Archiwum kategorii: ARCHIWUM

Korespondencja z Portugalii

Mariola Landowska: Pracownia między rzeką Tag a Oceanem Atlantyckim

Mariola Landowska 2003W Portugalii jest takie miejsce koło Lizbony, skąd widać prawie całą stolicę Portugalii, z pierwszym planem na Most 25. kwietnia (Ponte 25 de Abril), dawniej nazywany Mostem Salazara. To miejsce nazywa się Paço de Arcos (…i jest „najbardziej urokliwą miejscowością w Portugalii” – przyp. red.). Tutaj „zakotwiczyłam” w pracowni – magazynie po rybakach. Ale oni i tak są moimi sąsiadami, bo mają dwa pomieszczenia. Moje miejsce należało kiedyś do Palácio dos Arcos (Pałac Łuków – przyp. red.) Stąd król portugalski Manuel I witał żeglarza Vasco da Gama powracającego z Indii. Dużo by opowiadać.

Moja pracownia jest miejscem, które było wybudowane w 1498 roku. Przez ostatnie 50 lat było zamknięte; służyło tylko do przechowywania „szpargałów” rybaków. Od ponad roku jest moją pracownią malarską. Stąd podróżuję na moich płótnach, i nie tylko. Spoglądam przez wysokie wrota w dal i jestem duszą na Oceanie, gdzie przepływają różne jednostki. Moje miejsce jest na wysokości wpadania rzeki Tag (Rio Tejo) do oceanu; niczym ostatnia latarnia, jeszcze na rzece. Na razie niech zdjęcia mówią o miejscu.

Com os melhores cumprimentos

                                                                                                                           Mariola Landowska

www.mariolalandowska-art.com

_______________________________________________________________________________________________________
Mariola Landowska – żeglowała w Jacht Klubie AZS w Szczecinie w latach osiemdziesiątych; z pasją oddaje się malowaniu i  podróżom; miała wystawy w Szczecinie, we Włoszech, w Portugalii, w Hiszpanii; od kilku lat mieszka w Oeiras, koło Lizbony.    (zs)

__________________________________________

FOTO

1. IMG_2927 2. IMG_3048 3. IMG_5023 4. IMG_3920 5. IMG_9832 6. IMG_3735 7. IMG_3758 8. IMG_1499 9. IMG_0101 10. IMG_2886 12. IMG_5818 13. IMG_9807 14. IMG_4333 11. IMG_2969 15. IMG_0044 16. IMG_0710 17. IMG_1533 18. IMG_1148 19. IMG_3152 20. IMG_3914 21. IMG_3512 22. IMG_4057 23. IMG_4288 24. IMG_6446 25. IMG_4246 27. IMG_0096 27. IMG_9688 28. IMG_5767 29. IMG_072930. IMG_0733 31. IMG_2519 32. IMG_3110 33. IMG_2915 34. IMG_4192 35. IMG_2119 36. IMG_2914 37. IMG_5331 39. IMG_8361

Fot. Mariola Landowska i Tulio Coehlo.

 

 

Ludomir Mączka: List z Francji

                                                                                                                   Martigues, niedziela 20.04.86
Słońce – zimno – mistral – od Wielkanocy jestem w Martigues koło Marsylii – na Marlinie¹, który tutaj reperuje silnik. Janusz2 chętnie mnie odpuścił z Paryża, bo nie ma tam teraz co robić. Wracam gdzieś chyba po połowie maja. Chyba, żeby Marlin był wcześniej gotów. Janusz + Joelle ok.10.05 → Montrealu. Ja ok. 14.06 → Londynu i dalej do Kanady do Vagabonda3. Mam nadzieję, że doszły do Ciebie poprzednie listy z kserokopią i drugi z taśmą klejącą. Bibkowi4 szukam uszczelek do expressu – ale można cały express (kupić nowy – przyp. red.), prawie jak u nas. Mam teraz sporo czasu i tracę go bez planu. Trochę pomagam Marlinowi, ale niewiele. Odwiedzałem Krystynę, Martę i Józka5 (w Paryżu – przy. red.)

Martigues, to takie ładne małe miasteczko koło Marsylii – szumnie zwane „Wenecją Prowansji”, ale jest naprawdę ładnie. W kanałach bardzo dużo jachtów i łodzi rybackich. Bardzo dużo bardzo brzydkich jachtów, takie różne „samosiejki”. Mam kontakt listowy z Darkiem Sell6. Może coś z tego będzie jak skończę z Vagabondem. Janusz myśli w tym roku wrócić z Vagabondem do Francji. To w październiku i listopadzie może być całkiem ciekawe. Przed wyjazdem chcę zajrzeć do Marii. Śpiwór bardzo się przydaje, jak również ciuchy od Jureczka i Marka7 (duża buźka).
Pozdrów Andrzeja Szczepańskiego8 , jak go złapiesz. W Martigues będę chyba do połowy maja lub trochę dłużej.

                                                                                                                                                     Martigues, 21.04. poniedziałek
Mistral ustał – jest nawet ciepło – ogoliłem się (po tygodniu); zmieniłem koszulę, skarpetki … – też po tygodniu. Tutaj większa swoboda niż u Joelle. Śmierdzę (pachnę) czosnkiem i tęsknię do Marii. Chyba jak Staszek (Stanisław Szymański – przyp. red) ściągnie silnik i trochę mu pomogę, pojadę do Marii. Jakieś oświadczenie odnośnie UKF-ki dla H. B.9 uklecę w Paryżu i opieczętuję. Jak będzie złe to zmienię. Czekałem na jakieś wytyczne. Pozdrów wszystkich znajomych. Irenie10 podziękuj za słownik francuski.

                                                                                                                                                                                              Ludomir
____________________________________

1 Marlin – szczeciński jacht (PZ – 1256), właściciel Stanisław Szymański.
2 Janusz – Janusz Kurbiel, ur.1946r.; organizator i lider rejsu Przejściem Północno-Zachodnim (Arktyka kanadyjska) w latach   1985-1988 na jachcie Vagabond ‘eux; od wielu lat żegluje wraz z żoną Joelle w rejony arktyczne; w 1991 na   jachcie Vagabond’eur dotarł do 82.02’ N, na płn. od Szpitcbergenu – do 2013 (s/y Barlovento II, 82o10,544′N 60o48,020′E) nie pobity rekord jachtu w żegludze na północ  (nagroda Rejs Roku 1991); współpracuje z placówkami naukowymi i przemysłowymi wielu krajów; publikował w Morzu, Żaglach; autor książek i filmów o żeglarskich wyprawach; mieszka we Francji.                     (wj)

3 Vagabond – jacht Vagabond’eux pozostawiony wówczas w Tuktoyaktuk w Arktyce kanadyjskiej.                                              (wj)
4 „Bibek” – Bogumił Pierożek 1923 – 2004, ur. we Lwowie; po wojnie członek AZM-u Gliwice, później innych klubów
    żeglarskich; członek honorowy Jacht Klubu AZS w Szczecinie (1958); jachtowy kapitan morski; profesor spawalnictwa.         (zs)
5 Krystyna, Marta, Józek – Krystyna Magońska, Marta Garlicka, Józef Kuzian – przyjaciele z Paryża; Józek płynął z nami i na Marii z Brestu do le Havre, w lipcu 1984r.                                                                                                                                                     (wj)
6 Darek Sell – krewny Ludka z Wrocławia.                                                                                                                                          (wj)
7 Jureczek, Marek – Jerzy Janiszewski, Marek Kopczyński (brat Ewy Jacobson); koledzy z Jacht Klubu AZS Szczecin.
8 Andrzej Szczepański – zaprzyjaźniony starszy mechanik ze statku rybackiego m/t Amarel; wycinał piękne pieczątki dla Marii i potem dla  Vagabonde’a 2.                                                                                                                                                              (wj)
9 H. B. – Henryk Bednarek; wypożyczył UKF-kę na Marię, która zginęła; prosił o jakiś protokół zniszczenia, straty.                          (wj)
10 Irena – Irena Bogdańska ze Szczecina (z Politechniki i z JK AZS Szczecin).                                                                                     (wj)

______________________________________________________________________________________________________

Ludomir Mączka ur. 22.05.1926r. we Lwowie, zm. 30.01.2006r. w Szczecinie; żeglarz, geolog; na jachcie Maria w latach 1973-1991 żeglował w rejsie wokółziemskim; w latach 1984-1988 na jachcie Vagabond 2 wraz z W. Jacobsonem, i na różnych odcinkach innymi żeglarzami, przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (NWP); laureat wielu nagród (m.in. Rejs Roku – 1984,1988, 2003, Kolosy – 2001: Suprkolos 2001,Conrady – 2003).                                                                             (zs)   ___________________________________________________

FOTO

Księga Gości MARII 21.11.85 Z „Księgi Gości” Marii.

Martigues, Francja_fot.wikipedia Martigues, Francja.

Henryk Jaskuła: e-mail

Dzięki uprzejmości Wojciecha Jacobsona i za zgodą nadawcy e-maila, Henryka Jaskuły, publikujemy list kapitana Daru Przemyśla, który to list jest interesującą refleksją – reminiscencją, wywołaną odkrytą fotografią sprzed lat. Zdjęcie dokumentuje moment tuż po starcie żeglarza; pierwsze nawet jeszcze nie mile a dopiero kable, w samotnej wokółziemskiej żegludze bez zawijania do portów. Rejs kpt. Henryka Jaskuły na Darze Przemyśla (344 dni; 12.06.1979 – 20.05.1980 był trzecim takim osiągnięciem na świecie, po Anglikach: Robin Knox-Johnstonie na jachcie Suahili (312 dni; 14.06.1968 – 22.04.1969) i Chay Blyth’u na jachcie British Steel (292 dni; 18.X.1970 – 6.VIII.1971).                                                                                                                                (zs)
                                                                                                                                                                                                          _______________________________________________________________________________________________________

Henryk Jaskuła: e-mail

Temat: Start 12.VI.1979
Data: Thu, 8 Jan 2015 16:37:28 +0100
Nadawca: Henryk Jaskuła
Adresat: Undisclosed-Recipient:;

Zdjęcie poniżej, nigdzie nie publikowane, odkryte dzisiaj, 8. stycznia 2015 roku.
Start Daru Przemyśla do rejsu solo non-stop dookoła świata, 12. czerwca 1979.
Pierwsza minuta rejsu, już za główkami portu jachtowego – zwrot na Hel. Wyjście bez silnika. W tle po prawej widać brzeg na południe od portu. Nikt jachtu nie odprowadza. Nikt nie wie, że przed grotmasztem, przywiązana linkami do pokładu, leży pusta beczka tratwy ratunkowej; nikt nie wie, oprócz mnie, że samoster nie działa (jeszcze), ze radiostacja do końca rejsu nie będzie działać.
Widać przegłębienie na dziób, bo achterpik jest pusty, a nie można go załadować bo po podłodze biegną linki steru wewnętrznego. Gdyby je przykryto korytkami z PCV, achterpik byłby ładowny.
Nad grotmasztem sterczy antena UKF-ki, nikt nie wie, nawet ja, że nie jest podłączona należycie, na skutek czego zasięg łączności na UKF wynosi tylko 300 metrów (gdy ją podłączono po rejsie, jej zasięg wynosił 37 mil) .
Na topie grotmasztu jest reflektor radarowy, drugi niżej, na stenwancie bezanmasztu (zerwał się na Indyjskim).
Na sztormrelingu w pobliżu rufy, tylko jedno koło ratunkowe, zgodnie z przepisami (nikt by mi go nie rzucił, gdybym wypadł za burtę). Już na Bałtyku powędrowało do forpiku, skorupy beczki tratwy ratunkowej (po zdrapaniu numeru atestu tratwy), poszły za burtę dopiero na Atlantyku.
Wąs przy topie grotmasztu to wiatraczek wskaźników siły i kierunku wiatru (przestały działać na Indyjskim).
Przy sterze, ubrany na wyjściowo, kończę zwrot. Zdejmę odbijacze z burty, sklaruję cumy i przebiorę się na roboczo. W bajdewindzie, na wiatr, jacht pójdzie sam, z dociśniętym hamulcem koła sterowego. Przez miesiąc, aż po Atlantyk, będzie bajdewind i halsowanie na przeciwnych wiatrach.
Wyjście z Gdyni, a nie z Las Palmas, to pierwszy sukces rejsu, to duże szczęście od pierwszej chwili. Drugim wielkim szczęściem będzie trawers Hornu 14. stycznia, a trzecie, największe, powrót do Gdyni po 344 dniach.

                                                                                                                                                                                                 Hen

clip_image002 12.VI.1979r. Dar Przemyśla wychodzi w rejs solo non-stop dookoła świata. Pierwsze minuty: za główkami basenu Zaruskiego zwrot na Hel. Genua przelatuje na prawą burtę. Przed grotmasztem przywiązana linkami leży pusta beczka tratwy ratunkowej, na burcie nie zdjęte jeszcze odbijacze. Na stenwancie bezanmasztu drugi reflektor radarowy. Wyjście bez silnika.

______________________________________________________________________________________________________

Henryk Jaskułaur. 22.X.1923. ; wsławił się pierwszym polskim rejsem dookoła świata bez zawijania do portów na
                                 trasie Gdynia – Gdynia (1979-1980), na jachcie Dar Przemyśla.

 

 

 

Wojciech Jacobson, Zenon Szostak: Conrad, Horn i żagle

Twórczość literacka Josepha Conrada-Korzeniowskiego, oparta w znacznej mierze o własne doświadczenia życiowe autora, jest dobrze znana i doceniana, również przez ludzi morza. Mniej znana jest jego kariera morska, w tym, istotny dla żeglarzy, fakt opłynięcia przez Konrada Korzeniowskiego przylądka Horn pod żaglami.

Od wczesnej młodości, przez niemal dwadzieścia lat, Konrad Korzeniowski pływał na żaglowcach i statkach; poczatkowo francuskich, później brytyjskich. Zaczynał jako zwykły marynarz (ordinary seaman) służbą before the mast. Podnosząc swoje kwalifikacje (poparte zdawanymi egzaminami), osiągał stanowiska oficerskie, aż do funkcji kapitana. Pływał po morzach i oceanach niemalże całego świata.

I właśnie w jednym z takich oceanicznych rejsów, na trasie z Sydney do Londynu, opłynął przylądek Horn. Dwudziestojednoletni Konrad był wtedy pełnoprawnym członkiem załogi – marynarzem na trzymasztowej fregacie Duke of Sutherland. Żaglowiec, określany jak inne tego typu szybkie i zwinne jednostki żaglowe – kliprem, wypłynął z Londynu w połowie października 1878 roku. Płynął trudną trasą wokół Przylądka Dobrej Nadziei, Przylądka Leeuwin i – opływając Tasmanię – zawinął do Sydney z końcem stycznia 1879 roku. W drogę powrotną do Anglii, z ładunkiem wełny i pszenicy, odpłynął na początku czerwca 1879 roku. Żeglując wokół przylądka Horn, dotarł do Londynu 19. października tego samego roku. Korzeniowski był w załodze klipra przez cały czas, co poświadczyli kapitan żaglowca John McKay i armator Daniel Louttit ze Szkocji, wystawiając stosowną opinię z rejsu – świadectwo służby (Certificate of Discharge).

Po pobycie na lądzie, urozmaiconym krótkim rejsem na Morze Śródziemne, i po zdanym egzaminie na stopień II. oficera, Konrad Korzeniowski w drugiej połowie sierpnia 1880 roku, ponownie wypłynął na oceaniczną trasę do Australii, na trzymasztowej fregacie Loch Etive.

Kapitanem tego z kolei klipra był znany, budzący podziw wśród marynarzy i armatorów William Stuart. Konrad był na Loch Etive „najmłodszym z oficerów, trzecim pomocnikiem pełniącym służbę u boku pierwszego oficera”. Po półtoramiesięcznym pobycie w Sydney i załadowaniu klipra wełną (stąd określenie Conrada: „pływałem we flocie wełnianej”), Loch Etive wyruszył w drogę powrotną do Anglii wokół Hornu. Umiejętności żeglarskie Konrada musiały być dobre, skoro – gdy zachorował drugi oficer – kapitan awansował Korzeniowskiego na oficera wachtowego, „czuwającego samodzielnie nad pokładem”. Conrad, w Zwierciadle morza, tak komentuje ten fakt: „Było to pewnego rodzaju uznanie dla młodzika, że dowódca taki jak kapitan S. mu zaufał, pozornie bez żadnego nadzoru”. Młody oficer pokładowy, doceniony przez odważnego „kapitana S.”, który „niezdolny był niejako z natury do wydania oficerom rozkazu by skrócili żagle”, poczuł pełnię oceanicznej i marynarskiej swobody i „sam też sadził żagle na wysokich masztach… jak nie sadził ich nigdy przedtem ani potem”. Trasę do Londynu, wokół Hornu, przebyli w czasie o miesiąc krótszym niż poprzednio na Duke’u. Doświadczenie i odwaga kapitana Stuarta, a także poczynania oficerów wachtowych, skutkowały dobrą żeglarską robotą.

Kolejne lata pracy Józefa Konrada Korzeniowskiego na morzu przeplatały się z czasem wolnym, spędzanym pod żaglami, głównie na jachtach przyjaciela G. F. W. Hope’a: na dziewięciotonowym jolu Nellie, upamiętnionym w opowieści Jądro ciemności, na kutrze gaflowym La Reine, który w 1899 roku odkupił od Hope’a, do spółki z Stephenem Crane’em, pisarzem amerykańskim osiadłym w Anglii. Żeglował również – na 23-tonowym kutrze Ildegonde – wokół wysp Szetlandzkich i Orkadów, a może i dalej. Pływał na wynajmowanym jachcie w Bretanii, w ujściu Tamizy, w Kanale Brytańskim, jak wówczas mawiano – czyli kanale La Manche. Wyprawy żeglarskie były kilkudniowe, czasami kilkutygodniowe. Swój jacht trzymał na kotwicy, w Rye w hrabstwie Sussex, nad Kanałem.

Marzył o zakupie większego żaglowca i wyruszeniu na kilka lat w dłuższy rejs. O tym, że na jachtach czuł się równie dobrze, jak w pracy na morzu, świadczą wspomnienia jego syna Johna ze wspólnego rejsu żeglarskiego w 1920 roku: „ojciec czuł się doskonale, odzyskiwał siły skacząc po drabinkach”.

Po prawie dwudziestu latach niełatwej pracy na żaglowcach i statkach, Konrad Korzeniowski pozostał do końca życia wierny żaglom i wspólnym wyprawom żeglarskim z przyjaciółmi, znajomymi, rodziną. Żeglarstwo nie przestało być dla niego ważne, gdyż było sposobnością do spotkań w gronie ciekawych intelektualnie ludzi, angielskich gentlemanów, pisarzy; do interesujących rozmów, dyskusji, opowieści.

W takim kontekście Joseph Conrad-Korzeniowski niewątpliwie był w pełni nie tylko marynarzem, ale i żeglarzem, i to takim, który w młodości opłynął Cape Horn. Nie dożył czasu, gdy we Francji powstało AICH (L’Amicale Internationale des Capitaines au Long Cours Cap Horniers,1937r.) – Międzynarodowe Stowarzyszenie Kapitanów Kaphornowych, które zrzeszało nie tylko kapitanów, ale także uczestników rejsów żaglowcami wokół przylądka Horn. Na pewno byłby jego członkiem. Tym bardziej mógłby obecnie patronować współczesnemu żeglarskiemu Bractwu Kaphornowców.

Rejsy i podróże w których uczestniczył Joseph Conrad-Korzeniowski, są dobrze udokumentowane i opisane. Materiały źródłowe w postaci dokumentów żeglugowych poszczególnych jednostek – Agreement and Account of Crew, Certificate of Discharge są przechowywane m.in. w Beinecke Library Yale University w USA. Przytoczone w tekście cytaty dotyczące rejsu na Loch Etive pochodzą z książki Josepha Conrada Zwierciadło morza, w tłumaczeniu Anieli Zagórskiej (Warszawa 1935r.). Liczne wydawnictwa, opublikowana korespondencja, wspomnienia przyjaciół i znajomych, elementy biograficzne w książkach Conrada, a nade wszystko nieoceniona biografia, napisana przez jednego z najwybitniejszych znawców tematu, Zdzisława Najdera: Życie Conrada-Korzeniowskiego, przywołują i przybliżają tytułowy wątek: Conrad, Horn i żagle.

                                                                                                                                         Wojciech Jacobson, Zenon Szostak

5a. Duke of S._ZR Duke of Sutherland; fragment panoramy w Circular Quay                                                                             w Sydney, 1871
                                                                                                     arch. John Oxley Library, State Library of Queensland, Australia

 

 

5b. Loch Etive_arch._State Library of Victoria,Australia  Loch Etive; odbitka żelatynowo-srebrowa                                                                                                             fot. Allan C. Green(1878-1954)                                                                                                                                                             arch. State Library of Victoria, Australia

 

 

5c. Cape Horn 1.3.2001a_wj Cape Horn. Fot. Wojciech Jacobson

_______________________________________________________________________________________________________

Wojciech Jacobson – jachtowy kapitan żeglugi wielkiej, uczestnik wyprawy „Marią” od początku, od momentu przygotowań
jachtu do rejsu. Prowadził jacht „Vagabond II” z Le Havre do Vancouver w Kanadzie – rejs został uhonorowany I nagrodą Rejs Roku za 1985 rok, a kapitan prestiżową nagrodą „Srebrny Sekstant”. W latach 1985 – 1988 razem m. in. z L. Mączką i J. Kurbielem, na jachcie „Vagabond II” przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (Arktyka, płn. Kanada). Wyczyn żeglarski na miarę światową został uhonorowany I nagrodą Rejs Roku 1988 i „Srebrnym Sekstantem”. Żeglował na dużych żaglowcach. W Jacht Klubie AZS Szczecin od lat czterdziestych ubiegłego wieku.  

Zenon SzostakZeszyty Żeglarskie.                      

________________________________________________________________________________________________________

Tekst ukazał się pierwotnie na stronie www.Zeglujmy Razem.com.

 

 

 

Bogdan Sobiło: Wikingowie w Wolinie

Bogdan SobiłoObecnie Wolin jest niewielkim miasteczkiem położonym na wschodnim brzegu wyspy o tej samej nazwie. Od reszty kraju oddzielony jest rzeką Dziwną. Raz jej nurt kieruję się ku morzu, powodując obniżenie poziomu wody w Zalewie Szczecińskim, a kiedy indziej rzeka płynie w kierunku Zalewu. Podobnie jak nurt Dziwny, życie współczesnych mieszkańców Wolina toczy się leniwie. Cała obecna ludność to przybysze z różnych części Polski, najczęściej potomkowie emigrantów z biedniejszych części kraju, którzy po zakończeniu II wojny światowej szukali na tzw. ziemiach odzyskanych lepszego życia. Do niedawna tradycja wojny i zasiedlenia Wolina przez Polaków była bardzo żywa. Częściowo dzięki intensywnej propagandzie komunistycznej, częściowo z powodu kolei własnego losu Polaków doświadczonych zarówno przez wojnę, jak i wydarzenia, które nastąpiły po jej zakończeniu.
Charakterystycznym obiektem, kiedyś wręcz wizytówką miasteczka. były elewatory zbożowe wzniesione tuż nad brzegiem Dziwny. Obecnie zaniedbane powoli popadają w ruinę. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych odbudowano leżącą przez niemal czterdzieści lat w gruzach katedrę. Główną atrakcją Wolina jest jednak skansen archeologiczny położony na wysepce Dziwnej. Początkowo były to pojedyncze chaty, w których raz w roku odbywał się międzynarodowy festiwal wikingów, dość licznie odwiedzany przez gości z Danii, Szwecji i Norwegii. Obecnie jest to nie tylko muzeum, ale także placówka naukowo-badawcza Instytutu Archeologii i Etnografii Polskiej Akademii Nauk. W Wolinie na każdym kroku widoczne są ślady historii. Zarówno najnowszej, jak i tej sprzed tysiąca lat. Niemal każdy mieszkaniec miasteczka ma świadomość wielkości minionej przeszłości, a turyści dowiadują się o niej z przewodników i w osadzie słowiańsko-wikińskiej. Jednak większość przybyszów nie wie, że historia Wolina, zwłaszcza ta najdawniejsza, jest nie tylko bardzo zagmatwana, ale też wciąż pełna hipotez i zagadek.
Duży wpływ na świadomość historyczną starszego pokolenia Polaków miały dwa wydarzenia: okupacja niemiecka podczas wojny oraz natarczywa propaganda komunistyczna, uzasadniająca względami historycznymi przesunięcie granic nowego państwa polskiego na zachód. Przez ponad 40 lat komunizmu często mówiono i pisano o „powrocie do macierzy”, „starych piastowskich granicach” itp. Pozostałością tych czasów jest pomnik Trygława wzniesiony w 1967 r. Napis na tym pomniku głosi, że powstał on w tysiąclecie przyłączenia Wolina do państwa polskiego. Tymczasem średniowieczne źródła milczą na temat rzekomego przyłączenia Wolina do państwa polskiego w czasach Mieszka I. Jak wiadomo, każda nacja, każde pokolenie odczytuje i interpretuje historię na swój własny sposób, i co nie mniej ważne, na własne potrzeby. Wolin jest tego modelowym przykładem
Historyk bada przeszłość na podstawie źródeł. Do najdawniejszych dziejów Wolina dysponujemy źródłami łacińskimi (tzw. Geograf Bawarski, Widukind z Korbei, Adam z Bremy, Saxo Gramatyk, Thietmar z Merseburga), arabskimi (Ibrahim ibn Jakub) oraz skandynawskimi (sagi o czynach wikingów). O ile od stuleci źródła pisane są dobrze znane i zbadane, o tyle źródła archeologiczne odkrywane są wciąż na nowo. W latach 2012 – 2014 podczas budowy basenu nowej mariny, odkryto szereg nowych obiektów. Na leżące w ziemi ślady historii można się natknąć w Wolinie niemal wszędzie. Na początku lat siedemdziesiątych XX wieku podczas kopania fundamentów podwórkowej szopy znaleziono kamienne siekiery z VIII – IX wieku. Rybacy łowiący ryby w wodach Dziwny i Zalewu nieraz wyciągają zamiast ryb prastare łodzie, przez setki lat zalegające w mule. Czasami jest to kadłub alianckiego samolotu zestrzelonego przez niemiecką baterię artylerii przeciwlotniczej, która była ulokowana w pobliżu miasteczka.
Po II wojnie światowej nauka polska miała za zadanie udowodnić prawa nowego państwa polskiego do ziem zajętych kosztem Niemiec. Zarówno źródła pisane jak i znaleziska archeologiczne interpretowano jako dowód polskości tych ziem. Dlatego stworzono metodologiczną teorię „importów”. Obiekty archeologiczne pochodzące z innych kręgów cywilizacyjnych (Skandynawia, Niemcy) określano jako „importy” tj. sprowadzone z zewnątrz i nie negujące słowiańskości, a więc pośrednio i polskości tych ziem. Cenzura pilnie śledziła treść prac naukowych z tak wąskiej zdawałoby się dziedziny jak slawistyka czy językoznawstwo. Kiedy pod koniec lat siedemdziesiątych poprzedniego stulecia jeden z krakowskich uczonych złożył do druku w czasopiśmie ukazującym się w „porażającym” nakładzie 500 egzemplarzy, artykuł, w którym polemizował z powszechnie obowiązującym dogmatem o „pradawnej obecności” Słowian (a więc i Polaków) na ziemiach dzisiejszej Polski, został zatrzymany przez cenzurę jako „nieprawomyślny”. Innym przykładem ówczesnej politycznej poprawności może być Biskupin. Kiedy w latach międzywojennych nauczyciel miejscowej szkoły zauważył ślady dawnych budowli drewnianych na wyspie Jeziora Biskupińskiego, powiadomił o tym archeologów z Uniwersytetu Poznańskiego. Po rozpoczęciu prac wykopaliskowych gazety na pierwszych stronach donosiły o odkryciach w „polskich Pompejach”. Wszystko co znaleziono, świadczyć miało o słowiańskim charakterze osady. Kiedy jednak zbadano za pomocą nowoczesnych metod fizyko-chemicznych drewno użyte do budowy domów, palisady i mostu łączącego osadę na wyspie z lądem, okazało się, że zostały one ścięte ponad 700 lat przed narodzeniem Chrystusa. Oczywiście w VIII wieku przed Chr. nie może być mowy o Słowianach (jeszcze nie wyodrębnili się ze wspólnoty indoeuropejskiej), ani o Germanach. Mimo to w powszechnej świadomości Polaków, Biskupin to wciąż „stary, prasłowiański gród”.
Najstarsze dzieje Wolina sięgają VIII wieku po Chr. Pierwotni mieszkańcy osady zajmowali się rybołówstwem i rolnictwem. Wolin wymieniony jest najwcześniej w tzw. Geografie Bawarskim. Jest to anonimowa notatka, która wylicza plemiona i grody położone na północ od Dunaju. Wśród ponad dziesięciu nazw plemiennych, identyfikowanych z ziemiami dzisiejszej Polski wymienieni są Wolinianie. W tym przypadku nie chodzi chyba jednak o mieszkańców grodu, ale plemię sprawujące władzę nad całą wyspą. Interesujący opis miasta pozostawił pochodzący z Hiszpanii żydowski kupiec i podróżnik Ibrahim ibn Jakub. Otóż około roku 964 – 965 zawędrował on do Czech i na dwór cesarza Ottona I. To właśnie Ibrahimowi ibn Jakubowi zawdzięczamy charakterystykę drużyny Mieszka I oraz opis domniemanych granic jego państwa. Z przekazu tego egzotycznego podróżnika nie wynika jednak, że w połowie X wieku Wolin znajdował się w granicach monarchii piastowskiej. W tym samym czasie pojawia się w źródłach pierwsza wzmianka o Mieszku I. Żyjący w X wieku niemiecki kronikarz Widukind z Korbei napisał Dzieje Saksonii. Sporo uwagi poświęcił Wichmanowi, niemieckiemu rycerzowi, który za panowania cesarza Ottona I (936 – 973) zszedł na złą drogę i został skazany na banicję. Opuszczenie ojczyzny okazało się dla niego wejściem na równie pochyłą. Udał się do sąsiadujących z cesarstwem Słowian Połabskich, zamieszkujących między Odrą a Łabą, systematycznie najeżdżanych i podbijanych przez Niemców. Najprawdopodobniej w 963 r. Wichman na czele Wieletów najechał państwo Mieszka i zadał mu dwukrotnie klęskę. W walkach zginął nieznany nam z imienia brat polskiego księcia. Kiedy kilka lat później, a dokładnie w 967 Wieleci i renegat Wichman ponownie najechali Mieszka, książę polski dzięki pomocy swych czeskich sojuszników (małżeństwo z Dobrawą) pokonał najeźdźców, a sam Wichman zginął. Po stronie Wieletów stali też Wolinianie. Nie wynika z tego jednak, że po zwycięstwie Mieszka miasto i wyspa dostały się pod jego panowanie. Najazdy wygnanego z Niemiec Wichmana i słowiańskich przecież Wieletów przez lata przedstawiane były w propagandzie i podręcznikach szkolnych jako przejawy niemieckiej ekspansji na wschód.
Najdawniejsze dzieje Wolina splatają się również z barwnymi dziejami Wikingów. Językoznawcy wywodzą ten termin od wyrazów „vik” – zatoka, fiord lub „viken” – skierować się. A więc „Wiking” to ktoś, kto opuszcza rodzinny dom i wyrusza za morze. W okresie VIII – XI wieku Wikingowie stali się postrachem wielu krajów Europy. Najeżdzali Irlandię, Brytanię i Francję. Na początku X w. osiedlili się nawet u ujścia Sekwany, a ich przywódca Rollon został nominalnie wasalem króla Francji Karola Prostego. Po ponad stu latach latach Normanowie mieszkający od pokoleń we Francji najechali Anglię, a ich przywódca Wilhelm Zdobywca dzięki zwycięskiej bitwie pod Hastings został w 1066 r. królem Anglii, nie przestając być wasalem władcy francuskiego. O ile Wikingowie z terenów dzisiejszej Danii i Norwegii ruszali na swe wyprawy w kierunku zachodnim, o tyle zamieszkujący Szwecję Waregowie penetrowali południowe wybrzeże Bałtyku. Docierali na swych łodziach nawet na Morze Czarne i Kaspijskie. Napadali na posiadłości bizantyjskie i jednocześnie prowadzili handel. Wareski książę Ruryk został zaproszony przez Słowian w 862 r. i objął władzę w Nowogrodzie. Po dwudziestu latach przeniósł stolicę swego państwa do Kijowa (stąd Ruś Kijowska). Wikingowie nie tylko napadali i grabili, ale też zajmowali się handlem. Dość często tam, gdzie miało to sens i miejscowe realia na to pozwały, zakładali emporia (ośrodki wymiany handlowej). Najczęściej przyczyn ekspansji wikińskiej historiografia upatruje we wzroście demograficznym i niemożności wyżywienia wszystkich mieszkańców ze względu na mało urodzajną ziemię. Innymi powodami mogły być narastające różnice materialne, które zachęcały niektórych przywódców (jarlów) do urządzania wypraw łupieżczych w celu pomnożenia bogactwa własnego i swoich klientów oraz konflikty wewnętrzne, rozstrzygane na ogół bardzo krwawo. W okresie przechodzenia od ustroju plemiennego do państwa, funkcjonuje u Wikingów wiec (thing). Naczelnik plemienny nosi często tytuł króla (kanut). Mimo powolnej chrystianizacji Skandynawii nadal istnieje niewolnictwo. Niewolnik (trall) pochodzący najczęściej z wypraw wojennych nie ma żadnych praw.
W XIX wieku modne były w nauce teorie wywodzące początki pierwszych państw słowiańskich od Wikingów. Niektórzy historycy dopatrywali się nawet w herbach polskiej szlachty zdeformowanego pisma runicznego. W kilku przypadkach źródła pisane nie pozostawiają jednak wątpliwości, że tak właśnie było (choćby wspomniana Ruś Kijowska). Twierdzenia, że Mieszko I był Wikingiem, przestały się pojawiać w obiegu naukowym po I wojnie światowej. Jednak zarówno źródła pisane jak i zwłaszcza archeologiczne, wskazują na obecność w Wolinie Wikingów. Dowodem bliskich kontaktów państwa pierwszych Piastów ze Skandynawią są choćby losy Świętosławy – Sygrydy, córki Mieszka I. Została ona wydana za mąż za Eryka Zwycięskiego, króla Szwecji. Po jego śmierci poślubiła Swena Widłobrodego, władcę Duńczyków i Norwegów.
W Dziejach biskupstwa hamburskiego, niemiecki kronikarz Adam z Bremy, opisuje Wolin tak:

W jej ujściu [rzeki Odry], którym zasila scytyjskie bagna, przesławne miasto Jumme [Wolin] zapewnia nader uczęszczany punkt postoju dla barbarzyńców i Greków, którzy mieszkają naokoło. Ponieważ na chwałę tego miasta wypowiada się rzeczy wielkie i zaledwie godne wiary, chętnie dorzucę kilka słów godnych opowiedzenia. Jest to rzeczywiście największe z miast, jakie są w Europie. Zamieszkują je Słowianie łącznie z innymi narodami, Grekami i barbarzyńcami; także i sascy przybysze otrzymują prawo zamieszkania, byleby tylko przebywając tam, nie występowali z oznakami swego chrześcijaństwa. Wszyscy bowiem [mieszkańcy] jeszcze dotąd podlegają błędom pogaństwa; zresztą pod względem obyczajów i gościnności nie znajdzie się lud bardziej uczciwy i przychylny. Jest tam latarnia morska, którą mieszkańcy nazywają ogniem greckim (tłum. G. Labuda).Tak więc według tego kronikarza był Wolin miastem kosmopolitycznym. Oprócz Słowian mieszkali w nim Rusini lub Bizantyjczycy (wymienieni w tekście Grecy) oraz Niemcy. Być może przez „barbarzyńców” rozumie innych pogan, w tym Skandynawów, wśród których chrześcijaństwo przyjmowało się powoli i wyjątkowo opornie. Ten sam kronikarz opisuje krótko pobyt w Wolinie króla duńskiego Haralda Sinozębego. Warto przy okazji przypomnieć, że to od jego przydomka pochodzi nazwa urządzenia Bluetooth. Około roku 986: ranny uciekł podczas bitwy, wsiadł na statek i dotarł do miasta Słowian nazywanego Jumne [Wolin]. Wbrew własnym obawom, jako że byli poganami, został przez nich życzliwie przyjęty, po kilku dniach cierpiąc z powodu odniesionej rany odszedł wyznając Chrystusa. Jego ciało zostało przez wojsko przetransportowane do ojczyzny i zostało pochowane w mieście Roskilde w kościele, który on sam jako pierwszy wzniósł ku czci Trójcy Świętej (tłum. BS).
Autor podkreśla, że w czasach Haralda Sinozębego, Wolin był miastem zamieszkiwanym przez pogańskich Słowian. Nie ma żadnej wzmianki o obecności w mieście albo jego pobliżu Wikingów. Powstaje więc podstawowe pytania, jak narodziła się legenda o mieście Jom, Jomswikingach oraz o Winecie? Otóż o Jomswikingach i ich ośrodku Jom mówią dopiero sagi skandynawskie z XII i XIII wieku. Warto nieco bliżej scharakteryzować te źródła. Sagi powstawały w społeczeństwie niepiśmiennym, w którym dominowała kultura ustna (oral culture). W oczywisty sposób taki stan rzeczy sprzyjał deformacji rzeczywistych wydarzeń historycznych. Głównym celem autorów sag nie było też przechowanie wiernego obrazu przeszłości, ale przede wszystkim podkreślenie wielkości czynów ich bohaterów. Świat przedstawiony w sagach nigdy nie istniał. Jest na ogół barwnym i ciekawym połączeniem elementów różnych rzeczywistości: czasów kiedy żyli opisywani bohaterowie, epoki współczesnej autorowi oraz tego, co je od siebie oddziela. Intensywne i szczegółowe badania prowadzone choćby nad Iliadą i Odyseją ukazały, jak trudnym w interpretacji źródłem jest poemat epicki. Wyobraźmy sobie, że za kilkaset lat, historyk stanie przed zadaniem rekonstrukcji epoki napoleońskiej, wyłącznie na podstawie Pana Tadeusza. Dla większości historyków jest zatem oczywiste, że mając do wyboru współczesne wydarzeniom źródła łacińskie (Widukind, Saxo Gramatyk, Adam z Bremy, Thietmar, Helmold) oraz późniejsze sagi skandynawskie, pierwszeństwo należy dać tym pierwszym. Także dlatego, że kronikarze X – XII wieku stawiali sobie za zadanie rejestrowanie faktów, a nie podawanie barwnych, w znacznym stopniu zmyślonych historii. Natomiast eksploatowana zwłaszcza przez autorów XVI legenda o zatopionym mieście Wineta powstała na skutek błędnego odczytania przez kopistę tekstu Adama z Bremy. Całą ta sprawę skrupulatnie zbadał swego czasu Ryszard Kiersnowski w rozprawie Legenda Winety.
Z takim podejściem do przeszłości nie zgadzają się archeologowie. Znalezione w Wolinie liczne przedmioty, niewątpliwie pochodzenia skandynawskiego mają w ich opinii być dowodem na istnienie Jomsborga. Przekonanie takie prowadzi do odrzucenia ważnych źródeł pisanych i powoływanie się na wspomniane już sagi. Profesor Leszek Paweł Słupecki, jeden z wybitnych znawców zagadnienia, ujął rzecz następująco: Pod koniec X wieku wśród sąsiadów Polaków szczególne miejsce należalo do Jomsvikingow. Nie mamy całkowitej pewności, że faktycznie istnieli. Dla wielu uczonych są tylko postaciami z opowieści sag, stworzonymi później niż w X wieku.
Legendy zawsze żyją własnym życiem. Każdy, kto trafi do Wolina jest bombardowany opowieściami o wielkiej przeszłości miasteczka. Nawet oficjalna strona internetowa zaprasza do zwiedzania legendarnej siedziby Jomswikingów Winety. Historykowi pozostaje chyba tylko przyjąć postawę, jaką prezentował pewien kandydat na delegata na kolejny Zjazd nieboszczki Partii (wiadomo której). Na zadawane przez dziennikarza pytania niewzruszenie odpowiadał: uważam tak jak Trybuna Ludu. W końcu zniecierpliwiony żurnalista atakuje: To nie ma pan w żadnej sprawie swojego zdania? Wtedy kandydat: Mam, ale się z nim nie zgadzam!

Wszystkim zainteresowanym polecam lekturę książek:
G. Labuda, Fragmenty dziejów Słowiańszczyzny Zachodniej, T. II., Poznań 2002.
J. Morawiec, Wolin w średniowiecznej tradycji skandynawskiej, Kraków 2010.
B. M. Stanisławski, Jomswikingowie z Wolina – Jomsborga, Warszawa 2013.
Saga o wikingach z Jom, tłum. J. Wołucki, Sandomierz 2011.
Wolin wczesnośredniowieczny, pod red. B. Stanisławskiego i W. Filipowiaka, cz. 1- 2, Warszawa 2013.
J. Wojtkowiak, Skandynawskie wpływy kulturowe w Wolinie (IX – XI wiek), Wrocław 2012.

Powstał także dostępny w internecie film o Wolinie:
Miasto zatopionych bogów
                                                                                                                                                                      Bogdan Sobiło
__________________________________________________________________________________________________

Bogdan Sobiłour. 1967 w Wolinie; studiował historię i filologię klasyczną w UJ; kapitan jachtowy; mieszka w Krakowie.

__________________________________________________________

FOTO

1. Pomnik Trygława, Wolin Pomnik Trygława, Wolin. Fot. B. Sobiło

2. Rzeka Dziwna i stara osada, Wolin Rzeka Dziwna i stara osada, Wolin. Fot. B. Sobiło

3. W starej osadzie, Wolin W starej osadzie, Wolin. Fot. B. Sobiło

 

ZŻ nr 25e maj 2015

HENRYK JASKUŁA:  Argentyna moimi oczami                                                       w:  ARTYKUŁY

Mieszkałem tam (w Buenos Aires – przyp. red.) dwa ostatnie lata pobytu w Argentynie. Na moich oczach w 1945 roku zaczęto budować Avenida 9 de Julio. Wyburzono wszystkie budynki między dwoma równoległymi ulicami. W 1946 roku miała 300 metrów długości, nazywaliśmy ja „najszersza i najkrótsza aleja świata”. Gdy byłem tam w 1973 roku miała już 16 km…..

_____________________________________________________

LUDOMIR MĄCZKA: na Pacyfiku                                                                             w:  LISTY

Z Kaziem gramy w szachy – ale klasa się nie poprawia. Noc jest piękna i spokojna. Maria sama płynie wolno na S. Świeci księżyc, trochę cumulusów. W smudze księżyca łagodnie i cicho wzdyma się długa oceaniczna fala – oddech oceanu (Mar de fondo)…..        

_____________________________________________________

Mariola Landowska:  z Lizbony                                                                              w: KORESPONDENCJA

Obok mają swoją „kanciapę” rybacy. Jeden z nich to opowiadacz historii. Ostatnio opowiedział coś takiego:
Pan Dionizio: Mam dwie planety: jedna, na której żyję, a druga to ocean. Gdy wsiadam na łódź wypadam z mojej planety i wpadam w inną orbitę i jestem na planecie ryb, ośmiornic….                                                           

_______________________________________________________________________________________________________

Czekając na lato ….

 

                             Latem 1951 roku….                                                                          Latem 1981 roku….  

_______________________________________________________________________________________________________

WIDOKÓWKA  Z  REJSU

widokówka od Ciska a     widokówka od Ciska b                                   Widokówka od Stanisława Ciska (s/y Narcyz) z Barbados.

 

 

Łukasz Natanek: e-mail

E-mail od Łukasza i Gosi

Dnia Piątek, 5 Września 2014 18:28 Łukasz Natanek <lukasz.natanek@gmail.com> napisał(a)

lukasz i gosia Witam Kochani!,
W zeszły poniedziałek (25.08) o 16.00 dobiliśmy do kei w Toronto. Wykonałem ostatni manewr w porcie (udany!) i cumy zostały podane. Od tego czasu lataliśmy tu i tam i dopiero teraz mam chwilkę czasu naskrobać parę ostatnich słów. W przyszłym tygodniu mamy samolot do Polski, a jeszcze dużo zostało do zrobienia.
Myślę, ze jeszcze do mnie nie dotarło, ze to już koniec tego etapu (etap, bo mam nadzieję że będą jeszcze inne rejsy), i że się przeprowadzam na ląd. Razem z łódką zrobiliśmy kolo 40,000Mm (74,000km) w 4 lata i 3 miesiące. Te ostatnie 4,5 lat spędziłem prawie całkowicie na jachcie. Oprócz 2 tygodni w szpitalu i 2,5 tygodnia w Polsce w czerwcu to żyłem i spałem na „Nektonie”, czyli 99.98% czasu z tych 4,5 lat.
Wiele ludzi pyta się mnie, jak to teraz będzie na lądzie…nie buja, a horyzont to rzadko kiedy widać. Jako to mówił Szwejk: „Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było”. Teraz też będzie dobrze i też sobie poradzę. Ostatnie 1,5 roku było trochę napięte czasowo i przelotowo (dużo mil, mało czasu), ale to wszystko jest częścią czegoś większego wiec też do tego podchodzę inaczej. Ważne żeby mieć plan i żeby wszystko prowadziło do kolejnego celu.
Wiec teraz jak zsiadam z jachtu, to myślę, że to tylko na chwilę (może to tylko sztuczka, ale działa!).
Od zeszłego roku Gosia jest ze mną na jachcie i też teraz kończy swoją podróż, więc oczywiście jest to moment sentymentalny. Bardzo dużo przepłynęliśmy tylko we dwójkę, razem z najdłuższym przelotem do tej pory: 57 dni bez zawijania do portu. Spędzamy nasze dni na jachcie pakując się i wywożąc nasze rzeczy, porządki itd. Trochę ciężko coś napisać, jakoś wyrazić co się teraz dzieje, emocje oraz przedstawienie konkretnej konkluzji. Generalnie są to pozytywne uczucia, z lekkim poczuciem nostalgii.
Z tej okazji wstępnie się żegnamy i trzymamy wszystkie adresy zapisane, żeby znów wysyłać relacje. Dziękuję i dziękujemy wszystkim za śledzenie naszej przygody, za wsparcie i zainteresowanie. Chciałbym również bardzo podziękować załodze która pływała i uczestniczyła podczas całego rejsu, ale zwłaszcza za to, że skrobała, naprawiała i sprzątała! To wszystko nie było by możliwe bez wsparcia rodziny i przyjaciół.
Pozdrawiamy,
Łukasz i Gosia

 

Mapka Rejsu  Trasa rejsu             logo 5 final_podglad  Logo rejsu

Łukasz Natanek  Horn_TEN6917 Łukasz Natanek przy Cape Horn. Fot. arch „Nektona”

Nekton jachttt100_0387 „Nekton”. Fot. W. Wejer

Nekton po powrocie 100_0416 Od lewej: Piotr Natanek, Łukasz Natanek, Gosia Czujko. Fot W. Wejer

Korespondencja z Australii

Łukasz Natanek: Powódź Stulecia… krótki opis powodzi na rzece Brisbane (Australia, Brisbane, styczeń 2011 r.)
Łukasz Natanek 100_0416 Zaczęło się wszystko spokojnie … Sąsiedzi straszyli, że następnego dnia, we wtorek 11. stycznia, woda będzie wyżej o 3 metry. Inni mówili, że aż 5 metrów. W sumie same plotki.
Następnego dnia dużo się nie działo; poziom wody troszkę się podniósł, ale nic strasznego. Zatem następnego dnia woda zaczęła się przelewać na chodniki przy parku, a w nocy prąd wzrósł do około 6-7 kn. Wieczorem, sąsiad poprosił nas o pomoc, aby poprawić cumy innego jachtu, którym się zajmował bo właściciel był w Holandii na parę dni, i zacumowany rufą do prądu jacht nie był stabilny; cuma dziobowa się zerwała i jacht był rzucany w jedną i drugą stronę; 10 m w jedną, i 10 m w drugą.
Razem z Henrykiem i Christianem popłynęliśmy naszym bączkiem (jedyny który był wystarczająco duży oraz z wystarczająco dużym silnikiem). Henryk używając talent akrobacki zarzucał liny dookoła pali i założyliśmy parę cum z przodu i z tylu. Jacht był duży i bardzo ładny. Po opuszczeniu rzeki dowiedzieliśmy się, że jacht zerwał się i został wypluty przez rzekę, po czym utknął gdzieś i został zabrany przez policję. Było trudno manewrować bączkiem przez prąd, fale i wiry, które były dookoła pali. Tego samego wieczoru Karol zadzwonił, że utknął 40 km od Brisbane i jest w centrum ewakuacyjnym. Dzień wcześniej stopem pojechał na północ, na parę dni, bo za dwa tygodnie miał wrócić do Polski. W radiu i w gazetach nic nie mówili o powodzi koło Brisbane. „Nektonem” trochę rzucało, w te i we w te, nikt nie spał w nocy. Non stop wstawałem i patrzyłem na liny czy jeszcze trzymają, no i też oczywiście sąsiada liny, który jest pod prąd od nas, i jego nie ma na jachcie a 30 tonowy jacht z ferro-cementu wygląda dość groźnie.
O świcie każdy kto mógł przygotowywał się do opuszczenia pali. Myśmy też zaczęli zakładać żagle, elektronikę i klarować wszystko na wypłynięcie. Mieliśmy z nami dwie Niemki couchsurferki: Michaela i Leo, które były już raz u nas w gościach, ale potem pojechały dalej, utknęły na północy, zawróciły i znowu były u nas. Bardzo spokojnie przeżywały wszystko. Więc rano biegamy dookoła i sztauujemy się. Inny sąsiad podpływa i prosi nas o odcięcie cumy innego jachtu, który jest nieprawidłowo przycumowany i bardzo przechylony na jedną stronę. Wskakujemy do bączka i znowu pędzimy. Liny strzelają po odcięciu i jacht od razu się prostuje. W drodze powrotnej inny jacht 15m, cumowany rufą do prądu, też z betonu, jest bardzo przechylony i widać że prąd bardzo stara się zerwać go z pali. Cumy jego, jednocalowe, jedna po drugiej strzelają, jak struny z gitary. Ale na nas jeszcze nie czas. Inny jacht, na którym mieszka baaaardzo stary dziadek (ponoć ma 135 lat, ale chyba bliżej 80.), próbuje coś zrobić z cumami. Rusza się bardzo powoli, jest głuchy, ma raka i zajmuje mu 10 min. żeby wejść do bączka. Poprawiamy jego cumy, wkładamy go do bączka (jego), i chcemy podwieźć do lądu. Ale on jest mega uparty i twierdzi, że sam sobie poradzi. Odpala maszynę (4 konny silnik), i w malutkim bączku wyrusza do pomostu. Płyniemy dalej. Christian chce odpłynąć i razem z Henrykiem odrzucamy jego cumy bo on jest sam. Następny jacht, drewniany, przegrzał silnik i odwróciło go rufą do prądu, i nie może się odwrócić, żeby wypłynąć. Bączkiem go odwracamy i wyrusza; silnik, jak na razie jeszcze działa. Jego sąsiad, w katamaranie wplótł linę w śrubę. Kapitan cały spanikowany biega dookoła i nie wie co zrobić, spokojna żona japonka jakoś się trzyma. Miał ze sobą kolegę który mu pomagał trochę, i on miał spokojną głowę. Do wody nie wypada wskakiwać bo są rekiny, bo jest prąd, bo jest syf i śmierdzi. Bączkiem wpływamy prawie połowę pod kadłub i Henryk manewrując bączkiem a ja nożem do sushi odcinam linę ze śruby. Na szczęście katamaran miał dwa silniki podnoszone, takie jak do bączka się używa. Po pas w tym syfie, jakoś się udało makaron odciąć. Na pokładzie, telefon cały czas dzwoni i właściciel prawie w łzach rozważa opuszczenie jachtu… policja ściągnie załogę, a jacht zostanie. Ale on na to się nie zgodzi. Udaje się odciąć ten makaron, super, jest wolny, ale jak próbuje odpłynąć to go coś przytrzymuje, obraca i rzuca na pale. Pale już są pod woda, jak normalnie są koło 1-2m nad powierzchnią, to teraz ich w ogóle nie widać. Okazuje się, że jego ster zaplątał się dookoła cumy. Więc znów za nóż i do roboty. Jacht jest odcięty, bączkiem trochę odwracamy i wypływa. Mega speed i wracamy na „Nektona”.
Jesteśmy na jachcie i polowa cum oddanych. Nagle z tylu słyszymy wielki huk. Kolejny jacht próbuje opuścić pale. Duży jacht nie radzi sobie z prądem i ciężko mu jest sterować. Jachty na palach są cumowane w czterech rzędach; z cumą na dziobie i rufie. Jacht uderzył w katamarana za nami jak tylko oddał cumy, widzimy jak traci panele słoneczne, odbija się i płynie na jacht po drugiej stronie; jakoś się ratuje, ale teraz płynie na nas. Sternik kreci w lewo i w prawo kołem jak szalony. Razem z Henrykiem łapiemy wszystkie odbijacze i zrzucamy bączek, żeby zamortyzował uderzenie. Lepiej baczek niż jacht… bo ten kawał chodnika (też z cementu), chyba waży z 20 ton! Ale udaje mu się wykręcić i tylko zahacza swoim koszem rufowym o nasz kosz dziobowy. Wielki huk i plusk: jego kosz jest zerwany i wpada do wody. Nasz kosz wydaje się nawet nie zadrapany. Jak piłka ping-balla płynie dalej i wypływa na otwartą rzekę. Koło nas duży katamaran motorowy nie radzi sobie z prądem i policja mu pomaga odpłynąć. Na rufie stoi oficer z nożem i po wielkim hałasie, dużej ilości czarnego dymu, lina przecięta i jakimś cudem, piruetem, łódka wypływa.
Na nas już czas, wszystkie jachty, które miały opuścić, opuściły, tylko my zostaliśmy. Maszyna się grzeje, ale mega strach bo tyle syfu w wodzie. Jak się zatka wlot do chłodzenia silnika to po nas. Wyobrażam sobie jak by to było, jeśli Henryk by też pojechał gdzieś na wycieczkę. W końcu tydzień temu dopiero Karol wrócił, a przedtem, oni dwaj śmigali po Australii, a ja byłem sam przez trzy tygodnie. Ale na szczęście teraz był ze mną, i we dwójkę oddajemy cumy. Byliśmy zacumowani „na biegowo”, czyli wszystko robi się z pokładu. Niestety jedna cuma rufowa mimo wszystko jakoś się zawinęła, zaplątała i musiała być odcięta. Wszystkie cumy oddane. Jesteśmy wolni, gaz i do przodu, delikatnie wypływamy na otwartą wodę.
Na rzece widzimy jak spływają chodniki, pomosty, łódki, drzewa, beczki, kanapy, kanistry na propan, piłki, siatki, liny, cuda nie widy. Brzeg jest cały zasłany dużymi pomostami i jachtami na bokach, zatopionych, połamanych. Większość czasu płyniemy na luzie żeby nie wplątać nic do śruby, lub jej nie wygiąć na czymś co nie jest wodą. Już po wszystkim, dowiadujemy się, że parę godzin po naszym odpłynięciu, jacht który był przed nami, ten cementowy groźny potwór, zerwał się z cumy rufowej i go odwróciło, i się „przycumował” na nasze miejsce. Fart za fartem…
Gdzie płynąć? Zatoka kolo Brisbane jest płytka i w sumie wszędzie można rzucić kotwicę i jest spoko, ale…Wodę mamy, paliwo, jedzenie, a praca? Nasze biedne Niemki, porwane? Ratuje nas znajomy z couchsurfing, który mówi, że gdzieś przeczytał, że marina 15 mil na północ od Brisbane, oferuje keje za darmo dla jachtów uciekających od powodzi. Więc tam płyniemy, lepsze to niż kotwica gdzieś tam. Dopływamy do mariny gdzie znajdują się inne łódki z pali. Przez następne dwa tygodnie zaprzyjaźniamy się ze wszystkimi i jest spoko. Wielu ludzi nie znaliśmy, ale teraz wszyscy się dobrze znamy. Okazuje się, że ten katamaran, który był tak super zaplątany, to jego właściciel jest super facet: Amerykanin z japońską żoną. Trzy lata temu lekarze mu powiedzieli, że ma rok do śmierci bo wykluł się w nim rak prostaty, który się przerzucił i teraz jest wszędzie. Jest na super eksperymentalnych lekach (żeńskie hormony…?), na dziennej dawce morfiny, która go zwala z nóg, no i normalne skutki uboczne takich ciężkich narkotyków. Ale super pozytywny facet, mimo braku sił, i od ostatnich 8 lat mieszka na jachcie, i to jest jego dom i życie. Był super wdzięczny, robi własne piwo, którego za bardzo nie może pić, co Henrykowi i mi bardzo odpowiadało. Prawie codziennie u niego byliśmy na obiedzie lub herbacie. Jego żona bardzo dobrze gotuje sushi i wszystko co japońskie i pyszne. Też często u nas robiliśmy obiady i małe imprezki.
W czwartek 27. stycznia, wróciliśmy na pale. Stoimy za darmo, bo wszystko zawieszone i nie kasują jachtów za cumowanie. Tym razem wybrałem miejsce pomiędzy dwoma jachtami dobrze zacumowanymi i z właścicielami. Nasze stare miejsce wciąż zajęte tym cementowym potworem (właściciela nie było na jachcie prawie 2 lata). W sumie pięć jachtów zostało zerwanych i zniszczonych.
Ale przygoda w Australii nie zakończona: na północy, dziś, zbliża się wielki huragan który, w Brisbane nie uderzy, ale jeśli będzie ulewa, to rzeka znów się przeleje i znów trzeba będzie pewnie uciekać. Ale na razie słońce świeci i jest bajkowo…
Poooozdrawiam,
Łukasz s/y „Nekton”, Brisbane Australia
ps. Długo nie pisałem po Polsku…chyba widać!

________________________________________________________________________________________________________

Łukasz Natanek ur. 1985, student Uniwersytetu Medycznego w Łodzi i absolwent York University – Glendon College w Toronto. Żeglarstwem zajmuje się od wczesnego dzieciństwa, prawie zawsze pływał na s/y „Nekton”. W 2006 r. brał udział w rejsie przez Przejście Północno Zachodnie (NWP z E na W). Po pierwszych studiach w 2010 r. wyruszył w rejs, który zamienił się w 4,5 letnią przygodę dookoła świata.

________________________________

Powódź w Brisbane na You Tube:

(zs): Recenzja książki

clip_ima1ge002

Andrzej Piotrowski, Michał Jósewicz, Maciej Krzeptowski, Stanisław Bolewicz, Cezary Pawłowski, Jacek Marchlewicz, Wojciech Seńków, Krzysztof Marski:    Dezeta da się lubić.

Wydawnictwo Polska Fundacja Morska 2014, s.126

© Maszoperia dezety Sum

To już druga książka, wydana w tym roku, o tym samym jachcie – o znanej, i chyba trochę niedocenianej, DZ-cie SUM (kilka miesięcy wcześniej ukazała się książka Grzegorza Czarneckiego, również uczestnika opisywanych rejsów, p.t. Szalupą przez Bałtyk i Sund. Niezwykły rejs starszych panów). Już choćby z tego, intrygującego faktu, warto sięgnąć po kolejną pozycję książkową.
Tym razem książka jest pracą zbiorową. Autorów książki – uczestników rejsów, jest wielu, a nad całością redakcyjną czuwał Maciej Krzeptowski. Swoje wrażenia z dezetowych wypraw przekazują: nauczyciel, prawnik, geolog, strażak, przyrodnik, inżynier, rybak dalekomorski. To trochę więcej niż Jerome’go „trzech panów w łódce, nie licząc psa”, którego to pieska w załodze „naszej” łodzi wiosłowo-żaglowej również nie było; podobnie jak u angielskich gentlemenów na Tamizie.

Trasy opisywanych rejsów prowadzą po wodach morskich, zalewowych, jeziorach, rzekach, kanałach śródlądowych. Mijane krajobrazy, spotykani ludzie, wynikłe zdarzenia stwarzają tak różnorodnej załodze, z bogatym doświadczeniem życiowym – wszak średnia ich wieku to ponad 60 lat!, – długie chwile do snucia ciekawych opowieści, roztrząsania interesujących ich spraw. Książka zaczyna się bardzo ciekawym wprowadzeniem geologa, pasjonata historii, o dawnej żegludze łodziami wiosłowo-żaglowymi, o słowiańskiej przeszłości obszarów po których żeglują współczesną DZ-tą. Wspominają również czasy nowsze, swoje dalekie podróże oceaniczne, początki żeglarstwa po wojnie; wspominają niemalże kultowego już Ludka Mączkę. Długim opowieściom nie było końca.

W przesadny nastrój wspomnieniowego smucenia nie wpadli: DZ-ta nie pozwoliła o sobie zapomnieć. Za to, wyzwoliła w nich potrzebę działania, wspólnej pracy, szukania rozwiązań w sytuacjach czasami jak na obozach harcerskich z dawnych lat, albo współczesnych szkołach przetrwania. Więc poczuć tego młodzieńczego ducha rwącego się do Przygody, do odkrywania ciągle na nowo świata i ludzi; tych bliskich, tuż za miedzą, bo „morze to droga, która łączy” jak pisze Tage Voss; morze uczy zrozumienia dla Innych; również do poznawania samego siebie, do podróży w głąb własnej duszy… tego doświadczyli i to przekazali nam w swojej książce.

Imponujące wrażenie robią zamieszczone do opisywanych miejsc mapki tras rejsów SUM-a; zebrane razem żeglarskie, wodniackie szlaki nie pozostawiają wątpliwości co do wagi dokonań – chapeau bas. Dezeta krąży po tych terenach, jej drogi się przecinają, jest dla nich domem na dobre i na złe, jak trzeba wyśpią się na twardych deskach – ławach, mokną na deszczu bo przecież nie ma zabudowanej kabiny, a prowizoryczny, rozpinany tent przecieka. I jeszcze posiłki – w warunkach spartańskich, ale jakże nierzadko wyszukane, z prowansalskimi ziołami !

A gdzie jest pomnik Dezety ?, a wiersz „australijczyka” (załoganta !) na część SUM-a i jego załogi – wiersz niczym heroiczna epopeja rycerska, pisany pięknym aleksandrynem w rytmie jambicznym – czytaliście ? … Nie !!! To zachęcam do sięgnięcia po tę książkę. Naprawdę warto !

                                                                                                                                                    (zs)

Fot. arch. M. Jósewicza

Fotogaleria: Plakaty

Plakaty ze zbiorów Michała Jósewicza, Szczecin JK AZS.