Archiwum kategorii: ARCHIWUM

(zs): Redaktor

Do ubiegłorocznej Międzynarodowej Nagrody Żeglarskiej Szczecina w kategorii ”Nagroda im. Ludomira Mączki” został zgłoszony redaktor Marek Słodownik. Nagrody nie uzyskał, ale dokonania jego budzą podziw i uznanie dla pasji, profesjonalizmu, rzetelności dziennikarskiej.

W uzasadnieniu zgłoszenia Andrzej Strauchold opisał dokonania redaktora:

„…Red. Marek Słodownik w 2016 roku wydał na płycie DVD opracowanie pt. „Żeglarstwo polskie okresu międzywojennego”, unikatową monografię poświęconą historii żeglarstwa. Praca nad tym projektem trwała prawie 3 lata, a dzieło wydane zostało z okazji ubiegłorocznego Sejmiku PZŻ…

Na płycie zamieszczono prawie 500 zdjęć, wiele z nich nie było dotąd publikowanych, cdponadto płyta zawiera bardzo rzetelnie zbadane informacje, co w wielu przypadkach (geneza żeglarstwa w Chojnicach, okoliczności powstania PZŻ, segmentacja klas regatowych) rzuca zupełnie nowe światło na znane – wydawałoby się – zagadnienia…. Na szczególne wyróżnienie zasługuje część poświęcona budowie jachtów, a to ze względu na systematyczne ujęcie zagadnienia i odkrywanie tajników przedwojennych konstrukcji jachtowych, dziś już zupełnie nierzadko zapomnianych. Osobnym walorem dzieła są biogramy prawie 50 żeglarzy i działaczy żeglarskich tego okresu….

Kino żeglarskie

Red. Słodownik był pomysłodawcą i organizatorem kina żeglarskiego w Warszawie działającego w latach 1983-1985. Początkowo działało ono w gmachu Pałacu Młodzieży, ale wskutek olbrzymiego zainteresowania widzów musiano przenieść je do większej sali, w Domu Kultury Nauczyciela przy ul. Brzozowej w Warszawie. W tych latach pozyskanie kopii filmów zagranicznych było niezwykle trudne, jednak organizator zdołał nawiązać współpracę z ambasadami i ośrodkami kultury państw zachodnich, za co spotykały go w późniejszym okresie szykany ze strony służb. Przez 2 lata funkcjonowania kina odbyło się ponad 70 pokazów filmowych w czasie których wyświetlono około 200 filmów o tematyce żeglarskiej i morskiej…

Teksty dziennikarskie

Marek Słodownik stał się prawdziwym autorytetem w zakresie regat oceanicznych (Whitberad Round the World Race/ Volvo Ocean Race, Vendee Globe, Around Alone, itp.), ale też okazał się chyba najlepszym specjalistą w zakresie regat o Puchar Ameryki, którym poświęcił wiele lat życia. Niewątpliwą zasługą red. Słodownika jest także systematyczne publikowanie wywiadów z najlepszymi na świecie żeglarzami. Wszystkich wywiadów było około 80, a autorowi udało się dotrzeć do takich sław żeglarstwa (i namówić na rozmowę) jak sir Peter Blake, sir Robin Knox-Johnston, Olivier de Kersauson, Bruno Peyron, Loick Peyron, Thomas Coville, Chris Dickson, Michel Desjoyeaux, Ellen McArthur, Franck Cammas, Grant Dalton, John Bertrand, Jean-Luc van den Heede, Dennis Conner i dziesiątki innych, wcześniej nie pojawiających się w rozmowach na łamach polskiej prasy żeglarskiej…

Akcja ratowania Dezet

Red. Marek Słodownik jest pomysłodawcą akcji „Ratujmy Dezety”, która w sezonie 2016 obchodziła swoje 15-lecie. Kiedy Polski Związek Żeglarski w 2002 roku ogłosił, żDSC04545e wycofuje Dezetę z egzaminowania i szkolenia na stopnie żeglarskie, pod znakiem zapytania stanęła przyszłość najstarszej w Polsce klasy jachtów. Przez wielu armatorów traktowana jako zło konieczne, klasa została skazana na zniszczenie. Wówczas to red. Słodownik, dziennikarz magazynu Rejs rzucił hasło akcji „Ratujmy Dezety”. Pierwszym elementem operacji było zorganizowanie niezwykłych regat tych jachtów; jedynych na polskim śródlądziu regat całodobowych. Impreza cieszyła się ogromnym powodzeniem pomimo wysokich kosztów transportu prawie 2-tonowych jednostek; w kolejnych sezonach do Giżycka przyjeżdżało ponad 30 jachtów, co oznaczało, że w imprezie brało udział prawie 400 żeglarzy…

Rok Zaruskiego

n4678p01Red. Słodownik jest pomysłodawcą obchodów Roku Mariusza Zaruskiego w 2017 roku oraz autorem spójnej koncepcji całorocznych celebracji opracowanej w najdrobniejszych szczegółach. 31 stycznia w warszawskim Centrum Olimpijskim odbyła się Gala Zaruskiego. Została zorganizowana przez red. Słodownika w 150-lecie urodzin Generała i stanowiła inaugurację całorocznych celebracji….n4678p03

 

 

 

 

… a to jeszcze nie koniec.

Na stronie „Kolosy” krótkie info o redaktorze.

slodownik_d7c0bc2df2265f1d7a2e95c3f187d489

 

Dziennikarz magazynu „Wiatr”. W latach osiemdziesiątych odbył wiele rejsów żeglarskich po Bałtyku i Morzu Północnym. W latach dziewięćdziesiątych korespondent prasy żeglarskiej w Londynie. Studiował mass media communication w Westminster University of London. Autor ponad tysiąca opublikowanych artykułów o żeglarstwie.

 

http://kolosy.pl/index.php/nagrody/rada/marek-slodownik-zeglarstwo

(zs): STS „Kapitan Głowacki”

Jeśli, cytując Conrada: „porty są do niczego – statki gniją, ludzie schodzą na psy”, to casus brygantyny STS Kapitan Głowacki jest wręcz modelowym tego przykładem. Przeholowany do portu na środkowym Wybrzeżu czeka (oby nie – „gnije”!) na remont klasowy.

„Co dalej ze statkiem?!” – pyta i apeluje osoba ongiś mocno zaangażowana w „Szczecińską Szkołę pod Żaglami”, właśnie na owej brygantynie – „mam nadzieję, że podjęta inicjatywa, by odbudować żaglowiec, choć milcząca ostatnio, nadal nie została zagubiona.”

Tymczasem decyzją nr 1518/2017 z 14.09.2017 roku Zachodniopomorskiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Szczecinie żaglowiec Kapitan Głowacki został wpisany jako zabytek do rejestru zabytków ruchomych techniki.

Document-page-001 Document-page-002 Document-page-004 Document-page-005 Document-page-006Document-page-003

Zamieszczono na prawach cytatu bez komercyjnego wykorzystania.

Kadłub obecnej brygantyny został zbudowany w stoczni niemieckiej w Świnoujściu pod koniec II wojny światowej. Po wojnie podniesiony z dna w pobliżu toru wodnego Szczecin – Świnoujście, pod koniec lat czterdziestych został przetransportowany do Gdyni w celu przebudowy na jednostkę żaglową (kecz gaflowy). Początkowo nadano mu nazwę Rybak (GDY-180), którą wkrótce zmieniono na Henryk Rutkowski (GDY-180). Po przejęciu jednostki przez ośrodek żeglarski Ligi Obrony Kraju w Jastarni (w 1967r.) zachowano nazwę Henryk Rutkowski (PZ-2). Kolejnym właścicielem jachtu stał się Centralny Ośrodek Żeglarstwa Polskiego Związku Żeglarskiego w Trzebieży (od 1970r.) i nowy właściciel … zmienił nazwę na Biały Słoń (PZ-2); ale tylko chwilowo bo wkrótce powrócono do poprzedniej nazwy Henryk Rutkowski i po kilkunastu latach „burzliwej” eksploatacji, w połowie lat osiemdziesiątych dokonano przebudowy na brygantynę. Głębokie zmiany polityczne w Polsce dosięgły także „Rutka” – ktoś przypomniał sobie (a może wszyscy wiedzieli, ale nie wypadało głośno mówić, a i oficjalna historia była „inna”), że Henryk Rutkowski, którego imię nosi dostojna brygantyna to:  „działacz komunistyczny, rozstrzelany w 1925 roku za zabójstwo kilku osób, w tym policjanta. W czasach PRL uznawany za bohatera ruchu robotniczego”, więc nazwę zmieniono na Kapitan Głowacki (na cześć znanego działacza i popularyzatora żeglarstwa). Dziś przed „Rutkiem” – „Głowasiem”, jak niektórzy zdrobniale mówią, wyzwania poważniejsze niż zmiana nazwy… choć nazwa Biały Słoń, w zasadzie neutralna politycznie, była ciekawym i „bezpiecznym” pomysłem.

(zs)

Anna Kaniecka-Mazurek: zamiast recenzji

…Zgłaszam kandydaturę Kazimierza Ludwińskiego jako Autora książek o tematyce żeglarskiej, zatytułowanych Wyspa Szczęśliwych Dzieci.wyspa_szczesliwych_dzieci_okladka_przod_MINI (1)

 

Tom I: Bracia Ludwińscy mówi o kilkudziesięciu latach żeglarskiego życia Autora i jego braci.

 

Wyspa-szczesliwych-okladka-tom-II-NEL-WWW (1)

 

 

Tom II: NEL i tom III: NOE, który niedawno się ukazał oraz pisane następne tomy, opowiadają o dziewięcioletnim rejsie z dziećmi dookoła świata na katamaranie Wyspa Szczęśliwych Dzieci.

 

 

Ludwiński jest wspaniałym żeglarzem, młodszym kolegą Ludomira Mączki, postacią znaną i lubianą w szczecińskim, i nie tylko, środowisku żeglarskim. Jego podróż została doceniona m.in. Kolosem 2013, ale jego działalność literacka nadal wymaga nagłośnienia. Warto skierować reflektory na Ludwińskiego jako Autora książek żywo i ciekawie opowiadających o pięknie niebywałej przygody, jaką był wieloletni rejs z malutkimi dziećmi (7 miesięcy Noe i 6 lat Nel). Książki te w wysokiej literackiej formie promują poznawanie światIII_tom_Wyspy (2)a i wychowywanie dzieci poprzez żeglarstwo, zgodnie z ideą swobodnego żeglowania. Autor z niespotykaną szczerością pokazuje słabości, smutek i radość – żeglarstwo bez napinania mięśni. Dzieli się doświadczeniami żeglarskimi, uczy pokory wobec natury, tolerancji dla inności i miłości do ludzi. Nie zapominajmy, że w tak długim rejsie czas upływa na kotwicowiskach i na lądzie.

Myślę, że przyznanie tej nagrody Kazimierzowi Ludwińskiemu, bardzo by się spodobało kapitanowi Mączce, którego również miałam zaszczyt osobiście znać.

1981a) Senegal 2013 - po zamknięciu wokółziemskiej pętli

Anna Kaniecka-Mazurek

____________________________________________________________________________________________________

Anna Kaniecka-Mazurek absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Szczecińskim. Drukowała w szczecińskim dwumiesięczniku kulturalnym „Pogranicza”. Ostatnio wydała książkę „Kobieta/Mężczyzna. Niepotrzebne skreślić”. Żegluje w Jacht Klubie AZS w Szczecinie.

(zs): List królowej Anglii w sprawie zatrzymania żeglarzy szczecińskich

Po klęsce Wielkiej Armady (07-09.1588r.) w starciach z flotą angielską działania zwycięzców nasiliły się, mając na celu ostateczne złamanie potęgi hiszpańskiej i portugalskiej na morzu i w nowo odkrytych ziemiach. Oprócz operacji morskich u wybrzeży europejskich i w odległych krajach (Panama, Puerto Rico) przeprowadzanych przez żeglarzy i korsarzy angielskich w służbie królowej Elżbiety, istotna dla ostatecznego zwycięstwa była wprowadzona przez Anglię blokada portów półwyspu iberyjskiego.

Z pewnością fakt ten (blokada portów) znany był w krajach europejskich, a jednak statki żaglowe kupców szczecińskich załadowane towarami handlowymi wyruszyły z zamiarem dotarcia do Lizbony. Wąskie wody Cieśniny Kaletańskiej, dobrze strzeżone przez Anglików nie pozwoliły na „ciche” dotarcie do rynków hiszpańskich. Szczecińscy żeglarze zostali zatrzymani przez flotę angielską. O fakcie tym królowa Elżbieta powiadomiła listem z 15. maja 1590 roku księcia pomorskiego Jana Fryderyka (dynastia Gryfitów – książąt pomorskich pochodzenia słowiańskiego).

AGAD_List_Elżbiety_do_Jana_Fryderyka_w_sprawie_zatrzymania_okrętów_pomorskich

Źródło: pl.wikipedia, (ze zbiorów Archiwum Państwowego w Szczecinie)

 

 

ZŻ 36e luty 2018

Po całodniowej bitwie ósmego sierpniu 1588 roku pod Gravelines (hiszpańskie Zjednoczone Prowincje Niderlandzkie) pomiędzy Wielką Niezwyciężoną Armadą (Grande y Felicísima Armada) a flotą angielską, następnego dnia naczelny dowódca Armady książę Medina-Sidonia nie widząc możliwości zwycięstwa – upadek ducha bojowego wśród dowódców Armady!, – postanowił wracać do Hiszpanii, przez Morze Północne i Atlantyk, opływając dookoła Wyspy Brytyjskie.

       Loutherbourg-Spanish_Armada

       „Bitwa pod Gravelines” – Philip James de Loutherbourg (1796r, olej na płótnie,214.6 × 278.1 cm ), w zbiorach:  National Maritime Museum, Greenwich Hospital Collection, London, UK.   

Ze 130 okrętów Wielkiej Armady do Hiszpanii powróciło zaledwie 65 żaglowców. Król Hiszpanii Filip II przyjął klęskę z nabożną rezygnacją. Nastrój żałobny panował w całej Hiszpanii. „Klęska floty jest nieszczęściem, nad którym płakać będziemy przez wieki (…) pozbawiła nas bowiem szacunku i dobrej sławy, jaką cieszyliśmy się dotychczas wśród wojowniczych narodów…” pisał z rozpaczą hiszpański zakonnik na dworze króla.

Królowa Anglii Elżbieta tryumfowała, ale wojna angielsko-hiszpańska (1585 – 1604) trwała nadal, aż do konferencja w Somerset House w Londynie w 1604 roku (już za panowania jej następcy Jakuba I), podczas której podpisano traktat pokojowy kończący zmagania. Angielskim kupcom warunki traktatu gwarantowały swobodę handlową i był to znaczący krok w stronę budowy angielskich kolonii w Nowym Świecie a także imperialnej potęgi Anglii. Tymczasem po klęsce hiszpańskiej Armady w 1588 roku konflikt trwał nadal, doprowadzając do wielu bitew morskich, do ataków z morza na hiszpańskie miasta i na osady w koloniach. Miał on również wpływ na ograniczenia w handlu morskim, o czym w maju 1590 roku przekonali się szczecińscy kupcy-żeglarze…                                                                               (zs)

czytaj dalej w: „Listy”                                                                                                                                     _____________________________________________________________________________________________________

 Henryk Jaskuła:                                                     ARTYKUŁY

„…powstała rozterka: czy zmienić datę dzisiaj, po przekroczeniu południka 180⁰ i mieć dwie soboty pod rząd, czy zmienić ją jutro po przekroczeniu Międzynarodowej Linii Zmiany Daty – i mieć dwie niedziele razem?…”

__________________________________________________________________________

(zs):                                                        LISTY

 „…Szczecińscy żeglarze zostali zatrzymani przez flotę angielską

_________________________________________________________________________

   G A L E R I A    O B R A Z U

    Brygantyna sy Kpt. Głowacki przez Jurka T.

    „STS Kapitan Głowacki” – Jerzy Józef Tyszko (ur. 1935 Warszawa, żeglarz, instruktor, marynarz (podwodniak),  artysta-malarz, rzeźbiarz, grafik, autor prac marynistycznych). Zdjęcie obrazu zamieszczone na prawach cytatu bez komercyjnego wykorzystania.

Czytaj więcej w: „Wspomnienia”

 

Henryk Jaskuła: Zmiana daty, czyli podwójne „Ja”

Henryk Jaskuła,2007Prawdą jest, że w każdym człowieku istnieje kilku różnych ludzi, nawet potoczny język posługuje się określeniem „drugie ja”. Tych „ja” jest znacznie więcej: jest i to „ja”, które się wywyższa nad pierwszym i nad drugim, jest „ja” satyra, które bezustannie kpi ze wszystkich, jest „ja” od realnego i logicznego myślenia, dystansujące się od pozostałych, które ma za „nierealnie patrzące i nielogicznie myślące”. Człowiek to jak nasz Sejm z koalicją i opozycją, Rząd, Belweder i Senat razem wzięci, a prawdą jest również i to, że w każdym człowieku istnieje i próbuje działać zarówno Doktor Jekyll jak i Mister Hyde. Wszyscy staramy się aby nasz Mister Hyde nie miał nic do gadania, a gdy nie udaje mu się dojść do głosu jesteśmy uważani za ludzi kulturalnych.

W moim rejsie solo non-stop dookoła świata na Darze Przemyśla nieustannie dochodziło do scysji między tymi różnymi osobowościami i temperamentami. Właśnie długi samotny rejs ma to do siebie, że wszystkie „ja” człowieka działają otwarcie, jako że nie są tłumione przez konieczność liczenia się z obcymi „ja”, z innymi ludźmi, z załogą.

Iście sejmowy przebieg miała różnica poglądów między jednym a drugim „ja” na temat zmiany daty. Do dzisiaj nie jestem przekonany o tym, które z nich naprawdę miało rację. Konflikt zaczął się rano 8. grudnia 1979 r., a była to sobota, 180-ty dzień rejsu od wyjścia z Gdyni. Z przejścia Słońca przez wschodnią część pierwszego wertykału otrzymałem długość geograficzną 179⁰46’E. Wstał piękny, słoneczny dzień, wiatr SbW 4⁰B, takiej pogody pragnąłem na linii zmiany daty.

Zbliżałem się do półmetka, miałem jeszcze 9,4 mile do południka 180⁰, który tak niefrasobliwie podzielił świat na „Zachód” i na „Wschód” (frasunek to dla nas, jako że lokuje Polskę na „Wschodzie”, a my kulturowo i cywilizacyjnie czujemy się „Zachodni”)

INTERN DATE LINE-page-002Południk 180⁰ jacht przeciął o godzinie 09.00 czasu lokalnego, dzisiaj, czyli o 21 GMT wczoraj. Gdy Słońce przechodziło przez zachodnią część pierwszego wertykału, otrzymałem długość geograficzną 179⁰08’W. Byłem już na półkuli zachodniej.

 

 

No i powstała świeża rozterka: czy zmienić datę dzisiaj, po przekroczeniu południka 180⁰ i mieć dwie soboty pod rząd, czy zmienić ją jutro po przekroczeniu Międzynarodowej Linii Zmiany Daty – i mieć dwie niedziele razem? Linia daty – „Date Line” – nie pokrywa się na całej długości z południkiem 180⁰. W rejonie Australii, na wschód od Nowej Zelandii odchyla się o 7,5⁰ na wschód, a w miejscu gdzie ja ją przecinam biegnie skośnie od południka 180⁰ do 172,5⁰W, i przetnę ją jutro, w niedzielę.

Ta odchyłka linii zmiany daty od południka 180⁰ jest sztuczna, podyktowana względami administracyjno – gospodarczymi, aby możliwie cały zespół Oceanii będący w sferze gospodarczej Australii, leżący na wschód od południka 180⁰, miał tę samą datę. Co mnie to w końcu obchodzi? Powinienem dziś zmienić datę, czyli jutro mieć drugą sobotę 8 grudnia.

Taaak… ale mieć dwie niedziele pod rząd to nie banalna przygoda, dziesięć razy mogę opłynąć świat a taka gratka nie trafi się. Sztucznie czy nie sztucznie biegnie ta linia, jestem w prawie zmienić datę jutro i nikt mi nic nie zarzuci. A więc będę miał dwie niedziele pod rząd!

Dyskusja między dwoma „ja” staje się coraz bardziej zażarta, co zmusza mnie, trzeciego, do zajęcia stanowiska (a które „ja” sam reprezentuję, czy to które uważa się za nadrzędne?) Szczerze mówiąc nawet mnie to bawiło, toteż beż żalu naruszyłem skrzynkę z winem przeznaczonym na tropiki i rozlałem Pinot Noir między partnerami – do jednego kubka, jako że wszystkie „ja” piją, na szczęście, z jednego kubka.

– A pourywajcie sobie łby, co mi tam! – pomyślałem.

– Zgrywasz się, nie jesteś skromny, uczciwie powinieneś dziś zatrzymać datę i mieć jutro drugą sobotę!

– Głupiś! W końcu tę linię namalowali mądrzejsi od nas. O, stoi wyraźnie „Date Line”, dlaczego szukasz dziury w całości? Gdyby mi wypadły dwa piątki pod rząd, dwa dni bym pościł, ale skoro wypadają mi dwie niedziele, dwa dni będę chodził w nastroju świątecznym.

– Nie udawaj, że nie rozumiesz. Tu chodzi o grę: długość 180⁰ czy „Linia zmiany daty”. Gdyby dziś była niedziela, dzisiaj, kiedy przekraczasz południk 180⁰, nie wahałbyś się, tylko dzisiaj zmieniłbyś datę i miał dwie niedziele tłumacząc to logicznie, że cię nie obchodzą podziały administracyjno – gospodarcze na Oceanii. Ale naciągasz, żeby mieć dwie niedziele pod rząd.

– Nie naciągam! Ty… bo cię… za burtę! Patrz, jeżeli nie jesteś ślepy, jest na mapie „Date Line”? Jest czy jej nie ma? Nie obchodzą mnie podziały, żegluję według mapy jak wszyscy i muszę się trzymać mapy!

– Taaak… bo jutro może cie zahaltować pancernik królestwa Nuku-Nuku i zapytać jaki u ciebie dzień, a gdy mu odpowiesz, że sobota, zasypie cię strzałami ze wszystkich łuków, bo jutro jest niedziela w Nuku-Nuku. A jeśli nawet by cię nie skontrolował żaden pancernik, czemu zatem tak ci zależy aby skrupulatnie obchodzić niedzielę równocześnie z mieszkańcami Tonga?

– Skończmy tę głupią dyskusję. Czy ci się podoba, czy nie, datę zmienię jutro i będę miał dwie niedziele. Masz rację, chcę mieć dwie niedziele i oparłem się na odchyłce Linii zmiany daty od Południka 180⁰, ale czy ja nie mogę mieć żadnej słabostki? Stary… bądź człowiekiem!  To są puste dyskusje, bo gdyby jutro był poniedziałek, a ja dzisiaj na 180 południku zatrzymałbym datę i miał dwie niedziele, mógłbyś mi zarzucić, że naciągam, że zmieniam datę na południku 180o, a nie na Międzynarodowej Linii Zmiany Daty. Można tak, można siak. Gdyby dzisiaj był wtorek, a jutro środa, nie byłoby tego swaru!

– Dobrze, nie neguję racji, tylko nie rozumiem dlaczego wolisz mieć dwie niedziele pod rząd, a nie dwie soboty?

– W jakiejś bajce było o wspaniałych czasach, kiedy to psy wiązało się kiełbasą, wróble chodziły po śniegu w butach, a co tydzień stykały się ze sobą dwie niedziele. Niech w moim skromnym życiu spełni się częściowo opowieść bajki…

Henryk Jaskuła

__________________________________________________________________________________________________

Henryk Jaskuła – ur. 22.10.1923r., w Radziszewie; wsławił się pierwszym polskim rejsem dookoła świata bez zawijania do      portów na trasie Gdynia – Gdynia  (1979-1980), na jachcie „Dar Przemyśla”.

 

Małgorzata Krautschneider: The Vela

 

Małgorzata KrautschneiderROZDZIAŁ 20

W drodze na Islandię

(…)

Któregoś dnia, wczesnym rankiem, po raz pierwszy ujrzałam wybrzeże Islandii. Oglądać wyspę na własne oczy było czymś zupełnie innym niż marzyć o niej. Widok rzeczywistej Islandii na horyzoncie wywołał we mnie euforię. Zapomniałam o incydencie z jedzeniem. W mojej wyobraźni, triumfalnie, wysyłałam już pocztówki z Islandii do adresatów z długiej listy osób, które powątpiewały w sukces naszej wyprawy.

Obudziłam Rudę i Pavla. Od razu chciałam przygotować wszystkie liny i odbijacze niezbędne do zacumowania.

Ruda wyśmiał mnie i stwierdził: „Jesteśmy jeszcze za daleko”.europe

Miał rację. Wysokie, pokryte śniegiem góry sprawiały wrażenie, że są znacznie bliżej niż były w rzeczywistości. Podpłynięcie do nich zajęło nam wiele godzin. Ja jednak uparcie wywlekałam na pokład wszystkie liny cumownicze. Chciałam być doskonale przygotowana, aby zapobiec chaosowi podczas manewrów podejścia do kei. Przede wszystkim zaś przytłaczały mnie moje własne oczekiwania i musiałam dać upust emocjom.

Teraz już wszyscy patrzyliśmy z zachwytem, zahipnotyzowani widokiem lśniącego lodowca. Zbliżając się do wschodnich wybrzeży Islandii, ujrzeliśmy Vatnajökull, jeden z największych lodowców w Europie. Gdzieś tam daleko na południu Islandii leży Surtsey, pomyślałam sobie. Słynna w owym czasie wyspa, utworzona w wyniku erupcji wulkanicznej działała na moją wyobraźnię. My jednak zmierzaliśmy ku wschodniej części Islandii, do miasta Seyðisfjörður leżącego nad fiordem o tej samej nazwie.

(…)

ROZDZIAŁ 21

Seyðisfjörður – Islandia

Andrzej rysunkiZbliżaliśmy się do wybrzeża, poszukując wejścia do fiordu Seyðisfjörður, które ze względu na nasz kąt podejścia nie było widoczne – zasłaniały je wysokie góry. Wyciągnęłam locję, „Arctic Pilot”, książkę wydaną przez Admiralicję Brytyjską, stanowiącą wielowiekowy zbiór doświadczeń dawnych żeglarzy, zawierającą również rysunki fragmentów linii brzegowej. Porównywaliśmy widoczne kontury lądu na horyzoncie z rycinami w książce. Byliśmy podekscytowani, a ta „zgadywanka” była dla nas pasjonującą zabawą.

Jak gdyby nie dość tych niezwykłych okoliczności, napotkaliśmy wieloryba. Pojawił się nagle obok nas, za rufą jachtu. Ogromne stworzenie sapało i majestatycznie przewalało się na falach. Wieloryb był większy niż Vela i być może jedno machnięcie ja_002ego ogona mogło uszkodzić łódź. Ponieważ wiatr był słaby, niemal tkwiliśmy w miejscu i nawet nie było możliwości ucieczki. Kiedy myślałam o tym później, wydawało się, że była to scena niczym z książki przygodowej, jednak w chwili, gdy zdarzenie miało miejsce, byliśmy niepomni zagrożenia, jedynie zafascynowani zwierzęciem. Studiowałam biologię morza, a teraz miałam okazję zobaczyć to wyjątkowe zwierzę na własne oczy. Obserwowałam z ciekawością opary wody, które wieloryb wydmuchiwał przez nozdrza. Pamiętam rozczarowanie – fontanna nie była aż tak duża, jak to sobie wyobrażałam. Dla Rudy w przyszłości, podczas długich rejsów, spotkania z wielorybami miały stać się powszechne. Skorzystał nawet z możliwości podrapania jednego z nich własną stopą po grzbiecie.

U ujścia fiordu kręciło się kilka statków rybackich. Nie wykazywały nami żadnego zainteresowania. Rozpierała mnie pycha, że jesteśmy na Islandii (i chyba wydawało mi się, że wszyscy powinni witać nas z aplauzem). Poruszaliśmy się na żaglach bardzo wolno, aż wkrótce wiatr całkiem ustał. Znosiło nas na prawą stronę fiordu. Silnik był mocno przymocowany linami do relingu. Jego uruchomienie było zawsze trudne i wymagało dwóch osób. Tymczasem Ruda nawet nie obudził Pavla, który odpoczywał po wachcie pod pokładem. Zaczęłam się denerwować i miałam pretensję do Rudy, że nie jesteśmy przygotowani na taką sytuację. Jacht tracił sterowność. Wzdłuż prawej krawędzi fiordu zobaczyłam silny prąd, jakby w morzu płynęła rzeka. „Wiosła!” Ruda wziął ster i wcisnął mi jedno wiosło z naszego pontonu. Wiosła okazywały się dotąd bardzo użyteczne w manewrach portowych, teraz jednak dryfowaliśmy na skały! W panice wiosłowałam z całych sil, jakby przyszło mi walczyć o życie. Ruda wiosłował z drugiej strony łodzi pilnując jednocześnie steru i wyglądał spokojnie, jakby odpychanie się od skał zdarzało mu się codziennie.

Na szczęście, wiosłując, nabraliśmy wystarczającej szybkości, aby oddalić się od brzegu i uniknąć spotkania z kotłującym się nurtem prądu. Złapaliśmy wiatr. Pozostawałam u steru, kierując Velę na sam środek długiego fiordu. To było jak wejście do świątyni. Przez cały czas spoglądałam w górę, bo widoki były niewiarygodnie piękne. Z gór spływały wodospady, które kryły się w dolinie fiordu. Woda spadała z ogłuszającym hukiem. Czułam się bardzo mała, przytłoczona naturą.

Podpłynęliśmy do miasta, rozciągniętego u krańca fiordu i rozglądaliśmy się, szukając dogodnej przystani. Tymczasem przed dziobem Veli pojawiły się dwie dziewczyny, które postanowiły się wykąpać. Niczym syreny, podpłynęły do ​​nas ze śmiechem. Ruda zapytał je o coś, a one szybko wspięły się na pokład. Były to siostry: blondynka miała na imię Helen, a brunetka – Heidbjört. Radosne, młode Islandki, ubrane tylko w bieliznę, przyciągały wzrok Rudy i Pavla. Obaj byli rozproszeni, chociaż manewry związane z zacumowaniem jachtu wciąż nas czekały. Byłam zmarznięta, zmęczona, a poza tym nagle poczułam się dziecinnie zazdrosna.

Kiedy zacumowaliśmy przy molo, dziewczyny pożegnały się z nami i zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, jak blisko już niebawem będzie z nimi spleciony mój los.

(…)

ROZDZIAŁ 23

Pavel opuszcza jacht

Planowaliśmy kontynuować rejs na północ albo przynajmniej opłynąć Islandię dookoła. Ambicją Rudy było dotarcie za krąg polarny. Skrycie marzył o dotarciu na Jan Mayen, wyspę leżącą około 370 mil morskich na północny wschód od Islandii, albo do wschodnich wybrzeży Grenlandii. Rozmawialiśmy o tym przed wyjazdem. Wiedzieliśmy, że nasze możliwości są ograniczone. Vela była wykonana z drewna i mogła nie przetrwać spotkania z lodem. Zaproponowałam więc, żebyśmy pożeglowali do Akureyri, na północnym wybrzeżu Islandii, a potem ewentualnie wyruszyli w rejs dookoła wyspy. Nasze plany jednak nieoczekiwanie uległy zmianie, kiedy okazało się, że będziemy płynąć bez Pavla.

„Pavel jedzie do Reykjaviku, stolicy Islandii, a stamtąd poleci samolotem”, wyjaśnił mi Ruda, nie okazując szczególnego smutku i żalu. Byłam dosyć zszokowana. Zaczęłam zastanawiać się nad tym, jak poradzimy sobie ze wszystkim sami, tylko we dwójkę.

(…)

ROZDZIAŁ 24

Za krąg polarny – tylko my dwoje

(…)

Żeglowanie we dwoje było zupełnie innym doświadczeniem. Konieczność polegania wyłącznie na sobie nawzajem spowodowała nagły wzrost naszej wzajemnej zależności. Czuliśmy wobec siebie większą odpowiedzialność, a nasze wzajemne uczucie umocniło się.

Płynęliśmy wzdłuż wybrzeża. W miarę jak przemieszczaliśmy się coraz bardziej na północ, temperatura spadała, widoczność słabła i częściej padał śnieg.

Trzymaliśmy sześciogodzinne wachty. Na początku sterowanie było jeszcze znośne, później jednak – w miarę jak żeglowaliśmy coraz bardziej na północ – siedzenie w bezruchu, ze sterem w dłoniach, stawało się udręką.

Nawet w środku Veli nie dało się rozgrzać. Schodząc z wachty musiałam jeszcze złapać sygnały radiowe i sprawdzić naszą pozycję. Zabierałam radio do koi i wchodziłam do śpiwora.

Przez pierwszych kilka godzin nie byłam w stanie zasnąć, bo trzęsłam się z zimna. A kiedy jako-tako się rozgrzewałam, trzeba było zastąpić Rudę na wachcie.

Moje stopy były non stop zimne. Kalosze były za ciasne. Ściśle mówiąc, buty miały dobry rozmiar, ale w grubych wełnianych skarpetach nie byłam w stanie poruszać palcami. Ruda nie miał tego rodzaju problemu. Jego kalosze, których używał podczas pracy w lasach i przy pracy w oborze, były zaopatrzone w filcową wkładkę. Na początku rejsu tego rodzaju buty wydawały mi się bardzo ciężkie i nie dość eleganckie na jacht.

Ruda wynalazł grzejnik! Wykonał go z kawałka styropianu, który kiedyś znalazł w śmieciach razem Pavlem. Siedząc, kładliśmy go pod pośladki – styropian dobrze izolował od zimnego pokładu. Ruda przełamał kawał styropianu, a ja włożyłam go w stopy w moim śpiworze. Kiedy dotykałam styropianu, miałam złudzenie ciepła. Uwielbiałam to uczucie i od tej chwili nie rozstawałam się z tego rodzaju „wsparciem”. Niebawem zaczęłam nosić styropian pod ubraniem, na brzuchu i na plecach.

Znaleźliśmy się w położeniu 66° 33′ 39” szerokości geograficznej północnej i oto, po długim rejsie, znaleźliśmy się za kręgiem polarnym. Minęliśmy półwysep Langanes na północno-zachodnim krańcu Islandii, a następnie zbliżyliśmy się do Grimsey, małej wyspy leżącej dokładnie na kole podbiegunowym. Było tam lotnisko, udało mi się więc złapać dobry sygnał radiowy.

Byliśmy podekscytowani tym, że tak daleko dopłynęliśmy. Nasza Vela była na pewno najmniejszą łodzią pod czeską banderą, która przekroczyła koło podbiegunowe, używając tylko żagli. Jednak rejs stawał się coraz trudniejszy.

Popsuła się kuchenka gazowa, nie mogliśmy więc podgrzewać sobie jedzenia. Do dyspozycji mieliśmy tylko suchy prowiant, a właściwie zimny „kit”. Nigdy nie zapomnę, jak pewnego razu Ruda wziął kubek i podgrzał odrobinę mleka z puszki nad płomieniem świecy. Choć było tylko letnie, dla mnie, dygocącej za sterem, było prawie jak wrzątek!

Dni i noce niczym nie różniły się od siebie. Przez cały czas było jasno, panowało arktyczne lato. Po wielogodzinnym czuwaniu za sterem można było stracić kontakt z rzeczywistością. Poruszaliśmy się po omacku, we mgle. Czasami padał śnieg. Było pięknie. Nieustanna wilgoć i zimno sprawiały jednak, że czułam się letargiczna i apatyczna. W końcu przestałam odczuwać chłód. Zaczęliśmy sobie wzajemnie przedłużać wachty. Nie chciałam budzić Rudy, bo wiedziałam, że dopiero po czterech godzinach można się rozgrzać i zasnąć.

Nie spodziewałam się takiego rozsądku ze strony Rudy, byłam więc zaskoczona, kiedy postanowił, że trzeba wracać do Seyðisfjörður. Z żalem porzucałam nasze plany, ale w głębi duszy czułam, że to była dobra, prawdziwie „kapitańska” decyzja.

IMG_4554   Ruda Krautschneider, kapitan Veli na Islandii 1977 r

(…)

ROZDZIAŁ 26

Życie w islandzkiej rodzinie

Zostałam przyjęta do rybackiej rodziny Johana Johanssona. Już wcześniej zetknęłam się z jego córkami, Helen i Heidbjört – to one urządziły sobie kąpiVela 16el w fiordzie. Teraz Ruda i ja mieliśmy okazję poznać również jego żonę, Ingę, a także pozostałych członków licznej rodziny Johana.

Wszyscy zostawiali buty na progu przed głównymi drzwiami wejściowymi do domu, podobnie jak to robiło się w Czechach.

                                                                                                                                                                                             Inga, Fjola i ja w Seydisfjordur, Islandia, sierpień 1977r

Nigdzie indziej nie spotkałam się z równie ścisłym przestrzeganiem „reguł domowych”. A jednak stosunki rodzinne cechowała tolerancja i wolność, jakiej nigdy wcześniej nigdzie nie widziałam.

Heidbjört oddała mi własny pokój, który dzieliła ze swoją siostrą Helen. Helen miała już osiemnaście lat, więc mogła mieszkać ze swym chłopakiem. Na cały dzień wszyscy gdzieś znikali. Przeważnie spędzałam czas samotnie, leżąc w łóżku i czekając na odwiedziny Rudy i powrót pozostałych członków mojej „rodziny”. Heidbjört pozwoliła mi słuchać płyty z musicalu „Evita”, który w owym czasie święcił triumfy na szczytach list przebojów. Słuchałam jej po wielokroć, wciąż od nowa.

Inga i ja oglądałyśmy razem telewizję. Pewnego dnia – był to 16 sierpnia 1977 – dotarła smutna wieść: zmarł Elvis Presley. Wszyscy zaczęli płakać. Nigdy nie zapomnę, że byłam w tamtym czasie na Islandii. Wydarzenie to przypomniało mi, że nie powinniśmy przebywać tu aż tak długo – robiło się późno. Chociaż lekarz zalecił mi przynajmniej dwutygodniowy pobyt w cieple, Ruda już myślał o powrocie.

Inga wciąż robiła dla mnie na szydełku czapkę. Wcześniej zdążyła już skończyć rękawiczki i szalik – wszystko z oryginalnej islandzkiej wełny. Oznajmiła, że ​​nie wolno nam wypłynąć przed ukończeniem czapki.

Każdy starał się przychylić mi nieba. Nigdy wcześniej nie jadłam tylu ciastek z bitą śmietaną. Była to przyjemna zmiana po papce Rudy. Ruda starał się hamować mój apetyt, spoglądając na mnie z wyrzutem. Odczuwaliśmy ogromną wdzięczność wobec rodziny Johana, lecz w żaden sposób nie byliśmy w stanie im się odpłacić.

Ruda zabawiał więc naszych Islandczyków, jak to on potrafił i już niebawem wszyscy go pokochali. Cieszyliśmy się dużym wzięciem i musieliśmy brać udział w wielu organizowanych dla nas biesiadach. Czasu było niewiele. Fjola, siostra Ingi, wyraziła żal, że ​​nie zdoła zaprosić nas do siebie. Wyczuwając rywalizację o nasze względy, staraliśmy się nie być obojętni na serdeczność ze strony Fjoli i dzielić naszą uwagę i serdeczność równomiernie pomiędzy siostry.

Islandczycy, których mieliśmy okazję poznać, byli wykształconymi ludźmi. Przeczytali wiele książek. Inga powiedziała nam również, że w przeszłości wyjeżdżała do Reykjaviku, aby studiować z córkami w czasie długich zim. Okazało się, że Inga może pochwalić się znajomością ważnych dzieł literatury czeskiej. Ruda był wrażliwy na punkcie swojej kultury, więc Iga bardzo urosła w jego oczach. Musiałam przyznać, nie wiedziałam o literaturze czeskiej tyle, co ona. Ruda przechwalał się, że przeczytał powieść „Salka Valka” islandzkiego noblisty Halldora Laxnessa. Kiedy byłam nastolatką, również moją ulubioną lekturą były skandynawskie sagi. W domu miałam też Laxnessa „Dzwon Islandii”. Nieśmiałość nie pozwalała mi włączyć się do rozmowy i – chociaż chyba lepiej od Rudy znałam język angielski – rzadko zabierałam przy nim głos. Ruda świetnie sobie radził w każdej sytuacji.

Życiem na lądzie władały kobiety, żony rybaków. Kiedy Johan Johansson pojawiał się w domu, w jego rodzinie było to duże wydarzenie. Wszyscy – nie tylko rodzina – traktowali go z wielkim szacunkiem. Był posłem do Althingu – Parlamentu Islandzkiego. Althing został założony w 960 roku, co czyni z niego najstarszą instytucję parlamentarną na świecie. W pewien weekend byłam świadkiem, jak Johan Johansson wyjeżdżał do Reykjaviku. Tego dnia czułam się dość niezręcznie. Było to prawdziwe „trzęsienie ziemi”. Uwaga wszystkich skupiona była tylko na panu domu. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wszyscy byli podekscytowani, mówili głośno, kręcili się po domu, wpadali do jednego z pokoi po odzież.

Byliśmy już wystarczająco zaniepokojeni z powodu burzliwej pogody, którą moglibyśmy napotkać po drodze do domu. Ruda wierzył, że będę w stanie żeglować z nimi i chciał mnie „uprowadzić”. Rozmawiał długo z Ingą, która nie chciała mnie wypuścić spod swoich skrzydeł. Była to nasza ostatnia szansa na opuszczenie Islandii przed zimą.

Pewnego dnia zatem Inga musiała się poddać i oddać mi niedokończoną czapkę. Uwielbiałam wszystko, co zrobiła dla mnie z prawdziwej islandzkiej wełny, pomagając mi zachować ciepło na morzu i na lądzie przez wiele przyszłych lat. Mimo, że czapka była na moją głowę za mała i nie mogłam jej naciągnąć na czoło, nie chciałam się z nią rozstawać.

Po naszym powrocie matka Rudy przez długie lata pozostawała w kontakcie z islandzką rodziną. Pielęgnowała tę niezwykłą przyjaźń za swojego syna, pisząc po niemiecku i w języku esperanto. Miała wielu przyjaciół z esperanckich kręgów, rozsianych po całym świecie, dumna z syna, pisała im o jego wyprawach. Wierzyła w misję tego języka i próbowała zarazić tym innych. Ruda nigdy jednak nie traktował tego poważnie i odmawiał pomocy, którą mógłby otrzymać tą drogą.

(…)

Małgorzata Krautschneider

_________________________________

rysunki wykonane na podstawie zdjęć –  Andrzej Wojtasik; fotografie z archiwum Małgorzaty Krautschneider

_____________________________________________________________________________________________________

Małgorzata Krautschneiderw połowie lat siedemdziesiątych XX w.  ukończyła Wydział Rybactwa Morskiego  w Akademii Rolniczej w Szczecinie. Pracowała jako hydrobiolog, prowadziła biuro turystyczne Czech Service. W latach 1978-2002 związana z czeskim żeglarzem Rudą Krautschneiderem przebywała w Czechach i w Polsce; później od 2007r. w USA. 

 

Mariola Landowska: Korespondencja z Brazylii

Oto żeglarze z Fortaleza, miejsca, które posiada dwie mariny. Jedna z tych, którą odwiedziłam, to Iate Clube.  Poznałam  dwóch wspaniałych  mistrzów żeglarskich o światowej sławie: Robert Gil i Daniel Notthingam.

Zasiadłam do stołu z przyjaciółmi z Fortalezy. Opowiadając im o mojej marinie w Szczecinie, wspomniałam o naszym  jachcie Stary, jak dla mnie legendarnym jachcie. Tutaj  królowały tylko plastikowe łodzie, a najbardziej plażowe katamarany Hobie Cat.

Obserwowałam wyciągających łodzie z turkusowej wody, w ciepłym wietrze. Pomimo to mieli pianki. Jako, że byłam z bywalcami klubu, przyszli do nas do stolika. Uśmiechnięci sportowcy. Właśnie skończyli trening.

Mówiłam im o Zeszytach, w których żeglarze opisują swoje podróże, osiągnięcia etc. Był to ostatni  dzień mojego pobytu w Fortaleza. Zapraszali na pływanie na Hobie Cat 16. Ominęła mnie okazja  … ulecenia na fali.

Okazja bycia wśród ludzi wody, niezależnie od szerokości geograficznej ma w sobie coś wspólnego. No właśnie, radość z żagla niosącego nas daleko do horyzontu. A tam znów nowy horyzont. ….Dobrze jest znać to uczucie.

Com os melhores cumprimentos

Mariola, 22 XI 2017, Fortaleza

1        2  3  4

_____________________________________________________________________________________________________

Mariola Landowska – żeglowała w Jacht Klubie AZS w Szczecinie w latach osiemdziesiątych XX w. Z pasją oddaje się malowaniu i podróżom. Wystawy malarskie w Szczecinie, we Włoszech, w Portugalii, w Hiszpanii. Od kilku lat mieszka w Oeiras koło Lizbony.            (zs)

(zs): Utrata steru

W połowie kwietnia br. wskutek uszkodzenia steru i utraty sterowności polski samotny żeglarz został zmuszony do opuszczenia i porzucenia jachtu na oceanie. Wypadek miał miejsce na południowym Pacyfiku w odległości ok. 2700 km od Nowej Zelandii (na pozycji: 45o 35’S  i 152o 38’W, 1000 Nm ESE od wyspy Chatham). Żeglarz przeszedł na pokład statku handlowego i powrócił do kraju.

Awaria urządzenia sterowego, a utrata płetwy sterowej w szczególności, jest bardzo poważnym momentem w żegludze każdej jednostki pływającej.

W 1986 roku jacht Gaudeamus w drodze powrotnej z USA w warunkach huraganowego sztormu doznał uszkodzenia płetwy sterowej i utraty sterowności. Okoliczności w jakich doszło do awarii i podjęte działania ratunkowe opisane zostały w raporcie kapitana jachtu:

„… 6.10.1986 r. ciśnienie zaczęło  gwałtownie spadać, a następnie rosnąć, wiatr początkowo z WNW 7oB przechodził do WSW 6oB, by następnie skręcić na W 8oB  i ustalić się pod wieczór z kierunku NW. Siła wiatru przekraczała 80 węzłów. Wysokość fali 12-15m przy jej orientacyjnej długości ok. 60m.Po wzroście  siły wiatru do 80 węzłów początkowo płynięto kursem KDd = 162o, prawym baksztagiem, przy postawionym foku sztormowym. Ponieważ jacht osiągając znaczne prędkości wpadał w potężne wibracje, grożące uszkodzeniem kadłuba lub takielunku o 2030 zrzucono foka i na samym takielunku  rozpoczęto sztormowanie z wiatrem prawym baksztagiem do fali. Zapalono światła masztowe silnikowe, aby lepiej widzieć nadbiegające fale.Jacht posuwał się z prędkością ok. 6 węzłów kursem KDd = 109o. Na sterze stał zabezpieczony pasem bezpieczeństwa I oficer. Gaudeamus zachowywał się bardzo dobrze, miał dobrą prędkość manewrową i nie brał fali  na pokład. Celem odciążenia dziobu jachtu całe wyposażenie forpiku zostało przeniesione na śródokręcie.O godz. 2326 przy krzyżowej wyjątkowo stromej fali jacht wszedł dziobem w falę, co spowodowało gwałtowny spadek prędkości  jachtu i w rezultacie wejście drugiej fali z rufy na pokład. Następnie jacht skręcił w prawo, mimo steru wyłożonego „lewo na burtę” i zaczął powoli kłaść się na burtę zawietrzną, tzn. lewą. Przy przechyle jachtu około 90o nastąpiło silne uderzenie fali w prawą burtę, pogłębiające gwałtownie przechył do ponad 120o. Po kilkunastu sekundach Gaudeamus powoli powrócił do pozycji pionowej.Po wywrotce jacht ustawiono w dryfie prawą burta do fali. Wygaszono  światła w obawie przed zwarciem. Sprawdzono stan szczelności kadłuba, w szczególności stan sworzni balastowych, dławic steru i wału silnika. Nigdzie nie stwierdzono przecieku. Woda, która dostała się do jachtu weszła  jedynie przez odrzuconą uderzeniem fali suwklapę, w czasie kiedy on leżał na burcie. Zaraz po powróceniu jachtu do pozycji pionowej w okolicach rufy słyszano uderzenie w kadłub. Stany sterociągów, sektora  i trzonu sterowego nie budziły zastrzeżeń, a uderzenia zanikły po sklarowaniu achterpiku, który trzeba było opróżnić celem dotarcia do dławicy steru i akumulatorów.Równocześnie z zaprzestaniem uderzeń dało się wyraźnie odczuć trudności w sterowaniu, a za kilka minut stracono całkowicie sterowność.Przypuszczano, że od uderzenia fali została złamana  płetwa sterowa. Ponieważ jacht sztormował bez steru bardzo dobrze bokiem do fali, dalsze dokładniejsze oględziny uszkodzeń przesunięto ze względu na stan morza, siłę wiatru i porę dnia na porę dzienną.Następnego dnia, tj. 10.07.86 warunki atmosferyczne w dalszym ciągu nie pozwalały na pełne rozeznanie szkód. Stwierdzono ponad wszelką wątpliwość brak płetwy sterowej. Ponieważ nie było żadnej możliwości założenia steru awaryjnego nadano drogą radiową sygnał „Mayday” na 2182 kHz podając pozycję z godz. 1200 φ = 40oN, λ = 64oW i prosząc o hol.Wołanie zostało usłyszane przez duży jacht bandery  amerykańskiej Norwana, który nasze wołanie przekazał do Ośrodka Koordynującego USCG (United State Coast Guard – przyp. red.) w Bostonie.USCG Boston przejął kierownictwo nad akcją ratowniczą. Ok. godz. 14  został wysłany w naszym kierunku samolot USCG. W godzinach  wieczornych zauważono statek handlowy, który po zasygnalizowaniu czerwonych rakiet podpłynął do jachtu. Statek był bandery liberyjskiej o nazwie Bajka, port macierzysty – Monrovia. Nawiązano z nim łączność na kanale 16 UKF i poproszono o asystę do momentu przyjścia kutra USCG. Na co statek wyraził zgodę po zapoznaniu się z sytuacją. Około godz. 1830 przyleciał samolot USCG i po wykonaniu kilku okrążeń odleciał.Następnego dnia ok. godz. 5 przybył kuter USCG i zwolnił liberyjski statek z asysty. Akcje ratunkowa rozpoczęto o godz. 0700, 10/08/86. Nazwa kutra USCG Tanya nr boczny 37. Amerykanie po stwierdzeniu braku płetwy podali hol  i rozpoczęli holowanie jachtu w kierunku wybrzeży USA. Po dwóch dobach 10.10.86 nastąpiła zmiana holownika na kuter USCG nr boczny 95328 o nazwie Cape Henlope. Siła wiatru tego dnia dochodziła do 9oB11.10.86 za trawersem latarni morskiej Brenton Reef nastąpiła trzecia zmiana holownika. Hol przyjął kuter USCG Caste Willi nr 4/321 i doprowadził jacht do pomostu Newport Offshaven o godz. 1130.Mimo bardzo ciężkich warunków atmosferycznych w czasie holowania i jego długotrwałości – ponad 3 doby – jacht nie doznał żadnych dodatkowych uszkodzeń…”

W udzielonym wywiadzie dla kwartalnika Morze i Ziemia w artykule „Dziewiczy rejs” Romana Czejarka, kapitan jachtu szerzej opisuje okoliczności przejęcia holu przez amerykański Coast Guard:„…Amerykanie chcieli zdjąć nas z jachtu i odpłynąć, gdyż koszt holowania mógł przekroczyć kilkakrotnie cenę jednostki. To oznaczałoby zagładę Gaudeamusa. Tymczasem panujący sztorm tak przybrał na sile, że bezpieczne opuszczenie pokładu stało się niemożliwe. W tej sytuacji, uznając, że chodzi o ratowanie naszego życia, podano nam hol, godząc się na gratisowe holowanie…”

W dzienniku jachtowym opisano sposób założenia holu i uzgodnienia z załogą kutra: „…0810. Podano hol z kutra USCG TANYA. Zamocowano go wokół masztu (maszt zabezpieczono drewnem przed przetarciem) z przesuwem na dziobie wokół kluz dziobowych. Zabezpieczono hol przed przetarciami. Uzgodniono łączność na kanale 12 UKF. Zdecydowałem, że załoga w czasie holowania pozostaje na jachcie. 0830 wypuszczono z rufy dryfkotwę na 2 linach cumowniczych po lewej i prawej burcie do kabestanów głównych o długości ok. 60m. 0837 – ruszono na holu. Ustalono z holownikiem prędkość holowania, długość holu i dryfkotwy…”

Całe zdarzenie, aczkolwiek bardzo niebezpieczne i trudne do opanowania, zakończyło się w zasadzie bez większych strat. Jacht powrócił do Polski, do macierzystego Klubu, co prawda nie na własnej stępce, a na pokładzie statku handlowego. Żeglarze cali i zdrowi również powrócili do Kraju, choć nie wszyscy, ale tu już zadziałały czynniki „pozanawigacyjne” – natury politycznej, społeczno-ekonomicznej, nierzadkie w tamtych latach.

Gaudeamus w USA Wyslipowany jacht Gaudeamus w Fairhaven Shipyard, New Bedford (USA, MA). Fot. z arch. M. Hermacha

Gaudeamus w USA be steru Gaudeamus, uszkodzenia steru. Fot. z arch. M. Hermacha

Również bardzo ciekawy przypadek radzenia sobie w trudnej sytuacji utraty steru został opisany w wydaniu Yachting World z grudnia 2015r. Żeglujący przez Atlantyk na 39-stopowym jachcie Egret, typu Sweden Yachts, dwoje żeglarzy w silnym wietrze 7oB utraciło ster.

(…) The joy of surfing down waves under a full moon ended abruptly with a metallic grating noise from below and the flogging of sails above as Egret lurched and careered off course. (…)  I piped up with the problem of our lost rudder. The response from other crews was encouraging, and the consensus was that we should deploy a drogue astern to steer the boat. Fatty immediately came up with detailed instructions on how to improvise one.

(…) Adapting their ideas to suit what we had on board, we made a drogue comprising an 8m rope bridle attached to the stern mooring cleats, followed iclip_image002n succession by a 12m warp, 4m of chain, our Bruce kedge anchor with a fender attached, a 4m warp, a fender, another 4m warp and fender, 4m of chain and a final fender. The total length of the drogue would have been about 32m.

Two 25m lines were shackled to the first chain and led to port and starboard through snatch blocks at the midships mooring cleats, then back to cockpit winches. These could be adjusted to maintain a straight course, and also, by pulling hard on one or the other, to tack or gybe. (…)

Więcej na:     http://www.yachtingworld.com/features/rudder-failure-1500-miles-to-sail-69460

(zs)

 

 

 

 

Bogdan Sobiło: Kapitan Jerzy Radomski, człowiek wielkiej Przygody

Bogdan Sobiło XI 2017Przez lata przyszły włóczęga oceanów pracował jako elektryk w śląskiej kopalni. Spotkanie z morzem zaowocowało, jak to się czasem w życiu zdarza, wielką miłością na całe życie. Miłość wymaga poświęcenia i całkowitego oddania. Kosztem kariery zawodowej i życia prywatnego Jerzy zdobywa kolejne stopnie wtajemniczenia żeglarskiego. Szybko zostaje kapitanem, instruktorem i płetwonurkiem. Zakłada z kolegami maszoperię i rozpoczyna budowę oceanicznego jachtu. Pierwszej jednostki typu Rigel. Rzecz dzieje się na Śląsku w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Tamten świat, był zupełnie inny, niż ten, w którym żyjemy współcześnie. Żelazna kurtyna, komunizm i brak wszystkiego. Ale Jerzy, to człowiek wielkiej pasji, którego przed realizacją marzeń nie są w stanie powstrzymać żadne bariery. Doprowadza budowę jachtu do końca i w 1978 roku Czarny Diament spływa na wodę. W tym samym roku zaczyna się Wielka Przygoda kapitana Jerzego Radomskiego. Niestety już na samym początku rejsu w czasie żeglugi po Morzu Czerwonym sternik zasnął, a jacht wylądował na rafie. Żałosny koniec wielkich planów? Któż z nas tego nie przeżył? Ale Jerzy nie poddaje się. Razem z kolegą (Bernard Kuczera – przyp. red.), używając tylko sprzętu ABC przez 67 dni nurkują w morzu, gdzie rekiny to nie imaginacje z filmu „Szczęki”, ale realne niebezpieczeństwo, by wykuć kanał w rafie i sprowadzić Czarny Diament znowu na głęboka wodę. Morderczy wysiłek opłaca się. Jacht bez większych uszkodzeń schodzi z mielizny. Potem może być już tylko „z górki”. Z różnymi, często zmieniającymi się załogami jacht pruje poprzez morza i oceany. Zamyka pętlę na Wielkim Kręgu, ale nie przerywa żeglugi. Rejs przedłuża się. Stałymi towarzyszami wędrówki polskiego „Odysa” są zwierzaki. Na pokładzie wiernego Czarnego Diamentu mieszkają z wagabundą dwa psy: „Burgas” przyniesiony przez bułgarskich żeglarzy, a potem „Bosman” podarowany kapitanowi przez syna. Okazjonalnie przewijają się przez pokład jachtu także inne zwierzęta. Niezwykły rejs zostaje zauważony i doceniony w Polsce. Co prawda oficjalne władze żeglarskie ignorują go, ale kapitan Radomski zostaje uhonorowany: nagrodą „Rejs Roku”, dwukrotnie „Srebrnym Sekstantem”, „Conradami”, „Kolosami” itd. Czarny Diament i jego Kapitan wracają do ojczyzny, jakże innej niż ta w 1978 roku, dopiero po 32 latach! Po powrocie do domu, oczywiście tylko „na chwilę” bo Czarny Diament nie może stać bezczynnie, Kapitan ma czas dla bliskich i na sprawy osobiste. Pisze i wydaje książkę „Burgas” i „Bosman”, psy z Czarnego Diamentu. Lada chwila ukaże się druga: Czarny Diament tnie oceany. Choć od początku lat osiemdziesiątych XX wieku starałem się śledzić bieg wydarzeń w polskim światku żeglarskim, to o Czarnym Diamencie i jego Kapitanie wiedziałem mało. Były to tylko okazjonalne wzmianki w prasie żeglarskiej i opowieści kolegów żeglarzy, którzy mieli szczęście pływać z Jerzym. W czerwcu tego roku kupiłem przypadkiem książkę „Burgas” i „Bosman”, psy z Czarnego Diamentu. Stojąc na jednej nodze w korytarzu pociągu z Krakowa do Gdańska, do M***, przeczytałem książkę „jednym tchem”. Byłem i jestem zachwycony (i książką i M***).

2. Czarny Diament w Gdańsku

Podczas krótkiego pływania po Zatoce Gdańskiej w połowie września zauważyłem w gdańskiej marinie Czarny Diament. Podekscytowany podszedłem i zapukałem starym zwyczajem w burtę. Po chwili z zejściówki wyjrzał miły pan. To był Kapitan Jerzy Radomski!

3. kpt J. Radomski

 

Spędziliśmy kilka godzin rozmawiając o wszystkim co interesuje żeglarzy, najpierw u nas, a potem w mesie legendarnego Czarnego Diamentu.

 

W mesie Czarnego Diamentu – kapitan Jerzy Radomski i Autor artykułu

5. 20170917_170422 W mesie Czarnego Diamentu – kapitan i M***

Teraz Jurek (bo tak chce, żeby się do Niego zwracać) przygotowuje swój pływający dom do zimowania w Pucku, który udziela Czarnemu Diamentowi gościny. Z początkiem grudnia, Jerzy wróci do domu w Jastrzębiu Zdroju. Wtedy jesteśmy umówieni na „wywiad ocean”, bo „rzeka” w tym przypadku to zdecydowanie za mało. Nasz „Odys” powraca do domu.

PS Recenzja książki „Burgas” i „Bosman” psy z Czarnego Diamentu ukazała się w Zeszytach Żeglarskich Nr 34e   http://zeszytyzeglarskie.pl/?p=2796

Bogdan Sobiło

_____________________________________________________________________________________________________   Bogdan Sobiło – ur. 1967 r. w Wolinie. Studiował historię i filologię klasyczną na  Uniwersytecie Jagiellońskim. Kapitan  jachtowy. Mieszka w Krakowie.