Archiwum kategorii: ZŻ nr 47e listopad 2020

FOTOGALERIA: TNT 34

312025_291755964189151_2031921668_n 315010_291756050855809_344558665_n 317344_291755914189156_1287165358_n 325335_305427922821955_1706752434_o 339205_292612667436814_1628801971_o 373874_291756070855807_1439542838_n 376681_290760767622004_1926894712_n 381172_290920457606035_2038009858_n 383010_291756020855812_1391043246_n 386001_291756110855803_71135318_n 386465_291755994189148_1399977779_n 388950_290920624272685_313280950_n 389160_291755947522486_1474306374_n 389809_291755934189154_356512819_n

                                                                                                 https://www.facebook.com/The-New-Trimaran-182095355155213/

Marek Słodownik: Finał akcji Rok Prasy Morskiej.

Marek SłodownikWydaniem książki „Morze na łamach – Prasa morska i żeglarska II Rzeczypospolitej wobec polityki morskiej państwa 1918-1939” kończy się prawie 2-letnia akcja Rok Prasy Morskiej 1919-2019. W tym czasie 14 portali internetowych publikowało materiały poświęcone wybranym czasopismom morskim i żeglarskim wydanych w XX-leciu międzywojennym. Pomysłodawcą akcji i autorem wszystkich artykułów jest red. Marek Słodownik, redaktor naczelny portalu Wodna Polska. Podsumowaniem kilkunastomiesięcznych działań jest publikacja w Internecie książki będącej podsumowaniem tej akcji.
Książka jest do bezpłatnego pobrania ze strony www.wodnapolska.pl

To publikacja niezwykła; aby mogła być przygotowana, konieczna stała się długotrwała kwerenda ogólnokrajowych zbiorów bibliotecznych, wielomiesięczne poszukiwania rozproszonych bardzo zbiorów i żmudna analiza źródeł. Autorem pracy jest red. Marek Słodownik, dziennikarz żeglarski, autor ponad tysiąca artykułów o żeglarstwie, który tym razem występuje w nieco innej roli.
Autor postawił sobie bardzo ambitne zadanie; dotrzeć do jak największej liczby przedwojennych czasopism o tematyce morskiej i żeglarskiej i zebrać jak najwięcej informacji związanych z najważniejszymi zagadnieniami polityki morskiej II Rzeczypospolitej. Przeczytanie dostępnej prasy zajęło autorowi prawie dwa lata, a poszukiwania egzemplarzy pism sprzed prawie 100 lat zaowocowały dotarciem do ponad 40 tytułów. Autor z benedyktyńską cierpliwością przeczytał całą zgromadzoną w polskich bibliotekach prasę, dokonał jej analizy jakościowej i ilościowej, usystematyzował zagadnienia, wokół których koncentrowały się ówczesne media drukowane, a na koniec dokonał szczegółowej analizy czasopism morskich tego okresu. Żmudna praca przyniosła znakomite efekty, oto bowiem na prawie 400 stronach autor dokonuje systematycznej analizy zgromadzonego materiału klasyfikując poszczególne tytuły na prasę naukową, branżową, popularną oraz poświęconą Gdyni i jej portowi. Sporo uwagi poświęcił także prasie Pomorza, która chętnie podejmowała zagadnienia morskie. Pełna analiza materiału okazała się niemożliwa, wskutek wojny zniszczeniu uległo ponad trzy czwarte zgromadzonych zbiorów wskutek czego w zasobach bibliotecznych i zbiorach prywatnych są dotkliwe luki.
Praca jest niezwykle rzetelnym podsumowaniem prasoznawczym. Autor konsekwentnie, tytuł po tytule, opisuje dzieje wszystkich czasopism, zmiany właścicielskie, zmiany linii redakcyjnej, kreśli sylwetki dziennikarzy i dokonuje rozbioru na czynniki pierwsze zgromadzonego materiału. Efektem pracy jest bardzo obszerne omówienie zagadnień, a książkę wzbogaca materiał ilustracyjny, ponad 450 zdjęć, przede wszystkim reprodukcji prasy, prawie 150 wykresów ilustrujących zarówno zagadnienia gospodarcze, społeczne, ale także odnoszące się do analizy poszczególnych tytułów. Całość została czytelnie przedstawiona dzięki czemu łatwo jest po książce nawigować, a lekturę można rozpoczynać w dowolnym miejscu. Czytelnik oprócz ogromnego ładunku wiedzy na temat morza na łamach czasopism II RP dostanie także bonus w postaci odniesień do setek artykułów traktujących o najważniejszych zagadnieniach polityki morskiej i żeglarskiej. Prawie 600 przypisów skraca kolejnym badaczom drogę do wybranych treści zawartych na stronach przedwojennej prasy. Autor nie jest zawodowym historykiem i jest to widoczne na pierwszy rzut oka, doskonale jednak radzi sobie z obszernym materiałem i w pełni panuje nad zasobami, które zgromadził.
Warto poświęcić czas na jej przeczytanie, warto wiedzieć więcej na temat ówczesnej prasy, bo szybko okaże się, że wiele zjawisk, działań czy konkretnych inicjatyw nie narodziło się wczoraj, ale swymi korzeniami sięgają one lat 20. XX wieku, kiedy ojcowie-założyciele polskiego żeglarstwa torowali Polakom drogę na wodę.

                                                                                                                             Redakcja Wodna Polska

Morze-na-łamach-okładka okładka-4-projekt

Marek Słodownik: Recenzja książki.

MVIMG_20201122_145402 — kopiapr. zb. „Zeszyty Szkutnicze tom I”, str. 254, Instytut Multimedialny Kraków, 2020 r.

Dla szkutników i nie tylko.

Ukazała się niezwykła publikacja poświęcona zagadnieniom tradycyjnego szkutnictwa wiślanego. „Zeszyty Szkutnicze”. To pierwszy tom nowego wydawnictwa przygotowanego przez entuzjastów tej formy żeglowania po rzekach, a zaskoczenie jest tym większe, że choć środowisko to jest bardzo hermetyczne, to publikacja jest bardzo okazała. To praca ludzi skupionych na propagowaniu dawnych tradycji szkutniczych, entuzjastów działań nakierowanych na zachowanie dla następnych pokoleń dziedzictwa kultury rzeki.
Co odnajdziemy w 250-stronicowym tomie? W części Badania historyczne mamy tekst poświęcony renesansowi wiślanego szkutnictwa, w którym autorka, Jadwiga Klim, przybliża dzieje myśli szkutniczej. Ta sama autorka napisała również materiał o badaniach poświęconych szkutnictwu ludowemu prowadzonych przez byłego wieloletniego dyrektora Narodowego Muzeum Morskiego, Jerzego Litwina. W drugiej części tomu, „Budowa łodzi”, znajdziemy krótkie teksty poświęcone różnym formom wiślanych łodzi. Jest tu opis galara Ulanowskiego, krakowskiego, galara z Przemszy oraz takiej samej łodzi wykorzystywanej jako prom. Po lekturze „Zeszytów” wiemy już, czym charakteryzował się bat z Basonii, szkuta „Dar Mazowsza”, a także dłubanka i wiślana szkuta. W części III, poświęconej przenikaniu się tradycji szkutniczych na rzekach Europy, czytelnik dowie się więcej na temat kozackiej czajki, berlinki czy byka, cech wspólnych i różnorodności warunkowanych lokalną specyfiką. I wreszcie część IV przynosi regulamin plebiscytu Mistrza Szkutnictwa Tradycyjnego, zapis panelu szkutniczego oraz analizę ankiet dla właścicieli łodzi śródlądowych.
Praca jest bardzo różnorodna, tym większe zatem uznanie dla twórców tomu, którzy musieli zmierzyć się z oczekiwaniami bardzo różnych środowisk i wypracować kompromis. Dzięki odpowiedniemu balansowi czytelnik ma wrażenie, że środowisko miłośników szkutnictwa tradycyjnego działa wszechstronnie i jest to działalność obliczona nie tylko na potrzeby własnego grona, ale zabiega energicznie o upowszechnianie wiedzy na znacznie szerszym forum. Redaktor naczelny, Jarosław Kałuża, którego nie trzeba chyba bliżej przedstawiać, zebrał autorów mających wiele do powiedzenia na temat tradycji, historii i kultury, a efektem tej pracy jest znakomity tom opatrzony licznymi ilustracjami i podsumowaniem wszystkich artykułów w aż czterech językach.
Czego zabrakło w pierwszym tomie „Zeszytów”? Czytelnikowi z zewnątrz, dla którego być może jest to pierwszy kontakt z tą dziedziną, brakuje sylwetek ludzi, którzy kreują świat wiślanej żeglugi. Szkutników, zbieraczy pamiątek, naukowców, wreszcie samych szyprów i organizatorów imprez popularyzujących dokonania środowiskowe. Nie wątpię, że za pokazywanymi łodziami schowały się postaci warte pokazania, scharakteryzowania czy choćby tylko krótkiej wzmianki. Zabrakło także bibliografii prac poświęconej tej tematyce oraz przypisów w publikowanych materiałach, odniesień do tekstów już istniejących, przez co dzieło sprawia wrażenie nieco zawieszonego w próżni. Zapewne powstawały już publikacje zwarte na ten temat, a byłaby to okazja do ich przypomnienia i szerszego spopularyzowania. I wreszcie forma niektórych artykułów, która nieco razi powierzchownością i daleka jest od wyczerpania tematu. Warto chyba zwrócić uwagę na walor wyczerpującego omówienia zagadnień, aby nie zachodziła konieczność powrotu do raz już opisywanych łodzi czy zjawisk, tymczasem w tomie znalazło się kilka opracowań, które z pewnością tematu nie wyczerpują, a ledwie zarysowują prezentowane tematy.
Założeniem redakcji jest cykliczne wydawanie dzieła, wspomina się o dwuletnim cyklu wydawniczym, szkoda więc, że na kolejną porcję rzetelnych informacji i arcyciekawych materiałów trzeba będzie czekać aż dwa lata. Książkę można kupić na stronie www.poczytaj.pl

                                                                                                                                          Marek Słodownik

Julian Tuwim, fragmenty z: „Kwiaty polskie”.

W rozbudowanym poemacie epickim, dygresyjnym Juliana Tuwima Kwiaty polskie pojawia się wśród wielu dygresji – jak to w poemacie dygresyjnym – dygresja, odejście od tematu głównego utworu w stronę tematyki morskiej, marynistycznej.

Sprawdziło się przysłowie stare,                                                                                                      Że vivere non est necesse,
Sed est necesse navigare.                                                                                                                    Żeglujcie tedy, przyjaciele:                                                                                                                Okrętem, gdy wam okręt przypadł,                                                                                                  A jeśli nie – jest barka, krypa,                                                                                                          Bat, nawa, szkuta, łódź, komiega,                                                                                                      Prom albo tratwa – co kto woli…                                                                                                        Wsiadać i jazda!….

 Julian Tuwim, Kwiaty polskie, cz. druga, rozdz. II

Kto dziś z wodniaków, żeglarzy wie co to bat albo komiega? Ale, mając internet pod palcem…  A Julian Tuwim pisał Kwiaty polskie w czasie wojny, na emigracji w Brazylii, potem w Nowym Jorku i w powojennej, zniszczonej Polsce, z ograniczonym dostępem do specjalistycznego słownictwa i wiedzy. 

W kolejnej części poematu, w części trzeciej zaraz na początku pojawia się rozbudowana dygresja, tym razem o wietrze, i to o wietrze oceanicznym.

Wiatr Tobie, Boże, huczał pieśni,
Gdyś z mroków wykrzesywał świat.
Chaosu świadek i rówieśnik,
Wiatr Tobie, Boże, huczał pieśni,
Wodami wstrząsający wiatr.
Wiatr – gniew otchłani zbuntowanej,
Potęgi Twojej pierwszy bard,
Homer Genezis opętany,
Co w chwiejbę wprawił oceany
Rytmicznym rykiem swoich skarg.
I taki był ów zryw stworzenny,
Taki prawichru Tobie hymn,
Że wód wzburzonych ogrom pienny
Do dziś w kołysie trwa bezsennym,
Pomrukiem w brzegi bije złym.
Do dziś – bylinnik, rapsod, epik,
Początku chmurobrody dziad,
Pierwotnej wojny wiarus ślepy –
Wspomnienia szumne lubi wiatr …

  Julian Tuwim, Kwiaty polskie, cz. trzecia, rozdz. I

(zs)

___________________________________________                                                                                                  Julian Tuwim (1894-1953) – poeta.

Jerzy Kostański: Korespondencja z Vancouver. Captain Over Board! – COB.

Polonijny żeglarz z Vancouver, projektant jachtów wielokadłubowych, właściciel i kapitan trimarana TNT 34, Jerzy Kostański miał wypadek, który mógł skończyć się tragicznie.

Podsumowanie wypadku wypadnięcia człowieka za burtę z pokładu trimarana TNT 34. Man Over Board – MOB, 4. sierpnia 2020 roku, w Jervis Inlet, Kolumbia Brytyjska, Kanada.

Rady dla kapitanów (właścicieli jachtów i łodzi) w sytuacji wypadnięcia kapitana za burtę. (Captain Over Board – COB)

Screenshot_2020-12-04 BCMS Newsletter September 2020 - BCMS-Newsletter-October-2020 pdfGodzina wypadku – około 12:15-12:30. Dzień słoneczny. Temperatura 25 stopni C. Wiatr 10 węzłów. Prędkość jachtu 6-7 węzłów z wiatrem.

Przeanalizujmy, co się później wydarzyło na podstawie: zapisu z GPS (B&G Chartplotter ZEUS 2), zapisu Coast Guard i zdjęć. Główny opis jest sporządzany  przez  kapitana Jerzego, oraz na podstawie notatek Belli z jej  audio z I- phone, nagranych bezpośrednio po wypadku.

Celem analizy sytuacji „MOB” jest przekazanie lekcji na przyszłość i być może pomoc innym w ratowaniu życia, szczególnie w sytuacji, kiedy prowadzący jacht / właściciel łodzi jest właśnie tym człowiekiem za burtą, czyli „COB”.

JACHT                                                                                                                                                                 Nowy, szybki, turystyczno-regatowy trimaran TNT 34 (The New Trimaran) o wymiarach 34 na 27 stóp, zdolny do uzyskiwania na żaglach prędkości do 20 węzłów. Dzięki bardzo dużej szerokości jest on wyjątkowo stabilny i rzadko uzyskuje przechyły powyżej 5 stopni. Jest wyposażony w trampolinę około 500 stóp kwadratowych (50 m2). Na TNT 34 nigdy nie zdarzyła się sytuacja „człowieka za burtą”, ale czasami załoga spadała na trampoliny. Łódź jest wyposażona w pięć kamizelek ratunkowych (cztery samopompujące i jedną klasyczną), koło ratunkowe pompowane automatycznie, czteroosobowy ponton. Jest również „Nautilus Rescue Lifeline” z GPS i z systemem AIS. W sytuacji wywrócenia, TNT 34 jest niezatapialny.

DSC01638Trimaran TNT 34

ZAŁOGA                                                                                                                                                             Jerzy Kostański, 64 lata, kapitan i właściciel. Jacht TNT 34 został przez niego zaprojektowany, jest jego własnością i przez niego jest eksploatowany. Jerzy Kostański ma około 40-letnie doświadczenie żeglarskie: windsurfing, Nacra 17, Quadcat 28, Motorcat 28, a obecnie TNT 34. Dowodził lub był członkiem załogi na jachtach żeglujących po Bałtyku, Morzu Śródziemnym i Pacyfiku (głównie BC, Kanada).

K, 63 lata, kapitan, były właściciel (około 15 lat) jednokadłubowca Jeanneau 32. Częsty gość na TNT 34, w tym udział w licznych regatach. Zapalony miłośnik windsurfingu. 30 lat doświadczenia żeglarskiego.

B, 59 lat, załoga z niedużym doświadczeniem, głównie na TNT 34, w tym regaty. Ogólnie 5 lat opływania  żeglarskiego.

A, 51 lat, była właścicielka jednokadłubowego Jeanneau 32, załoga z bardzo małym doświadczeniem.

Od wiosny 2020 roku zaplanowaliśmy 10-dniowy rejs w terminie od 30. lipca do 9. sierpnia, do Princess Louisa Inlet. Jacht został zwodowany z przyczepy samochodowej przez właściciela Jerzego Kostańskiego i jego przyjaciela Darka. Na dwa dni przed rejsem został zakotwiczony w False Creek. Żeglowanie odbyło się zgodnie z planem. Po drodze odwiedzane miejsca to: Secret Cove i Pender Harbour. Rano czwartego sierpnia po dwudniowym postoju w Garden Bay jacht wpłynął do Jervis Inlet, kierując się do Princess Louisa Inlet.

CO SIĘ WYDARZYŁO:
4. sierpnia 2020, około godziny 12:15, w Jervis Inlet. Dzień był słoneczny, temperatura powietrza 25 stopni C, temperatura wody około 16-18 stopni C.

Jerzy poprosił K. o wykonanie manewru zmiany halsu polegającego na przeciągnięciu szotów dużej genui (duży żagiel przedni) przed fokiem (mały żagiel przedni). Jest to manewr często stosowany podczas regat. Był on wykonywany wcześniej setki razy w normalnej żegludze. Manewr ten jest szybki i pozwala uniknąć rolowania żagla o powierzchni 800 stóp kwadratowych. K. był niechętny, bo ma problem z biodrem, dlatego Jerzy poszedł na dziób i wykonał ten manewr trzy razy, bez problemu. W tym czasie jacht płynął na foku i dużej genui z prędkością 6 do 7 węzłów. Wiatr wiał z prędkością 8 do 10 węzłów. Poniższe zdjęcie przedstawia dwa wcześniejsze zwroty, kiedy to jacht płynął na północ pod prąd o prędkości około 1 węzła. Fale miały wysokość od 1 do 2 stóp (0,3-0,6 m).
W Jarvis Inlet, na zakręcie, za Vancouver Bay w wyniku niekontrolowanego zwrotu wykonanego przez K. Jerzy został uderzony przez dużą genuę i został wyrzucony na odległość ponad trzech metrów w stronę prawej burty, przelatując do bocznego pływaka. Nie miał on na sobie kamizelki ratunkowej ani koszuli. Tylko spodenki i na nogach „Crocs”. Głębokość fiordu w miejscu wypadku wynosi około 400 m.

Dok1-aabb

Jerzy Kostański:                                                                                                                                              Zobaczyłem szybko przesuwającą się trampolinę nad moją głową. Krzyknąłem „wyrzuć mi poduszkę, lub  …”. Wtedy zobaczyłem B. z niebieską pływającą poduszką z West Marine (PFD), ale ze względu na jej niebieski kolor nie widziałem jej w wodzie. Na szczęście nie zostałem uderzony przez pływak lub kabel rozporowy, który mógłby spowodować utratę przytomności. Woda była chłodna, ale nie zimna, może około 16-18ºC.

Mój drugi „Crocs” spadł mi z nogi i zaczął odpływać, więc popłynąłem, aby go odzyskać. Być może, była to decyzja ratująca życie.

Ponieważ nie jestem dobrym pływakiem, to dzień wcześniej w Hotelu Lake w Pender Harbor poinformowałem załogę, że moje pływanie jest ograniczone i dlatego zwykle pływam blisko brzegu. Było to 3. sierpnia 2020 roku, czyli dzień przed wypadnięciem za burtę.

Również moje nogi z powodu neuropatii obwodowej (powolna postępująca degeneracja zakończeń nerwowych w stopach i dłoniach) nie mogę kąpać zbyt długo, z powodu szczypiącego bólu.

Fale były do dwóch stóp wysokości i wpychały słoną wodę do moich ust i nosa. Wiele razy krzyczałem i przeklinałem swoją załogę, ale oni mnie nie słyszeli. Ku mojemu niedowierzaniu TNT 34 odpływał, aż nie widziałem kadłubów, tylko maszt. Byłem zdenerwowany, ale zdecydowałem się płynąć i walczyć, kierując się do brzegu. „Crocs” zapewnił mi unoszenie się, dlatego mogłem odpocząć bez „kopania” wody: jeden trzymałem w szortach, a drugi, jako wiosło, na dłoni. Podczas odpoczynku miałem jednego „Croksa” w spodenkach z przodu, a drugi trzymałem ręką pod tyłkiem, co dało mi wystarczająco dużo pływalności, aby powtarzać ten cykl podczas próby płynięcia do brzegu. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nie mogę liczyć na pomoc innych. Przez co najmniej 30 minut nie widziałem mojego jachtu ani żadnych innych łodzi. Po przeciwnej stronie była skała, która wyglądała jak maszt, ale było to tylko złudzenie, że to może mój jacht lub inna łódź.

Powoli w nogach zacząłem odczuwać skurcze i drętwienie. Lewa noga była bezużyteczna.
To bardzo utrudniało mi pływanie, ponieważ mogłem już tylko używać rąk.

Mając „Crocsy” w szortach mogłem również rozgrzać ciało kładąc się na wznak i w ten sposób odpocząć, chociaż na chwilę. Po takim krótkim odpoczynku zacząłem płynąć w kierunku brzegu.

Już wcześniej, przed wypadnięciem za burtę wiedziałem z obserwacji plotera nawigacyjnego, że prąd odpływu będzie płynąć jeszcze do około godziny 15:00. W tej sytuacji postawiłem sobie za cel pływanie po przekątnej, aby zmaksymalizować wysiłek pływania. Niestety pływanie do brzegu zakończyło się niepowodzeniem, ponieważ prąd o szybkości 0,5 do 1 węzła to jest 1,8 km/godz. przesunął mnie na południe.
Po długim oczekiwaniu na pomoc byłem po prostu zmarznięty i wyczerpany, ale myślałem o tym, żeby jak najwięcej pływać i poruszać się. W pewnym momencie, gdy spojrzałem za siebie, zobaczyłem mój jacht, później (5-10 min) jakąś motorówkę i żaglówkę.

Załoga rzuciła do mnie kamizelkę ratunkową, która natychmiast się napompowała. Potem wciągnęli mnie na prawą trampolinę. Płakałem bez kontroli. Druga łódź zaproponowała mi zabranie do szpitala, ale upalny dzień i mój umysł podpowiadał mi, że wszystko będzie w porządku. Postanowiliśmy popłynąć dalej zgodnie z planem do Princess Louisa Inlet. Wewnątrz jachtu trząsłem się pod kocem przez około 2 godziny.

Zbliżając się do Malibu Rapids, bardzo wąskiego przejścia z silnymi prądami zdaliśmy sobie sprawę, że przez ten wypadek spóźniliśmy się na slack, czyli zmianę kierunku prądu i musieliśmy czekać aż do godziny 19:30.

Po tym jak rozgrzałem się, miałem burzliwą dyskusję z K: dlaczego nie zrobił zwrotu do wiatru, dlaczego nie rzucił kamizelki ratunkowej ani materaca. TNT 34 jest wyposażony w cztery samopompujące kamizelki ratunkowe i jedną zwykłą plus jedno nadmuchiwane koło typu MOB. Sześć długich materacy, które również mogą pływać. Jest także VHF radio z Emergency button.
K. powiedział mi, że nie wiedział, gdzie są jachtowe kamizelki ratunkowe.To było dziwne, bo miał własną nadmuchiwaną kamizelkę firmy Mustang i wiedział, gdzie jest.

Uważam, że takie tłumaczenie było denerwujące, żeby „winić mnie za to, że nie założyłem sam kamizelki ratunkowej”. W takiej sytuacji poczułem, że moje życie jest „zbędne”, a K. był prawie nonszalancki, jeśli chodzi o to, co się stało. Szok i panika tłumaczy dużo, ale nie wszystko. Zapytałem, co by się stało, gdyby  to jego córka nie miała kamizelki ratunkowej .

Zdałem sobie sprawę, że zawdzięczam swoje życie „Crocsom”, ciepłej pogodzie i prawie dwugodzinnej misji ratunkowej, która poszła strasznie źle.

Nie ma wątpliwości, że bez „Crocsów” utonąłbym w ciągu kilku minut.

B:
Bella nagrała to zdarzenie na swoim I-Phone, aby zapamiętać, co się wydarzyło i na podstawie tego oraz danych GPS określone zostały krytyczne momenty i sytuacje na pokładzie jachtu. Obraz z plotera jest powiększany do skali 0,2 Mm. Wyraźnie widać moment wypadnięcia za burtę w punkcie „A” (MOB) i godzinę później wyłowienie z wody w punkcie „H”. Odległość, jaką przemieścił się w wodzie Jerzy Kostański, płynąc i jednocześnie dryfując z prądem wynosi około 850 m (0,5 Mm). W sumie był około dwóch godzin w zimnej wodzie Pacyfiku.

20200928_213841

Poniżej objaśnienia wydarzeń w poszczególnych punktach:

A… MOB – Wypadnięcie za burtę. 4. sierpnia 2020 roku, około godziny 12:15-12:30.

A-B … Załoga odpływa około 250 m od miejsca wypadnięcia za burtę. Tracą kontakt wzrokowy z tonącym. Opuszczają żagle, ale nie mogą obniżyć zamocowania silnika i włączyć go. Załoga ponownie stawia foka i płynie do punktu B, który znajduje się około 1 Mm (1,8 km). Wraca do C robiąc kolejne 1.8 km. Razem ponad 4 km mimo że GPS pokazuje mniej więcej moment wpadnięcia za burtę. Dlaczego trwało to tak długo?

Po 1 1/2 miesiącach K. przyznał się, że szukał Jerzego z wiatrem. To jest absurdem, bo prąd decyduje o położeniu tonącego, a nie wiatr. Jest to pytanie: po co K. zrobił 4 km w złym kierunku, a nie zrobił zwrotu do tonącego, zaraz jak został postawiony fok ????????
B-C… załoga wraca blisko miejsca wypadnięcia za burtę, ale Jerzy już zdryfował o ok. 400 m (0,25 Mm) i przegapili go.
C-D… Jacht odpływa na odległość 0,5 km (0,27 Mm).
D-E… W międzyczasie uruchomiony silnik pracuje przez krótki okres i gaśnie z powodu odłączenia się przewodu paliwowego. Bella słyszy głos Jerzego, ale K. mówi, że to echo.
E-F… Załoga zatrzymuje małą motorówkę, która sugeruje zadzwonienie do Coast Guard. Na prośbę załogi motorówka odpływa w poszukiwaniu Jerzego. Parę minut później załoga próbuje dodzwonić się do straży przybrzeżnej i w tym momencie Ania robi zdjęcie, które potwierdza nasze położenie na wodzie. Po około 20 minutach motorówka wraca i mówi, że nikogo nie widziała. Bella swoim histerycznym płaczem spowodowała, że K. sprawdził silnik i go w miarę szybko naprawił. TNT 34 w końcu pod silnikiem przemieszcza się do punktu F.

  • G… Straż Przybrzeżna potwierdza kontakt radiowy dopiero o 2:05 pm (14:05) z nowym położeniem jachtu i wiadomością podaną przez K, że człowiek wypadł za burtę około 45 min. temu. Szacowanie czasu przez K. jest błędne.

Mapka i odległość potwierdzają, że połączenie radiowe nastąpiło około półtorej godziny po wpadnięciu Jurka do wody i że cała akcja trwała około dwie godziny.

  • .. Jerzy zostaje odnaleziony, po około dwóch godzinach od momentu strącenia go za burtę, w punkcie H, w odległości 850m (0,5 Mm) od pozycji A czyli  MOB.
    Rzucona do wody kamizelka ratunkowa natychmiast automatycznie napompowuje się.

H… Jerzy Kostański zostaje wyciągnięty z wody około godziny 14:15.

W tym momencie w pobliżu były już dwie łodzie wodne taxi i żaglówka .

Niestety mała lódź motorowa, która została wezwana na pomoc pomiędzy D i E, przeznaczyła tylko 20 minut swojego czasu na poszukiwania Jerzego. Później właściciel tej małej łodzi motorowej zatrzymał się przy  Malibu Rapids, żeby porozmawiać z załogą. Nie wiedział nawet, czy akcja ratunkowa zakończyła się powodzeniem.

Co jest oburzające właściciel małej motorówki porzucił akcje ratunkową. B. nagrała video z tej rozmowy.

Smutne, ale prawdziwe.

Po miesiącu czasu od zakończenia tego rejsu i powrotu całej załogi do False Creek w Vancouver, kapitan i właściciel TNT 34 Jerzy Kostański, który wypadł za burtę, stwierdził, że do tej pory ani K. ani A. nie skontaktowali się z nim. Wręcz przeciwnie po pierwszej publikacje (jeszcze bez danych z Coast Guard) pan K. zagroził sądownie Jerzemu, że go oczernia .

Jest to smutny koniec prawie tragicznej historii, ale dane z GPS, dane z Coast Guard, audio, video i zdjęcia mówią czyste fakty. Nie ma wiec wątpliwości co się stało .

Krótko pisząc:                                                                                                                                                 żadna z procedur „człowieka za burtą” nie została zastosowana, a poszukiwania tonącego odbyło się z wiatrem, a nie z prądem, co nie ma najmniejszego sensu. Kontakt radiowy po 1 1/2 godziny  jest prawie zaniedbaniem karnym.

Podsumowując całość tego wydarzenia.
WNIOSKI, jak zachować się w sytuacji wypadnięcia człowieka za burtę:

MOB (Man Over Board) lub COB (COB – Capitan Over Board).

Jeśli człowiek wypadł za burtę bez kamizelki ratunkowej, wyrzucić jak najwięcej sprzętu pływającego, na przykład:  kamizelki ratunkowe, koło ratunkowe, odbijacze, materace, ponton. Pomoże to nie tylko człowiekowi za burtą (MOB), ale na pewno OZNACZY to miejsce w przypadku utraty widzenia człowieka za burtą (MOB).

Jeśli załoga jest sprawna do żeglowania i pogoda na to pozwala stosować klasyczny manewr podejścia na żaglach do człowieka za burtą. Nigdy nie tracić go z oczu.

Jeśli załoga nie jest w stanie lub pogoda nie pozwala na klasyczne podejście, należy natychmiast zmienić kurs do wiatru i nie oddalać się od miejsca wypadku.

Wcześniej należy przeszkolić całą załogę na sytuację zmiany pogody. Przećwiczyć manewrowanie jachtem, refowanie żagli, opuszczenie i uruchomienie silnika. Żeby każda osoba na pokładzie wiedziała, że nigdy nie można tracić z oczu człowieka za burtą.

Natychmiast wezwij pomoc przez radio  i upewnij się, że sygnał o niebezpieczeństwie został usłyszany.

Zawsze noś kamizelkę ratunkową, szczególnie podczas pracy na dziobie lub pływaku.

Jak najczęściej ćwicz manewr człowiek za burtą i przypominaj gdzie znajdują się kamizelki ratunkowe.

Przećwicz z załogą alarm „człowiek za burtą” bez ostrzeżenia, np. rzuć kamizelkę ratunkową za burtę i poproś załogę o wyciągnięcie jej.

Nigdy nie kupuj NIEBIESKICH urządzeń pływających, takich jak poduszka czy kamizelka ratunkowa. Są one niewidoczne na błękitnej wodzie.

Zawsze ubieraj coś pływającego: pas samopompujący, kurtkę z neoprenu lub „Crocks”. Mniej pod ręką pływającą poduszkę (certyfikowaną).

Zapisać się na kursy żeglarskie i przejść praktyczny egzamin „człowieka za burtą”.

(Niestety w Kanadzie nie ma takiego wymogu i większość kursów jest teoretyczna.)

Ostatnie uwagi wg Jerzego Kostańskiego.

Wkrótce po tym wydarzeniu zachorowałem na półpasiec, który był i jest wynikiem osłabienia układu odpornościowego.

Dok4aa

W domu przetestowałem wyporność moich “Crocsów” firmy „Martes”, które kupiłem w Polsce i okazało się, że każdy z nich ma pływalność po około 1,5 litra. To jest  3-litry, które uratowały mi życie.

„Martesy” zostały oprawione na pamiątkę, a znajomi zamówili je dla siebie jako “lucky Crocs” .

Opracowałem też naklejkę o wymiarach 10x15cm w języku angielskim, do umieszczenia w kokpicie, aby pomóc załodze w sytuacji MOB.

Dok5aa

 

 

 

 

 

 

 

Jerzy Kostański                                                                                                                      ___________________________________________________

F O T O

IMG-20201129-WA0000 IMG-20201129-WA0002 IMG-20201129-WA0001 858228_538728819491863_1281893337_o 20170827_200958 b IMG-20201129-WA0003

                                                                                                                                                   Foto Autora                                              ___________________________________________________________________________________________________Jerzy Kostański – ur. 1956 r, absolwent Politechniki Wrocławskiej (Budownictwo Lądowe, 1980). Od 1981r. na emigracji, w Vancouver (Kanada) od 1985r. Absolwent geotechniki  na Uniwersytecie w Manitoba 1984r. Projektant  i budowniczy jachtów wielokadłubowych: Quadacat 28, jachty motorowe Motorcat 29,  jachty żaglowe TNT 34. Żeglował na Bałtyku, Morzu Śródziemnym, Morze Andamańskim, Pacyfiku. Jerzy ma patenty w USA i EU związane z systemem składania wielokadłubowców i patent na kotwicę, którą nazwał „Harpoon”.

Marek Słodownik: Recenzja książki.

e2c491fcf2c53b7ead4d156d64b8b13eKrzysztof Baranowski, „Żagle na sztalugach”, Wyd. Szkoła pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego, str. 195. Warszawa, 2020 r.

Malarstwo marynistyczne nie cieszy się zainteresowaniem wydawców książek w naszym kraju skoro wydano bardzo niewiele albumów poświęconych morzu. „Żaglowce w sztuce” węgierskich autorów z roku 1977 wydane przez Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, „Morze w malarstwie polskim” Wydawnictwa Morskiego z roku 1990, albumy poświęcone twórczości Mariana Mokwy wydawnictwa Excalibur i zestaw pocztówek o tematyce morskiej wydany przez KAW w roku 1990 zdaje się wyczerpują listę publikacji poświęconych tej tematyce. Nowy album Krzysztofa Baranowskiego wypełnia tę dotkliwą lukę i czyni to w wielkim stylu.
„Żagle na sztalugach” to najnowsza książka Kapitana. Autor prawie trzydziestu publikacji tym razem zajął się nietypową dla siebie tematyką, a mianowicie malarstwem marynistycznym. Efektem jego pracy jest prawie 200-stronicowy album poświęcony malarstwu morskiemu. Nie jest to jednak typowe dzieło z tej dziedziny. Autor odrzucił sztampowe podejście do zagadnień czyli dzieje malarstwa marynistycznego proponując w zamian podróż na morze, w którą zabiera ze sobą czytelnika. Obrazy stanowią tło opowieści o morzu, żaglowcach, ich manewrach, o życiu na statku. Pokazując obrazy starych żaglowców autor wczuwa się niejako w rolę kapitana objaśniając czytelnikowi co teraz należy zrobić, aby wyjść z opresji lub wręcz podpowiada konkretne manewry. Jednocześnie Baranowski prezentuje w swym albumie prace mistrzów z różnych epok, części świata i tradycji morskich, prowadząc zręcznie czytelnika przez kolejne dzieła i wzbogacając opowieść fachowym komentarzem. Selekcja prezentowanych dzieł jest czysto subiektywna, ale już na pierwszy rzut oka widać, że prace przygotowawcze do wydania albumu stanowiły ważny element projektu wydawniczego i autor podszedł do tego zadania bardzo rzetelnie. Książka została podzielona na czytelne rozdziały: Żegluga, Na pokładzie, Na redzie i przy brzegu, Rybacy, nie zabrakło również rozdziału poświęconego portretom kapitańskim wybranych żaglowców.
Reprodukcje to jednak zaledwie połowa sukcesu, nie mniej istotna jest warstwa tekstowa książki. Autor, jeden z najbardziej doświadczonych polskich kapitanów żaglowców, doskonale zna materię, w której się porusza. Jego komentarze są bardzo merytoryczne, pisane z dużą swobodą znakomicie uzupełniają stronę ikonograficzną albumu. Autor poszedł jeszcze dalej, do książki włożył wiele utworów poetyckich, głównie Mariusza Zaruskiego, ale także pojedyncze utwory Jana Brzechwy(!) i Jarosława Iwaszkiewicza. Zaruski napisał wiele wierszy, z których większość jest dziś mało znana, tutaj zyskują one znakomity kontekst pokazując kunszt nie tylko malarza, ale także poety komentującego w tle prezentowane obrazy. Świetną pracę wykonał redaktor publikacji, Kazimierz Robak, który wychodząc poza ścisłe ramy swojej funkcji wpisał się w kanon perfekcyjnej pracy wypuszczając spod ręki dzieło bezbłędne. Album zawiera opis publikowanych prac, krótkie notki na temat autorów, a także słowniczek żeglarski.

zagle_na_sztalugach-wersja_internetowa.pdf

zagle_na_sztalugach-wersja_internetowa.pdf
Nowa książka została wydana niezwykle starannie, z wielką dbałością o szczegóły, stanowi dzieło bardzo wartościowe i zarazem bardzo eleganckie. Nietypowy format jest w pełni uzasadniony zważywszy format obrazów, dzięki niemu czytelnik może obcować w reprodukcjami w dużych rozmiarach, co czyni tę książkę bardzo atrakcyjną wizualnie. Album wydała Szkoła pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego, a przeglądając go zastanawiałem się, kto może być jego odbiorcą. To bardzo szeroki krąg czytelników: żeglarze – to wiadomo, ale także miłośnicy malarstwa, czy bibliofile doceniający artystyczną stronę publikacji, ludzie w bardzo zróżnicowanym wieku, których łączy miłość do żagli, tradycji morskich, ale także niezwykłego piękna prezentowanych prac zebranych w eleganckim tomie. Lektura książki jest tak wciągająca, że zapewne wielu czytelników docierając do ostatniej strony będzie z pewnością odczuwało niedosyt.
Czego brak w nowym dziele? Kilka reprodukowanych prac ma nieco zniekształcone kolory, ale generalnie wielkie brawa należą się także drukarni. Szkoda, choć to oczywiście subiektywna opinia, że zabrakło w tomie wiersza Zaruskiego „IX Fala” skoro jest obraz temu zagadnieniu poświęcony. Podobnie rzecz się ma z wierszem tegoż autora „Przemytnicy”, który notabene był niegdyś opublikowany w jednym z czasopism w rubryce „Ludzie Morza”.
Okres świąt to doskonała okazja do sprezentowania tej książki bliskim, co nie znaczy oczywiście, że jest to remedium na brak pomysłu na podarek. Album może być świetnym prezentem gwiazdkowym, bo czas pandemii i siedzenia w domu sprzyja leniwej lekturze i smakowaniu walorów prezentowanego dzieła. Jeśli zaś zdarzy się, co jest mało prawdopodobne, że obdarowany nie będzie zadowolony z prezentu, zawsze można winę zrzucić na świętego Mikołaja. Informacje o zakupie książki można znaleźć na stronie wydawcy www.szkolapodzaglami.com.pl

IMG_20201125_165220       IMG_20201125_165238                                                                                                                                                              Fot. Autor

                                                                                                                                        Marek Słodownik

___________________________________________________________________________________________________Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, mass media communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. kino żeglarskie, „Ratujmy Dezety”, Rok Zaruskiego, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.

Bogdan Zahajkiewicz: Australia. „Marią” przez W i e l k ą R a f ę K o r a l o w ą. Część 3

                                       Część 3, od Percy Island do Cooktown, 08-10.1977r.

BZah_1Wieje silny fordewind i jest spory rozkołys. Po chorobie morskiej nie ma jednak śladu, czuję się potrzebny na jachcie. Na samym foku gnamy z prędkością czterech knotów, ale w nocy, przy siadających porywach zamieniamy go na zreperowaną genuę. Dzięki temu, w południe stoimy już przy wyspie Scawfell. Wyspa jest górzysta i gęsto zalesiona, więc piesze wyprawy nie wchodzą w grę. Do tego, po polowaniu noga znów mi spuchła. Orzechy kokosowe na plaży są jeszcze niedojrzałe. Przed obiadem łapiemy na radio radioamatora z Nowej Kaledonii. Jest rówieśnikiem Ludka, a Polskę pamięta tylko z dzieciństwa. Dziś rozmawiał po polsku pierwszy raz od 30 lat! Prowadzi własny warsztat elektryczny, powodzi mu się dobrze i zaprasza nas do siebie. Dobrze jest mieć wybór, ale musimy być konsekwentni.

Z nudów chwyciłem się za porządki w kambuzie i w mesie. Dobrze zrobiłem, bo odwiedzili nas „Swagmany”. Spędzamy mile wspólny wieczór, a ja zaczynam brać udział w dyskusjach.

Są postępy, choć nie takie, jakich bym sobie życzył. Nasi goście muszą wracać do zamkniętej na czas wakacji restauracji w Sydney. Jeszcze popływają z nami w górę Rafy przez kilka dni. My opuszczamy Scawfell jutro i płyniemy na odległą o 35 Mm wyspę Goldsmith, która jest terenem Parku Narodowego. Rano zauważyłem brak moich przyborów toaletowych, które prawdopodobnie zgubiłem na Middle Percy. Szczoteczkę do zębów dostałem od Ludka, bo jemu potrzebna była tylko do celów gospodarczych. Jest okazja zapuścić brodę, ale na efekty trudno będzie liczyć, bo już parę razy próbowałem, ale bez powodzenia.

O świcie stawiamy żagle i przy dobrej „szóstce”, w mig meldujemy się przy Goldsmith Is. Wyspa jest otoczona rafami, zalegającymi przy niskiej wodzie tuż pod jej powierzchnią. Są tam niebezpieczne miejsca zaznaczone w przewodniku. Stajemy na kotwicowisku obok małej wysepki, którą Lucas opisał, jako rafę. To pierwszy błąd w przewodniku, ale nieistotny. Po południu dołączają do nas „Swagmany” i „Piegusy”. Obok jachtu wynurzają się wielkie żółwie. Podobno, w tych rejonach są przysmakiem tubylców, ale Australijczycy wprowadzili ich ochronę. Wyobrażam sobie, co myślą tubylcy, którym biali najeźdźcy wprowadzają przepisy obce ich tradycjom i kulturze. Przecież dwa wieki wcześniej musieli żywić się tym, co upolowali lub złowili w wodzie. To nie oni są zagrożeniem dla ginących gatunków zwierząt. Wygrywa argument siły, a nie siła argumentu. Przeglądamy mapę i wybieramy następny cel, którym jest wyspa Kennedy Sound. Wprawdzie niedaleko nas, na jednej z wysp można zapolować na pół-dzikie świnie, ale dostęp do niej jest nieszczególny. Ostatnio wiatr wciąż wieje z siłą 5-6° B, ale na szczęście z tego samego kierunku. Skok pływowy na tych wodach sięga nawet ośmiu metrów. Trzeba uważać i dobrze czytać tablice pływów.

Obraz1Po wystawnej kolacji wizyta na Goldsmith Is.

Z przewodnika Lucasa wyczytałem, że struktura obcokrajowców, obejmowała w 1971 roku dwa miliony Anglików, po sto tysięcy Niemców i Holendrów, 93 000 Jugosłowian, 75 000 Greków, 70 000 Włochów i 66 000 Polaków. Większość Polonii, to „stara emigracja”. Nowa jest niemożliwa. Nazajutrz wysyłam Ludka „na chałupy”, a sam zwiedzam różne części wyspy. Obok Goldsmith jest mniejsza wysepka, zagospodarowana przez jakieś biuro turystyczne. Mają tam bungalowy, lądowisko dla helikopterów i spory ośrodek z zapleczem. Nikogo nie zastałem, jeśli nie liczyć olbrzymiego warana wielkiego, który na mój widok uciekał prawie tak szybko, jak ja od niego. Rejon tej grupy wysp tworzy chroniony Park Narodowy. Gdyby Wielka Rafa była bliżej Europy lub Stanów Zjednoczonych, szybko stała by się skansenem. To chyba ostatnie miejsce na ziemi, które skutecznie broni się przed homo sapiens XX wieku. Oby jak najdłużej, bo zamierzam kiedyś tu wrócić.

Rano podnosimy kotwicę i pędzimy na Kennedy Sound z prędkością pięciu knotów. Przed wyspą Shaw mija nas australijski niszczyciel, któremu pięknie salutujemy, lecz on jeszcze piękniej nas zlekceważył. Naprzeciw naszego nowego kotwicowiska pojawiają się szpecące krajobraz zabudowania hotelowe wyspy Lindeman. Jim z Shangri-la sugeruje, by tam podskoczyć, bo to ulubione miejsce australijskich turystek. Jak twierdzi, bywają na wakacjach „chętne” i zwykle są bardzo bogate. Na kotwicowisku stoi luksusowa motorówka Avanis, którą pływa duża rodzinka z Brisbane. Tata (wujek?) jest szefem biura turystyki zagranicznej, a mama przedstawiła się, jako gospodyni domowa. Dwaj chłopcy w wieku szkolnym mają akurat dwutygodniowe wakacje, a córka właścicieli jest sekretarką. Uj, juj, juj, jaka była ładna…Chętnie bym się przesiadł na jakiś czas! Od tych państwa dowiedzieliśmy się, że Andrew Martin był reprezentantem Anglii w pięcioboju nowoczesnym na Igrzyskach Olimpijskich w Londynie, w 1948 roku. To tłumaczyło jego kunszt strzelecki. Niedawno w internecie doszukałem się wyznań żony Andy`ego, którą nagle bez słowa wyjaśnień porzucił w Anglii wraz z dziećmi i wyjechał do Australii, skąd nigdy nie wysłał nawet kartki świątecznej. W Anglii był właścicielem dwu farm. Dla byłej żony, z którą w końcu się rozwiódł, nie było jasne, dlaczego ich nagle porzucił. Podobno chciał, by rodzina dołączyła do niego na wyspę, którą zakupił od poprzednich dzierżawców za 15.000 funtów, co było w tamtych czasach sporą sumą. Dla pozostawionej rodziny pomysł był nierealny, więc związki z nią uległy zatarciu. Najstarszy syn odwiedził Andy`ego w latach dziewięćdziesiątych, ale nie umiał nawiązać z nim kontaktu. Nazwał go nawet „bastard” (łajdak). W początkowych latach pobytu na wyspie, Andy śnił o inwestycjach i sprzedaży wyspy wyimaginowanemu bogatemu Amerykaninowi, ale zakochał się w tym miejscu. Założył ogród, hodowlę zwierząt, produkował sery, a wszystko dla przepływających turystów-żeglarzy – właśnie to, co my z Ludkiem mieliśmy szczęście doświadczyć. Po naszej wizycie, Andy postawił na plaży  zadaszoną drewnianą budowlę, w której przepływający żeglarze mogli się przespać, zakupić świeże produkty za dobrowolną opłatą wrzucaną do skrzynki. O ile na początku pobytu na wyspie Andy nie stronił od alkoholu, kobiet i wizyt koleżków z Mackay, o tyle z czasem zawładnęła nim religijność, której towarzyszyła wybuchowość i nieprzewidywalność.

W 1985 roku przyjechała do Andy`ego kuzynka z Anglii, która dostrzegła w byłym podrywaczu kobiet specyficzne cechy choroby psychicznej. Ojciec Andy`ego (generał armii) był przezywany w wojsku określeniem „Mad Martin” (Głupi Martin) i być może choroba miała cechy dziedziczne. Andy zaczął traktować wyspę jak Arkę Noego na morzu win i grzechów. Gdy przeczytał w gazecie historię o Kościele Boga – chociaż do tamtej chwili nie przejmował się zagadnieniami religijnymi – owładnęło jego umysł przekonanie o swej misji. Na początku 90-tych lat zaczął upadać na zdrowiu. W 1989 roku przybyła na wyspę żeglarska rodzina Hicklingów, która wybudowała obok domu Andy`ego swój dom. Dbali o właściciela  i infrastrukturę wyspy. Ich synowie uczyli się korespondencyjnie. W tymże roku, Andy opuścił wyspę i wyjechał do Anglii, by zbawić ją przed nieszczęściem. Po śmierci księżny Diany, Andy wierzył, że ona zmartwychwstanie i z synami pojedzie z nim na Middle Percy. Gdy to się nie stało, przestraszył się, że może okazać się fałszywym prorokiem, co wiązało się z karą boską. W grudniu 2000 roku Hicklingowie poznali w Cairns 30-letniego Micka Cottera, wytatuowanego osiłka z „Irokezem” na głowie. Ten Cotter, na początku lat 80-tych mieszkał na Middle Percy kilka miesięcy z Andy`m. Rodzice Cottera opowiedzieli Andy`emu o problemach wychowawczych z synem i ten obiecał pomóc. Tak też się stało. Gdy w 2000 roku Cotter poleciał do Anglii by spotkać się z Andy`m, wywarł na niego presję sprzedaży wyspy dla siebie, w zamian za opiekę. Wrócili do Cairns razem i w kilka dni potem, Andy sprzedał Cotterowi wyspę wartą 300 000 dolarów za… 10 dolców!

Zszokowani Hecklingowie opuścili wyspę po dwunastu latach pobytu, a wprowadzili się na nią koleżkowie Cottera. Zaczął się czarny okres dla wyspy. W 2002 roku Andy poleciał do Anglii, gdzie żył w prymitywnych warunkach. Budził się w nocy z krzykiem, kopał ściany. Gdy wrócił do Australii, był wrakiem człowieka. Cotter rządził wyspą siedem lat. Na brzegu żeglarze zostawiali napisy ostrzegające przed nowym właścicielem. Zwierzęta na wyspie pozdychały, a on sam bywał częściej poza wyspą. Zostawił na niej tzw. „opiekunów”, którzy wypraszali od żeglarzy jedzenie, a nawet okradali ich. Andy przyjechał na wyspę i przez pięć dni obserwował poczynione dewastacje. W 2003 roku zmarł w domu opieki. W 2008 roku sąd orzekł, iż sprzedaż wyspy była wymuszona i nakazał Cotterowi opuścić ją. Ten wywiózł z niej wszystko co mógł, łącznie z plastrami miodu z uli. Potem mieszkał gdzieś w Azji. Wyspę przejęła kuzynka Andy`ego, Radclyffe z mężem Morrisem i odrestaurowała ją krok po kroku. Teraz znów służy żeglarzom, ale rząd uczynił z wyspy Park Narodowy z rezerwatem. Radclyffe i Hicklingowie są z pewnością rozczarowani. Tak zakończyła się smutna historia wyspy-raju, na której spędziliśmy z Ludkiem tak piękne chwile…

W kolejną rocznicę wybuchu II wojny światowej, odwiedzają nas „Avanisy”. Panowie zaglądają w każdy kąt, a panie wolą pić herbatę. Po przyjemnej pogawędce, serwuję moje naleśniki z dżemem. Na szczęście, przystawka smakuje, jednak obiadu nie będzie, bo nie mam koncepcji. Mogłaby być ryba, ale: a/ z czym?, b/z puszki czy z bloku? Przygotowałem jeszcze jedną herbatę i było O.K, a po odjeździe gości zakleiliśmy się „sweet-papką”, czyli zestawem: mleko-cukier-dżem. Ludek wzbogacił swoją rację czosnkiem, po czym stwierdził, że wyszła „całkiem ciekawa mieszanka”. Po południu uciekłem na wyspę, gdzie próbowałem uzupełnić zapasy orzechów kokosowych, ale wisiały za wysoko. Zmieniłem ambitny plan obejścia wyspy na kąpiel w wodzie z małymi rekinkami. Gdy wróciłem na jacht, zastałem uśmiechniętego i ogolonego Ludka. Pogadał przez radio z jakąś żeglarką i to był pewno   prawdziwy powód dobrego samopoczucia, które mu nieco popsułem wygrywając w szachy do zera.

Obraz2Na Kennedy Sound Ludek spalił kobiety…

W drugim dniu pobytu na Kennedy Sound, Tony i Gwen z Jolly Swagmana zaprosili żeglarzy wszystkich jachtów na pożegnalne party. Muszą już wracać do Sydney, ale liczą na ponowne spotkanie gdzieś tam, w świecie. Znalazłem zawieruszoną gdzieś butelkę koniaku i popłynęliśmy na party. Tam rozrabiał już nad miarę „Piegus”, który znów nałowił pełno ryb. Alkohol z zakąskami wjechał na pokład i zrobiło się swojsko. Na początek, na ofiarę wieczoru wytypowali mnie. Ustalili, że podwiozą mnie do jednego z hoteli i zostawią tam na kilka dni z pozytywnie ustosunkowanymi do żeglarstwa paniami, a efekty wizyty Ludek zainwestuje w doposażenie Marii. Potem skupili się na Jimie, a na końcu wzięli w obroty Ludka. Mój kapitan przyjmował delikatne zaczepki konsumując pyszne małże i ślimaki, a na koniec zaproponował następne party na małej Shangri-la. Wieczór był długi  i trwał do wczesnych godzin następnego dnia. Pożegnaliśmy kolejną załogę, a za kilka dni do powrotu szykował się Bluebird.  My przyjęliśmy kurs na Townsville.

Przed Townsville wyzwaliśmy rodzinkę „Piegusów” do regat, z metą w Nara Inlet. Po paru godzinach straciliśmy ich z oczu, a ściślej – oni nas. Wiało dokładnie w nos, więc daliśmy tyły i wróciliśmy na Lindeman Is. Osłonięci dobrze od wiatru, złapaliśmy się za przeszycie grota   i bezana. Weekendowe komunikaty pogody są bardzo skąpe, co nie zachęca do podjęcia ryzyka dłuższych przelotów. Płyniemy w kierunku Cid Harbour w dość ciasnym skupisku wysp okalających dużą Whitsunday Island. Słońce grzeje już bardzo intensywnie. Po ogoleniu hodowanej od wielu dni brody, został na twarzy jaśniejszy placek, który szybko zbrązowiał. Z brody będą nici, bo nie chce rosnąć. Poczekam na następną okazję. Wysłuchaliśmy nowej porcji wiadomości emitowanych przez radio „Wolna Europa”. Przy wstecznym prądzie czterech knotów, dmuchnęło z korzystniejszego kierunku i na komplecie żagli dołączyliśmy pod wieczór do grona dziewięciu jachtów kotwiczących już przy Cid Harbour.

Obraz3Do Townsville blisko i daleko.

Mój aparat fotograficzny odmówił współpracy, co odesłało go do części zamiennych jachtu. Teraz został mi tylko „Zenit” z obiektywem od „Fieda”. Poważnie obawiam się jakości  zrobionych zdjęć! Naleśniki z wątrobianką zakleiły nas skutecznie. Ledwo dotoczyliśmy się do koi, po czym legliśmy snem sprawiedliwych. Wczesnym rankiem uwalniam Ludka od mojej osoby płynąc „Stynką” na brzeg. Wisi tam tablica upamiętniająca przejście tym  szlakiem w 1770 roku przez Jamesa Cooka. Do plaży z polem biwakowym doprowadzono wodę, choć jak się wydaje, ostatnim, który z niej korzystał, był sam Cook. Miejsce było nieładnie zanieczyszczone resztkami pożywienia pozostawionymi przez weekendowych turystów. Na szczyt wyspy prowadziła kamienna ścieżka z wielkich skalnych bloków, na której wylegiwały się różnego rodzaju węże. Wyszukałem tęgą laskę, którą tłukłem w skały ostrzegając pełzające potwory. Schodziły z drogi niechętnie i z opóźnieniem, ale dzięki temu, po jakimś czasie osiągnąłem szczyt. Wokół mnie wynurzały się z gęstej zieleni krzewy … malin! Przełknąłem ślinę i rzuciłem się do zbierania witamin. Coś tam w głowie ostrzegało przed pomyłką, ale instynkt zbieracza był silniejszy. Dopiero ostry ból poparzonej liśćmi skóry zmusił mnie do rezygnacji z zaopatrzeniowych planów. Po czasie przypomniałem sobie, że tak właśnie wyglądają owoce „Stinging Tree”, które przy okazji są trujące. Niestety, było za późno. Lekarskim umiejętnościom Ludka nie należało zbytnio ufać, bo na każdą kontuzję stosował lizanie śliną. Jak zwierzęta, preferował „wylizywanie się z ran”. Zbiegłem na brzeg z nasilającym się pieczeniem i rosnącymi bąblami. Czułem się, jakby mnie ktoś owinął watą szklaną i wstrzyknął do krwi paraliżującą truciznę. Gdy wróciłem na łódkę, Ludek postawił poprawną diagnozę ze wskazaniem terapii opisanej wyżej, z dopiskiem: „A nie mówiłem, żeby uważać?!”. Przez kilka dni nie działało i zaliczyłem bezsenne noce. Potem również bolało, ale się przyzwyczaiłem. Turyści z Bowen zostawili mi na pocieszenie 3 butelki piwa, z których dwie wypił Ludek. Promieniał ze szczęścia, że to nie jemu przydarzył się romans    z trującym drzewem. Na radio, Jeff zaanonsował siedem nowych listów dla mnie i dwa do Ludka. W czynie społecznym szyję żagle do północy, bo to obniża poziom bólu po „malinach”. Nie mam pretensji do przyrody, bo w te maliny sam dałem się wpuścić.

Przy stałym wietrze 30-35 knotów, uciekamy na samym foku w kierunku Nara Inlet, którą osiągamy w okolicach obiadu. Świetnie chroniona zatoczka otoczona jest wysokimi wzgórzami, które pod wieczór rzucają ponury cień na wodę. Widok jak w przedsionku piekła, a wrażenia jeszcze gorsze. Nastrój grozy rozładowujemy luksusowym obiadem, czyli naleśnikami z dżemem. Przed zachodem słońca uciekłem na trudno dostępny brzeg i po blokach skalnych wdrapałem się na pobliski szczyt. Po drodze omijałem „maliny” szerokim łukiem. Na wydzielające zapach naszej lipy rośliny w ogóle nie reagowałem, a nawet potraktowałem je jak pies drzewo. Po kilku zdjęciach z widokiem na zatokę, szybko zbiegam, bo nie sprawdziłem tablic pływowych. Stynka wisiała już na cumach w powietrzu. Ponieważ jest tu teraz astronomiczna zima, zapisałem w notatkach informację o pierwszym zimowym zdobyciu Hook Peak i to bez użycia tlenu. Poparzenie znika, ale nie do wszystkich bąbli udaje mi się dosięgać językiem. Wieczorem łapiemy w eterze Edwarda Tomaszewskiego i Jeffa.  W Townsville czeka na mnie już osiem listów. Ale będzie uczta! Jeff i Jana nie dołączą do nas, bo nie dostaną urlopu. Szkoda, ale pracy trzeba pilnować. W Nara „cicho wszędzie, ciemno wszędzie i nie obaczysz księżyca”. Przespałem bez bólu całą noc. Na to konto, rankiem łapiemy się za naprawę baterii, bo zaczęły cieknąć. W ciągu dnia, po raz pierwszy na Wielkiej Rafie popadał deszcz. Pływamy po rejonie, gdzie takie zjawisko jest rzadkością. Do zatoczki wpłynęły dwa małżeństwa z Nowej Zelandii oraz Jim z Kevinem i jego żoną. Był to wystarczający powód, aby urządzić pożegnalne party dla powracających na południe załóg. Było: wino – kobiety – śpiew, a potem mocniejsze trunki. Zaczęliśmy od nauki nieoficjalnego hymnu Australii, Waltzing Matilda. Poszło nieźle i nawet Ludek się włączył. Sam się sobie z każdym  toastem dziwił, a w finale zaczął opowiadać kawał, lecz szybko się z niego wycofał. Potem były piosenki na życzenie, a jeszcze potem – palce i głowa odmówiły mi posłuszeństwa. Czyniący honory gospodarzy, Tony i Gwen, zmusili delikatnie podpite towarzystwo do zwierzeń. Poznajemy wiele ciekawych szczegółów z biografii każdego żeglarza. Gdy do głosu dopuszczono Ludka, swoją opowieść pozwolił sobie przeplatać wieloma zaskakującymi tezami, z którymi nie wszyscy byli skłonni się zgadzać. Dla większości słuchaczy, oceniał rzeczywistość poza obowiązującym powszechnie schematem. Temat rodziny, pracy, dzieci i wakacji, Ludek przerabiał w zastępczym pakiecie na własnym jachcie. Między nim a Marią nie dochodziło do konfliktów czy rozterek, bo to był rodzaj absolutnej miłości opartej na wzajemnej zależności. Każdy z jego załogantów, chcący lub niechcący, naruszał intymność związku kapitana z jachtem, po czym znikał wracając do swojego życia. A Ludek nigdy nie zdradził Marii – jego pierwszej i ostatniej Miłości. To było uczucie, a jednocześnie uzależnienie, na które stać było tylko prawdziwie wolnego człowieka. Wszyscy dyskutanci zastanawiali się tego wieczora, czy potrafiliby w imię nadzwyczajnych choćby przygód, zrezygnować we własnym życiu z uznanych i niepodważalnych wartości.

Rankiem zrobiło się pusto w zatoczce. Wszyscy odpłynęli zostawiając adresy i życzenia szczęśliwego powrotu „do domu”. My byliśmy w domu. A więc, powrót do obowiązków: naprawa baterii, szycie żagli, szachy, korespondencja, przegląd instalacji, posiłek. Na Marii Ludek miał to, o czym marzył – życie bez kłótni i pretensji o byle co i mógł robić wszystko to,  co mu się podobało. Ale sam nie chciał i nie lubił żeglować, bo potrzebny mu był jakiś człowiek. Po co?  Chyba chciał się swym szczęściem dzielić. Kiedyś zwierzył się, że różne charaktery działają na niego jak prostownik, dzięki któremu wie, jak funkcjonować.

Następnego dnia zachciało nam się na obiad ostryg. Z Ludka błogosławieństwem, wybrałem dwa największe wiadra, porządny młotek i ostry przecinak. Wiedziałem, że kiedyś przyjdzie czas na połykanie świeżych ostryg i małży, bo to przywilej morskich włóczęgów. Miało  rozpływać się w gębie, więc poczekałem na niską wodę i ruszyłem do ataku. Ostrygi nie chciały same odskakiwać od skał. Napełnienie obu wiader zabrało mi sporo czasu. Potem zdecydowałem się na posiłek. Po rozchyleniu muszli, ukazało się w środku „Cóś”: miało liczne frędzle, cuchnęło i było przyklejone do skorupy. Trudno. Odgryzłem całe i połknąłem. Fuj…, miało być niebo w gębie, a było cuchnące piekło. Porażka! Postanowiłem sprawdzić moje odczucia na Ludku: dozbierałem ostrygi do pełna i ruszyłem w drogę powrotną. Na widok obfitości w wiadrach, boss cmoknął z zachwytem, bo nawet jemu moje naleśniki zbrzydły. Gdy wszedłem na pokład, Ludek od razu złapał największą sztukę i połknął przykładnie. Mlaskał i żuł, ale nie był  zachwycony. Gdy spytałem o repetę, zasugerował koniec posiłku i poprosił o herbatę. Próbował jeszcze tłumaczyć ostrygi, że to nie czas na nie, że trzeba by we wrzątku, a potem polać dużą ilością soku z cytryny, itd. Koniec końców, bez żalu wywaliliśmy do morza całą zdobycz. Piliśmy tego dnia wyjątkowo dużo. Podejrzewam, że brakło nam wiedzy o ostrygach, bo gdy uzbierałem je na północy rafy za miesiąc, po usmażeniu z „wonderful mackerel” rozpływały się w ustach, a w pamięci zapisałem ich boski smak. Sąsiedzi nie mogli odżałować wyrzuconych ostryg i też nie wiedzieli, co sknociliśmy. Stanęło na tym, że mamy na jachcie wybór, bo japońskie rybki wciąż czekały na odkrycie.

Wieczorem skroiliśmy portki załodze Shangri –la w szachy i to do zera. W rewanżu, Kevin (bez żony) obiecał mi wizytę na „Wyspie Rozpusty”. Jednak Ludkowi odkręciły się plany i jeszcze tego samego wieczora podnosimy kotwicę i odpływamy na północ. Żegnamy Nara Inlet w ponurych ciemnościach, ale z żalem. Minęliśmy w ciszy skały z namalowanymi nazwami wizytujących tu jachtów, a potem przyjęliśmy żądany kurs. Nie chciało dmuchać, a każde zdobyte 5 mil okupowaliśmy cofką o 3 mile. Silnik uratował sytuację, a po jakimś czasie zerwał się wiatr w nos. Wdaliśmy się w bezsensowną halsówkę, licząc na odkrętkę wiatru, ale do świtu nic się nie zmieniło. Po śniadaniu (czosnek z miodem i mleko w proszku) pchnęło nas z boku i rozpoczął się wyścig z metą w mieście. Po drodze, spróbowałem zrobić na obiad kluski z wody i mąki na wodzie z przesmażoną „wonderful”. Nie było złe, ale efekt eksperymentu był marny: że kluski były twarde – to jedno, ale bez czosnku nie miały żadnego smaku. Oficjalnie, chwaliliśmy danie łykając „kluski” w całości.

Neptun chyba się na nas pogniewał, bo zerwał się sztormowy wiatr i trzeba było schować się przy wyspie Magnetic Island. Żebyśmy się w Townsville nie nudzili, po drodze rozerwało nam grota. Ponieważ klusek narobiłem pół szafy, trzeba było kontynuować eksperyment.  Potłukłem je na drobniejsze kawałki i wrzuciłem na patelnię z pięcioma smażonymi cebulami oraz głową czosnku. Nawet mi to smakowało, a Ludek spytał czy coś jeszcze zostało. Fakt, że najsmaczniejsza była cebulka, ale obiad można było zaliczyć. Nocą wyskakiwaliśmy na zmianę za potrzebą. Było kilka kolejek, a raz Ludek prosił o pośpiech.

Przy Magnetic Island stoi na kotwicy stary, wycieczkowy szkuner Argonaut II, a po plaży spacerują stare panie z parasolami nad głowami. Chodzą tam i z powrotem i nic więcej nie trzeba im do szczęścia. My dla odmiany, zjedlibyśmy coś konkretnego na obiad, wzięli prysznic i poczytali korespondencję. Jutro będzie piątek, a to oznacza, że nic w porcie nie załatwimy. Tak bywa tu w weekendy. Sama wyspa wygląda jak cmentarzysko kamieni o różnych kształtach i formach. Przy plaży widać hoteliki, wypoczywających ludzi. Sielsko i beztrosko, choć w to ostatnie trochę wątpię. Nawet tutaj ludzie mają czym się martwić, bo słońce nie dla wszystkich świeci jasno. Czekamy przy wyspie na martwą wodę aż do obiadu.

Ludek zaskoczył mnie dziś i w ramach rewanżu za wczoraj, przyrządził ryż z suszonymi, a raczej przesuszonymi rybami. Dostał je rok temu w Hobart za darmo, bo nikt nie chciał, a nawet nie mógł ich jeść. Ucieszył się na myśl o tym daniu, bo myślał, że rybki podzielą los pasty do zębów. Wiek ryb nie był znany, a były własnością indonezyjskich studentów, którzy zakupy robili kierując się głównie ceną. Duży karton tego specjału Ludek upchnął najgłębiej w przerobionym na spiżarnię kingstonie (jachtowy kibelek). W skład masy rybnej wchodziły rzeczone ryby, jakieś powykręcane na wszystkie strony stworzenia podobne do glist oraz suszone kraby. Całość dużo lepiej smakowała, niż wyglądała. Zaskoczyłem Ludka jego metodą i po pierwszym talerzu poprosiłem o dokładkę bez rybnej wkładki, ale za to z czosnkiem. Przez chwilę patrzał na mnie podejrzliwie, ale życzenie spełnił. Swoją porcję odłożył „na później”. Po południu, przepływający obok nas trimaran zameldował nam, że czeka na nas korespondencja. Skąd wiedzieli?

Łapię się za przeszycie genuy, bo wygląda już marnie. Czeka mnie parę dni pracy z żaglami. Obok plaży przy naszej wyspie, stoją zaparkowane samochody, chociaż całą wyspę można przejść wzdłuż i wszerz w pół godziny. Cywilizacja wciska się wszędzie i prawdopodobnie nieodwołalnie.

 

Obraz4Wejście w gali do ostatniego na północ miasta Rafy.

W piątek możemy wreszcie celować w martwą wodę na wejście do portu. Poszło łatwo, ale przy palach Yacht Clubu było gęsto od jachtów. Stajemy niepewnie przy miejscu ponoć już zajętym. Nie ma kogo spytać gdzie stanąć, a w porcie pusto, jakby wszyscy poumierali. Stajemy w miejscu bezpiecznym, a jutro przeholujemy jacht na wyznaczone miejsce. W kapitanacie portu usłyszeliśmy krótkie: „Monday morning”, co powtórzono przy pytaniu o korespondencję. O wszystkim miał decydować Mr. Stones. Szybko znaleźliśmy public showers i wykąpaliśmy się prawie na wylot. Potem wyskoczyliśmy na spacer po głównej ulicy, która wyglądała niewiele inaczej, niż dwieście lat wcześniej. Po ulicach włóczą się  zataczający się tubylcy (Aborygeni), Murzyni, Chińczycy – pełna egzotyka! Z plakatu zerknął na mnie Jose Felicjano, który za 60 dolarów od osoby ma w środę dać koncert gitarowy w muszli koncertowej. Mam w kieszeni niecałe 30 dolarów, więc czeka mnie podsłuchiwanie obok muszli. Ceny w sklepach astronomiczne. Interesujące mnie jabłka kosztują 20 centów za sztukę. Trzeba będzie zaglądnąć do hurtowni.

Obraz5Wreszcie Townsville, jachty i listy.

W sobotę rano sprawnie przeholowujemy się na nowe miejsce. Mr. Stones zadecyduje, czy to dobre miejsce i czy będzie drogie. Nie zdążyliśmy jeszcze ostygnąć po przeprowadzce, gdy ktoś zapukał w burtę jachtu. Jakieś młode małżeństwo nie umiało sobie odmówić wizyty na Marii. Cmokali i zachwycali się wszystkim, ale na poczęstunek nie odważyliśmy się. Wpisali się do księgi wizyt i zaprosili na swój jacht Hephzibah. Zaraz po ich wyjściu wkroczyli na jacht celnicy. Urzędowym tonem poprosili o dokumenty, zadali kilka pytań i poprosili o wizytę w ich biurze „Monday or Tuesday morning”. Najważniejsze, że nie skierowali nas na kwarantannę. Mary i Lee-Jon zapisali w naszej księdze wizyt: „Jak to miło, że można tu widzieć prawdziwych Polaków i wiedzieć, że nie wszyscy w Polsce umarli. Żeglujcie dalej bezpiecznie i nie spieszcie się z powrotem do kraju!”. Ludek skomentował to stwierdzeniem, że pośpiech jest złym doradcą i będzie się tego trzymał…

Przy kawie na pokładzie Hephzibah dowiadujemy się, że ich cementowy slup idzie na sprzedaż, bo Mary nie lubi kołysania. Za sprzedany jacht mają zamiar wyjechać do  Nowej Zelandii, gdzie chcą nabyć farmę i … zbudować nowy jacht! Trochę to niejasne, ale w końcu to tylko plany. Nasi gospodarze chwalą sobie życie w Australii, choć zmieniali pracę wiele razy. Lee grał na gitarze w klubach, był nawet kucharzem w restauracji.  Dowiedziałem się, że najtańsze bilety na Jose Feliciano kosztują 7,5 dolarów, a to już leży w moim zasięgu. Uwidim. W drodze powrotnej na Marię, ktoś wywołuje nas z pokładu stalowego kecza. Ludek rozpoznał znajomych Niemców z Sydney: Manfreda i Rosę.

Przyjmujemy ochoczo zaproszenie i odwiedzamy jacht Rosa. Inaczej nie mógł się przecież nazywać! Do rąk dali nam po piwie i kawałku pysznego ciasta upieczonego przez Rosę. Od razu pomyślałem sobie o indonezyjskich rybkach i „wonderful makerel”, ale szybko je strzepnąłem z głowy. Na szybko, opowiedzieli swoją zawiłą historię, która doprowadziła ich na koniec do Australii. Z NRD uciekli przez zasieki w Berlinie. Udało im się uniknąć śmierci.

Potem zdecydowali się na emigrację do Australii. Manfred grał w klubach nocnych, a w dzień budował Rosę. Potem podjął pracę na kolei. Z dwustoma dolarami w kieszeni, dopłynęli do Townsville, gdzie mają zamiar przebudować swój jacht. Dostali tu pracę i stoją już na dwóch nogach. Ich 13-letnia córka uczy się korespondencyjnie, ale najlepiej czuje się na wodzie. Cała rodzinka zamierza za pół roku popłynąć do Afryki Południowej, gdzie można dobrze zarobić. Za jakiś czas, wszedł na pokład Rosy stary niemiecki kapitan Hans Renz.

Miał ponad 80 lat, był Pierwszym Oficerem na Darze Pomorza, gdy ten pływał pod duńską banderą. Potem pełnił funkcję kapitana na jednej ze słynnych pięciu brygantyn, zbudowanych w 1922 roku w Niemczech. Przewozili guano z Chile do Australii. Żaglowce te miały być super-nowoczesne, jak na tamte czasy, jednak drogę z Hamburga do Sydney pokonywały w 124 dni. Starszy brat Hansa był kapitanem z jeszcze dłuższym stażem i bujniejszym przebiegiem służby. Podobno wciąż żył i cieszył się wybornym zdrowiem. Hans opowiadał dowcipnie i ze swadą różne historyjki i dykteryjki żeglarskie, mieszając słowa angielskie z niemieckimi. Opowiedział, m.in, o pewnym lekarzu, którego miał na pokładzie swego czteromasztowego żaglowca Priwall. Ten, układał lekarstwa według nazw chorób przyporządkowując im odpowiednie liczby. Każdego, kto do niego przychodził po poradę, pytał, jaki numer mu dolega. Gdy była to np. 14-tka, stwierdzał, że już nie ma tego numeru na stanie, na co chory proponował zestaw 6 + 8 lub inną kombinację…

Gdy Ludek na koniec wizyty zaproponował zaokrętowanie kapitana na rejs do Cairns lub Cooktown, oczy dziadka zaświeciły się i obiecał, że spróbuje pokonać ostatnią przeszkodę, czyli własną żonę.

Obraz6Hans Renz – żywa historia.

Zostaliśmy zaproszeni na spotkanie przy piwie z muzyką w wykonaniu Manfreda. Rano mieliśmy ich wszystkich wizytować na Marii. Wyskoczyliśmy przed snem do publicznej łaźni na jeszcze jedną kąpiel w słodkiej wodzie. Trwała pełne dwie godziny. Następnego dnia pod wieczór, zachodzimy na Rosę. Manfred wyciągnął cytrę, na której grał walce, tanga i przedwojenne kawałki (np. Lilli Marleen). To był prawdziwy koncert. Strasznie się rozmarzyłem, Ludek też był pod wrażeniem.

W poniedziałek Ludek wyszedł załatwiać formalności, a ja przygotowałem lepszą wersję obiadu, chociaż z tych samych składników. Po powrocie kapitana, dodałem kupionej kapusty, skrawków szynki (za jednego dolara kilogram!) i świeżej mąki. Jabłka też kapitan kupił, ale nie wrzuciłem do gara, bo to by była prowokacja… Pan STONES okazał się być panem Stonesem i nie musimy się przenosić. Listy gdzieś tam utknęły, ale nazajutrz mają już być w naszych rękach. Pozostajemy głównymi okupantami łaźni publicznej.

Nazajutrz Ludek chwycił się za przegląd silnika, a ja udałem się do kapitanatu po należne listy, a potem na zwiedzanie miasta. Zaplanowałem metodą małych kroczków, że siądę sobie gdzieś w parku z tanim lodem w ręce i powoli będę trawił plotki z Polski. Plany planami, a listów nadal nie było! Podobno pan, który wiózł te listy do portu, dostał ataku nerek (?!) i to zamknęło sprawę na teraz. Ze złości wlazłem pod zimny prysznic i pokrzyczałem sobie na siebie i na Australię. Potem poszedłem do starej części miasta z jeszcze starszym dworcem kolejowym, który wybudowano w 1912 roku. Rozkład jazdy obejmuje linie do Cairns, Mount Isa, Bowen i kilku małych miejscowości. Na torach stoi śliczna ciuchcia retro z fikuśnymi wagonikami w XIX-wiecznym stylu. Trochę zmęczony, siadam na krawężniku przy mocno zapuszczonym cmentarzu. Prawie natychmiast wynurzył się z bocznej uliczki radiowóz z policjantami. Spytali „skąd” i „dlaczego”, a potem przeprowadzili krótki test na narkotyki. Musiałem wyglądać na zbyt nieobecnego, jak na australijską normę. Na wszelki wypadek, dałem do sprawdzenia torbę z nieaktualną legitymacją studencką. To wystarczyło i zaraz usłyszałem przeprosiny, choć nie musieli tego robić, bo to ich praca. Powiedziałem, że to ich obowiązek, tak samo, jak mój siedzieć na krawężniku i uczyć się języka angielskiego. Pokiwali twierdząco głowami i szybko odjechali. Pomyślałem, że policjant, to ostatni zawód moich marzeń. Za chwilę wrócili i spytali, czy potrzebuję podwózki do centrum. Po chwili zaprosili mnie na piwko do baru. Sami, pili colę. Zaproszenie dostałem wyłącznie przez fakt, że nie widzieli jeszcze w Townsville polskiego turysty siedzącego na krawężniku ulicy przy cmentarzu… Pogadaliśmy o Polsce i Australii.  Z rozmowy wyczułem, że wolą mieszkać tutaj. A poza tym: czy ja wyglądam na narkomana?! W drodze powrotnej wziąłem kolejny zimny prysznic i wróciłem na łódkę. Ludek skończył przegląd, a makaron skisł bezpowrotnie, co oznacza, że dziś znów będą naleśniki. W środę wyrwałem z rąk urzędasów listy, choć dwa razy odwiedziłem kapitanat i dwa razy Pana Stonesa. Wieczorem, przy lampie naftowej z naleśnikami w ręce i gorącą herbatą, zaczęliśmy połykać treść korespondencji z kraju. Paczka z uczelni poinformowała mnie szczegółowo na 26 stronach (!) o swoich wakacyjnych przygodach. Czytanie było ucztą i trochę zrobiło mi się żal, że robili to wszystko beze mnie. Podejrzewałem jednak, że oni woleliby być na moim miejscu. Cały następny dzień przesiedziałem na Marii trawiąc ponownie treść listów. Ludek poszedł „na chałupy” i na miasto, skąd przywlókł dużo taniej wątroby, którą natychmiast przerobiłem na niby-rosół, niby-drugie danie, które z kolei – szybko znikło. Manfred i Rosa naturalizowali się na Australijczyków, co podnosi ich społeczny i prawny status. Zasłużyli na to swoim życiem i tym, co przeżyli w drodze do tutejszego raju.

W nocy nie szło zasnąć, bo pękł filtr zbiornika ropy i ta do rana spływała do zęzy. Trzy godziny gruntownego klaru należało się Marii, choć 13 dolarów spłynęło bezpowrotnie. Po porządkach przyszła kolej na zakupy i uzupełnienie paliwa. W tym dniu zdążyliśmy jeszcze uzupełnić i wysłać do Polski korespondencję. Mamy świeżą mąkę, która smakuje jak mąka i dwa kilo dość marnych jabłek. Po kąpieli wpadamy na Rosę na zwyczajowe plotki. Australia wciąż debatuje na temat rekonstrukcji Darwin po cyklonie „Tracy” w 1974 roku. Na określenie siły wiatru zabrakło w tamtym dniu skali. Mogło dmuchać nawet do 300 km/h! Właśnie tam chcemy dopłynąć… Darwin liczy sobie obecnie 40 000 mieszkańców i jest stolicą Terytorium Północnego. Od Johna Mattesitch`a dostaliśmy kontakt na szefa „Darwin Reconstruction”, co może okazać się sporą korzyścią na sezon cyklonów w tym mieście. Jeśli do tego dołożyć kontakt na drugą osobę Terytorium w postaci zięcia Hansa Renza, to miasto może okazać się całkiem ciepłą przechowalnią przed dalszymi etapami rejsu. W dzień targowy (sobota), Rosie zabiera nas na zakupy do dużej hurtowni warzyw. Za „ludzkie” pieniądze doposażamy Marię w czosnek, cebulę i kapustę oraz inne zielone drobiazgi. Rosa i Manfred marzą o skończeniu budowy jachtu, a potem liczą na szczęście w rejsie dookoła świata. Z australijskimi papierami i optymizmem życiowym, pracę znajdą wszędzie. Podobno w Afryce Południowej zarabia się najłatwiej. Z Rosy zabieramy do nas Hansa na pożegnalną wizytę. Otwieramy „Napoleona” i wsłuchujemy się w barwne opowieści starego szypra. Wiek zrobił już z nim swoje, ale w środku małej postaci krew wciąż szybko krąży. Wpisuje się nam do Księgi Wizyt i mojego dziennika podróży. Niestety, z nami nie popłynie, bo żona nie pozwoliła. Tyle lat go w swoim życiu nie widziała, że nie chce przegapić ostatnich chwil. Muszą się strasznie kochać! Robimy jeszcze ostatnie zdjęcia pamiątkowe i odwożę żywą historię światowego żeglarstwa na brzeg. Hans poprosił o możliwość powiosłowania. Słabo już mu szło, ale cieszył się, jak dziadek na widok ukochanego wnuczka. Jego – choćby nawet krótki – pobyt Marią na morzu mógłby być ryzykowny. Nim wysiadł z łódki, objął mnie serdecznie i powiedział: „ Życzę ci wielkiej przygody w życiu i przedłużenia historii żeglarstwa o następne 100 lat!”. Hans Renz pomachał mi z brzegu ręką na pożegnanie i zrobiło mi się żal chwili nie do odtworzenia w przyszłości.

Obraz7Pożegnanie z Wilkiem Morskim.

Manfred i Rosa zaprosili nas na pożegnalne spotkanie. Na sam początek, Manfred zaproponował nam wysłuchanie swoich ulubionych kawałków granych na cytrze. Grał ślicznie, a ja w myślach wyobrażałem sobie atmosferę koncertów w kafejkach i klubach nocnych Sydney, Brisbane i innych miasteczek. Gospodarze dzielili się z nami nadziejami i troskami o los ich rodziny, ale nie wątpili, że gdzieś na żeglarskim szlaku, jeśli nawet nie spotkamy się, to będziemy miło siebie wspominać. Bardzo chciałem aby ich plany powiodły się. Na koniec spotkania otrzymujemy od Rosy wspaniały tort. I jak tu o nich zapomnieć?

Sezon cyklonów zbliża się powoli, ale nieodwołalnie. Nowe dni przynoszą nowe troski, ale też i wspaniałe przeżycia. Rano czyścimy i odkażamy zbiorniki wody pitnej, uzupełniamy je do pełna i napełniamy puste kanistry. Na morzu każda ilość słodkiej wody ma cenę złota. Jeszcze podłączamy zbiornik ropy z ominięciem zepsutego filtra i o 07:00, rano, odchodzimy w morze. Natychmiast zrywa się dobra „piątka” i jest okazja sprawdzić nowo przeszyte żagle.

Obraz8Rezerwat tubylców Great Palm Is.

Szybko meldujemy się przy wyspie Great Palm, ale grot rozerwał się poza szwem. Będzie robota, a tu zaczęło po raz pierwszy regularnie padać. Do tego doszły silne porywy wiatru, toteż powracamy do wacht kotwicznych, mimo, że jesteśmy dobrze osłonięci. Żagle starzeją się i czeka je naturalna śmierć, bo ileż razy można je przeszywać? Jednym z głównych ambicji żeglarskich Ludka było opłynięcie globu na jednym komplecie żagli. Szanse na to są marne, ale nowy komplet szyper kupi tylko w ostatecznej potrzebie. Na razie, czekamy na korzystną prognozę pogody, bo najbliższa wyspa Fitzroy czeka na nas w odległości 120 mil. W passacie SE, kierunki wiatru z NE i N są raczej rzadkością i ta rzadkość akurat nas dopadła. Jest okazja pojeść bez przeszkód. Jeśli Ludek oczekiwał na moją chorobę morską, to srodze się zawiódł, bo to już mnie nie dotyczy. Skończyły się dumne parady Ludka po pokładzie z papierem toaletowym w ręce. Teraz zamieniły się w rywalizację przy posiłkach. Zżeramy sprawiedliwie (czyli po pół) tort oraz wciąż świeże liście kapusty z rybą. Ludek dokupił kilka puszek ryby, które mimo dużej przeceny, traktujemy jak towar luksusowy. Rzeczywiście, ich smak znacznie różni się od „wonderful makerel”, których znaczne zapasy jednak powoli kurczą się. Niektórych egzemplarzy nie odważamy się sprawdzać. Ludek nie jada tylko żółtej pleśni, którą – w odróżnieniu od zielonej – uważa za niekoniecznie zabójczą, ale raczej bezużytkową. Spróbowaliśmy sprawdzić przydatność znalezionego przy porządkach w zęzie avocado, które przechowało się zapomniane w jednej z grodzi zęzy. Mimo, że skórka owocu była nienaruszona, to zapach wnętrza nie zachęcał do spożycia.  Po paru godzinach pozbyliśmy się wątpliwości i potraktowaliśmy avocado, jako dodatek do warzyw. Dostaliśmy je od Leona w Mooloolaba…

Po dwu dniach pogoda w miarę ustabilizowała się, chociaż ciężkie ołowiane chmury wciąż gnają po niebie. Szkoda nam czasu, bo sezon cyklonów zbliża się nieubłaganie. Korzystając z baksztagowego kursu, płyniemy dalej. Stawiamy tylko grota, a i tak płyniemy przy 4°B z prędkością sześciu węzłów. Dla Marii wystarczy, a więc i nam pasuje. Po ostatnich burzliwych dniach, łódka kołysze się jak zwariowana, ale mnie to już nie rusza…

Dziwne, ale mimo bliskości równika, wciąż używamy nocą kufajki. Fale przelewają się przez rufę i mamy przemoczone ciuchy. Wieczorem stawiamy foka i zanosi się na nowy rekord dobowego przelotu Marii. Zabawę psują częste i gwałtowne szkwały z silnym opadem, zupełnie jak na złośliwym Tasmanie. Nad ranem, podczas mojej wachty zaliczam oberwanie chmur. Ludek nawet nie wstał. Czyżby doszedł do wniosku, że można mi ufać?

Dzisiejszy przelot, to 120 Mm. Nieźle. Wyspa Fitzroy jest istotnym punktem nawigacyjnym Wielkiej Rafy, bo leży przy ważnym  jej przejściu. Jedna z dwu latarni ma zasięg 28 Mm. Wyspa jest zielona i piękna, nadaje się na utworzenie atrakcyjnego kurortu. Australijczycy planują zbudować na niej hotele i to nie jest najlepsza wiadomość dla żeglarzy. Syn latarnika odwiedził nas na plaży i zaprosił na wieczorną kawę. Korzystamy z zaproszenia i wspinamy się na 300-metrowe wzgórze z latarnią. Budowla wygląda jak laboratorium. Zwiedzamy wnętrze, a następnie siadamy do stołu z poczęstunkiem: piwem, serem, kawą, ananasem i ciasteczkami domowej roboty. Latarnik chwalił sobie lekką i łatwą pracę. Latarnię obsługuje generator o mocy 3 kilowatów. System zabezpiecza rezerwowy generator prądu i solidny zestaw baterii akumulatorowych. W razie awarii, włącza się sygnał dźwiękowy podłączony do mieszkania latarnika. Jego praca ma charakter kontraktowy. W wolnym czasie rodzina remontuje stalowy kecz, który odkupili od małżeństwa z Cairns, dla którego była to droga skarbonka bez dna z przeznaczeniem na zamieszkanie. Córka i syn latarnika uczą się korespondencyjnie, co tu na Rafie nie jest rzadkością. Planują udać się za trzy lata w długi rejs. I tym razem żal się żegnać. Może się gdzieś spotkamy?

W ostatni dzień września, słaby passat gna nas z siłą 3°B w stronę Low Island.

Obraz9Atol Low Islet.

Zmieniamy system wacht na 2-godzinny. Jest szansa na osiągnięcie wyspy przed nocą, co pozwoliłoby wygodnie pomanewrować w otaczającej wyspę lagunie. Dojadamy naleśniki i stawiamy wszystkie żagle, uzbrajając genuę spinakerbomem. Teraz gnamy jak do pubu. Szybko ukazują się dwa paski wysp atolu. Większa z nich porośnięta jest mangrowcami, a mniejsza tworzy cay piaskowy, na którym stoi latarnia i niskie zabudowania mieszkalne.

Przy brzegu kołysze się brzydki stateczek. Mangrowce wystają z wody, jakby je ktoś zasadził, a na cayu, uginają się obwieszone owocami palmy kokosowe. Jest też namiastka domowego ogródka. Laguna zapewnia świetne schronienie, a przeźroczysta woda kusi do kąpieli. Widok pływających w niej małych rekinów nie nastraja zachęcająco. Wrzask kolonii ptaków w mangrowcowym lasku usypia po sutej kolacji. Na dobranoc, gram na gitarze „Sorrento”. Pogwizdujący do melodii Ludek rozluźnił się i nastawił wodę na herbatę.

Rankiem podpłynął do nas krewetkowiec z niemieckim rybakiem, który wysypał na nasz pokład pełną zawartość z kosza krabów.

Obraz10Kraby na śniadanie – to lubię!

Poplotkowaliśmy o losie rybaków. Przez jedną noc  mogą zarobić nawet 150 dolarów, ale po potrąceniu kosztów eksploatacji jednostki i kosztów utrzymania, pozostaje tylko część zarobku. By wyjść na swoje, muszą łowić parę miesięcy. Do domu przypływają na Boże Narodzenie. Dziękujemy za dary morza i płyniemy na wyspę. Na brzegu czeka na nas potężny blondyn, Szwed Ole. Jest latarnikiem, który znalazł na Wielkiej Rafie cel życia. Na lądzie czuł się jak ptak w klatce, więc gdy dostał pracę latarnika, potraktował ją jak dożywotnie wyzwanie losu. W domku wisiała na ścianie wyprawiona szczęka złapanego dwa dni wcześniej w lagunie rekina-ludożercy. Twierdził, że te zwierzęta nie są groźne, ale nie sugerował wielogodzinnej kąpieli. Latarnia na wyspie ma równo 100 lat i jest utrzymana w idealnym porządku. Ole jest kolekcjonerem białej broni, której egzemplarze wypełniają cały living room. Jesteśmy zaproszeni na wieczornego drinka.

Ubieramy płetwy z okularami i eksplorujemy żywą część rafy. Takiego obrazu podwodnego królestwa nie da się opisać! Tridachny mają ponad metr długości, a kolorowe stworzenia błyskają w przeźroczystej wodzie tęczowymi barwami. Są ciemno-atramentowej barwy „pociski morskie”, czarne jeżowce, różnokształtne ryby i czatujące na nie, pokraczne kolosy. Był też  i żółw, którego upolowanie zagrożone jest dużą karą finansową. Aborygenów mało te przepisy obchodzą, bo zmniejszenie populacji gadów notuje się dopiero od skolonizowania Australii. Przed przybyciem „białych”, przyroda Australii stanowiła zharmonizowany, zgodny ekosystem, a czarny człowiek był jednym z jego elementów. Biali najpierw ten system zniszczyli, a potem stworzyli przepisy chroniące ginące z ich powodu gatunki zwierząt. Logika białego człowieka nie mieści się w prostej logice człowieka czarnego, toteż któraś ze stron będzie musiała ustąpić. Łatwo zgadnąć – która! Pływaliśmy po rafie do wieczora, aż żołądki upomniały się o swoje. Obiadokolacja była prosta: same kraby z wrzącej wody morskiej i herbata. Mięsa nie było dużo, ale jaki smak!

Rankiem wpłynęły do laguny dwa jachty z zupełnie nagimi załogami płci obojga. Nie krepowali się zbytnio: pobyli, poopalali się, popływali wpław i odpłynęli. Znów zostaliśmy sami. Wieczorny chłodek orzeźwił nas na tyle, że popłynęliśmy na brzeg z butelką dobrego koniaku. Ole, jakby czekał na nas. Przenieśliśmy się do domku, w którym normalnie żyje małżeństwo latarników, przebywające akurat na urlopie. Szwed zastępuje ich na okres wakacji, a potem wraca do stałego miejsca pracy, na Fitzroy Island. Oglądamy kolekcję fajek, dwa harpuny, wspaniały łuk, zbiór książek i lunetę morską, jakiej używał James Cook. Szwecję opuścił Ole w wieku 20 lat po odbyciu służby wojskowej. Przez 10 lat włóczył się po Australii, wiodąc twardy żywot trampa. Jako latarnik pracował na kilku wyspach. Po dwóch piwach przyszły nowe dwa, a po nich – dwie butelki rumu „Captain Morgan”. Potem zacząłem widzieć podwójnie. Ole znał dobrze historię Polski, ale raczej wolałby tam nie mieszkać. Długo żegnaliśmy się z gospodarzem wyspy, wznosząc wciąż nowe toasty. Planowaliśmy opuścić wyspę nocą.

Nie podnieśliśmy kotwicy, za to opróżniliśmy gar z naleśnikami. Następnego dnia (niedziela), musimy do siebie dojść, a najlepiej – przez robotę: znów szyję genuę, a Ludek sporządza „bałandę”, czyli nic na wszystkim. Oczywiście, prawie całą zjada sam, bo ja po alkoholu dochodzę do apetytu dłużej. W nocy podnosimy wreszcie kotwicę i ostrożnie opuszczamy lagunę. Prawie natychmiast, skądś nadleciały ciemne chmury z niegroźnymi szkwałami. Nad ranem wiatr stężał do 5°B i zrobił się niezły rozkołys. Pogoda robi się wyborna, więc wyciągamy szachy i robimy herbatkę. Powietrze przeszywa nagle ostre przekleństwo, bo Ludek rozsypał w mesie cukier, a za chwilę dostał bomem w głowę. Na wszelki wypadek, zrobiłem wszystko by przegrać. Szybko osiągamy Cooktown, o którym naczytałem się sporo.

Obraz11  Wchodzimy do Cooktown.

Ciekawostką jest fakt, że z jedenastu miejsc odwiedzanych przez Cooka w Australii, dziesięć przypadło na dzisiejsze Queensland, a jedno, na południową część kontynentu (Botany Bay, 1770r.). Na Endavour River, słynny podróżnik stał 48 dni czekając na korzystne warunki pogodowe. Czas upływał załodze na naprawach i poznawaniu obyczajów tubylców. W 1865 roku, wysłany na zbadanie możliwości zasiedlenia północnych regionów Australii, John Jardine stwierdził, że jedynym takim miejscem mogłoby być właśnie Endavour River. W latach siedemdziesiątych XIX wieku, różni badacze Australii natrafiali w tych okolicach na duże samorodki złota, co zainicjowało słynną gorączkę złota. Powstało natychmiast miasteczko, które nazwano Cooktown.

Obraz12Jak w czasie „gorączki złota”.

Dzisiejsze Cooktown liczy siedemset mieszkańców. Żyją w cieniu dawnej świetności miasta, które w XIX wieku przeżywało gorączkę złota podobną do tej, na Alasce. Miasto liczyło wtedy 60 tysięcy stałych mieszkańców, głównie poszukiwaczy przygód i Chińczyków. Były tu luksusowe hotele odwiedzane przez licznych turystów, bogate sklepy, banki, szkoły, kościoły i knajpy. Cooktown stało się szybko największym miastem Queensland.  Z historii miasta warto odnotować informację, że pierwszymi mieszkańcami miasta było dwudziestu Chińczyków, których populacja w czasie gorączki złota wzrosła nawet do 18 tysięcy. Pozostała po nich kapliczka na cmentarzu i ogród chiński. W apogeum rozkwitu, miasto szczyciło się posiadaniem 60 hoteli (!) i największej w Queensland liczby licencjonowanych sklepów alkoholowych. W mieście prosperowało sześciu rzeźników, pięciu piekarzy, czterech blacharzy, siedmiu kowali, trzech krawców, sześciu fryzjerów, trzy apteki, kilku lekarzy, dwóch dentystów, kilku nauczycieli, rymarz i jubiler. Cooktown było w latach siedemdziesiątych XIX wieku typowym miastem poszukiwaczy złota. Rządzone było przez wybieranego burmistrza. Połączenie kolejowe z innymi częściami stanu miasto uzyskało już w 1882 roku. W trzy lata później powstał browar i zbudowano drugą szkołę (dla chłopców) oraz bank New South Wales. W rok później, oddano do użytku linię telegraficzną do Cape York. Jej budowa pochłonęła wiele ofiar, w większości zabitych przez tubylców. Upadek miasta notuje się na przełom wieków. W 1907 roku Cooktown doszczętnie zniszczył cyklon, a w 40 lat później upadek miasta przypieczętował następny, po którym nie było już co naprawiać. Stąpaliśmy z Ludkiem po o wiele za szerokich, jak na liczbę mieszkańców, ulicach z pozostałościami ruin dawnej świetności miasta. Miasto jak szybko się rozwijało, tak też szybko topniały zasoby bogactwa jego obywateli. Zbankrutowani poszukiwacze uciekali jeden po drugim, a na miejscu zostali prawie wyłącznie Chińczycy. Nie było już nic do roboty: wybudowana linia kolejowa nie miała kogo obsługiwać, a miejscowa gazeta nie miała o czym pisać. Wyludniając się, miasto umierało i takim wymarłym pozostało do czasów współczesnych. Wyszliśmy na zwiedzanie miejsca, gdzie biały człowiek na początku eksploracji kontynentu po raz pierwszy przebywał dłużej, niż kilka dni. To właśnie wtedy zobaczył kangura i Aborygenów, których obyczajów nie znał. Popełniał też liczne błędy, za które trzeba było nieraz słono płacić. Idąc po szerokich, wymarłych i zaniedbanych ulicach miasta, dostrzegamy na każdym kroku chylące się ze starości resztki dawnej świetności, a więc: dwa kościoły, „dom młodzieży”, chatę, w której urodziło się pierwsze białe dziecko, obelisk z armatą i kamień poświecony czci i chwale wielkiego odkrywcy, Jamesa Cooka. Jego imieniem nazwano też miejscowe muzeum historyczne, które w 1970 roku uroczyście otwarła królowa Anglii.

Obraz13Armata na cześć kapitana Cooka.

Stoimy w małym porcie wciśnięci między ośmioma jachtami. Jest bezpiecznie, ale pale cumownicze wyglądają tak, jakby się miały za chwilę przewrócić. Obok nas stoją znajomi Ludka, którzy obserwowali nasze manewry przy wejściu do portu. Ludek pokrzykiwał na cały głos, bo wzrok ma słaby a słuch przytępiony. Z oceną odległości też u niego nie najlepiej. Mimo to, wszędzie sobie radzi i jeszcze nie zaliczyliśmy manewrowej wpadki.

Ludek jest zauroczony atmosferą wymarłego miasta. Postawił mi w miejscowym pubie piwko i kupił dwa kilo jabłek. Obok pubu, jakiś szaleniec głośno chwalił Australię i siebie, ale nikt go nie słuchał. Na zapleczu jednej z opuszczonych nieruchomości rosło wielkie drzewo mangowca z dojrzałymi owocami. Takiej okazji nie mogłem przegapić! Odwiedzałem to miejsce regularnie, a zapas witamin rósł i rósł. Wystawiona w mieście na cokole armata też ma swoją historię: w 1885 roku, 50-tysięczne Cooktown czując się zagrożone morską inwazją Rosji (!) wysłało do rządu prośbę o „pomoc zbrojną i doświadczonego oficera”. Rząd i owszem, przysłał właśnie tę przestarzałą armatę z 1803 roku i … dwa karabiny! Rosja nie odważyła się. Opisano również tragiczną w skutkach historię przygody niejakiego pana Kennedy`ego, który w 1848 roku prowadził 13-osobową wyprawę na Cape York. Przy Escape River, źli z jakiegoś niewiadomego powodu tubylcy wyrżnęli prawie całą grupę. Przy życiu uratowało się dwu Europejczyków, którym w sto lat później postawiono pomnik. Wydaje się, że tubylcy srogo karali tych, którzy naruszali spokój ich świętych miejsc. W okolicy Cooktown żyje kilkuset Aborygenów prowadzących tryb życia bliski ich przodkom.

Zwiedzamy peryferie miasta. Obejrzeliśmy dość ponury cmentarz, gdzie nie znaleźliśmy tabliczek po zmarłych Polakach. Przeciętna wieku zmarłych, to 40 – 50 lat. Wpływ klimatu?

Objadłem się do syta owocami mango, ale deszcz przegonił nas na jacht. Tuż przed przystanią drogę przebiegł nam, a raczej przeskoczył, kangur Wallaby. Kolejny dzień upływa  znakiem zwiedzania tutejszego muzeum. Podzielone na dwie sekcje, przedstawia obraz dawnego i dzisiejszego Cooktown. Poszczególne galerie obrazują obyczaje tubylców wraz ze zbiorami ich narzędzi i sprzętów użytku codziennego, historię życia i podróży Jamesa Cooka, kolekcję pięknych muszli, pereł i korali, różne eksponaty i utwory geologiczne oraz „chiński pokój”. Całość wystawiona ze smakiem, z doskonałym opisem. Absolutna atrakcja!

W drodze do portu kupujemy tanio mąkę, którą uprzejmy piekarz podrzucił na miejsce swoim autem. Po południu włóczyłem się po mieście, obserwując jego mieszkańców. W szkole odbywał się capstrzyk z jakiejś okazji. Zrobiłem duże pranie i wziąłem bardzo długi prysznic. Następnym dużym miastem może być dopiero Darwin. Zaprosiliśmy kustosza muzeum na piwo do pubu, ale nie przyszedł na spotkanie. Co miał tutaj do roboty?

Zdecydowaliśmy się na wieczorne wyjście w morze. Ludek chodzi spięty, jak zawsze przy manewrach portowych. Przegrał gładko trzy partie w szachy, co wróży lekki chaos przy odejściu. Słaby wzrok i słuch stwarza ryzyko złej oceny odległości, co często kapitanowi się zdarza. Wojtek uczulał mnie przed wyprawą, abym zawsze asekurował Ludka przy trudnych manewrach. Tu na wodach pływowych, wszystkie są trudne. Czasami Ludek krzyczy żebym obłożył cumy, a do pala jest jeszcze dobre trzy metry. Nasz silnik nie ma rewersu, co wymaga dużej dokładności i właściwej oceny odległości, prędkości, inercji. Biorę zawsze poprawkę  na decyzje manewrowe kapitana, co wprowadza nerwową atmosferę, ale skutek jest, jak do tej pory, pomyślny. W sytuacjach na pełnym morzu Ludek jest wybornym żeglarzem i długo, długo nie będę mógł mu dorównać. Przede wszystkim, ma ogromne doświadczenie i wyczucie żeglarskie. Nigdy nie ryzykuje, bo ryzyka nie lubi. Żegluje nie dla żeglarskich osiągnięć (cokolwiek by to miało znaczyć), lecz dla bezpiecznej i ciekawej przygody.

Imponuje mi takie podejście do żeglarstwa. Trudności na morzu są po to, by je omijać lub całkiem wyeliminować. To właśnie z takiego podejścia do żeglarstwa, wynikają dość częste modyfikacje lub wręcz zmiany planów kapitana. Przygoda przygodą, ale Maria jest zbyt cenna dla Ludka, aby podejmować niepotrzebne ryzyko. Wydaje mi się, że te darmowe lekcje rozsądku i pokory będą w mojej żeglarskiej edukacji najważniejsze. Zaczynam czuć żeglarstwo w wydaniu na co dzień. Pływanie w dwójkę jest trudne, ale uczy kompromisów i umiejętności bezkonfliktowego współżycia. Fajnie jest spojrzeć na siebie oczami innego człowieka, zwłaszcza takiego jak Ludek. Posiadł wspaniałą i mało w świecie żeglarskim stosowaną cechę obiektywnej oceny. Nawet w przypadkach ewidentnych, umiał  cudze ułomności punktować w sposób niezwykle dyskretny. Do tego, stać go było zawsze na zero złośliwości. Chociaż Ludek postrzega świat w kategoriach: białe-białe, czarne-czarne,   to cechuje go czasami niezwykła melancholia, wręcz niepoprawny romantyzm. Wszyscy, którzy pozwalają sobie go oceniać, chcą postrzegać w nim siebie samych, czasem w gorszej wersji. On nie znajduje żadnego powodu, by się podbudowywać cudzymi słabościami. To jest wspaniałe. Daje mi na łódce tyle wolności, ile zdołam udźwignąć. Mistrz, Człowiek. No dobra, dziwak też, ale jakie skarby przechowuje w swoim życiowym tobołku!

                                                                                                                                     Bogdan Zahajkiewicz

___________________________________________________________________________________________________Bogdan Zahajkiewicz – ur. 1950 r. w Wałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach, później nauczyciel akademicki w Zakładzie Turystyki i Rekreacji; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia); w 1981roku żeglował na „Polce” z Rudą Krautschneiderem; autostopowe i rowerowe podróże po Australii,  Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, krajach nadbałtyckich.

 

 

Dok111 jpg                                                                                                                                          Fot. www.facebook.com/TNT-The-New-Trimaran 

                                                                          TNT 34, artist wall paint.                                                                                                                                             ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Bogdan Zahajkiewicz:                                                ARTYKUŁY

Dziwne, ale mimo bliskości równika, wciąż używamy nocą kufajki. Fale przelewają się przez rufę i mamy przemoczone ciuchy. Wieczorem stawiamy foka i zanosi się na nowy rekord dobowego przelotu Marii. Zabawę psują częste i gwałtowne szkwały z silnym opadem, zupełnie jak na złośliwym Tasmanie  …”

_______________________________________________________________________                                                 Ludomir Mączka:                                                        LISTY

Piękny ranek, dookoła widać sporo wysepek i wysp. Wczoraj o 17tej odejście, idziemy na Scawfell Island, ok. 65Mm NNW od Percy. Wiatr świeży (5°B) z ESE. Całą noc idziemy na foku. Duża niemiła fala kiwa na boki i nosi. Strasznie ciężkie i niemiłe, ale idziemy szybko. Idziemy nocą, bo widoczne są latarnie i trasa jest czysta….”

______________________________________________________________________

Jerzy Kostański:                                                           KORESPONDENCJE

Zobaczyłem szybko przesuwającą się trampolinę nad moją głową. Krzyknąłem „wyrzuć mi poduszkę, lub  …”. Wtedy zobaczyłem Bellę z niebieską pływającą poduszką z West Marine (PFD), ale ze względu na niebieski kolor poduszki, nie widziałem jej w wodzie. Na szczęście nie zostałem uderzony przez pływak lub kabel rozporowy, który mógłby spowodować utratę przytomności. Woda była chłodna, ale nie zimna, może około 16-18ºC. Mój drugi „Crocs” spadł mi z nogi i zaczął odpływać, więc popłynąłem, aby go odzyskać. Być może była to decyzja ratująca życie….

____________________________________________________________________________________________________                                          Marek Słodownik:                                                      WSPOMNIENIA100 lat logo.jpg

Finał akcji Rok Prasy Morskiej.                                                                                                      Wydaniem książki „Morze na łamach – Prasa morska i żeglarska II Rzeczypospolitej wobec polityki morskiej państwa 1918-1939” kończy się prawie 2-letnia akcja Rok Prasy Morskiej 1919-2019. W tym czasie 14 portali internetowych publikowało materiały poświęcone wybranym czasopismom morskim i żeglarskim wydanych w XX-leciu międzywojennym. …”

_____________________________________________________________________                                                     Marek Słodownik:                                                     RECENZJE

„Obrazy stanowią tło opowieści o morzu, żaglowcach, ich manewrach, o życiu na statku. Pokazując obrazy starych żaglowców autor wczuwa się niejako w rolę kapitana objaśniając czytelnikowi co teraz należy zrobić, aby wyjść z opresji lub wręcz podpowiada konkretne manewry…Świetną pracę wykonał redaktor publikacji, Kazimierz Robak, który wychodząc poza ścisłe ramy swojej funkcji wpisał się w kanon perfekcyjnej pracy wypuszczając spod ręki dzieło bezbłędne…”

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~       100 lat logo.jpgRok Prasy Morskiej to akcja mająca na celu uczczenie 100. rocznicy wydania pierwszego polskiego czasopisma morskiego. Jej celem jest przybliżenie zagadnień związanych z czasopiśmiennictwem morskim w odrodzonej Polsce i pokazanie współczesnemu czytelnikowi wybranych tytułów prasowych o tematyce morskiej i żeglarskiej. Pomysłodawcą akcji jest red. Marek Słodownik.                                                                                                                                                 

Organizator: wodnapolska.pl                                                                                               Oficjalny Partner: Henri Lloyd Polska          Współorganizatorzy: żeglarski.info, tawernaskipperow.pl, zeszytyzeglarskie.pl, zeglujmyrazem.com, sailbook.pl, periplus.pl, port21.pl, polskieszlakiwodne.pl, marynistyka.pl, portalzeglarski.pl, dobrewiatry.pl, ktz.pttk.pl, hermandaddelacosta.pl, Komisja Kultury, Historii i Odznaczeń PZŻ.          100 lat logo.jpg                                                                       

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

POCZTÓWKI   Z   BOŻONARODZENIOWYMI  ŻYCZENIAMI

Boż. Nar. 2020, życz.   BN 2020, 2

                                                                                                                   Rys. Jerzy J. Tyszko

…otrzymałem od Jurka Tyszki, jego smutno-refleksyjne, a satyryczne nastroje przedwigilijne wraz z ucieczką Świętej Rodziny do Egiptu. Rzecz jasna drogą morską.
Skompilowałem z tego (za Jego przyzwoleniem) Jurkowe „adwentowe dumania” i ślę Państwu teraz wraz z życzeniami zdrowych i pogodnych Świąt Bożego Narodzenia.
Serdecznie pozdrawiam.
Zbyszek Kosiorowski
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
I jeszcze życzenia Świąteczne i Noworoczne od Joanny i Wojtka Wejerów z Kanady z dołączoną kartką pocztową z życzeniami od rdzennych mieszkańców Arktyki kanadyjskiej w języku Inuktitut.
Celebrate the Season
 

 

 

 

 

 

 

 

 

___________________________________________________________________________________________

F O T O

LM Australia NT                            Australia, widokówka od Ludomira Mączki z Marii.

 

Ludomir Mączka: Zapiski-notatki z rejsu „Marią”. Australia, Wielka Rafa Koralowa, 1977 r.

Ludomir Mączka, wbrew powszechnej opinii, pisał dużo i systematycznie: były to listy do przyjaciół i znajomych; z wyjazdów zawodowych, z rejsów, listy z Afryki do kolegi geologa. Wysyłał widokówki z wypraw, rejsów gęsto zapisane na odwrocie, ba nawet napisał artykuł – głos w dyskusji na temat walorów estetycznych, wychowawczych żeglarstwa. Pozostawił po sobie skrupulatnie prowadzone, niemalże dzień po dniu, zapiski – notatki z rejsu „Marią”.  

Wyłania się z nich postać żeglarza zatroskanego o sprawy rejsu, jachtu, załogi, ale też obserwatora zafascynowanego otoczeniem, przyrodą, ludźmi; człowieka z egzystencjalnymi rozterkami, który, niczym literacki „niespieszny przechodzień”, wplata rozmaite dygresje wydobyte z głębi własnego intelektu. Dzięki uprzejmości Wojciecha Jacobsona, który olbrzymim zaangażowaniem i wytrwałością gromadził i zachował spuściznę po Przyjacielu, przedstawiamy kolejne fragmenty ludkowych notatek z rejsu „Marią” (poprzednie,  patrz: „Zeszyty Żeglarskie” nr 20, 21, 22e 23e, 45e, 46e), tym razem z okresu żeglugi australijskiej, przez Wielką Rafę Koralową, w drugiej połowie 1977 roku. W większości prezentowanych zapisków, pozostawiono nie poprawiony, pisany na gorąco tekst, bez nadmiernej ingerencji w charakter i styl Autora.                                                                                     (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

25.08.1977, w drodze na Scawfell Island                                                                                                         Piękny ranek, dookoła widać sporo wysepek i wysp. Wczoraj o 17tej odejście, idziemy na Scawfell Is, ok. 65Mm NNW od Percy. Wiatr świeży (5°B) z ESE. Całą noc idziemy na foku. Duża niemiła fala kiwa na boki i nosi. Strasznie ciężkie i niemiłe, ale idziemy szybko. Idziemy nocą, bo widoczne są latarnie i trasa jest czysta. Ze Scawfell trzeba będzie iść krótszymi dziennymi odcinkami, bo będzie trochę wąsko i ciasno. Ale to na potem. Z żalem pożegnałem Midlle Percy Is. i Andy Martina. Po drodze odstawiam służbę pocztową. Wiadomości z morza do rodzin napotkanych żeglarzy. Mam kontakt na Jaffa (no i Kazika) i VVL2BNG. Zmieniłem znów anteny na „Lazy wire”, od topu grota do bezana i ukośnie w dół. Idzie lepiej. Bogdana boli noga, ma ja uszkodzoną na nartach (przez sport do kalectwa). Teraz idziemy na genua. Do Scawfell ca 10 Mm. „Jolly Swagman” chyba tam już jest. Trzeba będzie trochę korespondencji „High Sea” przygotować, ale za ładnie i się nie chce. Dobrze, że Bogdan robi zdjęcia. Jak wrócić do „Barrier Reef” to jest właśnie „To” przez duże „T”. Szkoda tylko, że te S i SE wiatry są chłodne. Tropik tropikiem, a wachta w nocy w kufajce i do kąpieli specjalnie nie rwie mimo, że woda raczej ciepła. Ale to chyba dalej na N będzie naprawdę ciepło.

27.08.1977, Scawfell Is.                                                                                                                                     Pogoda się trochę popsuła. Wyż, ale jakieś tam fronty itd. Stajemy na . Wczoraj w dzień i nocą latały szkwały – do 7°B i telepały nas dość mocno. Dziś się uspokaja. Jest piękna noc, pełnia. Szkwały przestają latać. Jutro → na Goldsmith Is., ca 35Mm na NE. W zatoce stoją znajomi „Jolly Swagman”, „Shangri-la”. Duży żółty kecz, który był w Port Bay, biały yawl z dużą rodziną (6 dzieci) i jakiś mniej znany z Melbourne sloop 9 osób na nim Wyspa gęsto zarośnięta. Zresztą przy szkwalistej pogodzie (??) daleko od jachtu. Wczoraj p.p. niedaleko stanął jakiś HMAS (niszczyciel, fregata?). Też chyba na wycieczce po Rafie. Właściwie to coś jak duże Mazury. W tej części, wyspy są wysokie, kontynentalne. Po kilkaset metrów wysokości, zarośnięte Bushem. Na Percy spotkaliśmy nocą kompana. Dalej na E na mapie znaczone „Unexined”,  „Dangerous”, itd. Nie będę tych obszarów badał. Tylko jakieś ogólne zarysy raf. Do Townsville nie jest daleko, tak, że sobie wolno możemy płynąć. Teraz odcinki dzienne ca 40-30Mm.

29.08.1977, Goldsmith Is.                                                                                                                                  Wstaliśmy o 0200 rano, do Goldsmith 35Mm. O 1050. Wiatr szkwalisty SE 5°B, lecieliśmy na samo (na samosterze – przyp. red). Pierwsze 15Mm czyste. Potem już jasno między różnymi wysepkami. To nie jest obszar dla nocnej żeglugi. Prądy pływowe noszą na boki lub gdzie chcą. Ale w dzień leci się ładnie. Dookoła wysokie skały, skałki, tutaj niezłe, ale wiatr trochę szarpie. Słońce także trochę mgliste. Wiatr szkwalisty nie (??), ale nie jest źle. 25m łańcucha, ca 10 cumy. Skok pływu tutaj kilka m (ca 4,5). Morze trochę sfalowane, ale tu zasłonięte. Woda zielona, głębokość ca 7,0m. Stały już dwa jachty, potem przyszła motorówka z turystami, ale na chwilę, wreszcie znajomi z Scawfell (żółty i „Swagnman”). Bączka mamy jeszcze na pokładzie, chyba jutro na „exporcie”.

Wtorek, 30.08.1977, Goldsmith Is.                                                                                                                    Wieczór był wyjątkowo piękny. Goldsmith jest wysoką wyspą. Zatoka dobrze osłonięta, ale szkwały do 25kn trochę szarpią i ryczą. Zza góry wyszedł księżyc w pełni. Najpierw jasna poświata, a potem zza szczytu wyskoczył księżyc. Wiatr cichutko przygwizdywał, na N od nas migała latarnia na Silversmith Is. Ładnie tu, ale trochę za duży ruch. Dwie motorówki z turystami. Chyba z Lindeman Is. albo Bowen. W wodzie kręci się trochę żółwi (pod ochroną). Tylko temperatura nie chce być tropikalna. Słońce grzeje, ale wiatr SE wciąż zimny. Wyż i duje. Jakieś tam fronty. Centrum wyżu na M. Tasmana. Dobrze, że już jesteśmy na M. Koralowym. Staruszek Tasman ciągle niemiły. Wczoraj miałem w radiu jakiś jacht koło Norfolk Is, na Tasmanie. Nie chwalił specjalnie przygody. Bogdan leje mi w szachach. Gra agresywnie, odsłania króla i idzie na całego do przodu. Jakoś nie umiem go skontrować.

03.09.1977, sobota, Lindeman Island                                                                                                             Jakoś nie idzie mi pisanie. Za ładnie i za leniwie. Zajrzałem do baterii startowej, a do głównej trudno mi się zabrać. Wczoraj wieczór byliśmy na „Swagmanie”. Tani dziś poszedł na Nora, potem na Bowen i do domu. Namawiał na Raf Bowen. Zobaczę w Nara. Nara to prawie fiord. Raf Bowen to mały port i coś w rodzaju mariny. Minimalna opłata 2$ dziennie. Zresztą nawet nie to mnie trochę zraża, ale wyczytałem, że tam nawet nasycone miedzią drewniane pale są zjadane w ciągu 3 lat. Robią tam jakieś eksperymenty. Wolałbym „Marią” nie eksperymentować. Rano odeszliśmy na silniku. Prawie bez wiatru. Woda seledynowo-zielona, jakieś żółte zakwity nieco śmierdzące. Potem zgodnie z meteo, wiatr w nas . Najpierw 1°, potem do 4°. Pohalsowaliśmy do 15tej (od 0800) i poszli zwrotem na Lindemana Is, to jest ca 2 Mm na N od Kennedy Sound. To było najprostsze, bo halsować po nocy nie ma sensu. W(??) i prądy pływowe do 3-4 kn. Zapowiadają zmianę wiatru na SW, koło Brisbane do 35kn, ale ma spadać. Tutaj spokojnie, lekki rozkołys. Przed nami „Rozurt” kilka budowli, pomost, motorówki, światła, jakieś maszty. Do jutra sprawa się wyjaśni.

Cid Hb.                                                                                                                                                              Wczoraj rano przy świeżym SE opuściliśmy Lindeman Is. Pogoda się wyklarowała. Wejście do Cid Hb. Było trochę denerwujące. Silny prąd pływowy, wiatr zdechł bo zasłonięte. Przejście blisko skał. Trudno opisać to miejsce. Po prostu jest tu bardzo pięknie. Wysokie brzegi, głęboko wcięte zatoczki z białym piaskiem. Nocą księżyc, (…), spokój i cisza. Jest tu już kilka znajomych jachtów. Bogdan usiłował wynieść aparat foto, ja popłynąłem „Boberkiem” na plotki. Aparat okazał się zepsuty kompletnie, dostałem śrubki, itp. do magazynu bosmańskiego. W użycie  wszedł mój „Zenith”, dobrze że Jurek Pisz go uruchomił.

07.09.1977, Nara Inlet, Hook Is.                                                                                                                      Nara Inlet to prawie fiord, długi na ca 1,5Mm, szeroki ca 0,5. Strome brzegi. Wietrzejące piaskowce dają dość ostre formy. Zachodnie zatoki wystawione do SE mają kupę wiatrołomów, białe obdarte pnie. W sezonie huraganów musi tu czasem dobrze dmuchać. Teraz jest spokój, cicho i chmurno. Wiatr z N-NE ca 1°B. Czasem krzyknie jakiś wrzaskliwy ptak. Woda zielona. Niedaleko stoi „Jolly Swagman” i „Blue Bird”, które płyną z nami (albo my z nimi) już dłuższy czas. Jutro się pożegnamy. Oni do Bowen. My postoimy jeszcze z dzień-dwa i na Townsville (120 Mm). Do Townsville czysta żegluga. Może jeszcze staniemy koło Cape Upitaf na noc. W każdym razie do Townsville chcę wchodzić na martwej wodzie, aby znów coś nie spieprzyć. Skok pływu jest tylko coś ok. 1m, ale zawsze lepiej. A swoją drogą to po powrocie na kurs żeglarski do Trzebieży (jako kursant- nauczyć się manewrowania!). Wczoraj o 0830 (??) był u Jeffa Edmund. Poplotkowaliśmy chyba godzinę. Listy wyśle do Townsville. Z chałupy ani od Ali nic. Bogdan – 8 listów (od przyjaciół i-ek). Zaczyna trochę kropić. Dobrze, że nie wyjąłem akumulatora. Opanowuje mnie tropikalne lenistwo. No to już zaczyna się piaty rok wędrówki. Trzeci komplet załogi. Jak długo wytrzyma? Zobaczymy. Skończyła się yerba. Chyba w Townsville kupię sobie paczkę. Trzeba napisać kilka kartek. List „służbowy” do Wojtka. Najchętniej jednak siedzę, patrzę i słucham ciszy. Wygląda, że jeśli Bemuś odpada (jak skubańcy mu paszportu nie dadzą to chyba sezon huraganów przesiedzę w Darwin). Jeśli by leciał samolotem, to może do Darwin.

09.09.1977,  Nara                                                                                                                                             Już piątek. „Swagman” odpłynął. „Blue Bird” też. Jest „Shangri-la”. Wczoraj i dziś grzebałem się z akumulatorem. Jest wreszcie ciepło, ale woda wydaje się chłodna. Zdjąłem samoster. Do Cape York  nie będzie potrzebny.

10.09, sobota, Nara                                                                                                                                           Wiatr skręcił na N, słaby, nadal ciepło. Bogdan poszedł na spacer. Ja siedziałem na łódce. Trochę pływałem przy łódce. Już powoli czas malować dno, bo zaczyna obrastać. Chyba do Darwin wytrzyma. Usiłowałem złapać Johna na radiu, ale go nie było. Wczoraj gadka z Jeffem. Czas leci miło i leniwie. Wczorajszy zbiór ostryg się nie udał. Bogdan nazbierał piękne, duże, ale były nie do zjedzenia.

11.09.1977, niedziela                                                                                                                                         Stoimy jeszcze w Nara. Za chwilę idziemy dalej. Ciepło, wiatr N chłodny słaby, zielono aż żal iść dalej. Bogdan wrócił wczoraj z wycieczki przerażony przez stinging tree. George ze SCUPem jest już w Darwin. Spotkaliśmy tu jacht, który nas widział rok temu z hakiem w Wellington i powiedzieli o SCUP. Tutaj właściwie wszystko to rodzinne pływania.

15.09.1977, N od Magnetic Is.                                                                                                                       Jest przed południem. Stoimy w małej zatoczce na N od Magnetic Is. To wyspa tuż na N od Townsville. Noc przeczekaliśmy przy Cape Cleveland aby wejść do Townsville przy wysokiej martwej wodzie. Do portu ca 12Mm O 0530 wystartowaliśmy. Zerwał się szkwalisty SW 5-6 pod idący przypływ. Szliśmy na F G B i silniku,  ale forsowanie wejścia i halsowanie w farwaterze dość wąskim. Silnik nie uciągnie, wydało mi się nie na miejscu. Wzięliśmy ogon pod siebie i przyszli trochę do Townsville 10Mm, będzie lepsza pogoda, to nie jest daleko. Tutaj jest bardzo ładnie. Zatoczka, plaża, wyspa wysoka i zielona. Olbrzymie granitowe głazy z różnego granitu otoczone przez wodę. W przodzie na plaży która wydała się prawie dziewiczą są turyści z hotelu. Obok stoi na stałe zakotwiczony stary szkuner z ogłoszeniem i nr telefonu jak się chce zrobić party na wodzie, ale jest mimo to ładnie no i spokojnie, tylko czasem przeleci szkwał, ale fali nie ma. Dobrze tutaj, słońce świeci, zielona woda itd., może coś wyjdzie na Bogdana zdjęciach. Zresztą można to znaleźć prawie w każdym, folderze. Po niebie ciągnie się Ci St. Tutaj też owszem coś z pogodą pokićkają. Nie tylko nasz „Wicherek” się myli, ale pomyłka nie jest duża, to2°B, reszta się zgadza lub prawie, bo np. podają wiatry SW do NW 10-20 kn, a to przy (…) w kierunku zmienia sytuację.

16.09.1977, Piątek, Townsville                                                                                                                          O 12tej opuściliśmy piękną zatoczkę za Magnetic Is. Wiatr osłabł i zmienił się na NE. Słońce, wiatr. Celowaliśmy aby w Townsville być na martwej wodzie, ok. 1530 – 17tej. Łatwiej manewrować w ciasnym miejscu. Jeszcze nie zgraliśmy się, zresztą nie jestem w tym genialny. Townsville port to cienka kiszka na Ross Creek, tylko dalsza część jest szeroka, ale tam jest port handlowy. Jakoś stanęliśmy na palach. Jakaś baba z drugiej łódki coś tam zawyła, zaczęła, że zajęte, ale na noc starczy. Potem poszliśmy pytać gdzie wolne, ale piątek przed południem to już nikt nie urzęduje, ani w klubie, ani w porcie. Are You O.K. – don’t worry, wszystko się załatwi w Monady. Podobają mi się te Australijce, maja właściwe podejście do życia i naprawdę piękny kraj. Miasto niby 80 tyś, ale ma już smak trochę egzotyki, trochę starego stylu. O 18-19tej na ulicach pusto, tylko w barach piją piwo. Byliśmy tylko na dwóch głównych ulicach. Po dwóch godzinach w obcym mieście chętnie wróciłem na łódkę. Właściwie w mieście to czuję się zagubiony. Po pełnym miesiącu na kotwicowiskach jakoś na brudnej rzeczce źle mi, właściwie nie źle, ale mi nie leży. Zobaczymy za 2-3 dni, ale chyba tylko serwis silnika (własny), cebula, mąka, woda, gaz coś tam jeszcze. Odebrać listy (poniedziałek) i dalej. To dopiero pół drogi do Cape Yorku, a już pół września. Trochę jestem spóźniony. Przygoda mnie goni.

17.09.1977, Townsville                                                                                                                                    Ciepło, ładnie, leniwie. Rano przestawiliśmy się na sznurek, bo miała odejść barka i pogłębiarka. Oczywiście nie odeszła. Potem przyszli celnicy. Miałem trochę emocji, bo to tak trochę już jestem na wariackich papierach, ale na razie nie robili kłopotu, mówili tylko żeby do nich tam zajrzeć. Obejrzeli to co mam. „Clearence” już od lipca nieważny. Wygląda, że będzie O.K. Zobaczymy w poniedziałek. Potem byliśmy na hause, gadce u sąsiadów. Mają sprawny cementowy jacht na sprzedaż, bo żona nie lubi jachtów i chce powłóczyć  się po Australii. Potem zajrzeliśmy na motorowy jacht z NZ, który też idzie na Darwin i S. Africa. Miał odejść dziś, ale zmienił plany i idzie na Morze Czerwone. Potem spotkałem „Rosa”, znajomi Niemcy (australijscy) z C(??). Łódka prawie w klarze. Helmuth dostał robotę na kolei. Caroline (10-11l?) chodzi do szkoły. Poznaliśmy u niego starego kapitana (80l.), który pływał do Chile na dużych żaglowcach po saletrę i guano. Hans jest wiekiem rześki i nie widać tych 80 lat. Może będę miał towarzysza do Cairns lub Cooktown (jak go żona puści). Gadka trochę po niemiecku. Miło spotkać starych znajomych. Zresztą czekali na nas bo już im dali znać, że „Maria” powoli się zbliża. Jest tu publiczna łazienka, ciepła i zimna dla rybaków głównie, ale używają żaglarze za darmo. Ile będzie za postój to nie wiem. Coś tam mówili o 2$ dziennie. To było by przykro. W sobotę idziemy na targ kupić jarzyny. W soboty są tutaj targi. Ciężko się wziąć do roboty.

 

18.09.1977, Townsville                                                                                                                                      Niedziela przeszła szybko. Rano był Hans z Helmuthem i Rosą z „Rosy”. Hans pokazał stare zdjęcia żaglowców i parowców na których pływał. Był oficerem na „Privall” –  4masztowy bark ze sławnej „P-Line” z Hamburga. Pływał dookoła Hornu na tych żaglowcach jako załoga, oficer i kapitan. Zdjęcia były stare, pożółkłe, to już historia, ale piękne i ciekawe. Po południu ok. 17tej poszliśmy na „Rosę”. Helmuth grał na gitarze. To ładny instrument w dobrych rękach. Jutro sprawy formalne i zobaczymy.

19.09.1977, poniedziałek, Townsville                                                                                                               Z lekkim niepokojem poszedłem do celników, cóż mam już taki uraz jak idę do „władzy” to zawsze się boję. Ale okazało się, że wszystko było O.K. „Clearence” przedłużyli mi do 19.01.78 abym miał do Darwin i celnik (szef) powiedział mi abym w Darwin jak zechcę przedłużyć ze względu na sezon huraganów od razu pisał do Canberry o przedłużenie. Naprawdę ta Australia to życzliwy kraj. Boating inspektor Mr. Stone pozwolił mi stać gdzie już stoję, wziął 10$ z tydzień. Tylko listów jeszcze nie odebrałem, są w drodze między Harbour Board i Boating Inspektorem. Jak z Hb. Board panienka zadzwoniła z pytaniem o pocztę dla mnie to posłał z powrotem do Hb. Board, ale nie dotarła bo szofer miał jakieś nerkowe przypadłości. Będzie  jutro. Tylko Zdanowski (Konsul morski) przysłał trzy listy dla mnie (chałupa, Ala i Milewicz). Chałupa z czerwca, Ala z sierpnia, J. M. z sierpnia. Dzień naprawdę tropikalny, ale przyjemny. Wieczór świeży. Jutro biorę się za silnik. Bogdan idzie na spacer.

20.09.1977, Townsville, wtorek                                                                                                                         Chmurno, ale ciepło, od 10-16tej grzebałem przy silniku. I nawet chodzi. Luzy na zaworach są mniej więcej O.K, więc już nie kręciłem. Może ciut za duże, ale przynajmniej nie wypalą gniazd (panewce). Olej zmieniłem, filtry wyczyściłem. Filtr oleju jeszcze musi trochę posłużyć. Bogdan był w mieście. Listy gdzieś utknęły. Bogdan wygląda podejrzanie bo go policaje pytali o narkotyki, nawet mu zajrzeli do torby. Potem wzięli na piwko do baru. Jakiś młody chłopak chciał się zabrać z nami na N. ale nie wziąłem mimo, że wyglądał sympatycznie, 22 lata, (??) z W. Australii. Bogdan wrócił po 16tej zrobił naleśniki. Petrowar trochę grzeje, ale za to jest światła jak trzeba. Jutro woda, gaz, 40l ropy, w sobotę jarzyny na targu i w niedzielę dalej.

21.09. środa Townsville                                                                                                                                     Dziś od rana pracowity dzień: woda, gaz, ropa. Ciepło. Jeszcze tylko poczta, drobne zakupy i w niedzielę w drogę.

21.09.1977, środa, Townsville                                                                                                                           Odnalazła się nasza poczta, przesłana przez Edmunda. Co ważniejsze, odczytaliśmy na słupku po drodze. Resztę na łódce. Przypłynęły dwa większe jachty. Jeden z Nara, gdzie byliśmy ok. tygodnia temu, drugi Kanadyjczyk poznany w Auckland rok temu. Duży ładny tradycyjny kecz. Gładki pokład, drewno, w środku też utrzymany w dobrym, starym stylu. Zajrzałem tam na chwilę i potem na „Rose”. Bogdan czyta listy. Na „Rose” kot popadł w niełaskę bo zjadł cały obiad z usmażoną wątrobą (ale bez cebulki). Nagrywali na magnetofon niemieckie piosenki marynarskie, które przyniósł Hans (ten stary kapitan, co to pływał w słynnym handlu saletrą dookoła Cape Hornu na starych wielkich żaglowcach). Wróciłem „Boberkiem” przez rzekę do siebie. Świeży NE wiał z morza, była lekka falka. Palmy przy kapitanacie podświetlone, lampami wyglądały jak dekoracje w teatrze. Jakoś tak mi przypomniały pierwsze zetknięcie z ciepłymi krajami w Casablance.

Czwartek, 23.09.1977, Townsville                                                                                                             Połaziłem po mieście. Tak leniwie. Tu postać, tam popatrzeć. Jest bardzo ciepło, jeszcze nie zupełne upały, ale ciepło się czuje. Na rzece trochę wiatr. Kupiłem galon destylowanej wody i kg wątroby, który zaraz wstawiłem do garnka. Bogdan w międzyczasie spichcił ryż (trochę twardy, ale nie ma jeszcze wyczucia i czasem zbyt dużo do garnka wkłada). To mnie trochę podbudowuje, że znów taki najgorszy kuk nie jestem. Po południu wpadli Bill i Margaret z katamarana „Tou-Hou”. Nazwa polinezyjska (NZ). Katamaran z Sydney. Starsi państwo, bardzo sympatyczni, wracają do Sydney, przypłynęli się pożegnać i zaprosili na pożegnalną kawę. Poznałem ich wczoraj na „Consart” z B.C Victoria (British Columbia, Victoria, Zach Kanada) Żeglują już wiele lat, spotkali kiedyś (to było chyba 20 lat temu) J. Guzwella na „Trekke”. Katamaran ładny, schludny, lekki, ok. 1 1/2tony. I znów „A dieu”, choćczasem znów kogoś się spotka, jak ”Consorte”. „Pegasusy” już sprzedali „Pegasusa”. Jerzy będzie budować coś większego. Wiadomość do „Rosa” – Loyd (12-14) koresponduje z Caroline (13) z „Rosy”. Ja jestem żłób że do Jerzego jeszcze nie napisałem. Napiszę z morza. Teraz nie ma czasu.

24.09.1977, Piątek                                                                                                                                             Już myślałem, że nic nie  dopiszę, że będzie bz, ale  okazało się, że przez pęknięty filtr wyciekła ropa do zenzy. Robota na kilka godzin i strata ca 100 l ropy. Jakoś to przeżyłem, ale nauka mechaniki też kosztuje. Bogdan pisze listy. Trzeba to wysłać dziś bo jutro poczta zamknięta. Pogoda ładna, bez zmian, ciepło. Jutro zakupy cebuli i pojutrze w drogę.

                                                                                                                                           Ludomir Mączka