Archiwum kategorii: ZŻ nr 53e maj 2022

Ludomir Mączka: Listy z Afryki

Niespodziewanie odnalazły się kolejne listy Ludomira Mączki. Z dalekiej Florydy, od Kazimierza Robaka do redakcji Zeszytów Żeglarskich dotarło trzynaście scanów listów (trzy listy) wysłanych przez Ludomira Mączkę do bliskiego kolegi (i do jego żony, a czasami również i do córki), jeszcze z czasów żeglarskich poprzedniej dekady w szczecińskim, akademickim klubie żeglarskim. Z głębi afrykańskiego lądu, z Zambii, znad Mkushi River, gdzie Mączka prowadził prace geologiczne w ramach zawodowego kontraktu z firmy Polservice (praca w rządowej służbie geologicznej – Geological Survey Department of Zambia), listy dotarły do nadawcy – do dr inż. Bogdana Fijałkowskiego w Krakowie. Ponieważ niejednokrotnie w końcówce listów Mączka robił uwagę o przekazaniu ich do innych przyjaciół, znajomych, więc listy zazwyczaj krążyły w kręgu osób związanych ze znanym i już wówczas obrosłym legendą żeglarzem-geologiem. Kilka listów ostatecznie trafiło do Ludkowego kolegi – jeszcze z czasów szczecińskiego żeglarstwa – teraz mieszkającego w Kołobrzegu, do Izydora Węcławowicza, a stamtąd, w postaci scanów, na Florydę do znanego w światku żeglarskim, również w kręgu „Pogoriowym”, Kazimierza Robaka, który bez chwili wahania podzielił się z nami niecodzienną przesyłką. (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

MKUSHI River, 7 II 69

Kochane Fijołki!1

Dziękuję za życzenia świąteczne. Zostały dosłane do Lusaki. Żałuję, że nie udały się hulanki w Krakowie, ale kochany szefunio2 przytrzymał mnie omalże do końca, a w ogóle to robił co mógł aby tak cennego pracownika nie stracić na te kilka lat, co zawsze będę miał we wdzięcznej pamięci. Tutaj teraz mam już taką Afrykę na co dzień. W tej chwili siedzę względnie leżę w namiocie – ????, na łóżku polowym, przed namiotem stoi Landrover i pada deszcz, taki nasz jesienny, tylko że nie o szyby, ale bębni o tzw. tutaj flysheet – chyba u nas „tropik”. Widzicie, jeszcze nie umiem po angielsku, a już sobie język psuję. Czekam tylko kiedy moi Afrykanie zaczną kląć po rusku. Babrzę się tutaj w błocie i mokrej trawie za jakimiś glinami. Wróbel3 – ten kolega, jak może tak mi tutaj prostuje ścieżki, ale bez niego tobym tutaj między Anglikami i Afrykanami marnie zginął. Od 20 I się usamodzielniłem. Wywiózł mnie do tego MKUSHI i zostawił. Z literatury to tutaj mam słownik mały angielski, rozmówki ang.-polskie i ang.-hiszp. i krótką ruską petrografię oraz kilka opracowań z tego terenu. Na drugi raz nakupię sobie takich podłych westernów, które tutaj w sklepach spożywczych można dostać.

Z egzotyki to owszem – tranzystorowe radia, rowery, chałupy z blachy falistej, lepianki z błota, te są chyba jak za Livingstona. Muzyka egzotyczna przez radio. Radiotelefon którym mogę co drugi dzień gadać z Lusaką. Widziałem już gówno słoniowe – tutaj elegancko to się mówi – elephant droppings. Muchy tse-tse, ponoć nawet wachtman ubił mi przed łóżkiem węża, ale w to nie bardzo wierzę, bo nie widziałem, a on go ponoć spalił, zresztą nie każdy jest zaraz jadowity. Ponoć gorsze to te różne drobne france afrykańskie, jakieś bilhorzy (bilharcjoza – przyp. red.), ameby itd, bo ostatecznie krętek blady tak łatwo się nie przenosi, bo nie siedzi w ziemi ani w wodzie. Tutaj, gdzie jestem to właściwie jest cywilizacja. Taki prawdziwy bush to coś jak zapuszczony park, ale ciągnie się jak morze, tutaj trzeba chodzić z kompasem po bushu. Widziałem koło Kafue National Parku, z samochodu, z góry – morze zieleni bez kresu. Temperatura całkiem miła jak słońce jest za chmurami, jak grzeje bezpośrednio to owszem jest ciepło, ale można spokojnie to przeżyć. Zmrok się robi o wpół do siódmej, a o siódmej już ciemno.

Muszę być anemiczny, bo spałbym po 12 godzin na dobę i mam apetyt. Gotuję sam na ogniu. Co dzień kąpiel w gotowanej wodzie, (bo franca czuwa) chyba że deszcz pada. Mam taki ocynkowany cebrzyk do kąpieli, dookoła niego płotek z trawy, dalej klozecik też, przykryty ziemią dołek z dziurką i płotek, aby nikt nie przeszkadzał. W ogóle to mój stan sanitarny jest bardzo wysoki, w porównaniu z Mongolią4. Ale krajobrazowo i przygodowo to Mongolia była niepodważalna, chyba tylko Andy mogą się z nią równać. Łączę pozdrowienia. Za trzy lata liczę na „melodie cygańskie”. Co u Was ciekawego?

Ludomir

____________________________________

1 „Fijołki” – Czesława i Bogdan Fijałkowscy, również ich córka Magda; Bogdan – kolega Ludomira Mączki z czasów żeglarskich w szczecińskim azs, znany żeglarz akademicki, kapitan jachtowy.

2 Wyjeżdżając na kontrakt do Afryki Ludomir Mączka był pracownikiem szczecińskiego oddziału Instytutu Geologicznego (Warszawa), Pracownia Geologii Wybrzeża.

3 Wróbel – Jerzy Wróblicki, geolog, kolega Ludka ze studiów we Wrocławiu; ściągnął Ludka do Zambii, był tam jego szefem; zmarł w Afryce.

4 Mongolia – Ludomir Mączka przebywał w ramach Polskiej Ekspedycjii Geologicznej w Mongolii w latach 1962-1963; pracował w grupie rekonesansowej i potem w grupie hydrologicznej.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Ludomir Mączka o afrykańskich zwierzętach w Zambii (fragment wywiadu z Ludomirem Mączką):

Wdziałem lamparta. Jak się siedzi w Landroverze to widać jak tak dwa metry od samochodu stoi czarny kot. Dzikie zwierzęta jak nie są głodne to nie mają pretensji do ludzi. Kiedyś wjechałem w całe stado takich niby szakali, niby hien – huntingdogs. Tak ze trzydzieści sztuk. Obwąchały samochód i przeszły dalej.

Widziałem żyrafy, słonie, nosorożce. Tym trzeba było ustępować. Nosorożec ma krótki wzrok. Kiedyś jechałem i na takiej ścieżce leżał, myślałem, że słoń, a to był nosorożec. Tak pięćdziesiat metrów od nas. Taki nosorożec ma ze dwie tony, jak się podniósł, to tak z pół metra wystawał nad maską Landrovera. …trochę strach… ale po to pojechałem do Afryki…

Ludomir Mączka

________________________________________________________________________________________________________Ludomir Mączka – ur. 22.05.1926 r. we Lwowie, zm 30.01.2006 w Szczecinie, żeglarz, geolog. Na jachcie „Maria” w latach 1973-1991 żeglował w rejsie wokółziemskim. W latach 1984-1988 na jachcie „Vagabond 2”, wraz z W. Jacobsonem i na różnych odcinkach innymi żeglarzami, przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (NWP). Laureat wielu nagród, m.in. Rejs Roku -1984,1988, 2003, Kolosy -2001: Super Kolos 2001,Conrady -2003.

Mariola Landowska: Korespondencja z Lizbony

Wodna pielgrzymka z Lizbony do Atalaia.

Od wieków w Portugalii, w środowisku żeglarzy, była bardzo popularna, ale i poważana, traktowana z należytym, religijnym szacunkiem i pobożnością ceremonia na wodzie zwana pielgrzymką z Círio de Oeiras do Matki Boskiej w Atalaia (Peregrinacao do Cirio de Oeiras a Senhora da Atalaia).

Figurka Matki Boskiej (Nossa Senhora da Atalaia) na dziobie klasycznej, typowej dla tutejszego szkutnictwa łodzi żaglowej, oczywiście z łacińskim ożaglowaniem, przytym kolorowe chorągiewki rozpięte na takielunku, no i niezwykle barwne wymalowania kadłuba – oto czoło wodnej pielgrzymki prowadzi dużą grupę łodzi żaglowych do Montijo (w rozlewiskach rzeki Tag na jej lewym brzegu, po drugiej stronie Lizbony). Potem żeglarze przenoszą tę figurkę w rytmie rozśpiewanej pielgrzymki, już na lądzie, do sanktuarium maryjnego.

W tym roku odnowiono tę wielowiekową tradycję. Po ponad stuletniej przerwie powrócono do tej niecodziennej, marynistycznej tradycji. Na prezentowanych fotografiach można podziwiać piękne, religijne wydarzenie, niezależnie od własnych przekonań religijnych.

Fotografie: Zelia Silva – w posiadaniu archiwum Towarzystwa “Ancoras”(ANCORAS – Associacao Nautica Classicos de Oeiras). Autoryzacja: Carlos Alpedrinha Pires.

Com os melhores cumprimentos.

Mariola Landowska, maj 2022

F O T O Zelia Silva

www.mariolalandowska-art.com

________________________________________________________________________________________________________Mariola Landowska – żeglowała w Jacht Klubie AZS w Szczecinie w latach osiemdziesiątych XX w. Z pasją oddaje się malowaniu i podróżom. Wystawy malarskie w Szczecinie, we Włoszech, w Portugalii, w Hiszpanii. Od kilku lat mieszka w Oeiras koło Lizbony.

Jan Lechoń: Na śmierć Conrada

Twój ojciec też miał pogrzeb wspaniały i chmurny,

Szli za nim mrocznym miastem dostojni i prości,

O bruk stukały buty jak greckie koturny,

I wiedli go z niewoli do wiecznej wolności.

…….

Mową twardą i prostą, chropowatą mową,

Mówili doń Polacy i cicho płakali,

Nakryli go ojczyzną, jak czapką wojskową,

A później się rozeszli i bili się dalej!

….

A teraz ciebie wicher zaświatów ogarnia,

I ten tułacz bezsenny, zorany przez blizny,

Twój ojciec tam cię woła językiem Ojczyzny,

Gdzie wszystkim świeci morzom ta sama latarnia.

….

Z tomiku wierszy Jana Lechonia: Lutnia po Bekwarku, Londyn, 1942.

____________________________________________________________________

Jan Lechoń – ur. 1899, Warszawa – zm. 1956, Nowy Jork; poeta, prozaik, współtwórca grupy „Skamander”.

20 lat temu …

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Antoni Jerzy Pisz: aaaaaaaaaaaaaa A R T Y K U Ł Y
Była złota jesień. Pamiętasz „Lolo”? – niegdyś czas wypraw do bezpańskich sadów na Świętą po śliwki i na jabłka do Marysina, czas wieczornych ognisk ze śpiewami przy gitarach i mandolinie „Jaworka” – Krzysia Jaworskiego. A jeśli niosły się po wodzie dzwięki walca Brahmsa, gdzieś w pobliżu był Feluś Wodzyński ze swoją okaryną. Nie skażone Dąbskie z tamtych lat pozostanie zawsze bliskie sercu, tu przecież niezdarnie raczkowaliśmy pod żaglami, tu też rodziły się niewinne żarciki. Nowicjuszowi, szukającemu wody w kabinie, radziło się: wyjdź na pokład, z lewej burty do mycia, do picia – tylko z prawej. Zapach pokostu przypomina jachty, których dawno już nie ma. Sypialiśmy w nich przykryci nagrzanymi w słońcu bawełnianymi żaglami na twardych deskach koi wymoszczonych cienkim kocykiem – nie zamieniłbym ich na łoże królewskie...
_____________________________________________________________________________________________
Ludomir Mączka: ………………………….. L I S T Y: z Afryki
Z egzotyki to owszem – tranzystorowe radia, rowery, chałupy z blachy falistej, lepianki z błota, te są chyba jak za Livingstona. Muzyka egzotyczna przez radio. Radiotelefon którym mogę co drugi dzień gadać z Lusaką. Widziałem już gówno słoniowe – tutaj elegancko to się mówi – elephant droppings…
______________________________________________________________________
Mariola Landowska: ……………………… K O R E S P O N D E N C J E: z Lizbony
Od wieków w Portugalii, w środowisku żeglarzy, była bardzo popularna, ale i poważana, traktowana z należytym, religijnym szacunkiem i pobożnością ceremonia na wodzie zwana pielgrzymką z Círio de Oeiras do Matki Boskiej w Atalaia (Peregrinacao do Cirio de Oeiras a Senhora da Atalaia)…
______________________________________________________________________________
Anna Kaniecka-Mazurek: ………………………….. R E C E N Z J E
Małżeństwo z żeglarką – Ewą de domo Kopczyńską i przyjaźń z Ludkiem – chyba miały bardzo szczególny wpływ na Wojtka. Ewa była dobrym duchem, pozwalała wypływać, ale też przyzywała niczym syrena, więc zawsze wiedział gdzie wracać…

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

G A L E R I A

Z emaila Zbigniewa Kosiorowskiego do Zeszytów Żeglarskich, marzec 2022:

Rzecz dotyczy dwóch rocznic: 87-lecia Jurka Tyszki z Węgorzewa i 70-lecia Klubu Morskiego w Węgorzewie, którego Jurek jest komandorem. O Tym pierwszym napisałem w „Przeglądzie Dziennikarskim”; rzuć okiem na: https://przegladdziennikarski.pl Załączam Ci do tego „obrazki” wykonane przez Jerzego z humorem, darowanym Mu przez Stwórcę. 70-lecie klubu Jurek też z żartem potraktował…

Zachęcony, zajrzałem do Przeglądu Dziennikarskiego:

Wokół Uskrzydlonych Marzeń Jerzego Józefa Tyszki

Przez Zbigniew Kosiorowski23 marca 2022

Obecnie ma 87 lat i nie przestaje marzyć. Jego kolejne akwarele i grafiki, szczególnie te z ostatnich miesięcy 2021 roku, które – „izolowany od życia” – spędził w szpitalach, tego właśnie dowodzą. Są wyrazem upartej dążności Jerzego Józefa Tyszki ku metaforycznemu morzu, zrozumieniu istoty żywiołu pełnego treści oraz wypowiedzeniu choć części bogactwa Wielkiej Wody ołówkiem, pędzlem, piórkiem, żartem i okolicznościową anegdotą. Wszak istotą morza jest życie. I w sztormach, i wtedy gdy drzemie. Kiedy niesie klipry pod żaglami w stronę terra incognita i gdy łączy kontynenty oraz ludzi, a także gdy pomaga oddzielić odważnych od szmondaków…

Polecam ciąg dalszy w: https://przegladdziennikarski.pl/wokol-uskrzydlonych-marzen-jerzego-jozefa-tyszki/

https://przegladdziennikarski.pl/wokol-uskrzydlonych-marzen-jerzego-jozefa-tyszki/

Galeria obrazów Jerzego Tyszki

Fregata HMS Warrior
Brygantyna, s/y Głowacki
Szkuner Ward Jackson z pomocniczym silnikiem parowym
Trzymasztowy szkuner gaflowy, Kapitan Borchardt.
Bark trzymasztowy, Lwów.
Kecz, Maria

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

F O T O

(fotografia powiązana z korespondencją z Lizbony)

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie AM-JKLUZy2oOF7mPBsxy8rzJVWXdYJKe-Rprshj36K7KFwvFSnrDfGVAchK4okKaziT4Mnrst-UlTWUlnPFXAGM89_5h1tw4YL-xOsEavGgOtURwysGQOps2F20c_F83I4uV5pXGaadVT1OP2tP6-2r55K19Zww912-h763-no.jpg

Pod latyńskich żagli cieniem… Sob a sombra das Velas Latinas… Fot. Zelia Silva

(zs): 20 lat temu…

Dwadzieścia lat temu, w maju 2002 roku, ukazał się pierwszy numer Zeszytów Żeglarskich.

Przypominamy zawartość tamtego numeru.

Okładka

* * *

Maria Gerlach: Wyjście z Reykjaviku – noc z 10 na 11 czerwca 1959 roku.

(fragment)

Porobiliśmy już wszelkie naprawy w takielunku, ja wyłatałam wszystkie żagle, wzięliśmy świeżą wodę do baków. Zapasy chleba, zresztą obrzydliwego (w smaku przypominał watę) były uzupełnione. Mieliśmy zamiar wyjść z portu o wysokiej wodzie czyli o 12-tej w nocy.

Cały dzień trwały odwiedziny gości, nasz przyjaciel Johansen przyniósł cały komplet nowych map zatoki Faxafloi i wybrzeży zachodnich oraz południowych Islandii. Odwzajemnilismy sie mu ćwiartką spirytusu co zostało przyjete z zadowoleniem jako, że Johansen juz nieraz wczesniej sprawdzał u nas smak polskiej wódki. Prognoza pogody podana nam przez Johansena była zachęcając, wiatr 2-3 stopni Beauforta z kierunkó NNE ku E, a więc wszystko grało.

O godzinie 12-tej w nocy oddaliśmy cumy i na pełnych żaglach wylawirowaliśmy z basenu rybackiego. Tu i ówdzie z kutrów i ze statków żegnali nas marynarze podniesieniem dłoni lub okrzykiem. Przykro nam było opuszczać to miasto i kraj z uczuciem, że wrócić tu będzie bardzo trudno. Jeszcze raz w odwrotnej kolejności ukazywały nam sie fiordy, wyspy, skały i góry, wszystko pogrążone w ciszy i blasku jasnej nocy polarnej. Po pewnym czasie niebo zachmurzyło się, zaczął padać deszcz, brzegi Islandii znikły nam z oczu i znów zostaliśmy sami. Wiatr, który z początku odpowiadał prognozie zaczął teraz gwałtownie tężeć. Kiedy o 6-tej rano wyszliśmy z Tomkiem na wachtę morze było silnie wzburzone, barometr gwałtownie spadał, jednym słowem zanosiło się na porządny sztorm. Wyszliśmy już z zatoki Faxofloi i należało teraz wziąć kurs SW tak by od południa ominąć 60-cio milowy pas raf i skał ciągnący się na południowy zachód od półwyspu Reykjanes. Jego początek oznacza duża skała o nazwie Eldey. Płynąc do Reykjaviku mieliśmy korzystny wiatr, przeszliśmy więc wąskim przejściem pomiedzy półwyspem Reykjavik a Eldey zyskując przy tym około 100Mm i dopiero w Reykjaviku dowiedzieliśmy się o złej sławie tego przejścia, wielu nie oznakowanych skałach i silnych prądach. Teraz jednak mając bogatszą wiedzę o tym akwenie postanowiliśmy ominąć go od południa. Tymczasem wiatr skrecił na SE i wzmógł się do 8 stopni Beauforta przy wskazaniu barometru 995 milibarów. Zwineliśmy więc żagle pozostawiając tylko apsel i zaczęliśmy sztormować w kierunku W

* * *

Bogumił Pierożek: „Witeziem” dookoła Wielkiej Brytanii.

(fragment)

„Witeź” powrócił właśnie z dużego rejsu do Islandii, a my od razu przystępujemy do organizowania nowego, dookoła Wielkiej Brytanii. Głowimy się jak to zrobić, by zmieścić się w czasie, jaki nam narzucają urlopy, a cała planowana trasa wynosi około 4000 Mm. „Witeź II” nie ma silnika i jest jachtem raczej nie za szybkim. Zakładam, że w najlepszym wypadku i przy korzystnych wiatrach jacht może zrobić średnio 80 Mm na dobę, to znaczy, że rejs może potrwać około dwóch miesięcy. Studiując mapy i locje po długich medytacjach dochodzę do wniosku, że skrócenie całej trasy jest konieczne, a możliwe jedynie przez przecięcie Szkocji. Druga możliwość, to przejście Kanałem Kaledońskim ze słynnym „potworem z Loch Ness”, trasa turystycznie bardzo ciekawą, a to już jest „coś”…

* * *

j.kpt.m. Bogumił Pierożek Gliwice, dnia 14.10.1959 r.

SPRAWOZDANIE

(fragmenty)

I. Skład załogi jachtu: 6 osób, w tym dwie kobiety.

II. Trasa rejsu.

Zamierzona trasa rejsu przewidywała opłynięcie Wysp Brytyjskich począwszy od portu Hull w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara…

III. Warunki meteorologiczne w czasie rejsu.

W czasie rejsu warunki meteorologiczne układały się w zasadzie pomyślnie, chociaż przebieg pogody był zupełnie niezgodny z danymi podawanymi przez lotsje przepływanych akwenów. W czasie trwania rejsu utrzymywała się pogoda wyżowa – najniższe notowane ciśnienie barometryczne wynosiło 1011 mb, najwyższe 1036 mb… Siła wiatru przeciętnie wahała się w granicach od 0-3 Be, jedynie w ciągu 8 dni siła wiatru wynosiła 5-9 Be…

V. Stan techniczny jachtu „Witeź II” był zadowalający, chociaż moim zdaniem jednostka tej wielkości bez silnika pomocniczego nie nadaje sie do żeglugi po akwenach, gdzie są silne prądy pływowe…

X. Ciekawsze spostrzeżenia żeglarskie.

Rejs pod względem nawigacyjnym niezmiernie trudny i ciekawy. Moim zdaniem jachty wyruszające na akweny gdzie są silne prądy pływowe powinny posiadać silnik.

Przy dłuższych rejsach na małych jachtach niewskazany jest udział kobiet w załodze

Bogumił Pierożek

E P I L O G – relacja członka uratowanej załogi.

… Szwedzi zabrali nas do swego mieszkania, poczęstowali kolacją i ułożyli do snu. Dla reklamy swojej firmy zawiadomili prasę. Gdy leżeliśmy już pokotem na materacach, zobaczyliśmy flesze fotoreporterów błyskające w naszym kierunku. Rano przyjechało po nas dwóch pracowników konsulatu polskiego ze Sztokholmu. Widząc, że oprócz modnych wówczas w naszym światku żeglarskim ruskich kufajek, a na nogach gumiaków, nie mamy nic, zawieźli nas do domu towarowego. Tu każdego ubrali w koszule „non iron”, buty, spodnie i wiatrówkę. Następnie zawieźli do taniego hotelu, wyjęli z samochodu pięciokilową puszkę polskiej szynki i litr wyborowej. Zaczęła się „szczera” rodaków rozmowa. Dali nam też po parę koron na życie. Kupowaliśmy wspaniałe szwedzkie mleko i bułki, i tak żyliśmy kilka dni spędzając noc w hotelu, a dzień w konsulacie na spisywaniu rozlicznych sprawozdań z rejsu, awarii, itd. Po kilku dniach zabrał nas do Szczecina polski statek „Nysa”. Tak zakończył się nasz pamiętny rejs. Szkoda tylko pięknego i dzielnego jachtu jakim był „Witeź II”…

Ryszard Jaroszek

* * *

Mariola Grablewska: Korespondencja z Portugalii

(fragment)

W takim kraju jak Portugalia, przyklejonym do zimnego Atlantyku, ludzie też żeglują. Problemem jest znalezienie odpowiedniego miejsca do wybudowania mariny. Fale uderzają dość mocno przez większą część roku. Latem przy ciepłym i silnym wietrze, a zimą z furią i płaczliwą melodią opowiadają swoje historie. Czy człowiekowi chce się mieć jacht w takich warunkach? Jeśli stać go, to ma i spędza czas w takiej marinie jak w Cascais…

* * *

Mariusz Zaruski: U brzegów Lizbony

(fragment)

W miesiąc, pomnę lutym (u nas zima jeszcze)

Za rufą nam została cieśnina Kanału.

Ocean był burzliwy, na przemian szły deszcze,

Więc czas sie wlókł w podróży mozolnie, pomału….

Mariusz Zaruski

* * *

Wincenty Pol: Na wyspie

(fragmenty)

Poniżej Fidychowej zaczyna się Odra dzielić na odnogi. Lewa odnoga zatrzymuje nazwisko Odry, a prawa na przestrzeni aż do miasta Greifenhagen Żurawiem jest zwaną, a w dalszym biegu Wielką Ryglicą i wpada do Damskiego Jeziora, w południowym jego zakończeniu.

Dalej jeszcze płynie Odra wzdłuż zachodnich brzegów tego jeziora i pogrąża się w nim niżej dopiero czterema odnogami, z których trzy pierwsze: Mała Ryglica, Parnica i Duńczyca, ku wschodowi wykręcone, do Damskiego Jeziora wpadają naprzeciwko miasta Dam, a czwarta, raz jeszcze rozdzielona, poniżej z osobna do tego jeziora uchodzi.

Na rozwarciu tych ramion leży tak zwane Szczecińskie Bagno, które jednakowoż nie należy do rodzaju ziem żuławskich.

W okolicy miasta Pelic, przebrnąwszy Jezioro Damskie, zbiera znowu Odra swe wody na chwilę z wodami jeziora pospołu w szerokiej szyi, a następnie, po Wielkiej i Małej Zatoce Szczecińskiej rozlana, styka się ona między Ujściedomem i Wolinem trzema szerokimi strzałami z morzem.

Z tych jest pierwsza Dziwno (Diwenau) zwana, kierunek tej odnogi na miasto Wolin, ujście jej pod Dziwnowem. Środkową strzałę nazywaja Świnią (Swine), a trzecia, której ujście poniżej miasta Wołgorza leży, zwana jest Pianą (Penne).

Na dolnym biegu przerywa tedy Odra na przestrzeni aż do Szczecina groblę Pojezierza Bałtyckiego, która jej dorzecze od morza przedziela.

Na ujściu Odry pokazują na dnie zatok starożytną światynię Retry i ludna a bogatą niegdyś Wenedę Słowian. Brzegi, na których stała Retra i Weneda, obsunęły się w morze i ledwo nadbrzeżne rumowisko wskazuje miejscowa tradycja; a cała Rugia jest jednym wielkim gabinetem starożytności słowiańskich i jedną wielką galerią najokazalszych pomników przeszłości…

* * *

Anna Kaniecka-Mazurek: Recenzja książki

Kazimierz Robak, Żeglarskie kto jest kim: Wojciech Jacobson, Wydawca: Dobry Noe Press, Warszawa 2022, ss. 384.

Książka „Żeglarskie kto jest kim: Wojciech Jacobson”, to monografia obejmująca całe długie życie naszego klubowego kolegi, kapitana Jacobsona. Historia zaczyna się od zdjęć łódki na której pływali przyrodni bracia bohatera, poprzez liczne jachty powojennego AZS-u Szczecin, po prywatny rejs dookoła świata Ludomira Mączki za czasów PRL-u, w którym Wojtek uczestniczył na pierwszym, prawie rocznym etapie – ze Szczecina do Callao – w Peru. I kolejne śmiałe, rozliczne rejsy na wielu jachtach i żaglowcach. Małżeństwo z żeglarką – Ewą de domo Kopczyńską i przyjaźń z Ludkiem – chyba miały bardzo szczególny wpływ na Wojtka. Ewa była dobrym duchem, pozwalała wypływać, ale też przyzywała niczym syrena, więc zawsze wiedział gdzie wracać. A Ludek – przyjaciel – którego słowa Wojtek cytuje jako motto tej książki – chyba zaszczepił w nim miłość do przygody, do życia wagabundy.

Cała książka Kazimierz Robaka wypełniona jest zdjęciami z niezliczonych rejsów i jachtów, wszystko ułożone chronologicznie, datowane, opisane niczym w dziennikach pokładowych. Dzięki temu do rąk czytelnika trafia rzetelna pozycja dokumentująca dzieje polskiego żeglarstwa, ukazane z perspektywy uczestnika. Kapitan Jacobson żeglował od zakończenia II wojny światowej, czyli od samego początku polskiego żeglarstwa w Szczecinie. Odwiedził wszystkie kontynenty, przepłynął setki tysięcy mil i pozostał skromnym przyjaznym kolegą, z którym nadal można pogawędzić w Szczecinie na przystani. Przed gawędą zachęcam do zapoznania się z książką „Żeglarskie kto jest kim: Wojciech Jacobson”, a gdy będziesz miała koleżanko, czy będziesz miał kolego, egzemplarz pod pachą – możesz poprosić Wojtka o autograf, z pewnością nie odmówi:)!

Ania Kaniecka-Mazurek

_______________________________________________________________________________________________________Anna Kaniecka-Mazurek – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Szczecińskim. Drukowała w szczecińskim dwumiesięczniku kulturalnym „Pogranicza”. Ostatnio wydała książkę "Kobieta/Mężczyzna. Niepotrzebne skreślić". Żegluje w Jacht Klubie AZS w Szczecinie.

Antoni Jerzy Pisz: „Hrabia Lolo” – 20 lat później

Część 3.

Dwa tygodnie minęły jak z bicza strzelił. Powitalny uśmiech „Lola” był trochę posępny.

– Mamy drobne sęki – … Nie było to dla mnie zaskoczeniem. Jeszcze przed odlotem do Stanów zauważyłem, że coś jest nie tak – gdy wchodziłem do załogowego kubryku natychmiast urywały się ożywione rozmowy. Miałem słuszne obawy: pod koniec marca zostało „Lolowi” tylko trzech z sześciu. Oczywiście, „Dar” był trochę do tyłu z rozkładem jazdy, o co trudno kogokolwiek winić. Jednakże nowy program „Lola”, uwzględniający przejście wokół Hornu i kontakty z Polonią, niestety, już tylko w ważniejszych ośrodkach, pozwalał na znaczne odrobienie opóźnienia. Jeszcze tego samego dnia wiedział o zmodyfikowanym programie klub z teleksu wysłanego przez agenta PŻM-u. Przez niego też przyszła odpowiedź: „Dar” ma niezwłocznie przerwać rejs i wrócić do Szczecina. „Lolo” był zdruzgotany.

– Nie przejmuj się klubem – perswadowalem – taka okazja trafia się raz w życiu. Łódka jest w lepszym stanie niż przed wyjściem, w czwórkę damy sobie doskonale radę. Teleks mógł nie dotrzeć do ciebie, a zresztą jak szczęśliwie wrócimy, klub w glorii i chwale daruje nam przewinienie, jeśli ktokolwiek będzie jeszcze pamiętał o tym skrawku papieru. Moje perswazje na nic. Nie dziwię się. Był już tym wszystkim zmęczony i chciał tylko jednego – wrócić do domu. W dodatku jeszcze ta nie złożona wizyta. Obiecałem przecież, że coś wymyślę. Zaniosłem na pocztę paczuszkę: była w niej laleczka kurpiowska i wykwintny liścik, w którym kapitan flagowego „Daru Szczecina” ubolewał, że ze względu na nie najlepszy stan zdrowia nie może złożyć wizyty admirałowi. Jestem przekonany, że ten długo obracał liścik w rękach i myślał: co za niecodzienny zwczaj składania wizyt mają żeglarze z Polski. To miłe, że jak nie mogą ich złożyć przysyłają sympatyczne laleczki w strojach ludowych. Przy okazji wysłałem pocztówkę do Ludka Mączki – był w Wenezueli. Oferował mi kiedyś wikt i koję na „Marii”, ale wtedy miałem na głowie wyprawę „Daru”. Teraz mogłem skorzystać z oferty pod warunkiem, że przyjadę z Kaziem. Następnego dnia w drodze do domu celowaliśmy dziobem w śluzy Calais. Krótki postój i znów Kanał Kiloński. W Brunsbuttelkoog witał nas znajomy śluzowy: – Ein Brief fur ”Dar Czeczia” ! List od Ludka: możemy przyjeżdżać.

* * *

W pierwszych dniach kwietnia przekazaliśmy „Dar Szczecina” komisji klubowej. Domyślam się, co musiał czuć Jurek Kraszewski, gdy ostatni raz schodziliśmy z pokładu trzymając w rękach worki żeglarskie. Lśniące burty, sklarowane liny, wyszorowany pokład stwarzały wrażenie, że jacht dopiero co zszedł na wodę – nie było widać śladu sześciomiesięcznej żeglugi. Zaledwie pół roku był naszym domem, a zdawało się, że spędziliśmy na nim kawał życia.” – zanotowałem we wspomnieniach z tamtych lat. „Lolo” zniknął nam z horyzontu – doszedł do wniosku, że tylko własna łódka, a na Kazika i na mnie czekał Ludek z „Marią” w peruwiańskim porcie Callao. Prawie rok żeglowaliśmy po słonecznych archipelagach Pacyfiku bez większych kłopotów. Te zaczęły się teraz – w grubym stosie zabrakło mapy Portu Sydney. Gdzie zacumować, aby dokonać odprawy? Uprzejmi policjanci z motorówki wskazali pobliski pomost: -Powiadomimy przez radio immigration i celników, że tu stoicie. Na polecenie strażników porządku wiązałem cumę do słupka z tabliczką przy pomoście sydnejskiej Stacji Kwarantanny. Napis na tabliczce głosił: „Crown Land. Mooring prohibited” (Teren Koronny. Cumowanie zabronione) – mój pierwszy krok w Australii zaczął się od łamania przepisów. W dniu urodzin wypadło mi pożegnać „Marię” w Wollongong – odpływała z Kazikiem, Ludkiem i Davem Walshem do Nowej Zelandii. Dave – to niezwykła sylwetka, o której może przy innej okazji.

* * *

Życie lądowego szczura w Australii zbrzydło mi. Wróciłem do domu. Marzyły mi się znów żagle i woda – rozpuściłem wici. Przyszła wiadomość z Trzebieży: szukali instruktorów ze znajomością angielskiego. Moja znajomość była przelotna, ale dogadywałem się jakoś z młodymi Libijczykami. Już po tygodniu „dezety” pływały tam, dokąd chciał sternik, a podstawy nawigacji przestały być czarną magią. Kadafi wysłał ich na przeszkolenie żeglarskie, aby synowie pustyni obyli sie z wodą. Zakładał, że będą filarami personelu marynarki wojennej, której pułkownik jeszcze nie miał, ale miał dolary. Nasza władza spodziewała się, że za szkolenie popłynie ich strumień do ludowej kiesy. Nie ma dochodów bez uprzednich inwestycji. W Centralnym Ośrodku Szkolenia Żeglarskiego wyrosły jak grzyby po deszczu importowane fińskie domki dla libijskich kursantów, z przeszklonej stołówki na pięterku odremontowanego pawiloniku roztaczały się widoki na Zalew Szczeciński, instruktorzy skuszeni niezłymi zarobkami sciągali z całej Polski. Nie tylko instruktorzy – wesołe panienki ze Szczecina, czekające za bramą na zasobnych w „zielone” klientów – też. Minęło kilka turnusów, a dolarów na koncie władzy ani śladu. Oficjele z Ośrodka i stosownych departamentów pielgrzymowali do Trypolisu wymachując kontraktami. Dziwnym zbiegiem okoliczności urzędnika, który je podpisał, nigdy nie można było zastać. Kończyły się dewizowe diety, a zaczynały się niedwuznaczne uwagi zniecierpliwionej administracji o możliwych kłopotach, na które lepiej się nie narażać. Ludowi emisariusze wracali wiec z kwitkim do domu, ale szkolenie, o dziwo, szło całą parą nadal. Jak zakończyła się afera – nie wiem. Przyszła jesień, po ostatnim turnusie Trzebież opustoszała. Któregoś dnia ktoś zapukał do drzwi mojej kawalerki na dziesiątym piętrze. – Cześć staruszku! – to ulubiony zwrot Kazika. Był z Sherin, swoją nowozelandzką żoną. Uściskałem ich serdecznie. Wsadzaliśmy przecież we troje pożyczony od znajomego Szweda jacht na mielizny rozlewiska Pittwater, kilka mil na północ od Sydney. – Wiesz, zadzwoniłem do Hrabiego: zaprasza na wycieczkę po Dąbskim swoim jachtem – nazwal go „Lolo”. Poczułem się głupio – Kazikowie są tu zaledwie drugi dzień, a ja od miesięcy nie znalazłem wolnej chwili. Że wpadałem do domu z Trzebieży jak po ogień – marne usprawiedliwienie. Wioząc nas na przystań „Pogoni” Hrabia rzucił okiem znad kierownicy i zapytał: – Piszu, gdzieżeś połknął ten odbijacz? Co za pamięć! Odegrał się, bestia, za uwagi o wypukłości w okolicy pasa, na które pozwoliłem sobie w Breście. Ale oto przystań: „Lolo” okazał się bliźniakiem znajomego ,,Mazurka”, którym obwoziła mnie Krystyna Chojnowska – Liskiewicz po sydneyskich wodach. Był zadbany jak przedtem „Dar” – nieskazitelny teak, mahoń i wypolerowana nierdzewka przyciągały oczy, ale zatkało mnie dopiero na widok wyposażenia najbardziej renomowanych marek – „Lolo” musiał zawsze mieć wszystko w najlepszym stylu i najwyższej jakości. Prawdziwą zawiść wzbudziły we mnie: przemyślny piecyk z nierdzewki na paliwo dieslowskie – „Hrabia”, pomny szczękających zebów na „Darze”, sprowadził go z Londynu – i pękający w szwach barek. Ich zalety doceniliśmy kołysząc się na kotwicy w pobliżu Ziemi Umbriagi, jak nazwali ten zakątek chłopcy z AZS-u, chyba w roku 49. Była złota jesień. Pamiętasz „Lolo”? – niegdyś czas wypraw do bezpańskich sadów na Świętą po śliwki i na jabłka do Marysina, czas wieczornych ognisk ze śpiewami przy gitarach i mandolinie „Jaworka” – Krzysia Jaworskiego. A jeśli niosły się po wodzie dzwięki walca Brahmsa, gdzieś w pobliżu był Feluś Wodzyński ze swoją okaryną. Nie skażone Dąbskie z tamtych lat pozostanie zawsze bliskie sercu, tu przecież niezdarnie raczkowaliśmy pod żaglami, tu też rodziły się niewinne żarciki. Nowicjuszowi, szukającemu wody w kabinie, radziło się: wyjdź na pokład, z lewej burty do mycia, do picia – tylko z prawej. Zapach pokostu przypomina jachty, których dawno już nie ma. Sypialiśmy w nich przykryci nagrzanymi w słońcu bawełnianymi żaglami na twardych deskach koi wymoszczonych cienkim kocykiem – nie zamieniłbym ich na łoże królewskie. Z uwagi na gospodarza rozmawialiśmy po polsku. Kazik próbował tłumaczyć na angielski, chyba zbytecznie; Sherin chwytała nieźle, co było zasługą koktajlu z żubrówką – o tym, że zadziałał, świadczyły nasze rumiane policzki.

* * *
Kazikowie odlecieli do nowozelandzkiego domu, a i mnie czas było pakować podróżną torbę – moje prawo stałego pobytu w Australii wygasało po roku nieobecności w tym kraju. Z okienka w samolocie znów Most Portowy, Opera i sydneyski Cruising Yacht Club of Australia. Często odwiedzałem jego pochylnie – szukałem roboty. Jakiejkolwiek. Na jednym z wózków suszył świeżo nałożony lakier burt, chyba 17-metrowy kecz: zgrabny bukszpryt wyrastał z kliprowego dziobu, a długi, głęboki kil kończyła podparta na ostrodze płetwa sterowa. Sztormreling ze stalówek przechodził za kokpitem w drewnianą balustradę z toczonymi kolumienkami okalającą nieco uniesiony pokład nad tylną kabiną. Na rufie to cacko miało napis: „Privateer”, Townsville. Obchodziłem wózek drugi raz, ale już nie sam. Do mojego cmokania dołączył inny Matuzalem – Sandy. – Not too bad, isn’t she? (Nie najgorsza, nieprawdaż? – w angielskim wszystko co pływa jest rodzaju damskiego) – to nie Sandy, to Brian, właściciel jachtu. ,,Privateera,, na naprawę po niegroźnej stłuczce, z Wielkiej Rafy przyprowadzili zawodowcy na koszt ubezpieczyciela. Dlaczego aż do Sydney? Bo Brian ufał tylko szkutnikom z CYCA, a poza tym miał tu do załatwienia parę pilnych interesów i chciał wracać do domu jachtem. Z Sydney do Townsville – dwa i pół tysiąca kilometrów lądem. Wodą, dodając poprawkę na halsowanie, trochę więcej. Samotne żeglowanie – częściowo przez Wielką Rafę – tak dużą łódką, nie przytosowaną do obsługi przez jedną osobę, byłoby ryzykownym przedsięwzięciem. – Potrzebuję dwóch żeglarzy. Jakie masz doświadczenie? Zaskoczył mnie, nie wiedziałem co odpowiedzieć. – Nieważne, do jutra lakier wyschnie. Przyjdź rano, odprowadzimy „Privateera” na kotwicowisko w Zatoce Vaucluse – zobaczę, co potrafisz. Siedem dolarów tygodniowo, nawet wtedy, gdy „zielony” kosztował 70 centów australijskich, to wynagrodzenie mniej niż skromne . Z biedą starczało na żywność, ale nie płaciłem za czynsz, światło i wodę – zamieszkałem na jachcie. Posesje w dzielnicy Vaucluse nie należą do najtańszych, a już te, które sięgają wody dobrze osłoniętej Zatoki, są warte ciężkie miliony. Właśnie w jednej z nich mieszkała siostra Briana z mężem. Gospodarze zachęcali do korzystania z gorącego natrysku i zrywania z drzewokrzewu ciemnobrązowych gruszek smaczliwki wdzięcznej (po polsku ten owoc nazywa się awokado). Smaczliwki zrywałem bez wahania – owoców było w bród, wiele gniło w trawie. Po tygodniu omijałem dużym łukiem drzewko z egzotycznyn przysmakiem – nie mogłem patrzeć na awokado. Na jachcie był oczywiście natrysk, ale aby polewać się ciepłą wodą nalezało uruchomić halaśliwy generator, a wtedy w oknach domków na szczycie skarpy ukazywały się głowy sasiadów. Dlatego, choć nie lubię być intruzem w czyjejś łazience, uległem w końcu namowom gospodarzy. Brian zjawiał się rzadko; utrzymywał wprawdzie, że telefony z agencji turystycznej, którą prowadził w Townsville, ponaglają go do powrotu – dlatego miała to być żegluga nonstop – ale pilne interesy nadal zatrzymują go w Sydney. Zauważyłem, że jeden z nich ma kasztanowe włosy i długie rzęsy. I tak minął beztroski miesiąc w malowniczej zatoce. Raz w tygodniu cumowałem bączka do prywatnego pomostu gospodarzy. Strome schodki na szczyt skarpy, autobus, kolejka podmiejska i stos listów u dobrych rodaków, którzy mnie kiedyś przygarnęli. Od Gośki o jej czeskim mężu a moim serdecznym przyjacielu – Rudzie: Argentyńczycy nie chcą wypuścić „Polki”, którą przypłynął na Falklandy. Od innych o „Lolu”: żegluje samotnie „Lolem” po Śródziemnym; ma to być przymiarka do wyprawy, która nie wyszła na „Darze”. Po dwóch miesiącach w moim zacisznym królestwie zjawił się Sandy – miał być tym drugim do pomocy. Przyniósł dwie puste, plastykowe butle z szeroką szyjką; do jednej przwiązany był 1,5-metrowy sznurek. – Widzisz, to znakomite ułatwienie dla panów w pewnym wieku, którym nie starcza czasu, aby dobiec na zawietrzną. Dwie, gdyby jedna zerwała się ze sznurka za burtą. Acha, pojutrze rano przyjeżdża Brian – wychodzimy do Townsville. Nareszcie!

* * *

W połowie drogi zaczęło brakować wody.

– Wiesz, Brian, gdyby twoje dania były bardziej zawiesiste, nie musielibysmy wchodzić do Mooloolaby – dogryzałem.

Był fanatykiem tzw. zdrowej kuchni: żadnych przypraw, a tym bardziej soli. Nie dopuszczał nikogo do kambuza, gdzie dusił w szybkowarze swój stew – zdrowotny niby-gulasz, ulubiony przysmak, którym karmił nas przez wiekszą część tygodnia. Główny składnik przysmaku stanowiła woda, a w niej niedogotowane kawałeczki mięsa, rzepy, ziemniaków i marchewki.

Gdyby tak do jakiejś knajpy, na uczciwego steka wielkości talerza! – marzyliśmy z Sandym. Może już niedługo.

* * *

Żeby się spotkać z Tobą, czeka mnie ostatni z żeglarskich wyczynów: wyprawa przez Styks.

Antoni Jerzy Pisz

________________________________________________________________________________________________

Antoni Jerzy Piszur. 1930, Lwów, zm. 2020, Sydney; inżynier chemik (Politechnika Szczecińska), żeglował z Ludomirem Mączką „Marią” z Peru przez Polinezję do Australii (Sydney), 1974-1976. Autor, m.in., skryptu „O astronawigacji bez kompleksów” i książki „Maria przez Pacyfik”; zainteresowania fotografią i ornitologią.