Maria Towiańska-Michalska: „Engram” (fragmenty)

engram_rgbAtlantyda
Wychowywałam się w domu mojej Babci w Łunińcu, na Polesiu. Łuniniec był miastem powiatowym, ostatnią polską węzłową stacją kolejową przed granicą wschodnią. W mojej pamięci Łuniniec jest polaną położoną wśród bagien i lasów – ma kształt trójkąta, w którego trzech kątach znajdują się kościół, cerkiew i bożnica.
Tory kolejowe i stacja przedzielały miasto na dwie części, a most nad torami łączył te części na powrót w jedną całość. Dom mojej Babci stał po tej stronie miasta, która nazywała się Zalesie, przy ulicy Mickiewicza pod numerem 5. Rozległy, drewniany, sześciopokojowy parterowy dom miał kształt rosyjskiej litery P, czyli kształt podkowy. Pamiętam rozkład pokoi i potrafię narysować plan domu. Minęło tyle lat – ponad pół wieku – od kiedy opuściłam dom przy ulicy Mickiewicza 5 na Zalesiu. Jest on jednak wciąż żywy w mojej pamięci i zawsze myślę
o nim jako o domu rodzinnym, chociaż mieszkałam w nim nie jako córka swoich rodziców, ale jako wnuczka mojej Babci, Marianny Bilewiczowej. Piszę ten pamiętnik, który przecież nie jest prawdziwym pamiętnikiem, czyli codzienną relacją minionego dnia. Opisuję świat, którego nie ma, o którym już nikt nie pamięta, bo i po co to komu potrzebne. Piszę nocami. Z dziwną radością widzę, jak wynurza się ze wspomnień Atlantyda mojego dzieciństwa.
Myślałam, że niewiele pamiętam. Ale przywołane wspomnienia nakładają się jedne na drugie, tworząc jakby zawiły wzór chemiczny, który rozrasta się coraz bardziej i bardziej. Wyławiam z mroków niepamięci wydarzenia, o których dawno zapomniałam. Jest w tym jakby radość wskrzeszenia. Nocą kiedy piszę, otacza mnie tłum ludzi, którzy kiedyś istnieli i już dawno odeszli. Jestem wśród nich, a oni przypominają mi dawne sprawy…
Chyba rok temu znajoma przyprowadziła do mego domu Rosjankę, która
przyjechała do Szczecina z Łunińca. Nazywa się Maria Mikulicz. Rozmawiając, próbowałyśmy
odnaleźć coś, o czym wiemy obydwie – ludzi, albo miejsca. Szło nam
to jakoś opornie. Wreszcie padło nazwisko:
– Szura Tulejko.
– A, Tulejko! To zupełna stara wariatka. Mieszka na Piaskach. Stado kotów hoduje.
Wszy zjadają śmierdzącą staruchę.
Szura Tulejko… Najpiękniejsza panna w okolicy. Nauczycielka matematyki. Zapamiętałam
ją jakby w jakimś fragmencie starego filmu: dworzec kolejowy w Łunińcu.
Pani Szura stoi na peronie w powiewnej sukience z różowego jedwabiu i podaje
pamiętnik? fotografię? Zbyszkowi Sawanowi, który z grupą aktorów przyjechał
ze spektaklem do Łunińca. Sawan pyta:
– Jak ma pani na imię?
– Aleksandra
– Muszę napisać: ślicznej Oleńce.
I jeszcze Szura w otoczeniu oficerów Pińskiej Białej Floty. Panowie w eleganckich
białych mundurach. I ona – Szura – z chmurą blond, prawie białych włosów,
a oczy ma czarne. Piękna Szura, przedmiot tylu westchnień.
Zawszona staruszka, śmierdząca kotami. Nic nie zostało. A jednak… Szura Tulejko
wciąż mieszka na Piaskach w Łunińcu. Ma teraz chyba około 80. lat.
Aleksandra Tulejko to Rosjanka. Razem z moją ciotką, Józefą Bilewicz, w czasie
wojny uczyła polskie dzieci matematyki na tajnych kompletach. Bo tak to już
jakoś było. Rozmaite nacje żyły w zgodzie i w symbiozie. Polacy modlili się w katolickim
kościele, prawosławni w cerkwi, a Żydzi w bożnicy. Żyli obok siebie i szanowali
się nawzajem – w praktyce, bo nie w teorii. Kacap, to zawsze kacap. Bolszewik
i komunista. Przeważnie nieuk. Dobrze, jeśli w ogóle piśmienny. Ale przecież nie
dotyczyło to pana Sokołowskiego, naszego domowego lekarza. Pan Sokołowski
to nasz własny kacap, przyjaciel rodziny, gotów na każde zawołanie przyjść z po
mocą. Od lat leczył całą rodzinę bezinteresownie i za darmo. A było kogo leczyć.
Rodzina była liczna i chorowita.
Albo Żyd. O, to jeszcze gorzej. Żyd to krwiopijca. Żydzi, nie dość że zamordowali
Pana Jezusa, to do dzisiaj stosują makabryczne praktyki rytualne. Nabijają
beczkę gwoździami do wewnątrz. Do środka tak spreparowanej beczki wsadzają
katolickie dziecko i toczą beczkę, aż utoczą całą krew z niewinnego chrześcijańskiego
dziecka. Tę krew dolewają do macy.
Pani doktor Singałowska, która leczyła zęby całej rodzinie, przynosiła w żydowskie
święto bardzo smaczną macę, którą wszyscy jedli ze smakiem. Ale to była
nasza „własna” Żydówka.
Małżeństwa z innowiercami były bardzo źle widziane. Kiedy brat mojej Babci
– Florian Kozłowski – zawiadomił swoją matkę, że chce się żenić z Rosjanką,
matka powiedziała słynne potem w rodzinie zdanie:
– Syneczku, wolałabym cię widzieć na katafalku.
A i tak z czasem wszyscy pokochali Nastię, która nigdy nie nauczyła się poprawnie
mówić po polsku. Moja Babcia mówiła w zadumie:
– Wszystko byłoby bardzo dobrze, ona jest taka miła, gdybyż jeszcze nie była
kacapką.
Były to tzw. rubieże Rzeczypospolitej i trzeba było pilnie strzec polskości, czystości
języka, znajomości polskiej literatury i historii.
Przy ulicy Mickiewicza szeregiem stały domy: Jarmontowiczów, Bartoszewiczów,
Bilewiczów, Ołtarzewskich, Sawickich i Piotrowskich. Były to rodziny z tradycjami
i ambicjami. Nie wiadomo jakim sposobem pomiędzy tymi posesjami
znalazł się dom Bernatów. Chatynka maleńka, kupa dzieci w środku. Narodowość
– „tutejsi”. Tak przeważnie określali swoją narodowość Białorusini. Syn Bernatów,
Kola, ożenił się z Żydówką. Była bardzo ładna ta Żydówka Bronia i zupełnie do
Żydówki niepodobna
W tym samym czasie ożenił się też mój wuj, Edward Bilewicz. W tym samym
też czasie w jednej i drugiej rodzinie urodziły się dzieci. Chłopak i dziewczynka.
Z początku Bernatowa była bardzo przeciwna małżeństwu swego syna z Żydówką.
Z czasem jednak pokochała swoją bardzo urodziwą synową i udane wnuki.
W czasie okupacji ktoś doniósł Niemcom, że żona Koli Bernata to Żydówka. Starej
Bernatowej nie było w domu. Poszła do lasu na jagody. Podczas jej nieobecności
Niemcy zabrali całą rodzinę i rozstrzelali za torami na Piaskach. Kolę Bernata, jego
żonę Bronię, ich dwoje dzieci, siostrę Koli Olę, jej męża, ich troje dzieci, a także
starego Bernata. Bernatowa wróciła z jagodami z lasu i zastała pusty dom.
W sionce domu mojej Babci stał duży kufer. Pamiętam, że dnami i nocami siedziała
na nim Bernatowa i płakała. Nie chciała wejść do naszego domu i nie chciała
już być w swoim domu. Oślepła od tego płaczu. Wypłakała oczy.
Wojna przyszła na Polesie od wschodu.
W nocy obudził nas łomot wyważanych drzwi. Przez wyważone drzwi wpadli
sowieccy żołnierze z karabinami „na sztyk”. Przecwałowali przez amfiladowe pokoje.
Wyszła do nich moja Babcia. Po rosyjsku, z poprawnym akcentem spytała:
– A wy czego tu szukacie?
– Będziemy likwidować burżujów!
– Durak! Koszulę w zębach nosiłeś, jak ja robiłam rewolucję w Rosji.
To jest odrębna historia z tym „robieniem rewolucji”. Moja Babcia owdowiała
w czasie I wojny światowej. Podczas rewolucji znalazła się z dziećmi jako uciekinierka
w Jelcu. Pracowała tam jako kierowniczka domu dla sierot i nieletnich przestępców.
Wracając z dziećmi do Polski, przywiozła ze sobą listy pochwalne i dyplomy
za wzorową pracę. Nie zniszczyła tych papierów mimo sugestii rodziny
i przyszedł czas, że się przydały. Cała okolica zachodziła w głowę, dlaczego nie
wywieziono na Sybir Bilewiczowej i jej rodziny.
Rano po wkroczeniu ruskich, zjawił się pan Sokołowski i powiedział do Babci
po rosyjsku:
Ot i oczutiłsia ja w swojom gosudarstwie (Obudziłem się we własnym kraju).
– A jeszcze dodał, że wywiesił czerwoną flagę. Babcia powiedziała:
– Precz!
Miałam jej to za złe. Pan Sokołowski był prawie członkiem rodziny. Tyle lat
wszystkich leczył. Nie rozumiałam, dlaczego tak bezwzględnie go wygoniła. Tymczasem
sowieci, mimo że powitał ich jak rodaków, pierwszym transportem wywieźli
go na Sybir i słuch o nim zaginął na zawsze.
Wielu tzw. tutejszych z entuzjazmem witało sowieckie wojsko, co wcale nie
chroniło przed wywiezieniem w głąb Rosji….

….

Zosia zamieszała patykiem w ognisku i nagle zawołała:
– Poczekaj, nie pal tego jeszcze! Takie ładne znaczki z kangurem. Powycinam znaczki. Mój wnuk Michałek zbiera. Od kogo masz australijskie listy?
– Od Jurka Pisza. Przecież znałaś Jurka.
– No chyba! Kto nie znał Jurka? To był niezwykle interesujący i przystojny facet.
Wszystkie dziewczyny kochały się w Jurku. Ja też. Legendy o nim opowiadano.
Wszechstronnie utalentowany, kompletny wariat. Z wykształcenia chemik, z zamiłowania żeglarz, fotograf i ornitolog. Zakładał kiedyś nad jeziorem Świdwie rezerwat ptasi. Wiecznie zabiegany, zaaferowany,nieprzytomnie zapracowany.Ciekawe, jak on znajdował czas na romanse? Żenił się, rozwodził i uwodził. Miał takie piękne, niebieskie oczy i zniewalający uśmiech. Nie wiedziałam, że z nim korespondujesz. Jakim sposobem znalazł się w Australii? Chyba wiesz, skoro tyle listów do ciebie napisał. Czekaj no… Jeżeli tyle napisał, to by oznaczało, że…
– Trafnie podejrzewasz, ale niedokładnie. Poznałam go nawet wcześniej niż
Zdzisia. Podobał mi się. Jednak odkąd poznałam Zdzisia i wyszłam za niego za
mąż, nikt inny mnie nie interesował.
Jurek był przyjacielem mego męża. Łączyła ich wspólna pasja żeglarska i dość ryzykowne wtedy poglądy polityczne. Wiem, jak Jurek znalazł się w Sydney. Pewnej nocy opowiedział mi o tym przez telefon. On często zapominał o różnicy czasu i bywało, że telefonował z Australii do Szczecina w środku nocy. Rozmawiałam z nim jakby przez sen. Rano nie zawsze pamiętałam, o czym mówiliśmy, ale to, o co pytasz, pamiętam. Płynął na „Marii” z Ludkiem Mączką. Zachorował. Polski statek zabrał go z jachtu i odstawił do szpitala
w Sydney. W tym czasie nastał w Polsce stan wojenny i Jurek do Polski już nie wrócił.
Minęło sporo lat i zapomniałam o nim.                                                                                  Tyle się działo w moim życiu przez te lata. Owdowiałam. Moja córka i wnuk wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych. Zresztą sama wiesz. Aż kiedyś zobaczyłam w miesięczniku Morze sprawozdanie z regat żeglarskich w Sydney podpisane przez Jerzego Pisza. W tym samym mniej więcej czasie wychodzący w Sydney Kurier Polski wydrukował moje opowiadania. Spotkaliśmy się na łamach gazet. Zaczęliśmy korespondować, czasem telefonowaliśmy. W tajemniczy i pełen niedomówień sposób powstała więź, której nie umiałam inaczej niż żartem określić. Jurek napisał: „Czy rozumiesz, co się dzieje?”. Odpowiedziałam: „Oczywiście, rozumiem. Ucinamy sobie śliczny, romansik oceaniczny”… I stało się tak, jakbym otworzyła ukrytą furtkę. Nasze listy nabrały wyrazu. Sama zobacz. Na przykład ten.
– To wielostronicowa nowela, nie list. Przeczytam chętnie, ale nie teraz. Nie pal
tego listu. Może w ogóle nie pal listów od Jurka. Dlaczego miałabyś je niszczyć, skoro
wciąż jesteście w kontakcie?
– Nie jesteśmy w kontakcie. On parę lat temu miał udar i jest sparaliżowany….

_____________________________________________

Maria Towiańska – Michalska – z żeglarstwem akademickim związała się w latach czterdziestych ubiegłego wieku w
Szczecinie; żona wieloletniego kapitana „Zewu Morza”.