Małgorzata Krautschneider: Wojna o Falklandy

Ilekroć mój mąż wybierał się w rejs, między wierszami przygotowywał mnie na to, że może już nigdy nie wrócić. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że jacht może zatonąć w czasie sztormu, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że „Ruda” mógłby zginąć na wojnie, na drugim końcu świata, na odległych Falklandach.

W roku 1981 „Ruda” wyruszył na jachcie „Polka” w rejs. Cel jego podróży nie był dokładnie określony. Chciał spełnić marzenie – dotrzeć do południowego regionu polarnego. Może planował opłynąć świat, a może tylko dopłynąć do Antarktydy.

        „Polka”, pierwsza połowa lat 80tych. Fot. z arch. M. Krautschneider 

Tak czy inaczej – im dalsze, bardziej dzikie i nietknięte przez człowieka miejsce, tym lepiej. W tamtych czasach żegluga jachtem do Antarktydy była ogromnym wyzwaniem i niewiele jachtów tam docierało, a pływanie bez silnika, jak robił to „Ruda”, zdarzało się na pewno jeszcze rzadziej.

Mieszkałam wtedy w Znojmie u rodziny „Rudy”. Uznał, że dla mnie i naszych dwóch małych córek najlepsze będzie zaplecze pod „skrzydłami” jego mamy. Było w tym tylko trochę prawdy. W Polsce panował stan wojenny i życie było o wiele trudniejsze niż w Czechosłowacji. Dla mnie materialne wygody nie były najważniejsze. To miasto znałam z jego opowieści i wiedziałam, że Znojmo było dla „Rudy” prawdziwym azylem. Wychował się tam – naturalne było dla mnie, by tam być podczas jego nieobecności. Traktowałam to trochę jak przygodę.

Czechosłowacja, Znojmo, 2 kwietnia 1982

Był wieczór. Jak co dzień położyłam dzieci spać i wróciłam do kuchni, żeby podgrzać butelki z mlekiem. Nagle zobaczyłam w telewizji wiadomości z Wiednia. Choć żyliśmy w kraju komunistycznym, za żelazną kurtyną, w Znojmie – blisko granicy z Austrią – normalne było łapanie sygnału z Wiednia. Podczas II wojny światowej moja teściowa mieszkała w Wiedniu i w 1943 roku urodził się tam „Ruda”. Nic więc dziwnego, że lubiła oglądać wiedeńską telewizję.

Nie znałam niemieckiego, ale było dla mnie oczywiste, że coś wydarzyło się na Falklandach – właśnie tam, gdzie teraz powinien być „Ruda”. Wojna! Wojna między Argentyną a Wielką Brytanią! A mój mąż żegluje właśnie tam! Jakże to absurdalne! Byłam wstrząśnięta. Moja teściowa próbowała mnie uspokoić: „Gosi, może jego tam nie ma.” Ale moje obliczenia i intuicja nigdy mnie nie zawiodły. Czułam, że jest w niebezpieczeństwie i miałam poczucie, że muszę coś zrobić.

Dla mnie Znojmo, mimo że leżało blisko granicy z Zachodem, wydawało się końcem świata. Czułam się samotna – daleko od Polski i od Pragi, gdzie mogłabym znaleźć ludzi gotowych mi pomóc. Myślałam o moich polskich przyjaciołach, rybakach. Byli wszędzie na morzu. „Muszę im powiedzieć, żeby go szukali.” – mówiłam sobie w duchu.

Największym problemem był brak komunikacji z Polską. Na początku stanu wojennego telefony w ogóle nie działały, później były kontrolowane przez cenzurę. Zdecydowałam się jechać do Polski. Poprosiłam teściową, by zaopiekowała się dziećmi, i wyjechałam ze Znojma, jadąc najpierw do Pragi – do ambasady brytyjskiej. Wierzyłam, że pomogą mi uzyskać informacje o „Rudzie”.

Byłam tam już wcześniej – załatwiałam „Rudzie” brytyjską wizę przed jego podróżą. Teraz stałam przed budynkiem, próbując się przygotować do prośby o pomoc. Nie miałam żadnego planu, chciałam tylko jednego – dowiedzieć się, że on żyje.

Gdy jednak wyjaśniłam moją skomplikowaną historię urzędnikowi o kamiennej twarzy, napotkałam mur. „Nie możemy pani pomóc. Przykro mi.” – powiedział.

Niespodziewanie potwierdzenie moich przypuszczeń o losach „Rudy” otrzymałam z Radia Wolna Europa i BBC. Obie stacje były u nas zagłuszane, a ich słuchanie niemile widziane. Wiadomości podawały, że w porcie Stanley na Falklandach znajduje się czechosłowacki żeglarz. Ulżyło mi – jest w porcie; gorzej, gdyby okręty wojenne znalazły go na morzu, bez silnika i bez radia. Ale jednocześnie było dla mnie jasne, że „Ruda” stał się „gorącym kartoflem” dla obu stron konfliktu. Znalazł się w złym miejscu i w złym czasie. Znałam też jego buntowniczą i niekonwencjonalną naturę. Tym bardziej bałam się o jego życie.

Do tej pory Falklandy kojarzyły mi się z bezpieczną przystanią dla żeglarzy i łowiskiem dla naszych flot rybackich. A teraz, z dnia na dzień, nazwa Falklandów zmieniła się na Malwiny! Polityką się wtedy nie zajmowałam, niewiele też wiedziałam o historii tych wysp. Teraz musiałam szybko to nadrobić – tak samo jak cały zszokowany świat.

 

  7 kwietnia 1982

W międzyczasie dostałam od „Rudy” list. Na kopercie były znaczki z Malwin – prawdziwa rzadkość dla filatelistów. Zaskoczyło mnie, jak szybko dotarł. Wzięłam go ze sobą do pociągu do Polski. Chciałam go przeczytać w samotności.

Polska była w bloku komunistycznym czymś w rodzaju „okna na świat”. Polacy, rozsiani po całym świecie, pomagali sobie nawzajem – zwłaszcza ludzie morza: rybacy, żeglarze, marynarze. Panowała powszechna solidarność i koleżeństwo. Wierzyłam, że pomogą także „Rudzie”. Zabrali by go na pokład którejś rybackiej jednostki. Nie miało znaczenia, że był z Czechosłowacji! Znali mnie. Był moim mężem i marynarzem – a to dla Polaków oznaczało, że był „nasz”.

List był wysłany 7 kwietnia 1982 roku. „Ruda” opisywał w nim swoją dramatyczną sytuację, nadmieniając, że jeśli zostanie w Stanley, ma powody sądzić, że nowi „władcy” go zabiją.


 7 kwietnia 1982 – list

Jest słaba nadzieja, że uda mi się wydostać przez dwustumilową strefę radarową.
Muszę spróbować. Jeśli zostanę, nie mam szansy przeżyć.

Nowi panowie mnie nienawidzą. Jestem pierwszy w kolejce. Jak zwykle, wplątałem się za bardzo.
Powinnaś wrócić z dziećmi do Polski. Tam będzie wam lepiej. Polskę zawsze kochałem i wierzę, że dla ciebie tam życie będzie lżejsze niż gdziekolwiek indziej.
Nie martw się o mnie. Żałuję tylko, że tak mało zrobiłem dla Ciebie i dla dzieci.

Ten chaotyczny i pełen emocji list był czymś w rodzaju „pożegnania”. Był to kontrast z moim dotychczasowym wizerunkiem „nieustraszonego” „Rudy”, którego znałam z rejsu na Islandię, kiedy to w silnym sztormie ledwo uszliśmy z życiem. Podróż do Polski była długa. W pociągu całą noc rozmyślałam – i choć list był smutny, wierzyłam, że „Ruda” wyjdzie z kłopotów.

Czytałam list wiele razy i było dla mnie jasne, że na Falklandach, w Stanley – czyli na Malwinach – „Ruda” spotkał wielu polskich rybaków, z którymi się zaprzyjaźnił. Prosił mnie, abym szczególnie podziękowała kapitanowi i oficerom z bazy rybackiej „Kaszuby II”. Był pełen podziwu dla ich ciężkiej pracy, otwartości i serdeczności – takiej, jaką potrafią okazać Polacy. „Ruda” pomagał im nawet jako tłumacz przy przekazywaniu chorego polskiego rybaka z trawlera na statek-przetwórnię „Mazury”.

W tych dramatycznych okolicznościach Ruda postanowił wrócić do domu na pokładzie rybackiej jednostki, zostawiając „Polkę” w Stanley. Było dla niego jasne, że walka o wyspy rozegra się głównie na morzu i że jeśli przekroczy strefę radarową walczących stron, jego jacht zostanie zatopiony przez jedną albo drugą stronę konfliktu. Co paradoksalne, okazało się jednak, że kapitan „Mazur” odmówił zabrania go na pokład – po prostu go nie polubił.

Było mi smutno. Wydało mi się to wręcz nieprawdopodobne. Wszyscy moi przyjaciele na morzu chcieli mu pomóc – a tu nagle taki pech!

 

  24 kwietnia 1982 – list

Myślisz, że jestem szalony? Postaram się to wytłumaczyć najlepiej, jak potrafię.
27.3.1982 opuściłem Stanley i popłynąłem na południe w czasie możliwej okupacji. Ludzie byli bardzo zdenerwowani. Niektórzy z moich przyjaciół myśleli, że uciekam. Każdy, kto mógł, leciał samolotem.
29 marca 1982 wróciłem z południa na Falklandy. Dlaczego? Nie byłem w dobrym stanie. Spotkałem też argentyński okręt wojenny. Zmienili kurs i podpłynęli tak blisko, że ledwo ich minąłem. Żołnierze, uzbrojeni po zęby, patrzyli na mnie bez słowa i tak zimno, że od razu wiedziałem, iż będzie wojna. Jeden z nich wskazał na angielską flagę na moim maszcie i wszyscy cynicznie się roześmiali. Natychmiast zdecydowałem się wrócić do Stanley. Do portu wpłynąłem nocą 29 marca. Następnego dnia argentyńskie okręty zablokowały port.
Ludzie wysyłali swoje dzieci na farmy w górach i czekali. Samoloty ciągle latały. Ci, którzy wyjeżdżali, mieli w oczach poczucie winy. Kiedy przychodzili się pożegnać, zawsze podawali jakiś inny powód swojego wyjazdu. Trudno to opisać.
2 kwietnia 1982 o szóstej rano rozpoczął się atak argentyński. Anglicy bronili się przeciwko przeważającej sile aż do 11:30. Potem skapitulowali. Podziwiałem ich – wobec lekko uzbrojonych Anglików stanęło dziesięć tysięcy żołnierzy* z samolotami i czołgami. Panował niewiarygodny chaos. O 12:30 ostatnia angielska flaga w Stanley została zdjęta z mojej „Polki”. Odmówiłem wywieszenia flagi argentyńskiej.
Wszystkie miejscowe władze zostały zabrane samolotem z Falklandów. Dni były pełne emocji i zmian. Argentyńska służba bezpieczeństwa zajęła się mną. Nie było to nic przyjemnego.
Chciałem zostawić jacht u przyjaciół i odpłynąć na „Mazurach”. Niestety kapitan odmówił. Pomogły mi dwie rzeczy: działania bojowe Anglików i pewien dziennikarz z Paragwaju. Co jeszcze, sam nie wiem.
Sytuacja nieco się uspokoiła drogą dyplomatyczną. Postanowiłem odpłynąć z powrotem do domu! Do Ciebie i dzieci!
Wyruszyłem 9 kwietnia. W drodze do Montevideo przeżyłem trzy silne sztormy. 15 kwietnia jacht o mało się nie przewrócił.
Byłem przygotowany. Wszystko naprawiłem, ale wnętrze wyglądało strasznie. Łódź ratunkową miałem zawsze w kokpicie. Usztywnienia bomu pękły, a maszt się chwiał. Nie mogłem go unieruchomić. Łódź przewróciła się o 170 stopni, zanim powoli wróciła na tę samą burtę. Chodziłem po suficie. Woda wlewała się przez zejściówkę. Jacht powoli się prostował. Cały czas byłem spokojny, a nawet gdy leżałem na suficie, powtarzałem sobie, że jacht się całkiem nie przewróci, bo nie obrócił się o pełne 360 stopni.
Na dodatek walczyłem z insektami.
WAŻNE! Wypraż listy!!!
Zrobiłem sobie własną „wódkę na robactwo”. Jak? 3 decylitry ginu 50%, 4 ząbki czosnku, 1 decylitr nadtlenku wodoru, trochę nadmanganianu, jedna cebula, łyżka soli i cukru! Pół decylitra denaturatu, pół decylitra oleju, pół detergentu do mycia naczyń. Moje pasożyty są jeszcze pijane. Ale gdy się napiją, gryzą nieznośnie. Czasem mam wrażenie, że słyszę ich pijackie śpiewy.”

W liście z 24. kwietnia, pisanym na morzu na 37°S i 52°W, w drodze z Falklandów do Montevideo w Urugwaju (wysłanym z Montevideo), „Ruda” dokładniej opisał swoją historię.


4 maja 1982 – list z Montevideo
Moi przyjaciele z Falklandów są w niebezpieczeństwie. Staram się im pomóc poprzez gazety i telewizję. Ale nie ma szans! Wszystko ukazuje się w jakiś pokręcony sposób. Jestem zły. Pierwsze dni byłem dosłownie oblężony przez media. Ale szybko zrozumiałem, że moje poglądy nigdy nie zostaną wydrukowane. Mam wrażenie, że światem rządzi strach, że ogromna chmura zasłoniła słońce. Wszyscy to widzą. Niektórzy mówią, że tak ma być, inni milczą.”

Załatwiłem tutaj, że jeśli nie uda się odprowadzić jachtu, zostawię go na zimę. Teraz bez przerwy na nim pracuję! Ciągle sprzątam po wypadku. Nie mogę uwierzyć, ale niektórych rzeczy w ogóle nie znalazłem. Inne leżą w nieoczekiwanych miejscach. Szkło jest wszędzie i ciągle kaleczę sobie ręce.”

Ludzie są dla mnie bardzo dobrzy. Jestem w jachtklubie. Byłem mocno wyczerpany, ale powoli dochodzę do siebie. Ważyłem tylko 61 kilo, ale ludzie z portu cały czas mnie dokarmiają. Jem przez cały dzień pieczone mięso. Czuję, że wracają mi siły. Codziennie muszę się ważyć. Wszyscy cieszą się, gdy trochę przytyję. Jestem w bardzo ładnym otoczeniu. Ludzie chronią mnie, jakbym był ich dzieckiem. Są bardzo dobrzy i mądrzy, bo chronią mnie także przed samym sobą.”

Tutaj jest zima. Pada deszcz i wieje bardzo silny wiatr. Dzieci często przychodzą na jacht. Dobrze, że mam kostki cukru – daję im. Rozmawiam z nimi. Ludzie tutaj fantastycznie śpiewają. Poznałem Chilijczyków. To fajni ludzie, trochę smutni, ale kiedy śpiewają, od razu robią się weselsi.

 

POWRÓT

„Ruda” postanowił wrócić do domu statkiem, zostawiając „Polkę” w Montevideo. Nie tylko z powodu wojny – całą podróż uważał za pechową. Najważniejszym powodem była jednak tęsknota za nami. Był to pierwszy raz, kiedy byliśmy tak długo rozdzieleni, a stan wojenny w Polsce budził jego niepokój.

Zadzwonił do mojego brata w Polsce, prosząc go o zorientowanie się w możliwościach transportu. W prasie pojawiła się notatka, że polska jednostka rybacka spotkała czeskiego żeglarza. Rybacy okazali ogromną życzliwość i zaoferowali pomoc.

I tak „Ruda” 5. maja 1982 roku odpłynął z Montevideo na pokładzie statku „Manta”. Na morzu 10. maja przeszedł na statek „Otol”, na którym spędził prawie miesiąc, zanim 13. lipca 1982 wsiadł na „Gryfa Pomorskiego”, który – po krótkim postoju w Puerto Madryn, w Argentynie – popłynął do Szczecina.

Wszystkie te spotkania z rybakami i wspólne życie na trawlerach głęboko wpłynęły na „Rudę”. Odkrył inny, „prawdziwy” ocean – ocean ludzi.

Na statkach stał się ich powiernikiem. Godzinami z nimi rozmawiał i słuchał ich historii życia. Wszystkich łączyła tęsknota za domem. Te opowieści pobudziły wyobraźnię „Rudy”. Zaczął pisać eseje. Odkrył w sobie pisarza.

_________________________________
* według wikipedii: Argentyna: siły lądowe – liczba szczytowa 13000;  Wielka Brytania: siły lądowe około 5000-7500 żołnierzy.

                                                                                                                 Małgorzata Krautschneider

_____________________________________________
Małgorzata Krautschneiderw połowie lat siedemdziesiątych XX w. ukończyła Wydział Rybactwa Morskiego w Akademii Rolniczej w Szczecinie. Pracowała jako hydrobiolog, prowadziła biuro turystyczne Czech Service. W latach 1978-2002 związana z czeskim żeglarzem Rudą Krautschneiderem przebywała w Czechach i w Polsce; później od 2007r. w USA i tam napisała i wydała książkę „The Vela” – opis i wrażenia z rejsu zaledwie 23. stopowym jachtem sklejkowym z Polski na Islandię i z powrotem; organizowała regaty Liberty Single Handed Race i inne wydarzenia sportowe i kulturalne w USA.