Archiwum autora: Zenon Szostak

Julian Tuwim: Gdynia

Od jantarni, od jastarni,
Od surowych skał jastrzębich
Ciągnie wiatr – i ptaki karmi
Pomrukami chmur i głębin.

Nad skałami krążą, jastre,
Zaprawiając się w drapiestwie.
Tu ma Polska rysy ostre,
Rzekłbyś: oto Gryf i Mestwin.

Tutaj trzeba ust zaciętych,
Zimnych oczu, zimnych myśli:
Że te porty i okręty
Wpławił w Bałtyk rozpęd Wisły.

Tutaj: Tak! I tu ostrożnie
Ze słowami. Bo w granicie,
W ryku morza, w stali mroźnej
Muszą słowa mieć pokrycie.

Więc kranami nachylone
Do słonego wodopoju,
Słyszysz, miasto, jak przysięgą
Biją młoty Gdyniostroju?

I gdy pięść twardnieje w kastet
Mocniej ściska pierścień ślubu
Usta za kraczącym ptactwem
Mruczą wrogom” „Spróbuj … spróbuj …”

                                                     Julian Tuwim

 

__________________________________

Julian Tuwim (ur. 1894), czołowy poeta z grupy „Skamander”, w r. 1928 literacka nagroda miasta Łodzi za tom „Sokrates tańczący”; w r. 1935 odznaczenie złotym „Wawrzynem Akademickim” Polskiej Akademii Literatury za wybitną twórczość literacką. (…); przekłady poetów rosyjskich i francuskich; kilka tomów publikacyj z dziejów obyczaju.
Utwór wyjęty z „Gazety Polskiej”, n-r 306 z dn. 4 XI 1934 r.


(Wiersz i nota o autorze z: „Morze w poezji polskiej” w opracowaniu Zb. Jasińskiego, Główna Księgarnia Wojskowa, Warszawa 1937).

Małgorzata Krautschneider: Wojna o Falklandy

Ilekroć mój mąż wybierał się w rejs, między wierszami przygotowywał mnie na to, że może już nigdy nie wrócić. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że jacht może zatonąć w czasie sztormu, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że „Ruda” mógłby zginąć na wojnie, na drugim końcu świata, na odległych Falklandach.

W roku 1981 „Ruda” wyruszył na jachcie „Polka” w rejs. Cel jego podróży nie był dokładnie określony. Chciał spełnić marzenie – dotrzeć do południowego regionu polarnego. Może planował opłynąć świat, a może tylko dopłynąć do Antarktydy.

        „Polka”, pierwsza połowa lat 80tych. Fot. z arch. M. Krautschneider 

Tak czy inaczej – im dalsze, bardziej dzikie i nietknięte przez człowieka miejsce, tym lepiej. W tamtych czasach żegluga jachtem do Antarktydy była ogromnym wyzwaniem i niewiele jachtów tam docierało, a pływanie bez silnika, jak robił to „Ruda”, zdarzało się na pewno jeszcze rzadziej.

Mieszkałam wtedy w Znojmie u rodziny „Rudy”. Uznał, że dla mnie i naszych dwóch małych córek najlepsze będzie zaplecze pod „skrzydłami” jego mamy. Było w tym tylko trochę prawdy. W Polsce panował stan wojenny i życie było o wiele trudniejsze niż w Czechosłowacji. Dla mnie materialne wygody nie były najważniejsze. To miasto znałam z jego opowieści i wiedziałam, że Znojmo było dla „Rudy” prawdziwym azylem. Wychował się tam – naturalne było dla mnie, by tam być podczas jego nieobecności. Traktowałam to trochę jak przygodę.

Czechosłowacja, Znojmo, 2 kwietnia 1982

Był wieczór. Jak co dzień położyłam dzieci spać i wróciłam do kuchni, żeby podgrzać butelki z mlekiem. Nagle zobaczyłam w telewizji wiadomości z Wiednia. Choć żyliśmy w kraju komunistycznym, za żelazną kurtyną, w Znojmie – blisko granicy z Austrią – normalne było łapanie sygnału z Wiednia. Podczas II wojny światowej moja teściowa mieszkała w Wiedniu i w 1943 roku urodził się tam „Ruda”. Nic więc dziwnego, że lubiła oglądać wiedeńską telewizję.

Nie znałam niemieckiego, ale było dla mnie oczywiste, że coś wydarzyło się na Falklandach – właśnie tam, gdzie teraz powinien być „Ruda”. Wojna! Wojna między Argentyną a Wielką Brytanią! A mój mąż żegluje właśnie tam! Jakże to absurdalne! Byłam wstrząśnięta. Moja teściowa próbowała mnie uspokoić: „Gosi, może jego tam nie ma.” Ale moje obliczenia i intuicja nigdy mnie nie zawiodły. Czułam, że jest w niebezpieczeństwie i miałam poczucie, że muszę coś zrobić.

Dla mnie Znojmo, mimo że leżało blisko granicy z Zachodem, wydawało się końcem świata. Czułam się samotna – daleko od Polski i od Pragi, gdzie mogłabym znaleźć ludzi gotowych mi pomóc. Myślałam o moich polskich przyjaciołach, rybakach. Byli wszędzie na morzu. „Muszę im powiedzieć, żeby go szukali.” – mówiłam sobie w duchu.

Największym problemem był brak komunikacji z Polską. Na początku stanu wojennego telefony w ogóle nie działały, później były kontrolowane przez cenzurę. Zdecydowałam się jechać do Polski. Poprosiłam teściową, by zaopiekowała się dziećmi, i wyjechałam ze Znojma, jadąc najpierw do Pragi – do ambasady brytyjskiej. Wierzyłam, że pomogą mi uzyskać informacje o „Rudzie”.

Byłam tam już wcześniej – załatwiałam „Rudzie” brytyjską wizę przed jego podróżą. Teraz stałam przed budynkiem, próbując się przygotować do prośby o pomoc. Nie miałam żadnego planu, chciałam tylko jednego – dowiedzieć się, że on żyje.

Gdy jednak wyjaśniłam moją skomplikowaną historię urzędnikowi o kamiennej twarzy, napotkałam mur. „Nie możemy pani pomóc. Przykro mi.” – powiedział.

Niespodziewanie potwierdzenie moich przypuszczeń o losach „Rudy” otrzymałam z Radia Wolna Europa i BBC. Obie stacje były u nas zagłuszane, a ich słuchanie niemile widziane. Wiadomości podawały, że w porcie Stanley na Falklandach znajduje się czechosłowacki żeglarz. Ulżyło mi – jest w porcie; gorzej, gdyby okręty wojenne znalazły go na morzu, bez silnika i bez radia. Ale jednocześnie było dla mnie jasne, że „Ruda” stał się „gorącym kartoflem” dla obu stron konfliktu. Znalazł się w złym miejscu i w złym czasie. Znałam też jego buntowniczą i niekonwencjonalną naturę. Tym bardziej bałam się o jego życie.

Do tej pory Falklandy kojarzyły mi się z bezpieczną przystanią dla żeglarzy i łowiskiem dla naszych flot rybackich. A teraz, z dnia na dzień, nazwa Falklandów zmieniła się na Malwiny! Polityką się wtedy nie zajmowałam, niewiele też wiedziałam o historii tych wysp. Teraz musiałam szybko to nadrobić – tak samo jak cały zszokowany świat.

 

  7 kwietnia 1982

W międzyczasie dostałam od „Rudy” list. Na kopercie były znaczki z Malwin – prawdziwa rzadkość dla filatelistów. Zaskoczyło mnie, jak szybko dotarł. Wzięłam go ze sobą do pociągu do Polski. Chciałam go przeczytać w samotności.

Polska była w bloku komunistycznym czymś w rodzaju „okna na świat”. Polacy, rozsiani po całym świecie, pomagali sobie nawzajem – zwłaszcza ludzie morza: rybacy, żeglarze, marynarze. Panowała powszechna solidarność i koleżeństwo. Wierzyłam, że pomogą także „Rudzie”. Zabrali by go na pokład którejś rybackiej jednostki. Nie miało znaczenia, że był z Czechosłowacji! Znali mnie. Był moim mężem i marynarzem – a to dla Polaków oznaczało, że był „nasz”.

List był wysłany 7 kwietnia 1982 roku. „Ruda” opisywał w nim swoją dramatyczną sytuację, nadmieniając, że jeśli zostanie w Stanley, ma powody sądzić, że nowi „władcy” go zabiją.


 7 kwietnia 1982 – list

Jest słaba nadzieja, że uda mi się wydostać przez dwustumilową strefę radarową.
Muszę spróbować. Jeśli zostanę, nie mam szansy przeżyć.

Nowi panowie mnie nienawidzą. Jestem pierwszy w kolejce. Jak zwykle, wplątałem się za bardzo.
Powinnaś wrócić z dziećmi do Polski. Tam będzie wam lepiej. Polskę zawsze kochałem i wierzę, że dla ciebie tam życie będzie lżejsze niż gdziekolwiek indziej.
Nie martw się o mnie. Żałuję tylko, że tak mało zrobiłem dla Ciebie i dla dzieci.

Ten chaotyczny i pełen emocji list był czymś w rodzaju „pożegnania”. Był to kontrast z moim dotychczasowym wizerunkiem „nieustraszonego” „Rudy”, którego znałam z rejsu na Islandię, kiedy to w silnym sztormie ledwo uszliśmy z życiem. Podróż do Polski była długa. W pociągu całą noc rozmyślałam – i choć list był smutny, wierzyłam, że „Ruda” wyjdzie z kłopotów.

Czytałam list wiele razy i było dla mnie jasne, że na Falklandach, w Stanley – czyli na Malwinach – „Ruda” spotkał wielu polskich rybaków, z którymi się zaprzyjaźnił. Prosił mnie, abym szczególnie podziękowała kapitanowi i oficerom z bazy rybackiej „Kaszuby II”. Był pełen podziwu dla ich ciężkiej pracy, otwartości i serdeczności – takiej, jaką potrafią okazać Polacy. „Ruda” pomagał im nawet jako tłumacz przy przekazywaniu chorego polskiego rybaka z trawlera na statek-przetwórnię „Mazury”.

W tych dramatycznych okolicznościach Ruda postanowił wrócić do domu na pokładzie rybackiej jednostki, zostawiając „Polkę” w Stanley. Było dla niego jasne, że walka o wyspy rozegra się głównie na morzu i że jeśli przekroczy strefę radarową walczących stron, jego jacht zostanie zatopiony przez jedną albo drugą stronę konfliktu. Co paradoksalne, okazało się jednak, że kapitan „Mazur” odmówił zabrania go na pokład – po prostu go nie polubił.

Było mi smutno. Wydało mi się to wręcz nieprawdopodobne. Wszyscy moi przyjaciele na morzu chcieli mu pomóc – a tu nagle taki pech!

 

  24 kwietnia 1982 – list

Myślisz, że jestem szalony? Postaram się to wytłumaczyć najlepiej, jak potrafię.
27.3.1982 opuściłem Stanley i popłynąłem na południe w czasie możliwej okupacji. Ludzie byli bardzo zdenerwowani. Niektórzy z moich przyjaciół myśleli, że uciekam. Każdy, kto mógł, leciał samolotem.
29 marca 1982 wróciłem z południa na Falklandy. Dlaczego? Nie byłem w dobrym stanie. Spotkałem też argentyński okręt wojenny. Zmienili kurs i podpłynęli tak blisko, że ledwo ich minąłem. Żołnierze, uzbrojeni po zęby, patrzyli na mnie bez słowa i tak zimno, że od razu wiedziałem, iż będzie wojna. Jeden z nich wskazał na angielską flagę na moim maszcie i wszyscy cynicznie się roześmiali. Natychmiast zdecydowałem się wrócić do Stanley. Do portu wpłynąłem nocą 29 marca. Następnego dnia argentyńskie okręty zablokowały port.
Ludzie wysyłali swoje dzieci na farmy w górach i czekali. Samoloty ciągle latały. Ci, którzy wyjeżdżali, mieli w oczach poczucie winy. Kiedy przychodzili się pożegnać, zawsze podawali jakiś inny powód swojego wyjazdu. Trudno to opisać.
2 kwietnia 1982 o szóstej rano rozpoczął się atak argentyński. Anglicy bronili się przeciwko przeważającej sile aż do 11:30. Potem skapitulowali. Podziwiałem ich – wobec lekko uzbrojonych Anglików stanęło dziesięć tysięcy żołnierzy* z samolotami i czołgami. Panował niewiarygodny chaos. O 12:30 ostatnia angielska flaga w Stanley została zdjęta z mojej „Polki”. Odmówiłem wywieszenia flagi argentyńskiej.
Wszystkie miejscowe władze zostały zabrane samolotem z Falklandów. Dni były pełne emocji i zmian. Argentyńska służba bezpieczeństwa zajęła się mną. Nie było to nic przyjemnego.
Chciałem zostawić jacht u przyjaciół i odpłynąć na „Mazurach”. Niestety kapitan odmówił. Pomogły mi dwie rzeczy: działania bojowe Anglików i pewien dziennikarz z Paragwaju. Co jeszcze, sam nie wiem.
Sytuacja nieco się uspokoiła drogą dyplomatyczną. Postanowiłem odpłynąć z powrotem do domu! Do Ciebie i dzieci!
Wyruszyłem 9 kwietnia. W drodze do Montevideo przeżyłem trzy silne sztormy. 15 kwietnia jacht o mało się nie przewrócił.
Byłem przygotowany. Wszystko naprawiłem, ale wnętrze wyglądało strasznie. Łódź ratunkową miałem zawsze w kokpicie. Usztywnienia bomu pękły, a maszt się chwiał. Nie mogłem go unieruchomić. Łódź przewróciła się o 170 stopni, zanim powoli wróciła na tę samą burtę. Chodziłem po suficie. Woda wlewała się przez zejściówkę. Jacht powoli się prostował. Cały czas byłem spokojny, a nawet gdy leżałem na suficie, powtarzałem sobie, że jacht się całkiem nie przewróci, bo nie obrócił się o pełne 360 stopni.
Na dodatek walczyłem z insektami.
WAŻNE! Wypraż listy!!!
Zrobiłem sobie własną „wódkę na robactwo”. Jak? 3 decylitry ginu 50%, 4 ząbki czosnku, 1 decylitr nadtlenku wodoru, trochę nadmanganianu, jedna cebula, łyżka soli i cukru! Pół decylitra denaturatu, pół decylitra oleju, pół detergentu do mycia naczyń. Moje pasożyty są jeszcze pijane. Ale gdy się napiją, gryzą nieznośnie. Czasem mam wrażenie, że słyszę ich pijackie śpiewy.”

W liście z 24. kwietnia, pisanym na morzu na 37°S i 52°W, w drodze z Falklandów do Montevideo w Urugwaju (wysłanym z Montevideo), „Ruda” dokładniej opisał swoją historię.


4 maja 1982 – list z Montevideo
Moi przyjaciele z Falklandów są w niebezpieczeństwie. Staram się im pomóc poprzez gazety i telewizję. Ale nie ma szans! Wszystko ukazuje się w jakiś pokręcony sposób. Jestem zły. Pierwsze dni byłem dosłownie oblężony przez media. Ale szybko zrozumiałem, że moje poglądy nigdy nie zostaną wydrukowane. Mam wrażenie, że światem rządzi strach, że ogromna chmura zasłoniła słońce. Wszyscy to widzą. Niektórzy mówią, że tak ma być, inni milczą.”

Załatwiłem tutaj, że jeśli nie uda się odprowadzić jachtu, zostawię go na zimę. Teraz bez przerwy na nim pracuję! Ciągle sprzątam po wypadku. Nie mogę uwierzyć, ale niektórych rzeczy w ogóle nie znalazłem. Inne leżą w nieoczekiwanych miejscach. Szkło jest wszędzie i ciągle kaleczę sobie ręce.”

Ludzie są dla mnie bardzo dobrzy. Jestem w jachtklubie. Byłem mocno wyczerpany, ale powoli dochodzę do siebie. Ważyłem tylko 61 kilo, ale ludzie z portu cały czas mnie dokarmiają. Jem przez cały dzień pieczone mięso. Czuję, że wracają mi siły. Codziennie muszę się ważyć. Wszyscy cieszą się, gdy trochę przytyję. Jestem w bardzo ładnym otoczeniu. Ludzie chronią mnie, jakbym był ich dzieckiem. Są bardzo dobrzy i mądrzy, bo chronią mnie także przed samym sobą.”

Tutaj jest zima. Pada deszcz i wieje bardzo silny wiatr. Dzieci często przychodzą na jacht. Dobrze, że mam kostki cukru – daję im. Rozmawiam z nimi. Ludzie tutaj fantastycznie śpiewają. Poznałem Chilijczyków. To fajni ludzie, trochę smutni, ale kiedy śpiewają, od razu robią się weselsi.

 

POWRÓT

„Ruda” postanowił wrócić do domu statkiem, zostawiając „Polkę” w Montevideo. Nie tylko z powodu wojny – całą podróż uważał za pechową. Najważniejszym powodem była jednak tęsknota za nami. Był to pierwszy raz, kiedy byliśmy tak długo rozdzieleni, a stan wojenny w Polsce budził jego niepokój.

Zadzwonił do mojego brata w Polsce, prosząc go o zorientowanie się w możliwościach transportu. W prasie pojawiła się notatka, że polska jednostka rybacka spotkała czeskiego żeglarza. Rybacy okazali ogromną życzliwość i zaoferowali pomoc.

I tak „Ruda” 5. maja 1982 roku odpłynął z Montevideo na pokładzie statku „Manta”. Na morzu 10. maja przeszedł na statek „Otol”, na którym spędził prawie miesiąc, zanim 13. lipca 1982 wsiadł na „Gryfa Pomorskiego”, który – po krótkim postoju w Puerto Madryn, w Argentynie – popłynął do Szczecina.

Wszystkie te spotkania z rybakami i wspólne życie na trawlerach głęboko wpłynęły na „Rudę”. Odkrył inny, „prawdziwy” ocean – ocean ludzi.

Na statkach stał się ich powiernikiem. Godzinami z nimi rozmawiał i słuchał ich historii życia. Wszystkich łączyła tęsknota za domem. Te opowieści pobudziły wyobraźnię „Rudy”. Zaczął pisać eseje. Odkrył w sobie pisarza.

_________________________________
* według wikipedii: Argentyna: siły lądowe – liczba szczytowa 13000;  Wielka Brytania: siły lądowe około 5000-7500 żołnierzy.

                                                                                                                 Małgorzata Krautschneider

_____________________________________________
Małgorzata Krautschneiderw połowie lat siedemdziesiątych XX w. ukończyła Wydział Rybactwa Morskiego w Akademii Rolniczej w Szczecinie. Pracowała jako hydrobiolog, prowadziła biuro turystyczne Czech Service. W latach 1978-2002 związana z czeskim żeglarzem Rudą Krautschneiderem przebywała w Czechach i w Polsce; później od 2007r. w USA i tam napisała i wydała książkę „The Vela” – opis i wrażenia z rejsu zaledwie 23. stopowym jachtem sklejkowym z Polski na Islandię i z powrotem; organizowała regaty Liberty Single Handed Race i inne wydarzenia sportowe i kulturalne w USA. 

Marek Słodownik: Regaty Kuipera Brandarisa – Święto Morza, Wiatru i Ludzi

Gdy w 1994 roku na Terschelling obchodzono 400-lecie Brandarisa, najstarszej latarni morskiej w Holandii, wyspa żyła tym jubileuszem jak wielkim rodzinnym świętem. Poproszono wówczas Hermana Brandsmę, by zorganizował coś wyjątkowego. I udało się – pod koniec tamtego roku po raz pierwszy w historii na wody wokół wyspy wypłynęła flota 50 statków. Wszystkie, do ostatniego żagla, znalazły sponsorów, a na twarzach załóg malowała się duma i entuzjazm. Tak narodziły się regaty Brandarisa – wydarzenie, które szybko stało się legendą.

Dziś limit statków wynosi 80. Nie dlatego, że brakuje chętnych – wręcz przeciwnie. Port, z troski o bezpieczeństwo, po prostu nie pomieści więcej jednostek. Ale ta liczba wystarcza, bo organizacyjnie dopracowano wszystko do perfekcji. Każdy, kto choć raz zobaczy tę armadę białych żagli, wie, że jest świadkiem czegoś niezwykłego.

W tę tradycję głęboko wpisała się rodzina Kuiper. Jaap Kuiper, serdecznie związany ze sportami wodnymi, kochał flotyllę nazwaną Bruine Vloot całym sercem. Dziś jego syn, Jacco Kuiper, z tą samą pasją i siłą niesie dalej ojcowską misję. Dzięki wsparciu Kuiper Verzekeringen organizatorzy mogą zapraszać ważnych gości, decydentów z Hagi – ludzi, którzy muszą zobaczyć, jak wielką i poważną branżą jest Brązowa Flota starych żaglowców. Tu nie ma przypadkowości, tu corocznie tworzy się coś wyjątkowego, projekt zrodzony z ciężkiej, profesjonalnej pracy i miłości do morza.

Dzięki sponsorom regaty Kuiper Brandaris stały się największym wydarzeniem żeglarskim Bruine Vloot na wyspie. Dla wielu to najpiękniejszy dzień roku: morze oddycha rytmem żagli, wiatr opowiada stare historie, a ludzie łączą siły w duchu sportu, tradycji i wspólnoty.

Brandaris – Wieża, która Strzeże Ludzi od Czterech Stuleci.

Dla mieszkańców Terschelling Brandaris to po prostu „Wieża”. Tak ją nazywano od pokoleń, z czułością i spokojną pewnością, że należy tylko do nich. Reszta Holandii zna ją jako najsłyniejszą kwadratową latarnię morską kraju – ale dla wyspiarzy to coś więcej: to strażnik, to symbol, to część ich historii.

Jej początki nie były łatwe. W 1593 roku Pieter Albertszoon Vlock z Medemblik rozpoczął budowę latarni. Los jednak nie był łaskawy. Zbyt miękkie podłoże ciężkiej kamiennej latarni, błędy konstrukcyjne i dramatyczny finał. Wieża zawaliła się jeszcze przed ukończeniem, a sześciu budowniczych straciło życie. Tragiczny rozdział, który na zawsze pozostał w pamięci wyspy.

Jednak nadzieja wróciła. Otrzymano drugą szansę. Tym razem praca była ściśle nadzorowana, a materiał dobrany staranniej. W 1594 roku Brandaris stanął dumnie na swoim miejscu, a jego światło po raz pierwszy przecięło ciemność nad morzem i wyspą. Początkowo słabe, bo zasilane świecami – dopiero od 1834 roku prawdziwa latarnia pozwoliła świecić zarówno dniem, jak i nocą. A gdy w 1920 roku firma Philips stworzyła specjalną, ogromną żarówkę o średnicy 30 cm, Brandaris stał się jednym z najnowocześniejszych punktów nawigacyjnych w kraju.

Przez wieki latarnia służyła wielu funkcjom – była latarnią, wieżą kościelną i więzieniem. Dziś pracuje bez przerwy, 24 godziny na dobę, jako serce systemu ruchu morskiego całego regionu Wadden.

Na jego ścianie znajduje się tablica z napisem:
Ku przestrodze wszystkim marynarzom, niech Bóg ma ich w swojej opiece.

To jedno zdanie niesie to samo przesłanie od XVI wieku aż po XXI. Przez burze, wojny, katastrofy i spokojne dni – wieża wciąż stoi. I wciąż ostrzega. I wciąż chroni. A co roku podczas regat miejsce to odwiedza grupa kilkuset żeglarzy z wielu europejskich krajów. Od kilku lat także z Polski.

                                                                                                      Tekst i foto – Marek Słodownik

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Kuiper Brandaris Race 2025, 18 X.2025
Fotorelacja Marka Słodownika

_____________________________
Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, Mass media Communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. „Kino Żeglarskie”, „Ratujmy Dezety”, „Rok Zaruskiego”, „Rok Prasy Morskiej”, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.

Mariola Landowska: Korespondencja z Lizbony

Detale dekoracyjne na Festyny dedykowane morzu i żeglującym.

Dekoracje w Portugalii są powszechnie obecne w przestrzeni publicznej, na różnych powierzchniach budynków i budowli. Widać je nierzadko na chodnikach i ulicach, na miejskich fontannach. Ułożone z kamienia z wielką starannością i kunsztem, przyciągają wzrok, ożywiają przestrzeń miasta.

Podczas festynów dedykowanych ceremoniom różnego rodzaju, przystraja się ulice w każdym ważnym przejściu, ciągu komunikacyjnym. Wtedy powiewają wstążki, chorągiewki a wykonane z drewna elementy morza – jak fauna i flora – dodają charakteru marynistycznego.

Na takie imprezy kobiety bardzo często ubierają specjalne rajstopy wełniane i spódnice chroniące od słońca.

Ponieważ inspiruje mnie ten temat, wykonałam parę prac malarskich z tematem łodzi, które obserwuję przy wspaniałych okazjach, takich jak wypłynięcie na ocean lub rzekę Tag.


Dla mnie to święto słońca, które jakby bawi się cieniami i światłem. Niebieski to kolor, który często dominuje w moich obrazach. Dlatego wykonałam również techniką ciannokopii w kolorach charakterystycznych dla tej techniki prace poświęcone wspomnieniom wieszania prania o nieskazitelnej bieli. To były momenty, gdy kobiety nad rzeką rozwieszały pranie gawędząc ze sobą. Przypominały mi się podobne sytuacje z domu moich dziadków. W jakiś sposób emocje, niezależnie od kultury, mają moc wspólnych wspomnień. Może wymieszałam temat, ale mimo to wydaje mi się spójny. Dekoracje mają swój symbol więc pokazuję parę przykładów na fotografiach w Portugalii podczas różnych epok, ale zawsze w pełni lata w tych przypadkach.

Com os melhores cumprimentos

Mariola Landowska

www.mariolaland

Marek Słodownik: Żeglarska biblioteka

To dzieło zrodziło się nieco z przypadku. Dziś biuro firmy szkutniczej w warszawskim Wawrze to zapewne jeden z największych księgozbiorów żeglarskich w Polsce i z pewnością największy prywatny zbiór czasopism o tematyce morskiej i żeglarskiej. Michał Kozłowski, szkutnik z Warszawy, od zaledwie dwóch lat buduje swoją bibliotekę, a dziś może pochwalić się wspaniałym dorobkiem.

Na co dzień Michał zajęty był pracą – zajmuje się wybudową jachtów śródlądowych i jest to dla niego nie tylko praca, ale i pasja. Na brak zleceń nie narzeka, co oznacza, że jego robota ma swoją markę. Żeglarstwem w rodzinie Kozłowskich zajmuje się już drugie pokolenie, ojciec przed laty pływał, ale głównie po śródlądziu. W domu rozmawiało się o żaglach, był jakiś księgozbiór, ale w zasadzie niczym się nie wyróżniał.

Któregoś dnia trafiła do Michała książka żeglarska i kilka starych czasopism. To był impuls, który silnie zaznaczył się już w niedalekiej przyszłości. Michał postanowił zacząć gromadzić stare czasopisma żeglarskie i morskie, bo – jak sam powiedział – mało wiedziałem o ich istnieniu. I tak się zaczęło, zaczął rozglądać się po znajomych, zaglądał do antykwariatów, jednym słowem wcielił w czyn postanowienie. Zbiorów przybywało, pocztą pantoflową wśród warszawskich żeglarzy szybko rozchodziła się wieść, że jest człowiek, który dużo serca wkłada w powiększanie biblioteki. Kolejne dary zaczęły napływać coraz szerszym strumykiem. Ktoś odziedziczył po rodzicach księgozbiór tematyczny i nie wie, co z nim zrobić, bo sam nie żegluje – telefon do Michała i już karton z książkami ląduje u niego w biurze. Ktoś inny pozbywał się setek czasopism – podobnie. Na hasło o bibliotece kolejny żeglarz przywiózł cały bagażnik brytyjskich czasopism żeglarskich. Kolekcja Michała rosła z dnia na dzień, z jednego regału w biurze szybko zrobiły się trzy, potem pięć, później kolekcja rozprzestrzeniła się na korytarz, a dziś zajmuje już kilkanaście regałów i wciąż rośnie. – Część musiałem zabrać do domu, w biurze mam zbyt mało miejsca, tłumaczy właściciel zasobu budzącego coraz większe zainteresowanie środowiska.

Co zawiera ta biblioteka? Michał stawia na przedwojenne czasopisma żeglarskie, w jego kolekcji jest wiele roczników „Sportu Wodnego”, „Morza”, „Szkwału”, ale nie gardzi również periodykami stricte morskimi. Z dnia na dzień poszerzał swoją wiedzę, bardzo często kolejne pisma zaskakiwały go, bo o istnieniu wielu z nich w ogóle nie słyszał. Jeden ze znajomych przywiózł mu swoją pracę magisterską traktującą o czasopiśmiennictwie żeglarskim i morskim okresu XX-lecia, co pozwoliło uporządkować wiedzę kustosza – jak sam o sobie mówi – zbiorów. Dziś, po niespełna dwóch latach, staje się powoli ekspertem w zakresie prasy przedwojennej a swą wiedzą chętnie dzieli się z innymi. Zaprasza do siebie zainteresowanych, dyskutują, wymieniają zbiorami, pasja do historii bywa zaraźliwa. Coraz więcej osób odwiedza firmę zaczytując się w archiwaliach.

Bardzo szybko okazało się, że czasopisma i książki to nie wszystko. Kolekcja powiększa się o medale okolicznościowe, dokumenty, materiały związane z życiem floty handlowej i wojennej. Jeden ze znajomych przywiózł mu kolekcję kopert z okolicznościowymi pieczęciami, inny podrzucił spory zbiór medali, kolekcja rozrasta się w imponujący sposób ku uciesze odwiedzających to miejsce w poszukiwaniu materiałów ale także właściciela tego niezwykłego zbioru.

Michał stał się rozpoznawalną postacią w tym świecie, często kolekcjonerzy sami dzwonią do niego w celu konsultacji lub wymiany materiałów. Pasja zbieracza tak go wciągnęła, że dziś sporo czasu poświęca na przeglądanie portali aukcyjnych w poszukiwaniu uzupełnień do swej kolekcji. O swoich łowach i będących ich konsekwencją zdobyczach, może opowiadać godzinami, od razu widać, że jest to dla niego pasja i swoista misja. Stara się uchronić przed wyrzuceniem na śmietnik zbiorów należących do żeglarzy i marynarzy, gromadzi skrzętnie wszystko, co morza dotyczy a jego wiedza dziś już imponuje.

Najcenniejszymi artefaktami w kolekcji są – jego zdaniem – trzy pierwsze roczniki „Morza” w oprawie z epoki oraz pierwszy rocznik „Sportu Wodnego”, który w początku swego istnienia, w 1925 roku, ukazywał się pod tytułem „Wioślarz Polski”. Czasopisma o 100-letniej historii są dokumentem epoki, w której powstawały, ale zaskakują jakością druku i papieru.

Czego życzy sobie posiadacz tak ogromnych i niezwykle ciekawych zasobów? By kolekcja się powiększała i by móc ją należycie wyeksponować. Narzeka, że dzieci w stronę żeglarstwa i jego historii nie ciągnie, ale stawia na jednego z wnuków, dziś 4-latka, w którym upatruje kontynuatora swej pasji.

                                                                                                                                                   Tekst i foto – Marek Słodownik

____________________________
Marek Słodownik – dziennikarz (Instytut Dziennikarstwa Uniwersytet Warszawski, Mass media Communication w University of Westminster) zajmujący się tematyką żeglarską (ponad 1000 opublikowanych materiałów, w tym artykułów o wielkich regatach oceanicznych, wywiadów ze światowymi sławami żeglarskimi, reportaży i analiz). Autor książek o żeglarstwie, wystaw żeglarskich, różnych akcji, np. „Kino Żeglarskie”, „Ratujmy Dezety”, „Rok Zaruskiego”, „Rok Prasy Morskiej”, członek Rady Konkursu „Kolosy”. Żegluje od 1973 roku.

Ludomir Mączka: Listy z rejsu statkiem m/s Wyspiański do Buenos Aires na wyprawę jachtem Śmiały dookoła Ameryki Południowej.

W latach 1965-1966 Polskie Towarzystwo Geograficzne zorganizowało wyprawę naukowo-żeglarską na jachcie Śmiały dookoła Ameryki Południowej. Pomysł wyprawy wyszedł z redakcji miesięcznika Poznaj Świat, od redaktora Bronisława Siadka. Trasę rejsu zaplanowano ze Szczecina przez Atlantyk do wschodnich wybrzeży Ameryki Południowej i dalej przez Cieśninę Magellana, Patagonię, zachodnie wybrzeża Ameryki Płd, wyspy Galapagos, Kanałem Panamskim na Atlantyk i z powrotem do Polski. Spośród wielu kandydatów do udziału w wyprawie wybrano osoby z doświadczeniem żeglarskim, jak i przygotowaniem naukowym w badaniach terenowych objętych programem wyprawy.

Ludomir Mączka znalazł się w załodze wyprawy, lecz jako członek rezerwowy. Ze Szczecina na Śmiałym nie wypłynął, ale ponieważ w pierwszym etapie rejsu, w Londynie, z przyczyn zdrowotnych, musiał opuścić wyprawę jeden z członków załogi, więc Ludek wypłynął z Gdyni statkiem PLO m/s Wyspiański, aby dołączyć do załogi Śmiałego w Buenos Aires.

Publikowane poniżej listy Ludomira Mączki do przyjaciół i znajomych w Polsce są o tyle odmienne od dotychczasowej korespondencji żeglarza, że pokazują świat oglądany w rejsie, ale tym razem z pozycji pasażera statku handlowego; nawet nie załoganta.

Ludek, w Buenos Aires – po odpłynięciu statku – jeszcze przez ponad dwa tygodnie oczekiwał na przypłynięcie „Śmiałego”. W tym czasie nawiązał kontakty ze środowiskiem polonijnym, w tym najważniejszy dla niego – spotkanie z Wiktorem Ostrowskim, znanym podróżnikiem, taternikiem, alpinistą, andystą, autorem książek reportażowych, żołnierzem armii Andersa (walczył, m.in. pod Monte Cassino).

(zs)

 

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Ludomir Mączka: Listy z rejsu statkiem m/s Wyspiański do Buenos Aires na wyprawę jachtem Śmiały dookoła Ameryki Południowej.

28 XII 1965

Pogoda piękna, długopis zmieniony. Ciuchy na Aduanie (cło). Jacht w Monte (Montevideo – przyp. red.). W ogóle bez zmian. Jak na razie to nie jest źle. Rano kupiłem fistaszków za 10 peso. Potem na obiad marynowane oliwki i poszedłem na plażę. Ślicznie, ciepło, chłodzi wiatr, woda brudna ale ciepła, dno mulisty piasek, kąpię się; inni w tej zupie to i ja też. Tyle, że właziłem po szyję, ale głowy to już nie wkładałem. Potem połaziłem po mieście, wróciłem autobusem, zajrzałem do W. O. (Wiktor Ostrowski – przyp. red.), ale go nie było. Umówiłem się na jutro – będę sobie czytał książki, popijał mate, a on będzie pracował. Zajmuje się fotografiką. Ja niestety jeszcze żadnego zdjęcia nie zrobiłem, bo nie mam aparatu. Zresztą, koszulę mam też po W.O., a moją zostawiłem i uprał.

Autobusy przypominają tutaj trochę budy cyrkowe – wymalowane we wzorki, obwieszone jakimiś workami, wstążkami, firaneczki, łańcuszki, ale dobre, obecnie prywatne i nie są na deficycie, jak wtedy, gdy były miejskie. Szofer jeździ sam, obsługuje pasażerów i nawet jeździ prawie bez wypadków. Tak że kierowcy naprawdę dobrzy, zwłaszcza, że ruch duży i jeżdżą raczej dość po huzarsku, kto silniejszy ten lepszy. Trochę widać wozów dostawczych, konnych, ale wysokie dwukołowe. Coś takiego to wpływ hiszpański. Oczywiście pomalowane w różne wzorki i kwiatuszki, zresztą samochody ciężarowe też mają malowane burty, a często i maskę. To znakowanie to już widziałem w Brazylii ale w mniejszym stopniu. Za to czarnych czy kolorowych to mniej niż w Warszawie.

Na gwiazdkę, jak byłem z W.O. u jego przyjaciół, p.p. Dąbrowskich – potomków siostry Kościuszki – dostałem takie naczynie do picia mate. To wygląda tak, że do tykwy takiej ok. 250 cm3 wkłada się rureczkę z sitkiem, sypie mate i zalewa gorącej wody. Matero – ten który częstuje, pociąga parę łyków, dolewa troszkę wody i podaje następnemu. Ten pociągnie parę łyków i oddaje materowi, który znów z czajniczka doleje wody i daje następnemu i tak mate krąży wracając do matera. To jak mówi W.O. to nie tylko picie, to obrządek. Jeśli ktoś podziękuje to znaczy, że się wyłącza i już więcej nie dostaje.

W.O. opowiadał, że miał tylko dwa wypadki że każdy miał osobną bombillę – bo tak to się nazywa. Kiedyś nauczył naszego krajana, ale ten uparł się, że on sam, na nic się nie zdały tłumaczenia, że to obrządek socjalny, że w złym tonie i w ogóle. Wie Pan – mówi mu W.O., już raz mi się zdarzyło. – A widzi Pan, ja nie jestem pierwszy – ucieszył się gość. Kto był ten pierwszy? – Trędowaty. – była krótka odpowiedź.

Zresztą W.O. lubi i umie opowiadać historie z Ameryki, Azji, 2-go Korpusu, Patagonii w której jest zakochany i całej reszty Argentyny, którą zna lepiej od tubylców.

Spożycie mate na głowę w Argentynie wynosi ponad 17 litrów, a oseski nie piją. Jak się okazuje to zniszczenie państwa Jezuitów w Misiones to była walka Paulinów – plantatorów kawy z Jezuitami, którzy pierwsi zaczęli przy użyciu Indian Guarani plantować herba mate. Ostrokrzew paragwajski. Misiones zabrała Argentyna przynajmniej na wojnie w latach 1840-tych, kiedy dyktator Paragwaju wplątał się w wojnę z Argentyna, Brazylią i Boliwią. Po 6-ciu latach została zaledwie 1/2 czy 1/3 ludności w tym mężczyzn ca 20-25%, a Paragwaj stracił 1/2 powierzchni i ma obecnie ca 450 tys. km2.

Wracając do p.p. Dąbrowskich to oglądałem tam największą pamiątkę – nominację jakiegoś tam przodka na podporucznika i coś tam jeszcze, wydaną w obozie pod Połańcem z podpisem Kościuszki (autentyczność potwierdzona przez Kukiela). No i coś dla filatelistów – cały komplet znaczków poczty obozowej z oflagu i prawie cały z tego drugiego w Woldenbergu.

4 I 1966 B.A. I tak przeszedł Nowy Rok – Sylwester, już styczeń. „Śmiały” stoi już 2 tygodnie w Montevideo i nie daje znaku życia. Tutaj czekają aby jakoś im urządzić pobyt i przyjąć, a „dziady” nawet nie dadzą znaku. Ja ostatecznie jakoś sobie tutaj żyję, ale coś tutaj nie gra. Założenie, że ostatecznie trzeba się dostać na drugą stronę w lecie, a to już styczeń. Coś mi się wydaje, że to wszystko to sielanka nie będzie, no ale zobaczymy.

Sylwestrową noc spędziłem z W.O. W domu. On robił odbitki, potem pogadaliśmy, wypiliśmy wino. Zjawił się połamany kot, który najadł się i znów zniknął na 3 dni. W Nowy Rok byłem w ambasadzie. Trochę było różnych miejscowych przedstawicieli, ale nic ciekawego. Przed chwilą był telefon, „Śmiały” ma być jutro ok. 1500 w Buenos Aires. Wczoraj pojechałem do Tigra, takie przedmieście B.A. Autobus jedzie ok. 1,5 godz. a stąd statkiem kawałek po delcie. Kanały, wille, domki, knajpy – taka zielona Wenecja.


10 I 1966 poniedziałek. Stoimy na brzegu w Jacht Club Argentina. Szkolimy się, przekładamy takielunek itp. Sielanki nie ma, ale jest lepiej niż myślałem. B. Kow. – coś pośredniego między kapitanem fregaty a kolegą, zależnie od humoru, ale ja jestem ostatecznie płatna załoga to mi wszystko jedno. Robotę na jachcie mam i lubię, pogoda ładna, ciepła, niebo błękitne, stoimy w ładnym miejscu. Jacht przyszedł 5 I 1966 o 0600.

11 I 1966 wtorek, 0600 – szkolenie, 0800 śniadanie, pogoda piękna. Wczoraj było kilku znajomych, obiecali wiele spraw załatwić. Wieczorem był W.O. i Madejski – miejscowy glacjolog.

12 I 66 c.d. robót przy jachcie. Pogoda, upał. Siadek poszedł do miasta, Bolek do dentysty. Wieczorem poszedłem z Bolkiem na spacer, potem drobna kąpiel na przystani. Widziałem sławnego „Lehg II” w porcie w B.A. Vito Dumas zmarł chyba dwa lata temu (ten co samotnie przez „ryczące czterdziestki”) (Vito Dumas zmarł w marcu 1965 r. – przyp. red.).

Następny adres mój:
Chile Punta Arenas
Capitania del Puerta
s/y „Śmiały”

W B.A. będziemy chyba do 20-25 I, potem chwilę do Mar del Plata, Puerto Deseado, Punta Arenas.
List normalnie wg rozdzielnika: Chałupa, Wojtki, Hipcio, Teresa – ad acta.

Pozdrowienia – Ludomir.

__________________________________________________

Regaty Kuipera Brandarisa. Fot. M. Słodownik

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Małgorzata Krautschneider:                                    ARTYKUŁY
29 marca 1982 wróciłem z południa na Falklandy. Dlaczego? Nie byłem w dobrym stanie. Spotkałem też argentyński okręt wojenny. Zmienili kurs i podpłynęli tak blisko, że ledwo ich minąłem. Żołnierze, uzbrojeni po zęby, patrzyli na mnie bez słowa i tak zimno, że od razu wiedziałem, iż będzie wojna. Jeden z nich wskazał na angielską flagę na moim maszcie i wszyscy cynicznie się roześmiali. Natychmiast zdecydowałem się wrócić do Stanley. Do portu wpłynąłem nocą 29 marca. Następnego dnia argentyńskie okręty zablokowały port.

_________________________________________________________________________________________________________

Marek Słodownik:                                                       ARTYKUŁY
Gdy w 1994 roku na Terschelling obchodzono 400-lecie Brandarisa, najstarszej latarni morskiej w Holandii, wyspa żyła tym jubileuszem jak wielkim rodzinnym świętem. Poproszono wówczas Hermana Brandsmę, by zorganizował coś wyjątkowego. I udało się – pod koniec tamtego roku roku po raz pierwszy w historii na wody wokół wyspy wypłynęła flota 50 statków.

______________________________________________________________________
Ludomir Mączka:                                                       LISTY
10 I 1966, poniedziałek. Stoimy na brzegu w Jacht Club Argentina. Szkolimy się, przekładamy takielunek itp. Sielanki nie ma, ale jest lepiej niż myślałem. B. Kow. – coś pośredniego między kapitanem fregaty, a kolegą, zależnie od humoru, ale ja jestem ostatecznie płatna załoga to mi wszystko jedno. Robotę na jachcie mam i lubię, pogoda ładna, ciepła, niebo błękitne, stoimy w ładnym miejscu.

_________________________________________________________________________________________________________
Julian Tuwim:                                                             WIERSZE

                                                                     Od jantarni, od jastarni,
…………………………………………….Od surowych skał jastrzębich
…………………………………………….Ciągnie wiatr – i ptaki karmi
…………………………………………….Pomrukami chmur i głębin.
                                                           (…)
_____________________________________________________________________
Mariola Landowska:                                                 KORESPONDENCJA:     z Lizbony
Ujście rzeki Sado do Oceanu Atlantyckiego w Setubalu to dla wakacyjnego turysty-przybysza miejsce pełne niespodzianek. Tereny wokół rzeki są rezerwatem przyrody: Reserva Natural do Estuario do Sado.
.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

F O T O G A L E R I A
Regaty, regaty.
Fotorelacja Jolanty Raczyńskiej z regat o Puchar Komandora SJKM LOK w Szczecinie, 2025.

 

Foto. Jolanta Raczyńska.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

G A L E R I A   O B R A Z U

                                                                                          Paweł Przybyłowski, olej na płótnie

 

                                                                                                                       Paweł Przybyłowski, olej na płótnie

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

 

 

 

Bogdan Sobiło: Periploi czyli starożytne locje.

Niemal każdy żeglarz wyruszając w rejs zabiera ze sobą nie tylko mapy na dany akwen, ale także locję, czyli szczegółowy przewodnik opisujący wybrzeże, warunki hydro-meteorologiczne i same porty-mariny. To na podstawie locji planujemy wejście do portu. Ogólnie przewodniki te możemy podzielić na profesjonalne-przeznaczone dla dużych jednostek oraz napisane z myślą o żeglarzach. Nową jakość w polskim żeglarstwie morskim stworzył znany żeglarz z Gdańska-Jerzy Kuliński. Przez wiele lat, „na swoim jachcie i za swoje pieniądze”, jak ma zwyczaj mówić, penetrował różne zakamarki Bałtyku i Morza Północnego. Te „locyjki” pozwoliły wypłynąć na szerokie morskie wody całej rzeszy „szuwarowo-bagiennych” żeglarzy. Dla niektórych samo nazwisko „Kuliński” stało się synonimem locji.

W naszych czasach postęp techniczny odbywa się w niesamowitym tempie. Coraz częściej obok tradycyjnych pomocy nawigacyjnych korzystamy z programów i aplikacji na różnych nośnikach: telefony komórkowe, tablety, laptopy. Możemy na nich zainstalować elektroniczną wersję pomocy papierowych albo też specjalny program nawigacyjny. Obecnie nawet na statkach podlegających Konwencji o bezpieczeństwie życia na morzu (SOLAS) zamiast papierowych map, locji, spisów świateł czy tablic pływów, dopuszczalne jest użycie ECDIS (Elektroniczny System Zobrazowania Nawigacyjnego). Na potrzeby żeglarzy powstają specjalne aplikacje. Jedną z bardziej popularnych o charakterze locji jest Navily. Możemy dzięki niej czerpać wiedzę o kanałach roboczych portów i marin, udogodnień, jakie tam spotkamy, a nawet kierunku i sile wiatru oraz prądzie na wejściu. W wielu marinach na Morzu Śródziemnym za pośrednictwem tej aplikacji można zarezerwować miejsce w marinie i zapłacić za postój. Dodatkowo użytkownicy Navily mogą umieszczać swoje uwagi i komentarze. Jednak mało kto z nas zastanawia się nad tym, jak daleko w przeszłość sięga historia locji.

Jedno z najstarszych i najważniejszych arcydzieł literatury europejskiej, Odyseja, opisuje trwający aż dziesięć lat powrót głównego bohatera na rodzinna Itakę. Po drodze spotyka go wiele niezwykłych przygód, jak cyklop Polifem, czy tajemnicza czarodziejka Kirke. Odyseusz nie pozwolił się sprowadzić na manowce Syrenom, wabiącym żeglarzy słodką pieśnią, uniknął też Scylli i Charybdy. Cała jego podróż z Troi na Itakę odbywała się drogą morską. Od najdawniejszych czasów podejmowano bardziej lub mniej udane próby rekonstrukcji wędrówek Odyseusza. Jeden z francuskich badaczy wysunął nawet hipotezę, że Odyseja oparta jest na fenickich opisach morskich dróg, czyli locjach.

Takie opracowane na potrzeby żeglarzy i kupców „przewodniki” nazywane były przez Greków periploi, dosłownie: „opływanie”. „żegluga dookoła”.

Autorem pierwszej takiej locji miał być Skylaks z Kariandrii, który na polecenie króla perskiego Dariusza I (522-486 p. Chr.) spłynął Indusem aż do Suezu i sporządził sprawozdanie z tej podróży. Opis Skylaksa nie zachował się, ale wiemy, że korzystali z niego późniejsi autorzy dzieł historycznych i geograficznych.

W tej samej epoce wojen grecko-perskich Hekatajos z Miletu tworzy Opisanie świata (gr. Periegesis tes ges). Dzieło składało się z dwóch części: Europy i Azji, która obejmowała także Afrykę. Pisma Hekatajosa, jak i wielu innych autorów dzieł geograficznych nie przetrwało do naszych czasów. Często jednak późniejsi pisarze cytowali je lub powoływali na nie.

Współczesny Skylaksowi i Hekatajosowi był wódz kartagiński Hanno. Miał przepłynąć przez „Słupy Merkalta” (cieśnina gibraltarska), a następnie penetrował od strony morza wybrzeże Maroka i południowej Hiszpanii.

Jednym z najbardziej znanych greckich żeglarzy jest Pyteasz z Massali (ob. Marsylia), żyjący na przełomie IV i III wieku przed Chr. Dowodem jego pasji naukowej jest fakt, że precyzyjnie obliczył szerokość geograficzną rodzinnego miasta. W swojej podróży wyszedł z Morza Śródziemnego na Atlantyk i pożeglował daleko na północ. Chyba jako pierwszy Grek zobaczył zamarznięte morze. Opłynął Brytanię, dotarł do dzisiejszych Wysp Fryzyjskich, a być może nawet wpłynął na Bałtyk. Istnieją przesłanki by twierdzić, że dotarł aż do ujścia Wisły. Być może te dywagacje uczonych zainspirowały wybitnego tłumacza Szekspira, Macieja Słomczyńskiego, który pod pseudonimem Joe Alex napisał ciekawą powieść historyczną dla młodzieży Czarne okręty.

Pyteasz jako północny kraniec znanego sobie świata wymienia Thule. Według badaczy antycznej geografii była to Islandia albo Norwegia. Przez późniejszych pisarzy antycznych ten na pół mityczny ląd nazywany był „Ultima Thule”, co w swobodnym tłumaczeniu można oddać po prostu jako „koniec świata”. Termin ten powrócił w epoce wielkich odkryć geograficznych, kiedy Kolumb, Magellan i inni żeglarze odkryli nieznane wcześniej lądy.

Żeglarski przewodnik czyli periplous „popełnił” także jeden z wodzów Aleksandra Wielkiego, Nearchos. Kiedy na skutek kolejnego buntu żołnierzy niechętnych ciągłemu marszowi na nieznany i niezbadany Wschód, Aleksander podjął decyzję o odwrocie, część armii, głównie chorych i inwalidów, odesłał do domu statkami. Być może na polecenie Aleksandra albo chcąc utrwalić pamięć o sobie Nearch sporządził opis swojej podróży.

Czy locję można napisać wierszem? Ależ oczywiście i to bez pomocy sztucznej inteligencji! Dość mierny rzymski poeta Avienus (IV wiek po Chr.) napisał Ora maritima (Wybrzeże morskie). Wartość literacka tego dziełka nie była duża, ale przekazane tam informacje na temat portów i przystani wykorzystywali później inni autorzy.

Czytelnik książki Włodzimierza Głowackiego Wspaniały świat żeglarstwa dowiaduje się, że słynne regaty w 1851 roku wygrał żaglowiec America, dzięki pochyłym masztom, płaskim żaglom i nowatorskiej konstrukcji kadłuba. Rzeczywistość była jednak inna. Bogaci przybysze zza oceanu wynajęli najlepszego miejscowego pilota. Dzięki jego wiedzy popłynęli krótszą trasą i wcześniej zameldowali się na mecie. Podobno sama królowa Wiktoria, obserwująca regatowe zmagania była w szoku na wieść o tym, że America pokonała brytyjskich rywali. Cóż, jak widać dobry pilot (locja) jest wart każdych pieniędzy, a skąpstwo zwyczajnie nie popłaca.

Otwierając Navily czy inną aplikację locyjną warto pamiętać o tym, że nie myśmy pierwsi.

                                                                                                      Bogdan Sobiło
http://www.kyma.pl/

____________________________________________________________
Bogdan Sobiło – ur. 1967 r. w Wolinie. Studiował historię i filologię klasyczną na Uniwersytecie Jagiellońskim. Kapitan jachtowy. Mieszka w Krakowie.

Ludomir Mączka: Listy z rejsu statkiem m/s Wyspiański do Buenos Aires na wyprawę jachtem Śmiały dookoła Ameryki Południowej.

W latach 1965-1966 Polskie Towarzystwo Geograficzne zorganizowało wyprawę naukowo-żeglarską na jachcie Śmiały dookoła Ameryki Południowej. Pomysł wyprawy wyszedł z redakcji miesięcznika Poznaj Świat, od redaktora Bronisława Siadka. Trasę rejsu zaplanowano ze Szczecina przez Atlantyk do wschodnich wybrżeży Ameryki Południowej i dalej przez Cieśninę Magellana, Patagonię, zachodnie wybrzeża Ameryki Płd, wyspy Galapagos, Kanałem Panamskim na Atlantyk i powrót do Polski. Spośród wielu kandydatów do udziału w wyprawie wybrano osoby z doświadczeniem żeglarskim, jak i przygotowaniem naukowym w badaniach terenowych objętych programem wyprawy.

Ludomir Mączka znalazł się w załodze wyprawy, lecz jako członek rezerwowy. Ze Szczecina na Śmiałym nie wypłynął, ale ponieważ w pierwszym etapie rejsu, w Londynie, z przyczyn zdrowotnych, musiał opuścić wyprawę jeden z członków załogi, więc Ludek wypłynął z Gdyni statkiem PLO m/s Wyspiański, aby dołączyć do załogi Śmiałego w Buenos Aires.

Publikowane poniżej listy Ludomira Mączki do przyjaciół i znajomych w Polsce są o tyle odmienne od dotychczasowej korespondencji żeglarza, że pokazują świat oglądany w rejsie, ale tym razem z pozycji pasażera statku handlowego; nawet nie załoganta.                                                                          (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

2350 (kotwica) Santos. 12.12. ʍ w Santos ok. 0700, pada deszcz. Port wzdłuż jakby rzeki. To wejście na jakieś rozlewisko – lagunę czy coś takiego. Do miasta kawałek przez taką dość zakazaną dzielnicę małych domków. Tutaj można pewnie oberwać.

13 XII, poniedziałek. Wczoraj byłem z tym Mirkiem (współtowarzysz podróży z kabiny na statku – przyp. red.) w São Paulo. Szukaliśmy ich znajomych. Przez to nie obejrzałem może paru ciekawych rzeczy, jechałem autobusem, a nie pociągiem jak planowałem, no ale trudno, taki los. Droga do São Paulo naprzód idzie taką napływową śródgórską doliną, która tak na pierwszy rzut oka wygląda na zasypaną przez dużą zatokę. Potem zaczyna piąć się stromo serpentynami i tunelami do góry. Chyba na jakieś 800-1000 m npm. Góry z jakiś chyba gnejsów i innych skał krystalicznych.Gleba wszędzie tutaj czerwona, a raczej czerwono-brunatna. Po drodze punkty kontrolne z policją, ale tylko machają ręką, aby jechać dalej. Lasy nieco inne niż u nas, jakieś takie – powiedziałbym, że zieleń jest ciemniejsza. Wrażenie psuje kupa reklam ustawiona na rusztowaniach. To wpływ USA, ale paskudny, szpeci naprawdę piękny krajobraz. Na górze, a raczej na płaskowyżu, cały szereg jezior i jeziorek, chyba zaporowe dla wodociągów, bo widziałem coś w rodzaju stacji pomp i rurociągi. Na jeziorkach widać kilka przystani z motorówkami. Ruch samochodów znaczny i jeżdżą dość szybko. Tak jakby São Paulo, dla mnie raczej coś pośredniego między miastem europejskim i amerykańskim. Dużo większe od Rio, klimat też lepszy, ale wydało mi się trochę bezbarwne. Murzynów bardzo mało, tak jak i w Santos. Przedmieście europejskie, raczej brzydkie, choć takich favelos jak w Rio nie widziałem.

W São Paulo szukaliśmy wskazanego adresu bardzo długo, bo tutaj taksówkami nawet na lotnisko nie znają drogi. To jest ponoć charakterystyczne dla taksówkarzy w São Paulo i Rio. Wreszcie znaleźliśmy tę Avenidę głęboko za miastem, koło lotniska, ale nikogo nie było. Zostawiliśmy tę torbę w stolarni, zapoznaliśmy się z psem – taki młody przyjacielski kundel i po dłuższym błądzeniu ok. 2100 byliśmy z powrotem na statku. Droga powrotna była jeszcze ciekawsza, bo w dół do rzeki, większe wrażenie. Padał deszcz, później nawet lało, ale już byliśmy w mieście. Deszcz był ciepły. Nauka dla mnie, że trzeba dobrze patrzeć, jak i którędy się jedzie, bo dogadać się trudno, trudniej niż w Mongolii. Chyba Mongołowie to jednak wcale nie gorsi, a może i bystrzejsi, od przeciętnego Mulata. Jednak ta biało-czarna mieszanka może nawet czasem dość ładna, ale mózgowcy to oni nie są.

Dzisiaj tylko wyskoczyłem na jakieś 2-3 godz. do miasta. Obejrzałem Santos, ale po Rio i nawet São Paulo – trudno coś o nim napisać. Jeżdżą tramwaje, takie jak w Rio. Plaże ponoć brudne (wg relacji Petera). W mieście trochę punktowców, kupa niskich domków i zaułków, dość parno. Peter pojechał do São Paulo, ja zostałem pomóc wyemigrować pp. Miłaszewskim. Egzotyka to patrzeć na robotników, drugą stronę rzeki, góry, łódź z bananami przy burcie. Ciemne góry, palmy i gorące, wilgotne powietrze. Do pocenia się przyzwyczaiłem, to tylko z początku trochę przeszkadza, teraz już przestało.

Jutro chyba wypłyniemy do Buenos. Patrzyłem na plan miasta. Ujście rzeczywiście nazwane jest Estuario. Byłem na plaży, taka Copacabana z przeceny. Trochę punktowców, nawet dość ładnie utrzymany bulwarek z palmami, sraczyki, ale na plaży kupa śmiecia, mimo że przegrzebują plażę spychaczami. No i, o co już nie można winić mieszkańców, piasek jest silnie zielony, bo to nie jest piasek morski tylko trochę przemyte aluwia, a woda morska strąca i koaguluje ???, podczas gdy plaże Rio – Copacabana, Ipanema i Leblon – to plaże typu bay-head beach, gdzie materiał piaszczysty donoszony jest z morza, a przylądek przeciwdziała transportowi piasku wzdłuż brzegów.

Ze statku widok na stronę przeciwną miasta jest jakby dekoracją do Conrada. Niskie brzegi, podmokłe, zarośnięte niskimi krzakami, ciągną się głęboko w głąb lądu. Nieco z boku niskie domki kryte czerwoną dachówką. Domki te są bardzo ciekawe. Małe. Front tak ok. 3-4 m, często na słupach nad ziemią, za to dość długie. Jeśli chodzi o czystość, to od wychuchanych do ruder. Przeważnie parterowe, czasami piętrowe. Telewizorów kupa. Materiał – cegła lub drzewo. Opalanie, przeważnie gaz z butli. To oczywiście takie średnie domki na biedniejszym przedmieściu.

No, sąsiedzi się już wyprowadzili. Wcale mi to nie przeszkadza, że siedzę sam, a właściwie leżę. Radio gra i piszę te bajki. Mirek zostawił zbitą podstawkę pod mydło, ale tak ułożoną aby nie było widać, to trochę śmieszne i dziecinne, ale trochę złości, bo głupie.

14 XII, wtorek. Za chwilę wychodzimy do Buenos. Jest 2000 LT. Przed południem, do ok. 1400 łaziłem z Peterem po mieście i plaży. Wziąłem z plaży garść piasku. Bardzo dużo miki. Przepiliśmy (na Coca Cola) resztę cruseirów. Potem przesiedzieliśmy ze 3 godziny nad mapą Brazylii i okolic snując względnie słuchając planów P.
I tak trochę się cieszę, że niedługo Buenos, trochę mi żal i trochę mam taki jakby lekki niepokój. Jak to będzie.

Wieczór jest piękny, ciepły, parny, rzeka ciemna, dalej czarne prawie góry. Chmury takie deszczowe, światła statków, miasta i znowu pożegnanie Santos, w perspektywie Buenos i tak już, aż do końca.

15 XII 1965. W drodze do Buenos. Całkiem miło jak pasażerów mało. ????? chora i jej praktycznie nie ma. Z Peterem trenuję niemiecki. Trochę deszczu, pochmurno i zimno, 21o C. Noc była deszczowa, trochę wiatru. W czasie wyjścia czasami błyskało. Morze, góry wyglądały bardzo pięknie w świetle błyskowym. Dzisiaj brzegi przypominały raczej Norwegię niż Amerykę Południową. Jakieś góry, wysepki skaliste, wszystko to w deszczu i mgle. Płynęliśmy w odległości kilku mil od brzegu.

16 XII, (piątek?). Widać już brzegi. Wchodzimy niedługo w La Platę. Pogoda piękna, choć nie upał. Morze już nie granatowe, ale bardzo zielonawe. Obijam się cały dzień po statku. Jutro będziemy w Buenos.

17 XII. Płyniemy La Platą. Rzeka olbrzymia, rodzaj zatoki, woda mętno-żółta, brzegi widoczne tylko z lewej. Pochmurno, 23o. Do Buenos jeszcze ok. 50 Mm (godz. ok. 0800). Wczoraj znów cofaliśmy zegarki o 1 godzinę. U nas już 12. Trzeba się powoli pakować. O 1200 z drobnym haczykiem cumujemy w Buenos. Farwater wąski, woda żółta. Przez śluzę wchodzimy do wewnętrznego portu. Śluza jest wąska. W porcie ruch. Obłażą nas celnicy. Myszkują po statku. Nasze graty poszły do cła. Moje do depozytu, bo w paszporcie nie mam wizy. Ciekawym czy czego nie zakoszą, no ale trudno. Jachtu jeszcze nie ma, ani tu, ani w Montevideo. Na razie do poniedziałku jestem na statku, a dalej to nie chcą widzieć. Dziś dostałem list z domu. Przyszedł pilot. To przyjemnie dostać list i to od pilota, który wprowadził statek. Teraz pada deszcz, słucham radia. Muzyka ładna, połowa to reklamy, ale że nie rozumiem, to nawet można słuchać.

18 XII, sobota – ranek deszcz, siedzę i czytam podły kryminał i czekam co z tego wyjdzie.

20 XII, poniedziałek. Siedzę jeszcze na statku. Dziś statek wychodzi. Przez sobotę i niedzielę nic nie załatwiłem. W sobotę czekałem na jakiś cynk z konsulatu, ale się nie doczekałem. W niedzielę też. Tak się trochę zacząłem martwić. Bo to paszport miejscowa glina zabrała, aby ewentualnie wpisać wizę (jeśli jest), bez paszportu nigdzie nie przyjmą do hotelu, ani gdziekolwiek. No, ale dzisiaj był konsul i agent, i po południu chyba się wyniosę. Odbiorę graty z cła, zobaczę co zostało. No i dalej czekam. Jacht, jak wyszedł z Santos, to go nie ma.
Deszcz pada z przerwami.
Buenos Aires wcale mi się nie podoba, takie europejskie miasto.

21 XII 65. Buenos Aires. Taki podły hotelik. Wczoraj w końcu się wypogodziło. Czekałem do godz. 2000. O 2000 przyszedł agent (tubylec) i zabrał mnie do hotelu. No, na razie jestem zostawiony. „Śmiały” jest w Montevideo. Chyba do Nowego Roku będziemy w Buenos. „Wyspiański” odszedł do Rio Grande do Sul ok. 2400. Pożegnałem się, pomachałem ręką i wróciłem do hotelu.

21 XII 65, wtorek (22 Środa)

Rano byłem w ambasadzie . O „Śmiałym” jeszcze nic nie wiedzą. Potem na 13. poszedłem do Wiktora Ostrowskiego. Byłem do ok 2400. Ale to osobny rozdział.

23 XII 65. Pogoda piękna, niebo bez chmurki, ciepło, ale bez upału. Wczoraj (22.) byłem po południu u W. Ostrowskiego. Potem poszliśmy do Domu Polskiego na kolację i o 2300 byłem w hotelu. Teraz czekam w hotelu na agenta PLO, aby odebrać moje graty. „Śmiały” jest już w Montevideo. Pożyczyłem książkę o Argentynie po niemiecku i czytam.

26 XII, niedziela. Do 1600 24-go łaziłem po mieście, czytałem „Argentynę” i ok 1600 poszedłem do W. Ostrowskiego i razem pojechaliśmy do jego przyjaciół na przedmieście. Było bardzo miło choć raczej „Wielkie nudzenie”. Nauczyłem się rzucać błyszcz metodą „a’la Patagonia” to coś dla ??? Wróciłem wczoraj ok. 2400, dziś na 1000 umówił mnie ze znajomym z samochodem, tak że obejrzę miasto.

27 XII. Od rana z agentem PLO usiłowałem wyciągnąć swoje graty z cła, ale g…. z tego. Bo mojego statku jeszcze nie ma i cholera wie co jeszcze. Że zatrzymali chronometr, sekstans, lunetę i aparat to cholera z nimi, ale mydło, ręcznik i jakąś koszulę to mogli wydać. Zresztą na razie chodzę w koszuli W. Ostrowskiego i ostatecznie źle nie jest, ale jestem zły.

Wczoraj samochodem przyjaciół W.O. objechaliśmy trochę. Obejrzałem kawałek La Platy. Jakieś kluby jachtowe, błotniste plaże, trochę kanałów. Prawie Wenecja, choć jak twierdzi mój przewodnik Wenecja mocniej śmierdzi. Woda żółta, muliste, zielone kanały, kupa jachtów i to ładnych, ale prawie w większości dalej jak do Montevideo nie chodzą i to rzadko, ale jest w dobrym stylu w pewnych warstwach mieć jacht.

Po południu byłem z W. O. na „Zorba el Griek”, ??? film, który mi się podobał. Tragedie i poprzez wszystkie zmiany na radość życia. Coś jak Colas Breugnon, ale ostrzejsze i gwałtowniejsze, bardziej zaskakujące.

La Plata to osobna historia, żółta woda, płytka na 3-5 m. Raczej żółta rzeka, niż srebrna. Wahania poziomu dochodzą do ok. 4m. Wiatrowe ??? tysiące km2 jest zalane, a w czasie deszczów woda jest jeszcze bardziej gęsta. Ziemia ponoć tak żyzna, że jak na delcie mówią, to miotła wetknięta zacznie rosnąć. Dolna część jest cywilizowana, a górna to ponoć dziki kraj w odległości paru godzin od Buenos.

Mam trochę skamieniałych drzew z Junin de los Andes, z podnóża Andów. Stwierdziłem, że właściwie to o Ameryce South to nic nie wiem. Bo i w Andach jest lądolód o pow 80000 km2, to już przecież nie lodowiec o którym nikt mi nic nie mówił, nawet Mieciu Klimaszewski. W Buenos widziałem już kolibra, ptaka który lata nawet do tyłu i te kolibry żyją aż głęboko do końca prawie Patagonii. Mapucze – „ludzie tej ziemi” – w dosłownym tłumaczeniu, nie wiadomo dlaczego nazwani Araukanami twierdzą, że to serce spalonej wiedźmy wyrwało się (przy paleniu) i tropią kolibry. Chyba ze względu na niesamowity lot.

W Misjones są motyle ok. 20 m wielkie. Na ok. 3 mln km2 Argentyny ok. 1,5 mln km2 to obszary bezodpływowe. Że na suchej pampie na drogach robi się taka sama „pralka” jak w Mongolii. Tutaj też jedzą baranie kiszeczki z treścią jak mówił „Wściekły Piotruś”, ale nie gotowane, a smażone. Wczoraj próbowałem w restauracji z W. Ostrowskim. Ze względów oszczędnościowych poniedziałek i wtorek są bezmięsne (powiedzmy bezwołowe i bezbaranie). Poza związkiem zawodowym pogrzebowym wszystkie inne już robiły strajki. Ostatnio śmieciarze i na ulicach przez święta były kupy śmieci, które często palono na ulicy. W sklepie można nabyć spluwy, ale poniżej kaliber 9mm bez nikakich, choć dość drogie. W ogóle Argentyna jest teraz dość droga. W porównaniu z naszymi cenami to tutaj jest nawet drożej, zwłaszcza jeśli chodzi o artykuły spożywcze i to licząc w stosunku do pensji, a nie do 100 zł za $. Brazylia jest grubo tańsza, mimo inflacji. Jeśli chodzi o mój adres, to chyba najlepiej pisać na adres ambasady w Buenos Aires, a wtedy to nam chyba prześlą dalej, ale jeszcze nie wiem gdzie.
Embajada de Rep. Polonie
Av. Alejandro Maria de Aguado 2870

                                                                          Pozdrowienia
                                                                                                                  Ludomir M.

________________________________________________________________________________________________________
Ludomir Mączka – ur. 22.05.1926 r. we Lwowie, zm 30.01.2006 w Szczecinie, żeglarz, geolog. Na jachcie „Maria” w latach 1973-1991 żeglował w rejsie wokółziemskim. W latach 1984-1988 na jachcie „Vagabond 2”, wraz z W. Jacobsonem i na różnych odcinkach innymi żeglarzami, przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (NWP). Laureat wielu nagród, m.in. Rejs Roku -1984,1988, 2003, Kolosy -2001: Super Kolos 2001,Conrady -2003.

Tadeusz Hollender: „Jacht harcerzy”

Biały jacht, ożaglony, co rwie ciszę nocną
jest jak człowiek samotny, pochylony mocno.

Uzbrojony kotwicą i czującem sercem
śmiało patrzy w dno zdradne, mierzy oddal śmierci.

Płynie we dnie, a nocą, w jakimś porcie starym
pewnie rzuca kotwicę nieustannej Wiary.

Gdy noc rafy zdradliwe ciekłą mgłą ogarnie
wiesza serce na maszcie – zbłąkanym latarnię.

Kiedy go inne żagle jak ptaki wyminą
nie pyta – z jakich portów i do jakich płyną.

Gdy krzyk nocą usłyszy, rwie szybki i rączy,
– nie pyta – kto zawołał – ratuje tonących.

Flag różnobarwnych nie ma na własnym pokładzie …
Zwierzył lot wielkim sercem haftowanej fladze.

I na nocnej włóczędze, na dali rozpiętej,
wierzy, że ją zobaczy na wszystkich okrętach.

Wie, że czarne dreadnoughty, które w drodze minął,
może jutro, bez armat i torped wypłyną.

Zna tylko pocisk serca i nim w świat wymierzył …
– Płynie nocą puszystą biały jacht harcerzy.

 

Tadeusz Hollender

 

__________________________________
Tadeusz Hollender, ur. 1910 w Leżajsku, zm. 1943 w Warszawie (rozstrzelany przez Niemców w ruinach getta warszawskiego); poeta z grupy „Sygnały”; I nagroda w „Turnieju młodych poetów”,  organizowanym przez  „Wiadomości Literackie”  (1934).  Poezje drukował  w „Sygnałach”,  „Skamandrze”,  „Drodze”, „Wiadomościach Literackich”.  Wydał  „Czas, który minął i inne wiersze”.
Utwór „Jacht harcerzy”  publikowany  w czasopiśmie „Skaut”  z  IV 1934.

(Wiersz i nota o autorze z: „Morze w poezji polskiej” w opracowaniu Zb. Jasińskiego, Główna Księgarnia Wojskowa, Warszawa 1937).