Część 2.
Brama śluzy otwarta, ale. . . Wystarczy obejrzeć statki wchodzące na Łabę z morza i pokłady pokryte grubą warstwą lodu, pogięte bomy, oblodzone windy, metrowe sople zwisające z olinowania – w tych warunkach tylko samobójca mógłby pomyśleć o stawianiu żagli.
Chronimy się w pobliskim Cuxhaven. Potężna brama w wale przeciwpowodziowym dzielącym port od miasta zamknięta. Samochody, które nie zdążyły schować się za wałem, toną teraz w gwałtownie przybierającej wodzie. Jest jej już tyle, że nie wiadomo gdzie kończy się jezdnia, a gdzie zaczyna kanał portu.
– Jurek, idź na dziób, szybko!
„Lolo” grzeje „katarynę”, a ja biegnę do cumy dziobowej. Liczą się minuty: podnosząca się woda grozi rzuceniem kadłuba na niewidoczną krawędź nabrzeża – o skutkach lepiej nie myśleć. Położenie krawędzi wskazują coraz bardziej stromo zanurzające się cumy. Są przewleczone przez metalowe ucha na nabrzeżu, oba końce lin na pokładzie; gdyby były przymocowane do uch, to do rozsupłania węzła trzeba by nurkować prawie na głębokość metra w lodowatej wodzie. Albo je odciąć.
– Przytrzymaj chwilę dziób, spróbuję odrzucić rufę na wstecznym. Dobra, możesz oddać cumę …
„Lolo” był mistrzem w manewrowaniu na silniku. Lubił wywijać 20-metrowym ,,Darem”, jak zwrotną motorówką, karkołomne łamańce w zatłoczonych basenach klubowych przed rozdziawiającą gęby gawiedzią. Teraz te jego umiejętności były na wagę złota.
Jedyne miejsce w najbliższej okolicy, gdzie byłoby bezpiecznie zacumować, to wysokie dalby po drugiej stronie. Zmienne prądy i skotłowana fala zbijają z kursu, ale to fraszka – cyrk zacznie się dopiero przy dalbach. Zgodnie z zasadami sztuki trzeba podejść do pierwszej pod prąd. Właśnie, tylko co to znaczy ,,pod prąd”, jeśli zmienia on co chwilę kierunek? Dziób skacze jak oszalały na zwariowanej fali – huknąć nim w grube bele dalby to w najlepszym przypadku zdemolować kosz dziobowy z nierdzewki. Trzeba jednak podejść na tyle blisko, aby chłopcy mogli przełożyć cumę, a przy tym uważać by nikomu niczego nie przygniotło.
Kątem oka patrzę na „Lola”: jedną ręką kręci kółkiem, druga na manetce – cała naprzód, cała wstecz. „Dar”, jak znarowiony koń trzymany krótko przy pysku, wierzga rufą, ale dziób zadziwiająco utrzymuje stałą odległość metra od dalby. Nie padają żadne uwagi w rodzaju: „predzej z tą cumą do jasnej cholery”. „Lolo” wie, że tam, na dziobie, chłopcy czekają na właściwy moment . I wreszcie celny rzut liną zakończoną prowizoryczną gałką; zanim zdążyła utonąć, wyciągnięta bosakiem, była już na pokładzie. Z rufową przy drugiej dalbie poszło znacznie łatwiej.
A teraz radio: na Północnym głęboki niż i seria ciężkich sztormów. Zerwało latarniowiec z kotwicy, zatonął kuter – zwłoki rybaków wyrzuciło morze.
Kolejne dziesięć dni – tym razem w Cuxhaven.
* * *
Awanport w Dover. Beczka cumownicza, przy której dynda się ,,Dar,, – jego grotmaszt kreśli pijane ósemki na niebie. Odpływ napotykający przeciwny wiatr to najlepszy przepis na „obrzygliwe” zafalowanie-falochron mizernie je osłabia.
Kuk Marek nie przepadał za kambuzem. Molestowal „Lola” tak długo, aż ten zgodził się włączyć go do wachty pokładowej. Teraz każdy z nas – z wyjątkiem „Lola” – musi odbębniać tydzień pańszczyzny przy garach. Właśnie jest moja kolejka. Zejść na dół i pitrasić przy tej chwiejbie – żadna rozkosz. Nie żebym chorował, to już dawno przeszło. Niestety, wygłodzonym chłopcom też.
Ale oto wybawienie! Właśnie odpłynęli motorówką urzędnicy po odprawie, możemy stanąć za bramą śluzy, gdzie zacisznie, a skoki pływu niewyczuwalne.
– Chcę się przejść, – „Lolo” nakładał kurtką – tu masz listę czego bedę potrzebował. I jeszcze jedno: do stolu siadamy w
wyjściowych ubraniach.
Palnąłem sią chochlą w czoło – przecież dzisiaj wigilia! A „Hrabia” już dawno odgrażał się, że wigilijne potrawy przygotuje sam. Z listą uporałem się szybko – zdążyłem dobrze poznać zawartość licznych zakamarków, wcale obszernego kambuza.
Zaświtał mi scenariusz: na rozklekotanej maszynie, którą przechowywałem pod poduszką, wystukałem – wydawało mi sie, że po angielsku – pokwitowanie na pięć funtów pobranych z tytułu opłat portowych. Podpis i pieczątka. Podpis – pół biedy, ale skąd pieczątkę? Dajcie dziesięć pensów ! Posmarowałem mazakiem i odcisnąłem – wyszedł nieczytelny bohomaz, ale wizerunek królowej był w miarę wyraźny. Teraz druga część scenariusza – na białej kopercie wypisałem nagłówek: „Harbourmaster, Port of Dover”, a poniżej adresata: Mr Jerzy Kraszewski – Master of Dar Szczecina.
Właśnie wrócił.
– Wiesz, byli z …
Nie dał mi dokończyć.
– Zanim zapomnę – więcej masełka i przytrzymuj je nieco dłużej na patelni . . .
Był smakoszem, a szczególnie uwielbiał omleto-naleśniki, które robiłem według jego przepisu. Boże, i1e ja sie tych jajek natrzepałem! Wiedziałem już jaka będzie dalsza sekwencja.
– . . . Może byś tak dodatkowy tydzień w kambuzie?
To, że naprowadzałem bez pudła łódkę na każdą boję i wejście do portu, nie robiło na nim wrażenia. Wtedy nie było jeszcze GPS-ów, ale przy takiej liczbie latarni i radiolatarni – łatwizna. Co innego omlety – tu nie ma żartów. Potrzebny był FACHOWIEC.
Zgodziłem się. Prawdę mówiąc polubiłem tę robotę – kambuz miał wszelkie udogodnienia domowej kuchni, poza tym było tu ciepło i sucho. Wiadomo wprawdzie: „kuk, jak pies, je ostatni”, ale za to żadnych wacht, zwłaszcza nocnych. Dziwne, że Marek tego nie docenił.
– Chciałeś coś powiedzieć?
– Tak. Głupia sprawa – jak tylko wyszedłeś zjawili się dwaj z zarządu portu i zażądali opłaty za postój. Tłumaczyłem, że nie ma kapitana, prosiłem żeby przyszli później. Byli nieustępliwi: albo płacimy, albo za godzinę ma tu już nas nie być.
„Lolo” zmienił się na twarzy – jakbym dotknął nerwu w bolącym zębie.
– Cholera, przy odprawie nic nie wspominali …
– Chwileczkę, motorówką przypłynęli celnicy i ci z immigration. Należności za opłaty portowe to nie ich działka.
– Słusznie – „Lolo” przymknął oczy …
– Ile?
– Pięć funtów. Nie miałem tyle, musieliśmy się złożyć. Tu masz pokwitowanie.
Cenny papierek zniknął w kapitańskiej kabinie, z której wyciągnęła się ręka z pięciofuntowym banknotem.
Do pierwszej gwiazdki zostalo niewiele czasu. W nieskazitelnie białyrn fartuchu „Lolo” szalał; patrzyłem z przerażeniem, jak schludny zakątek z wypucowanyni garami zamienia w pobojowisko. Diabli tam schludny kambuz – jeszcze nigdy z niego nie dochodziły tak smakowite zapachy.
Tymczasem zaadresowaną do „Lola” kopertę z banknotem chłopcy zdążyli wsunąć między, paczuszki pod choinką. Wyjściowe wdzianka, zastawiony stół z białym obrusem, opłatek – ciepła, świąteczna atmosfera. Czas na podchoinkowe prezenty.
– „Lolo”, list do ciebie – ktoś wyciągnął białą kopertę spod choinki.
– Zapomniałem powiedzieć, – łgałem bezczelnie – był goniec z zarządu portu. Nie słyszałeś pukania? Pewnie nie, bo przesuwałeś gary w kambuzie. Nie chciał wejść na pokład; dał mi kopertę i powiedział, że, że. – .
– No co powiedział? ! – ponaglał „Lolo”.
Właśnie, co powiedzial? Zabrnąłem w zaułek. Ale jak już szyć, pomyślałem, to grubymi nićmi-:
– Wiesz, jaki jest mój angielski, mogłem coś pokrecić. Zrozumiałem, że dostali telefon z biura prasowego dworu, aby kapitanowi tego dużego jachtu polskiego złożyć życzenia świąteczne. I nie pobierać opłat.
– A jak oni dowiedzieli się o „Darze”? Jak dotąd żarło, więc popuściłem cugli:
– A jak myślisz – ile jachtów pływa po morzu o tej porze roku? Czy spotkaliśmy chociaż jeden? Ruch w porcie jest rejestrowany kamerami telewizyjnymi zamkniętego obwodu – złapali nas obiektywem jak wchodziliśmy, a pewnie i jak staliśmy na beczce. Z ich taśm korzystają w dzienniku lokalne stacje, gdy trafi sie jakaś ciekawostka. Wiesz, że tu nie obchodzą wigilii, no wiec co robią? siedza przed telewizorami. Nie sądzą, żeby dwór miał inne obyczaje, a już na pewno wszyscy ogladają dziennik.
– Myślisz, że … królowa też? Nie wiem. Jedno jest oczywiste – ciągnąłem bez zająknięcia – biuro prasowe dworu nie wystąpiłoby samodzielnie z taką inicjatywą, o której zapewne nie zadecydował posledniejszy członek rodziny królewskiej. Musieli dostać polecenie z samej góry. Kasa nie uszczuplona i te życzenia. Może nawet od królowej?
„Lolo” promieniał. Wiedziałem, że tej nocy będzie miał urocze sny.
* * *
Krzyś odebrał prognozę: umiarkowane wiatry co najmniej przez dobę. Nie można zmarnować takiej okazji – opuściliśmy zacisze kanału zaraz po kolacji.
Za główkami wolni od wachty położyli się w kojach, ale ja musiałem odpokutować te wszystkie łgarstwa: czekała mnie sterta brudnych naczyń i zgnojony kambuz.
Wczesnym rankiem z uzupełnionym zapasem wody w Weymouth skok przez Kanał do francuskiego Camaret-sur-Mer – ostatnim porcikiem przed Zatoką Biskajską –
„Lolo” nie tracił ani godziny:
– Krzysiu, jak tam pogoda?
– Trzy, może cztery dni korzystnych wiatrów.
No to chłopcy, żagielki w górę !
Wyliczyłem, że za cztery doby powinniśmy być przy Cape Finisterre, zwanym Przylądkiem „Ciepłych Gaci”. Biskaj zostanie z tyłu, ciepła odzież pójdzie do worków żeglarskich. Zacznie się żegluga w słońcu pod błękitnym niebem, którego nie oglądaliśmy od miesiąca.
Ech, marzenia…
* * *
Sylwester w atramentowoczarną noc przy kieliszku szampana, połowa Zatoki za rufą. Pod koniec trzecigo dnia już tylko 100 mil do Finisterre. I wtedy przyszedł sztorm z południowego-zachodu – dokładnie w dziób. Halsowanie przez całą noc pod skróconym ożaglowaniem nie posunęło „Daru” ani o milę do przodu. Rankiem to już trochę więcej niż sztorm: nie widać granicy między powietrzem a kipielą.
„Lolo” zwołał nas do mesy:
– o Finisterre możemy chwilowo zapomnieć – ważne, aby nie uszkodzić takielunku. Na jbezpiecznie jsze d1a „Daru” jest sztormowanie z wiatrem i fala…
Wiedziałem ile kosztowało go podjęcie tej decyzji – oznaczała żeglugę w stronę Kanalu La Manche, który opuściliśmy zaledwie kilka dni temu.
Wskazówka wiatromierza oparła się na końcu 60-węzłowej skali, do której można śmiało dodać ze 3-4. „Dar” płynąc z wiatrem na takielunku i małym skrawku sztormowego foka wykręca dalsze 7 – łącznie 10 knotów. Na lądzie oznacza to szybkość wiatru ponad 125 km/godz. Nieźle.
Nie ma pokładu, nie ma nawet, nadbudówki kabiny nawigacyjnej – spod wody wystają tylko maszty. A jednak niebieskooki bosman, przywiązany linką szelek bepieczeństwa do bezanmasztu, trzyma jacht w karbach – nie daje mu zejść z kursu. spóźniona reakcja sterem i kadlub ustawiłby się bokiem do fali – tony, dziesiątki ton wody walącej się z niepohamowaną siłą mogłyby zrobić łódce drobne „kuku”. Aby odpowiednio wcześnie zareagować, trzeba widzieć nadchodzącą falę. Czyli mieć drugą parę oczu z tyłu głowy, bo tej pierwszej nie można odwrócić od tego co przed dziobem.
Kazik nie tylko nie widzi, ale nie słyszy też jej poszumu ginącego w ogłuszającym porykiwaniu morza. Dopiero gdy grzywacz nadbiegający od rufy przykrywa go z głową, odrywa od koła sterowego, gorzka słoność oślepia, pozbawia tchu – wie, że przyszła. Ale wtedy to już „po ptakach”. Chyba tylko instynkt każe mu kręcić kółkiem we właściwą stronę, a potem kontrować w odpowiedniej chwili. Temu chłopcu z podstargardzkiego Miedwia bez morskiej praktyki? Nie, to nie instynkt – to znajomość rzemiosła żeglarskiego, którego zasady, niezależnie od wielkości łódki, są niezmienne – Maciej wiedział kogo poleca.
Kazik wypluwa parę łyków Biskaju i coś wrzeszczy na całe gardło. Nie slyszę. Jego wzrok mówi wszystko. Watłe, ażurowe drzwiczki do nawigacyjnej mogla wgnieść byle większa fala. A wtedy – tylko bąbelki. Nie pomogłyby żadne motopompy strażackie. Aby osłonić je wcisnąłem do kokpitu ciężkie wory z żaglami. Przez ucha w worach przeciągnąłem linę, którą okręciłem nadbudówkę nawigacyjnej. Nie była to najgorsza osłona, ale tylko do czasu: stale atakowane grzywaczami zaczęły wypełzać z kokpitu.Trzeba je wcisnąć na miejsce, a linę dociągnąć.
Puściłem wanty bezanmasztu, zrobiłem krok … i płynąłem. Na plecach, nogami w górze, lekko, łagodnie. Po prawej mignęła mi skurczona za sterem sylwetka Kazika zniekształcona załamanym obrazem prześwitującym przez szumiącą wodę. Niosło mnie w kierunku rufy; rozpostarłem ręce, aby uchwycić się czegokolwiek. Wiedziałem, że po lewej są wanty, a po prawej maszt – przy szeroko rozwartych ramionach musiałem natrafić na jedno lub drugie, ale czułem tylko łagodny opór wody przeciekającej między palcami. Nagłe szarpnięcie uświadomiło mi, że linka asekuracyjna napięła się i trzyma – zwisałem za koszem rufowym.
Chwyciłem poprzeczkę kosza, aby wciągnąć się na pokład – i znów płynąłem w głośnym poszumie łamiącej się fali, tym razem w przeciwną stronę Oprzytomniałem czując ciężar przytłaczający głowę: nie mogłem jej wyciągnąć spod worów z żaglami, choć rozpaczliwie wierzgałem nogami w zbyt obszernych portkach sztormowych. Scenka musiała być zabawna, bo Kazio rechotał spazmatycznie. Ja zresztą też.
* * *
Po skończonej wachcie najsłodszyn miejscem jest koja. Nim zdążyłem się zdrzernnąć, ktoś szarpał mnie za rękaw:
– Chodź do kubryku!
Na podlodze leżał „Lolo” – sztormiak rozdarty, twarz blada, nieprzytomny. Po chwili otwiera oczy.
– Chyba mam żebra połamane. . . Daj mi zastrzyk na serce.
Tolek, który był przy sterze, mówi:
– „Lolo” podwiązywał krawaty na bomie bezana; stał tyłem i nie widział nadchodzacego grzwacza. Ten rzucił go o maszt – chyba trafił żebrami na windę falową – a mnie przycisnął do kółka. Ta sama fala wyrwała wory z kokpitu – wylądowały na stalówce sztormrelingu. Stalówka nie pękła, ale powyginały się podtrzymujące ją stójki. Myślałem, że stracimy żagle – uratowała je lina przewleczona przez ucha worków.
Tolka żebra, choć bolą, wytrzymaly. Nie wytrzymał stalowy trzpień, na którym osadzone jest koło sterowe – wygiął się i koło obraca się teraz jak zdezelowana „ósemka” w rowerze.
Jachtem rzucało niemiłosiernie. „Lolo” przewalał się na boki w koi jęcząc z bó1u – trochę pomogły zrolowane koce ułożone wzdłuż ciała. Zaaplikowałem zastrzyk nasercowy – miewał od dawna kłopoty ze swoją „pompą” – i środki przeciwbólowe. Nic więcej nie mogłem zrobić.
Potrzebna szybko pomoc lekarska. Zerkam na mapę: najbliżej jest znany nam, malutki Camaret-sur-Mer. Po godzinie karetka zabiera „Lola” stamtąd do szpitala w Breście. Dobrze osłoniątą wodą to tylko kilka mil, lądem – znacznie dalej.
– Będziemy tam wieczorem; gdybym nie mógł cię odnaleźć, w kapitanacie dowiesz sie gdzie stoimy. Trzymaj sie stary i nie zrób nam jakiegoś numeru po drodze …
Uśmiechnął się blado. Wróciły kolory, wyglądał lepiej.
* * *
Prześwietlenie potwierdziło obawy: cztery żebra złamane. Każdy dodatkowy uraz, a nawet gwałtowniejszy ruch, może spowodować przebicie opłucnej i wewnętrzny wylew. O żeglowaniu nie ma mowy – czekają nas zatem kilkutygodniowe wczasy w Breście.
Powtarza się historia z Cuxhaven: rozpruł się worek ze sztormami – właśnie zniosło pławy oznakowania nawigacyjnego. Nawet tu, w porcie, dmucha tak tęgo, że statki zakładają dodatkowe cumy. My też.
Z łamów prasy nie schodzi wichura, którą spotkaliśmy na Biskaju: Tempete Sur la Bretagne, Drames en serie dans la Manche. Prędkość wiatru zmierzona na wysepce Batz: 147 km/godz. Dwanaście osób zginęło w morzu, zatopione statki, zniszczone dźwigi w portach, przewrócone samochody-cysterny na szosach. Nam też się oberwało, ale nie narzekajmy – mogło być gorzej.
Złamane żebra może wykurować tylko natura. Pomagają jej w tym elastyczne bandaże okręcone wokół torsu, które poprawiam od czasu do czasu.
– Wiesz, w tym zgrabnym gorseciku twój brzuch wydaje się jakby mniejszy … – próbowałem odwrócić uwagę „Lola”. Na próżno.
– Nie gadaj bzdur. Lepiej połknij te witaminy.
Równie dobrze jak kambuz była zaopatrzona apteczka, o co zadbała pani doktor – połowica „Lola”. Ten chyba przejął od niej medyczne inklinacje, bo przedobiednim rytuałem bywało zbiorowe łykanie piguł. Od kiedy znaleźliśmy się w Breście, „Lolo” uznał, że jesteśmy już w „ciepłych krajach”, gdzie łatwo o malarię, więc do piguł doszła profilaktycznie gorzka chinina. Dyskretne wpuszczenie do kieszeni wydzielonej porcji, markowanie, że ma się jej pełnę gębę i tyrn podobne machlojki „Lolo” natychmiast wychwytywał. Piguły to pół biedy – blady strach padł na wszystkich, gdy obwieścił :
– Jutro przed śniadaniem każdy dostanie zastrzyk przeciwtężcowy. Jurek, gdzie jest woda destylowana? Potrzebuję jej do wysterylizowania strzykawek.
– W jednym z dwu plastykowych pojemników obok akumulatorów.
Następnego ranka zajrzałem do kambuza: na stole, przy plastykowym pojemniku, lśniły ampułki zastrzyków, na kuchence bulgotal metalowy sterylizator ze strzykawkami.
– Chyba wystarczy, gotują się od piętnastu minut – nasz pokładowy medyk położył metalowe pudełko na talerzu i podwarzył nożem gorącą pokrywkę.
Wnętrze sterylizatora i strzykawki pokrywał czarny nalot.
– „Lolo”, przeczytałeś napis?
– Jaki znowu napis?
– Ten na pojemniku. Odwróć go, to zobaczysz.
Strzykawki nie nadawały się do użytku, ale nie ulega wątpliwości, że były absolutnie sterylne -”Lolo” wygotował je w kwasie do akumulatorów.
* * *
Żebra zrastały się szybko – „Lolo” mógł zwiedzać miasto w zalecanych przez szpital niedługich spacerach. Jednym z ciekawszych zabytkow Brestu, niegdyś warowni strzegącej bretońskiego wybrzeża, jest stary zameczek, w którym tradycyjnie ma siedzibę francuska admiralicja floty atlantyckiej.
– Co za pech! Ile razy jesteś potrzebny – nie ma ciebie.
Właśnie wyszedł przed chwilą oficer z admiralicji … – łgałem jak z nut.
– Powiedz wreszcie o co chodzi – zdenerwował się „Lolo”.
– Nie poganiaj mnie – nie wiem, jak taki oficer się nazywa. Po angielsku liason, po naszemu moze „kurtuazyjny”, a może ,,komplementacyjny,”? No taki, co to się go wysyła, aby ustalić szczegóły protokołu oficjalnej wizyty.
– Do cholery, jakiej wizyty?!
– Tej, której nie złożyłeś.
– Jeszcze chwila, a ty będziesz miał żebra połamane!
– No to nie przerywaj. Wiesz, że zgłaszając w kapitanacie przybycie „Daru” musiałem podać wszystkie jego dane – długość, typ ożaglowania, banderę, przynależność klubową, to, że jest jachtem flagowym i oczywiście nazwisko kapitana. Chodzi o wizytę u admirała, który jednoczesnie jest dowódcą twierdzy Brest. Dziś to tytuł nominalny, ale pewnych tradycji z nim związanych nadal się przestrzega – wyjaśnił mi oficer. Do nich należy obowiązek składania kurtuazyjnej wizyty admirałowi przez dowódców wszystkich jednostek flagowych, które zawijaja do portu Twierdzy Brest. Składana wizyta świadczyła dawniej o przyjaznym charakterze pobytu jednostki flagowej w Breście – dziś jest dowodem znajomości lokalnego ceremoniału morskiego. Poza tym of icer powiedział mi, juz zupełnie prywatnie, że admirał jest trochę zdziwiony twoim opieszalstwem.
„Lolo” nie czekał dłużej – ogolił się i założył granatową marynarkę.
– Czyś ty oszalal?! Chcesz pogrązyć mnie i siebie? Ratujac twoja twarz powiedziałem oficerowi, żeby przeprosił admirała: miałeś poważny wypadek, po którym jeszcze nie wydobrzałeś. Jeśli opuszczasz jacht, to tylko po to, aby pojechać do szpitala na badania.
„Lolo” zdjął marynarkę, a ja ciągnąłem bez drgnienia powieki:
– Gdyby ktoś chciał sprawdzić – wszystko sie zgadza: chodzisz przecież na kontrolne prześwietlenia. Poza tym, gdybyś teraz zjawł się w admiralicji, narobiłbyś sporo zamieszania; po pierwsze, naruszyłbyś protokół, który wymaga aby najpierw poszła tam twoja wtyczka. Ma zapytać, czy admirał zechce cię przyjąć – to taki grzecznościowy gest, choćbyś nawet prywatnie wiedział, że będziesz mile widziany. Po drugie, jeśli tak, to kiedy – dziś moze mieć kaca albo rozwolnienie. Po trzecie, czy przewidywana jest wymiana jakichś drobiazgów. Byłoby któremuś z was głupio, gdyby dostał upominek, a sam przyszedł z pustymi rękami. W razie czego – mamy dwie koje pełne cepelii. Po czwarte, największy sęk – w jakim języku ma sie toczyć rozmowa? Znasz dobrze niemiecki, admirał zapewne też, a1e może nie chciałby go używać przy okazji oficjalnych spotkań, a z francuskim lub z angielskim chyba byś sobie nie poradzil. Widzisz ile problemów? A mógłbym jeszcze kilka dorzucić.
Nie dorzuciłem – zrobiło mi sie żal „Lola”. Siedział osowiały i bezmyślnie patrzył przed siebie – zdarzało mu się to rzadko.
– Nie martw się. Na razie masz zwolnienie lekarskie, a potem coś wymyślimy.
* * *
Prace postępowały raźniej niż w Kilonii; było znacznie cieplej, a poza tym „Dar”, przysznurowany do zaprzyjaźnionego statku oceanograficznego „Jean Charcot”, miał darmowy prąd i wodę, a jego załoga – ciepłe natryski i dostęp do warsztatu. Odpadała też potrzeba uciążliwego regulowania długości cum (skoki pływu są tu duże) – martwiła się tym załoga oceanografa.
„Wczasy” spędziliśmy wcale pracowicie: kokpit osłaniały nowe fartuchy rozpięte na sztormrelingu z wyprostowanymi stójkami, koło sterowe obracało się bezbłędnie, a w schowku czekała wycięta z solidnej sklejki osłona drzwiczek do nawigacyjnej – schludnie utrzymany „Dar” był gotów do drogi. Gdyby tylko pogoda …
Prognozy na najbliższe trzy tygodnie były wyjątkowo ponure, na łódce nie było nic pilnego do roboty – zdecydowałem się na rozmowę z „Lolem”.
– Nie widziałem ojca dziesięć lat – na Małopolskiej uporczywie odmawiali mi paszportu. Teraz jest wyjątkowa okazja: mógłbym wyskoczyć do Chicago na dwanaście, może czternaście dni. Zgoda?
Spojrzał na mnie spod oka.
– Wrócisz ?
– Tak.
– No to się pakuj.
– Gdybyś zechciał wyjść „Darem” wcześniej – zadzwoń. Żeby nie obciążać kasy okrętowej, powiedz telefonistce „reverse the charges”.
c.d.n.
Antoni Jerzy Pisz
_______________________________________________________________________________________________________Antoni Jerzy Pisz – ur. 1930, Lwów, zm. 2020, Sydney; inżynier chemik (Politechnika Szczecińska), żeglował z Ludomirem Mączką „Marią” z Peru przez Polinezję do Australii (Sydney), 1974-1976. Autor, m.in., skryptu „O astronawigacji bez kompleksów” i książki „Maria przez Pacyfik”; zainteresowania fotografią i ornitologią.