłem powtórnie, ale w znacznie już krótszym czasie. Bosman Bełdziński był nie lada osiłkiem, wcześniej dobrym zapaśnikiem. Nieraz demonstrował swoją krzepę rzucając normalnej wielkości kowadłem, takim jakie używają kowale.
Czas w szkole przeleciał bardzo szybko. Klasyfikowano nas na podstawie obserwacji naszych zachowań i osiąganych wyników z poszczególnych wykładanych przedmiotów.
Wychowawcy i uczniowie przed wejściem głównym do Szkoły Morskiej w Gdyni.
Na początku 1951 roku przesunięto mnie do Szkoły Morskiej w Gdyni na ul. Czerwonych Kosynierów 83. Był to przedwojenny kompleks szkolny wybudowany z równolegle budującą się Gdynią, do którego po jego ukończeniu przeniesiono pierwotnie powstałą w Tczewie Szkołę Morską. Budynek okazały z dwiema kotwicami admiralicji przed frontowym wejściem, hol obszerny z szerokimi schodami prowadzącymi na piętro do auli szkolnej, sal wykładowych; napowietrzny łącznik do części internatowej, stołówki, ambulatorium i jedynego wtedy na wybrzeżu basenu pływackiego oraz części gospodarczo magazynowej. Wystrój wnętrz oraz wyposażenie robiło na nas wrażenie, dając nadzieję, że dzięki tej szkole i nasze dalsze losy będą już dla nas tylko pomyślne.
Na zdjęciu legitymacyjnym autor jako uczeń czwartego roku.
Trzy białe linie na kołnierzu mają przypominać trzy wielkie zwycięstwa
Admirała Nelsona w tym to największe pod Trafalgarem, a czarny krawat na piersi przewiązany tasiemką, żałobę po jego śmierci. Może to i prawda? Ale prawdopodobne jest to, że klapy na przedzie spodni zapinane w pasie, zamiast rozporków w mundurach marynarskich, wynikają z polecenia Królowej Wiktorii, która wizytując jeden z okrętów, była zdegustowana widokiem jaki zobaczyła, z nie zapiętego rozporka jednego z marynarzy! Spodnie mundurowe jakie w ramach wyposażenia dostawaliśmy, miały nogawki równolegle na długości od kolan do stóp. Wszyscy pragnęliśmy aby nasze spodnie na dole rozszerzały się i zakrywały nasze obuwie. Jakich to podstępów nie używaliśmy aby z magazynu mundurowego wydostać trochę materiału do ich poszerzenia! Kliny były wszywane dwustronnie do każdej z nogawek. Tak poszerzone spodnie dawały nam dopiero radość z noszonego munduru. W ramach szkolenia wojskowego i ćwiczonej musztry maszerowaliśmy niejednokrotnie ulicami Gdyni, najczęściej od SM do PCWM na Skwerze Kościuszki. Było to urozmaiceniem od codzienności szkolnej, bo w czasie marszów demonstrowaliśmy głośnym śpiewem naszą młodość i radość życia. W repertuarze było: „Morze nasze morze, wiernie ciebie będziemy strzec ..”, „Marsz, marsz Polonia nasz dzielny Narodzie..” i bardziej frywolne, przejęte od ruskich: „Razpustiła Dunia włosy, a za nieją wsie matrosy. Dunia, Dunia ma, Dunia dziewuszka maja…”
Życie w szkole biegło w zgodzie z regulaminem i harmonogramem dnia, którego przestrzegania pilnowali wychowawcy zmianowi, przynależni do każdego rocznika uczniów. Kilka nazwisk zapamiętałem, to: Materna, Budrewicz i Łukowicz, wywodzący się ze znanej chojnickiej rodziny. Pobudka o 6-tej i na zmianę: albo gimnastyka albo basen. Zwyczajem było, że wszyscy po prysznicu wskakiwali i pływali na golasa. Odstępstwa od normalności się zdarzają, więc i tu jego efektem były w początkowym okresie liczne dywagacje tego dotyczące! Sypialnię naszą, 4 lub 5- cio osobową, dzielił Jurek L., gdynianin, któremu bardzo zależało aby szkołę ukończyć, a któremu przez chorobę reumatyczną kolana, widmo relegowania zaglądało ciągle w oczy. Koledzy potrafili czasami być okrutni, i pod pozorem, że proponują skuteczną drogą maść, przekazywali jakąś w kolorowej tubce zagraniczną pastę do zębów. Jurek smarował i jakby na krótko mu to przynosiło ulgę. Współczuliśmy mu i „dekowaliśmy” go, kiedy unikał pływania w basenie, chowając się przed wychowawcą do szafki odzieżowej, którą na ten czas zamykaliśmy na kłódkę. W całej szkole podłogi były parkietowe, wybłyszczone polerowanym woskiem, przez etatowego pracownika szkoły. Chodziliśmy w jej obrębie tylko w miękkim skórzanym, przydzielonym obuwiu. Wejście do stołówki odbywało się przez reprezentacyjną salę, służącą również do przyjmowania odwiedzających nas gości. Wzdłuż dwóch ścian okiennych były wygodne siedzenia, podnoszące się, typu kinowego. W czasie upałów górne skrzydła okien otwierano. Któregoś dnia siedząc i czekając na wejście do stołówki, w wyniku nagłego przeciągu, zatrzasnęło się górne skrzydło okna i pęknięty płat szyby, spadając obciął Kajtkowi Brodowskiemu nos. Szok dla nas niesamowity. Szczęściem nasz lekarz o nazwisku Szwaczyk, komandor Marynarki Wojennej, był w ambulatorium. Pomagałem lekarzowi podczas zabiegu przyszywania nosa, oświetlając lampą biurową pole operacyjne i podając potrzebne narzędzia. Nos został uratowany, co prawda z dość widoczną wypukłą blizną. Kajtek Brodowski był szczęśliwy, ale szkoły chyba nie ukończył, gdyż nie znalazłem go w spisie absolwentów z 1953 r.
Jedną ze służb jaką całodziennie pełnić musieli uczniowie, był: „dyżurny kuchni”. Oprócz ogólnego nadzoru nad porządkiem i czystością przygotowywanego jedzenia i ustawianej na stole zastawie stołowej, pilnował prawidłowego pobierania i przechowywania próbek poszczególnych posiłków. W czasie jednej takiej służby zdarzył się bardzo niebezpieczny wypadek. Ze stacjonarnego kotła ogrzewanego parą, spuszczono do metalowej wanny przegotowane mleko. Jedna z kucharek, młoda bardzo ładna dziewczyna, wszystkim nam się podobająca, nieuważnie się cofając, potknęła się i wpadła siedzeniem do tego ukropu. Jeszcze teraz brzmią mi uszach jej krzyki. W szpitalu ją uratowano i to z jakim efektem, została żoną jednego z absolwentów szkoły z piątego rocznika.
Nauczycieli mieliśmy w większości na trwale związanych ze szkolą, jak małżeństwo polonistów Zofii i Władysława Drapellów, Wł. Hrynkiewicza, M. Kisielewskiego czy Wł. Strzeleckiego.
Dyrektorem był mgr Mieczysław Jurewicz – na zdjęciu – za jego kadencji usunięto nas z SM w 1952 r.
Część wykładowców przyjeżdżała na wykłady z innych uczelni, między innymi też z Politechniki Gdańskiej, podobnie jak wykładowca turbin okrętowych. Tego pana niezbyt lubiliśmy przez jego zarozumiałość, którą czasami nam okazywał. Postanowiliśmy zrobić mu psikusa. Przyjeżdżał poniemiecką dwutaktową „Dekawką”, którą stawiał na dziedzińcu, tyłem do trawnika ogrodzonego niziutkim metalowym płotkiem. Część wykładów odbywała się też w późnych popołudniowych godzinach, co jesienią dało nam szansę, na nie zauważoną przez wychowawców akcję podniesienia tyłu samochodu i przeciągnięcia go w stronę trawnika, tak że tylne jego kola znalazły się poza płotkiem. Po zajęciach wszystkie okna oblepione były twarzami wyglądających kolegów. Nie lubiany wykładowca wsiadł i oczywiście nie mógł ruszyć. Radość z figla była duża, ale i nie trwała zbyt długo. Zrobił się raban – tak jak samochód przenieśliśmy – tak go ustawić musieliśmy na pierwotne miejsce, ale już nigdy potem samochód nie parkował w tym miejscu! Dochodzenie i szukanie sprawców nie dało rezultatu, ale jak wspólnie zbroiliśmy, tak wspólnie objęła nas kara kilkudniowego zakazu opuszczenia szkoły i wyjścia do miasta. W tym czasie w szkole stosowana mogła być kara aresztu, przejęta z przedwojennym regulaminem, ale wobec nie wykrycia sprawców jej nie zastosowano.
Życie w szkole pachniało trochę luksusem, przynajmniej w tamtym okresie, porównując je do panującej w większości społeczeństwa w tym czasie biedy. W szkole wszelkie uroczystości uprzyjemniał nam zespół „rewelersów” ze starszego rocznika. Byli to dorodni uczniowie posiadający interesujący tembr wokalny, stanowiąc świetnie nas reprezentujący zespół w szkole jak i na zewnętrznych imprezach, co zjednywało nam sympatyków nie tylko w Gdyni, ale i w Trójmieście. Sztandarową piosenką była opowieść, zabawna i wielogłosowa w ich wykonaniu, o czwórce małych Misiów, co to „uciekły do lasu z pozłacanej klatki, a mały Miś do lasu bał się iść i ze strachu drżał jak liść”. Inna o synku który „prosi mamę: bajkę opowiedz o wielkim morzu i portach we mgle, niech w niej biały żaglowiec przez morza sine w dal wielką mknie”. A mama: „gdy dorośniesz syneczku mój mały, spełnisz bajkę dziecięcych swych lat, jacht powiezie cię przez burze i szkwały w dal błękitną w baśniowy mórz świat, tam wśród smukłych palm w cichej gdzieś przystani, czekać będzie cię dziewczę cud, tam falami do snów kołysani bajkę tę jak cudny sen prześnicie znów!” Naszej przez nas wszystkich lubianej profesorce pani Drapelli, w czasie wzruszeń jakich doznawała słuchając piosenek w ich wykonaniu, szkliły się oczy a nawet toczyła się czasami łza. Tak ją za to kochaliśmy, utożsamialiśmy ją z naszymi Mamami. Tęskno nam czasami było za rodzinnym domem.
Byliśmy młodzi, zdrowi i sprawni, nosiliśmy ładne mundury, więc nie dziw, ze kierownictwa żeńskich szkół zapraszały nas na zabawy szkolne. Chętnie z nich korzystaliśmy, a ile było przygotowań, prania bielizny, a ile prasowania mundurowych akcesorii. Zadzierzgiwały się znajomości z panienkami z tych szkół, czasami trwające dłużej a nawet wieńczone przyszłymi związkami małżeńskimi. Tak, bo w owych czasach marynarz floty handlowej, a to był nasz cel do którego zmierzaliśmy, to był Ktoś, kto mógł zapewnić rodzinie w miarę dostatni byt, włącznie z wybudowaniem na wybrzeżu wili. Przecież ten nieformalny import marynarski ubrał Polskę w „non irony” i „ortaliony” oraz uzupełniał liczne braki towarów na naszym rynku.
Dysonansem do naszego życia w szkole, były wiadomości dochodzące z zewnątrz: o sytuacji politycznej, o przewartościowaniu pieniędzy, o już jawnie prowadzonej walce z Kościołem, do której i nas wysyłano na ulice trójmiasta, aby agitować i przekonywać w tym kierunku mieszkańców. Jechać musieliśmy, ale zaangażowanie nasze, przeważającej większości uczniów gdyńskiej SM, można powiedzieć było zerowe. W auli szkolnej za przesuwną ścianą mieściła się kaplica w której już za mojego pobytu, nabożeństw nie odprawiano. Była cały czas zamknięta, nie było już etatowego kapelana. Uczniowie którzy pragnęli uczestniczyć w nabożeństwach, robili to w kościołach peryferyjnych, aby swoim przywiązaniem do Kościoła i odbywanych tam praktyk, nie budzić niepotrzebnych dyskusji i krytyk. Zbliżał się pierwszy maj 1951 roku. Szkoła została zobowiązana do wysłania grupy około 25 uczniów na uroczystości centralne do Warszawy. W delegacji tej i ja się znalazłem. Po zajechaniu zakwaterowano nas na statku rzecznym stojącym przy nabrzeżu z którego nie mieliśmy daleko do centrum. Mimo ściągania haraczu z całego społeczeństwa w ramach NFOS, stolica oglądana po raz pierwszy, budziła przygnębienie ruinami i przerwami w ciągu ulicznych zabudowań. Przez cały czas pobytu, a były to trzy dni, na kolację i na śniadanie dostawaliśmy bułki grubo posmarowane masłem i obłożone plastrami różowej, gotowanej szynki, której z SM nie pamiętam, aby nas chociaż „od święta” karmiono. Tutaj była: wiadomo Warszawa, wiadomo Stolica. Pamiętam z późniejszych pobytów już w czasie studiów podyplomowych, sklepy rządowe, w których wędlin było „skolko godno”, ale tylko dla robotniczej władzy. Pamiętam apoteozę cwaniactwa, nie masz cwaniaka nad warszawiaka śpiewaną przez Jaremę Stępowskiego. Jeszcze dziś czkawką mi się odbijają zachowania warszawiaków, którzy na przejściach granicznych przy powrotach weekendowych wciskali się do przejścia granicznego, omijając w kolejkach czekających współrodaków, w trakcie mojej pracy na Zachodzie. Mieliśmy w szkole kilku mocno zaangażowanych ZMP-owców, jak Aponowicz, Stachura i inni, których wystrzegać się musieliśmy, ale przeważająca część uczniów, co prawda w sposób skryty, nastawiona była negatywnie do władzy i prowadzonej indoktrynacji komunistycznej. O polityce w szkole jawnie nie rozmawialiśmy, były inne bardziej nas wtedy frapujące dziedziny życia, które nas do niego wchodzących, bardziej interesowały a czasami szokowały! Na półpiętrze holu prowadzącego do auli, po lewej stronie stała piękna rozłożysta palma w dużej beczkowej drewnianej konstrukcji donicy. W całym narożu koło niej znajdowały się wygodne siedzenia. To miejsce wyznaczyliśmy raz na spotkanie wszystkich „przyjaciół” pewnej mieszkającej w pobliżu szkoły pani, podobnej wiekiem naszych odwiedzających ją kolegów, która rodzinnie związana była z aktualnym wówczas wysokim urzędnikiem Ministerstwa Żeglugi. Wszystkie miejsca wokół palmy zostały zajęte! Nie tylko to było jakimś nie do końca rozpoznanym fragmentem czekającego nas życia, ale i niepojęty upór jednego wespół dzielącego ze mną sypialnię kolegi, który utwierdzał nas, że się tak zakochał i zrobi wszystko, aby wyprostować drogi, tej obecnie przez niego adorowanej pani! Mundury, wikt i opierunek mieliśmy z Ministerstwa Żeglugi, brakowało nam ciągle kieszonkowego, którego trochę nasze rodziny nam przysyłały. Ale zdarzały się okazję kiedy jakieś perturbacje portowe zmuszały zarząd portów do kierowania próśb do Dyrekcji Szkoły o pomoc w niektórych pilnych roz- lub załadunkach statków albo wagonów portowych. Chętnie z tych okazji korzystaliśmy, ale była to wielka loteria w której można było sporo zarobić, ale tez i mocno nadszarpnąć sobie zdrowie. Zacznę od tych ostatnich. Trafiło mi się w wyniku odmowy zawodowych sztauerów rozładowywać wagony z sypkim nawozem sztucznym! Coś obrzydliwego i szkodliwego. Pył z nawozu wciskał się do nosa, uszu, gardła, piekł za kołnierzem koszuli, w pasie i spodenkach. Jeszcze parę dni po tej dejmance, czuło się w ustach nieprzyjemny smak. Były też i wygrane losy. Rozładunek parcianych worków w których zapakowany były laski cynamonu, czy orzeszki ziemne lub kartony z konserwami. Prace praktycznie prowadzone były bez nadzoru, więc co raz jakieś opakowanie, niby przez przypadek spadało na posadzkę, uszkadzając się i wysypując jego zawartość, która czasami w jakiejś części, trafiała do naszych rodzin za przekazywane kieszonkowe. Praktyka do organizowania sobie czegoś, bo tak ten proceder był wtedy nazywany, była powszechna. Kolejarze w chlebaku lub teczce przynosili do domu kilka brył węgla, budowlani jedną lub dwie cegły, milicjant toruński zapobiegający kradzieżom w zakładach mięsnych, goniąc rzekomego złodzieja, na torze tramwajowym już poza zakładem, doznał poważnego urazu nogi, wezwany lekarz w trakcie udzielania pomocy stwierdził, że wypadek ten mógł wynikać z faktu, że milicjant w górnej części nogawek ukryte miał dwie sporej wielkości wędzone polędwice! Ciężkie to były czasy, brakowało nieomal wszystkiego. Zarobek za naszą pracę w porcie, dość znaczny jak na tamte czasy, był nam po paru dniach przekazywany.
S/s Beniowski statek szkolny PCWM i Szkoły Morskiej.
W czasie praktyki na statku szkolnym s/s Beniowski, wcześniej jachcie cesarza Wilhelma II, przebudowanego z okrętu wojennego – chyba stawiacza min- zdarzyło się, że w naszym zasięgu na kei rozładowano orzeszki ziemne, te jeszcze w łupinkach. Nie minęło parę godzin a s/s Beniowski był dokumentnie zaśmiecony łupinami. Kapitan szalał, a łupinki z zapasów orzeszków jakie posiadaliśmy, jeszcze długo mogły go nabawić apopleksji.
Z bogatej historii dokonywanych powojennych zmian warto wspomnieć, że nie tylko nazwę Państwowej Szkoły Morskiej zmieniono na technikum pięcioletnie, ale też w ramach eksperymentu, oświecona władza ludowa, mianowała na dyrektora szkoły, niewątpliwie biegłego w swoim zawodzie, kominiarza! Na szczęście nie na długo, następcą został mgr Mieczysław Jurewicz, który tę funkcję pełnił za mojego tam pobytu. W początkach grudnia 1951 roku, w szkole w tajemnicy przed kierownictwem, odbył się apel poległych, zorganizowany przez uczniów starszego rocznika, mający upamiętnić absolwentów, którzy zginęli w czasie wojny lub zostali zamordowani przez okupantów hitlerowskich i komunistycznych; w apelu tym brałem udział. Pamiętam nasz długi marsz ze szkoły na Polankę Redłowską, wzruszenia i uczucia gniewu rodzące się w Nas w trakcie jego trwania oraz zmęczenie w czasie powrotu już w zupełnych ciemnościach wieczoru do szkoły. Po ujawnieniu przez władze bezpieczeństwa, że należący do tej grupy uczniowie w tajemnicy zorganizowali słuchanie zagranicznych i zakazanych stacji, jak BBC czy Radio Wolna Europa, nastąpiły aresztowania i wyroki: pięcioletnie i dziesięcioletni dla kierującego tą organizacją wraz z przepadkiem mienia! Informacja ta pochodzi z „Kalendarium Akademii” i kończy opis zdarzeń z 1951 roku związanych z historią Szkoły Morskiej, a ujętych w tych aktualnych opisach tego Kalendarza. Ujawniona i osądzona przez ludową władze działalność grupy uczniów, na tyle została oceniona za niebezpieczną, że podjęto działania prewencyjne. Temat ten poszerzę w końcowej części wspomnień. Pragnę przybliżyć obrazy ze statku szkolnego s/s Beniowski. To podwójne przedzielone „s”, to nic innego jak skrót steam ship – czyli jednostka napędzana energią potencjalną ciśnienia pary wodnej. Mimo remontów przeprowadzonych w 45. roku w naszych stoczniach, we wnętrzu okrętu widoczne były pozostałości uprzedniego blichtru i luksusu, jakich w aranżacji wnętrz i wystroju, przy adaptacji z okrętu wojennego na jacht cesarski, nie poskąpiono. Dlatego może w pierwszych założeniach ta piękna jednostka pływająca miała służyć za statek wycieczkowy kursujący między Gdynią a Szczecinem. Na pewno się do tego świetnie nadawała, miała piękne pokłady spacerowe, wygodne luksusowe kabiny z wyposażeniem meblowym z drewna mahoniowego, obszerną mesę na jadalnię i wieczorne spotkania pasażerów. Z relacji jednego z absolwentów SM wynika, że s/s Beniowski był w jakimś okresie również wykorzystywany do przewożenia reemigrantów żydowskich do Izraela.
Potrzeby zapewnienia wyszkolonych załóg dla odbudowującej się floty, spowodować mogły zmianę przeznaczenia i przekazanie go szkole. Zaokrętowano nas w porcie gdyńskim. Holownik wyciągnął nas na redę, rzucono kotwicę i od tej pory na długo straciliśmy kontakt z lądem. Statek szkolny s/s Beniowski zaczął żyć swoim morskim zatokowym życiem. Podzielono nas na trzy wachty, które pełniły służbę czterogodzinną kolejno przez całą dobę. Zapoznawaliśmy się ze statkiem najpierw z częścią pokładową i tam znajdującymi się urządzeniami. Poczynając od dziobu z windami kotwicznymi, cumowymi, łodziami ratunkowymi i mechanizmami do ich spuszczania, trapem bocznym umożliwiającym wygodne schodzenie do szalupy motorowej wożącej nas na ląd, windą i bomami ładunkowymi umożliwiającymi podnoszenie jak i spuszczanie ładunków do lodzi je wożących. Co jakiś czas na sygnał alarmu wodnego, w kamizelkach ratunkowych, przy różnych warunkach siły wiatru i stanu morza, opuszczaliśmy to na sterburcie to na backburcie, szalupy ratunkowe. Część nas zjeżdżała siedząc już w szalupie, reszta przydzielonych do danej jednostki osób, zjeżdżała po zwisających do łodzi linach. Po odczepieniu haków i parokrotnym opłynięciu na wiosłach statku, rozpoczynała się mordęga wciągania szalupy na pokład. Kontynuowane były wykłady z poszczególnych przedmiotów, na które dowożeni byli wykładowcy, nie zamustrowani na statku. Zajęć nam nie brakowało. Beniowski napędzany był energią ciśnienia pary wodnej. Na śródokręciu w maszynowni dwie akcyjne turbiny parowe sprzężone z przekładnią, sprzęgłem, oddzielnymi po każdej burcie wałami napędowymi, biegnącymi do rufy i tam znajdujących się końcowych łożysk, wyłożonych drewnem gwajakowym (gatunek drewna naturalnie nasycony olejami organicznymi zapewniającymi z wodą dobre smarowanie). Turbiny o mocy 3 tys. KM każda, napędzały śruby okrętowe zapewniające osiąganie dość znacznych szybkości, jak na statek zaadaptowany na jacht „Kaiser” na przełomie XIX i XX. wieku, bo aż 14 do 16 węzłów. Bliżej dziobu, w stosunku do maszynowni mieściła się kotłownia. Dwa kotły firmy Babcock-Wilkox, dwuwalczakowe opalane węglem zapewniały napęd turbin oraz innych urządzeń i potrzeb grzewczych statku. Praca palaczy ze względu na wąskie i długie czerpaki łopat, jednorazowo nabierające znaczne ilości węgla, unoszący się pyl węglowy i wysoką temperaturą, powodowaną promieniowaniem z otwartych palenisk, była nad wyraz ciężka. Nie dziw więc, że pracowali tylko w obuwiu i spodniach, mając obnażoną górną część ciała. Doświadczyłem tego osobiście pełniąc wachtę na stanowisko w bezpośredniej bliskości, obsługując zasilanie kotła w wodę, przez regulowanie jej poziomu w górnym walczaku. Temperatura dochodziła do 60 stopni Celsjusza a nawet i wyżej. Jak tylko była okazja, każdy choć na chwilę wychodził na pokład by się ochłodzić. Podobne tak wysokie temperatury były w maszynowni w bezpośredniej bliskości turbin i rurociągów doprowadzających parę. Wynikało to z niedbale wykonanych izolacji cieplnych w czasie remontów i zastosowanych w nich materiałów. Jednak warunki pracy maszynisty były nieomal normalne, miał okazję się ochładzać pod wentylacyjnym nawiewem.
Stojąc na kotwicy nocą, tylko na jednym stanowisku pełniliśmy służbę wachtową. Było to na pierwszym pokładzie na śródokręciu w pobliżu trapu i dzwonu okrętowego. Przy księżycowej nocy i spokojnym stanie morza, doznawało się niecodziennych wrażeń podczas obserwowania skrzącej się drogi księżycowej na powierzchni wody biegnącej od statku aż po horyzont nad księżycem. Podczas jednej parnej ciepłej nocy czerwcowej, dałem się skusić nagłemu pragnieniu zejścia po trapie i mimo pełnionej służby wykąpania się w morzu. Ryzykując zrzuciłem mundur i cicho z trapu zsunąłem się do wody. Łagodnymi ruchami rozgarniając wodę, aby nie być słyszanym w kabinach, bulaje były przecież otwarte, opłynąłem statek i tą samą drogą wróciłem na pokład. Wiem, że ryzykowałem głównie za zejście ze stanowiska wachty, ale mimo to satysfakcja była ogromna. Z tej niesubordynacji nikomu się nie zwierzałem. Na służbie, której się wtedy sprzeniewierzyłem, obowiązkiem było pełnienie ogólnego nadzoru nad statkiem, w tym obserwowania morza wokół statku i ruchu innych jednostek w obszarze ewentualnie zagrażającym nam stojącym na kotwicy. Należało okresowo sprawdzać nasze światła okrętowe informujące o naszej pozycji i wybijać „szklanki” na dzwonie. Na starych żaglowcach upływające godziny mierzone były klepsydrą, z których podstawową była półgodzinna. Marynarz pełniący wachtę miał obowiązek odwracać ten miernik czasu i uderzeniem w dzwon to oznajmiać. Wachty były czterogodzinne. O godzinie 12-tej wybijano 12 uderzeń i rozpoczynała się wachta 1-sza. Po upływie pół godziny jedno uderzenie czyli jedna szklanka, po 1-nej godzinie 2 szklanki i tak dalej aż do godziny 16-tej, ośmiu uderzeń w dzwon, co oznaczało koniec pierwszej wachty i początek drugiej. I dalej kolejno przez następne wachty. Na statkach szkolnych ten zwyczaj sygnalizowania upływającego czasu był kontynuowany. Poważnym problemem po naszym pierwszym zaokrętowaniu były szczury. Po zgaszeniu światła w kabinie docierał do nas ich tupot i pisk z kanałów wentylacyjnych przebiegających pod sufitem kabin. Dostają się one na każdy statek stojący w porcie. Najczęściej po cumach wiążących statek z keją. Dlatego po zacumowaniu na cumy zakładane są duże blaszane talerze, uniemożliwiające im wchodzenie tą drogą. Gryzoni tych było tak dużo, że przeniesiono nas na parę dni do internatu i dokonano deratyzację gazową. Była już wiosna, rok szkolny zbliżał się do końca przybliżając nas do tak oczekiwanych praktyk na statkach handlowych. Do efektywnego uczenia i osiągania najlepszych wyników, dopingowała nas prowadzona w całym roczniku punktacja, od której zależała kolejność kierowania nas na praktykę do pływającej floty. Byłem dobrej nadziei na szybkie wyruszenie w ten ciekawiący mnie świat za żelazną kurtyną, bo miałem drugą notę na tej liście. Skomasowane na ograniczonej przestrzeni jakim był Beniowski całego rocznika uczniów, różnych usposobień i temperamentów, bez możliwości neutralnego rozładowania nagromadzonych emocji i stresów, powodowało w uczniach nasilania się napięć, przy których każde negatywne zdarzenie powodowało wybuch i głośny protest. Jedzenie na Beniowskim nie było już tak dobre i tak estetycznie podawane jak w stołówce szkoły. Kawa zbożowa jaką do każdego posiłku nam serwowano, dawno nam zbrzydła. A tu nagle taka obrzydliwość. W czasie czerpania dużą chochlą kawy i nalewania jej do dzbanków, dyżurny kuchni wydobył z kotła parę podartych skarpet. Wybuchła awantura, która na parę godzin zdezorganizowała życie na statku. Protesty trwały dość długo. Uspokojenie nastąpiło po zamknięciu w areszcie najbardziej aktywnych. Dopiero w listopadzie 1952 roku ustawa o szkołach morskich zniosła możliwość karania uczniów karą aresztu, obowiązującą od okresu przedwojennego. Winnych wrzucenia skarpet nie znaleziono. Wersja, że mogły to zrobić dwie obecne na statku kucharki, którym niektórzy uczniowie za bardzo się naprzykrzali, próbując np. podglądać je przez przemyślnie zamocowane na długim bosaku lustro, spuszczane do otwartego bulaja kabinowego, czyli okna, wydaje się w jakimś sensie prawdopodobna.
Kpt. Stefan Gorazdowski z Daru Pomorza, zawieszony w 52 r. w ramach restrykcji PRL-u.
Rok 1951 obfitował w wiele ciekawych wydarzeń w życiu szkoły. W grudniu ustawa zlikwidowała PCWM, żaglowce Zew Morza i Janek Krasicki przydzielono Szkole Morskiej, którą przemianowano na pięcioletnie Technikum Mechaniczne. W następnym roku Dar Pomorza pożeglował na Morze Śródziemne, a Gdynię i szkołę odwiedzili uczniowie ze szkoły morskiej z NRD. Koniec roku był tuż, tuż. Jednego słonecznego przedpołudnia zostałem wezwany do kapitana. W kabinie oprócz niego siedziało za stołem dwóch panów, ubranych w porządne garnitury i koszule z krawatami. Kazano mi usiąść i poczęstowano najdroższymi na ten czas papierosami krajowymi marki „Wawel”, jakie sprzedawano w podłużnych eleganckich pudełkach. Papierosami posiadającymi złote ustniki. Po pytaniach jak się nazywam i ogólnych jak mi się podoba w szkole, panowie Ci rozpoczęli sondowanie mnie, czy nie byłbym skłonny do okresowego przekazywania informacji o sprawach dziejących się w szkole, a dotyczących wrogich przeciw Państwu działań. Uzmysłowiłem sobie, że jest to następny etap działań prewencyjnych jaki władza podjęła po wcześniejszych wydanych wyrokach na uczniach słuchających wolnych stacji radiowych. Nie miałem problemu z udzieleniem wymijającej negatywnej odpowiedzi, przypominając sobie te pryncypia patriotyczne zaszczepione przez nauczycieli naszego chojnickiego gimnazjum. Przesłuchujący mnie panowie to zrozumieli i podając kartkę i pióro, pod dyktando nakazali pisać: „Świadom odpowiedzialności karnej bo wynoszącej 10-lat więzienia, zobowiązuję się do nieujawnienia komukolwiek treści przeprowadzonych rozmów. Podpis i data”. Odmeldowałem się i wychodząc już wiedziałem, że praktyki na statku handlowym w tym roku chyba się nie doczekam. Optymizm jednak mnie nie opuszczał. Rysowała się przede mną wizja wakacji z rodziną i bliskimi mi osobami w Chojnicach i Charzykowach. Podobnie jak mnie, tak wzywano jeszcze innych kolegów do kapitana. Świadomi zagrożenia nikt z nas „pary z ust nie puszczał”.
Nadszedł koniec roku szkolnego. Z workiem bosmańskim wypełnionym po brzegi naszym wyposażeniem i zimowym umundurowaniem rozjeżdżaliśmy się do naszych miast rodzinnych. Wakacje były udane bo w większości spędzone na łonie natury i pod żaglami na jeziorze Charzykowskim, mimo, iż coraz z mniejszą nadzieją oczekiwałem wezwania na praktykę. Początek roku szkolnego dla naszego już piątego rocznika wyznaczono na 15-tego września. Stawiliśmy się do szkoły jak „jeden mąż”. W gablocie z ogłoszeniami, czytam i doznaję szoku, podobnego do uderzenia obuchem, skreślony z listy uczniów. Lista obejmuje 16-cie nazwisk. Informuje, że z kartą obiegową mamy rozliczyć się z poszczególnymi komórkami organizacyjnymi szkoły, w tym z magazynem mundurowym i jak na ironie, z organizacją partyjną do której nie należeliśmy. Chodzimy i oddajemy to co od szkoły dostaliśmy. Na szczęście zostawiono nam jeden komplet bielizny, mundur, czapkę i bosmankę, ale już bez insygni i oznaczeń szkolnych. Oddano nam również zdeponowane przed dwoma laty nasze ubrania cywilne, z których już dawno wyrośliśmy, i które już się tylko nadawały do wyrzucenia. Przeklinaliśmy dzień i tych którzy zasugerowali nam szukanie kariery morskiej. Jedna myśl ściskała mi serce. Co ja powiem swoim Rodzicom, którzy przecież ponosili jakąś odczuwalną część kosztów mego pobytu w szkole. To bolało mnie najbardziej. Opuszczając gimnazjum na rok przed maturą, nie tylko straciłem dwa lata, ale nadal byłem bez niej. Jednym z podobnie jak ja wyrzuconych był Edek Nowik, syn reemigrantów z Syberii, mieszkający w Elblągu. Poddał pomysł pojechania tam i spróbowania dostania się na ostatni rok Technikum Mechanicznego, mimo że rok szkolny tam już trwał od 1-go września. Pojechaliśmy ubrani w niekompletne mundury, posiadając świadectwa ukończenia klasy czwartej Technikum Morskiego Mechanicznego Ministerstwa Żeglugi. Udało się, byliśmy uczniami klasy maturalnej. Spotkaliśmy tam wspaniałych nauczycieli. Nie tylko zrozumieli, że wyrządzono nam krzywdę, ale postanowili pomóc nam w ukończeniu szkoły i dostaniu się na studia. O ciekawym epizodzie mego życia w Elblągu, statystowania w „Rodzinie Budenbrocków”, studiach w Gdańsku, wspólnego przez 4 lata dzielenia pokoju w akademiku z tymi samymi Kolegami, demonstracjach w PG i na ulicy przeciwko „Kostce Rokossowskiemu” w 1956 roku, poznawaniu Jezior Mazurskich, Wisły od Warszawy do Gdańska i przygodach na morzu w ramach Żeglarskiego AZS-su, napisałem w drugiej części moich wspomnień.
Post scriptum do części I.
Szukając zdjęć i nazwisk Kolegów podobnie jak ja wyrzuconych ze szkoły, trafiłem do archiwum SM, a obecnie Akademii Morskiej. Po udokumentowaniu, że ja to rzeczywiście ten, co to kiedyś był uczniem PCWM i SM i ostatecznie Technikum Mechanicznego Ministerstwa Żeglugi, trafiłem do archiwum akademii. Znaleziono moją jak i mego kolegi Edka teczki personalne, w których poza „neutralnymi” dokumentami i pokwitowaniem odbioru świadectw ukończenia 4-tego roku szkoły i uzyskania promocji na rok ostatni, nie było żadnego dokumentu informującego o przyczynie odejścia jak i wyrzucenia ze szkoły. Od absolwenta SM w 1958 roku, który kończył szkołę w ramach utworzonej klasy z ponownie przyjętymi uczniami, dowiedziałem się, że wśród jego kolegów powtórnie przyjętych w 1957 r. do tej klasy, dzielono się opinią o paleniu na zapleczu szkoły, dokumentów personalnych niewygodnych dla kierownictwa szkoły i demaskujących proceder wyrzucania uczniów nie popierających inwigilacyjną politykę PRL-u. W internecie zainteresował mnie brak w „Kalendarium Szkoły Morskiej z lat 1945-1969” jakiegokolwiek zapisu dotyczącego 1952 roku. Okresu bardzo restrykcyjnego wobec uczniów zaliczanych do niepewnych politycznie. Na zdjęciu wykonanym z tego kalendarium widoczne są zapisy dotyczące 1951 r. oraz tabula rasa między 1951 a 1953 rokiem. Maile wysłane do prorektora akademii i rektora w tej sprawie, nie znalazły uznania, że wyrzucanie uczniów za odmowę współpracy z UB w tym 1952 roku, są godne wypełnienia tej „białej plamy” świecącej w „Kalendarium Szkoły Morskiej”. Budzi się we mnie refleksja, czy nie jest to jeszcze jeden przykład „oporu dekomunizacyjnego” z jakim w wielu miejscach w naszej rzeczywistości spotykamy się? Jeżeli ilość uczniów powtórnie przyjętych w 57 r. wynosiła zdecydowanie ponad 30-tu, rodzi się pytanie, a ilu wyraziło zgodę na donoszenie na kolegów i kontynuowało naukę i już jako absolwenci, zasiliło naszą flotę handlową, jako kupieni przez wrogi nam reżim komunistyczny? Ilu z tych z następnego pokolenia, co poszli na współpracę z UB, przejęli w genach morale swoich ojców i przeciwdziałają procesowi dekomunizacji w różnych miejscach swojej pracy? Tego nie wiemy, ale że takie działania są, przekonujemy się na co dzień.
Zdjęcie fragmentu strony z kalendarium obrazujące „białą plamę” za rok 1952.
______________________________
Przypis, źródła załączonych fotografii:
a. Zdjęcie -Dom Żeglarza siedziba PCWM – z książki „Państwowe Centrum Wychowania
Morskiego, Szkoła Jungów 1946-1951″, wyd. 2004 r. przez AM w Gdyni w opracowaniu
R. Watrasa
b. Statek szkolny Jungów s/s Beniowski , zdjęcie ze zbiorów W. Babińskiego, str. 12 z książki
powyżej jak w pkt. „a”
c. Zdjęcie mgr Jurewicza i kpt. Gorazdowskiego z książki Andrzeja Perepeczki, wydanej
przez SM w 1992 r. o tytule: „Szkoła Morska Tczew -Gdynia 1920-1969”.
d, Pozostałe zdjęcia – od Autora.
Jan Malicki
_____________________________________________________________________________________________________
Jan Malicki – ur. 1932 r. w Chojnicach; uczeń chojnickiego gimnazjum i Szkoły Morskiej w Gdyni; absolwent Politechniki Gdańskiej (Wydział Mechaniczny); żeglarz charzykowski, AZS Gdańsk i Toruń; brązowy medalista Akademickich Żeglarskich Mistrzostw Polski w 1956r.