ZOSTAJĘ AKADEMIKIEM, CHOĆ NA RAZIE
TYLKO ŻEGLARSKIM.
Zaostrza się reżim graniczny – „Zielone historie” – Teraz aresztuje nas WOP – Zostajemy akademikami – Flota AZS – Żegluga po Dąbskim i okolicach – Kurso-obóz w Dąbiu – Pamiętne ognisko – Jesteśmy zweryfikowani – Kolejna walka o „Błękitną Wstęgę Jeziora Dąbskiego”.
W 1947, .48, i .49 roku żegluga po Zalewie odbywała się, w zasadzie bez żadnych formalnych ograniczeń. Istniały co prawda punkty kontrolne WOP, koło nabrzeża Huk oraz w Trzebieży, ale ich kontrole były nader rzadkie i wyrywkowe: dzielni wopiści na ogół nie bardzo wiedzieli, jakich papierów od nas żądać. Zresztą, dla świętego spokoju, utarł się piękny zwyczaj omijania niewygodnych placówek. Huk omijaliśmy wychodząc przez Jezioro Dąbskie, a do Trzebieży po prostu nie zachodziliśmy. W ten sposób wszyscy byli zadowoleni, i żegluga kwitła. Problem wychodzenia na morze był dla nas mało istotny – po pamiętnej klapie w 1948, nie próbowaliśmy go na naszym wspaniałym jachcie.
Od 1950 roku WOP wyraźnie oszalał. Nad brzegami Odry i nad Zalewem wyrosły liczne „koguty”, to jest drewniane wieże obserwacyjne. Nad brzegami zaczęły krążyć liczne patrole i z miejsca sytuacja zrobiła się niemożliwa. Żegluga na Odrze została zabroniona bez list załogi zatwierdzonych przez WOP. W ten sposób zostaliśmy praktycznie zablokowani w swym basenie, a każde wyjście odbywało się po długich peregrynacjach na ul. Kapitańską (listy załogi) i ul. Strzałowską (wezwanie oficera do odprawy). Naszych uczuć, w stosunku do biednych żołnierzy, nie warto opisywać; w każdym razie ich obecność uważaliśmy za najohydniejszą szykanę, a ich zrobienie „w capa” za najwspanialszy kawał. Porozumieć się z żołnierzami było trudno, zresztą stosowanie wojska i jego specyficznych zwyczajów do regulowania życia cywilnego, zawsze dawało rezultaty opłakane (ciekawostką jest, że w tym czasie, jednym z ważnych oficerów WOP w Szczecinie był niejaki Jaruzelski, Wojciech zresztą). Ten stan rzeczy, pogłębiała absolutna nieznajomość spraw żeglugi jachtowej, w szczególności wśród żołnierzy nigdy z tym nie mających nic wspólnego, co dostarczało mnóstwo radości i zabawnych sytuacji.
Płyniemy na Dąbskie całą flotyllą. Naturalnie w Dąbiu czeka masa osób (Jez. Dąbskie pozostało szczęśliwie poza pasem ochronnym). Pływamy przez cały dzień; w końcu czas zaczyna naglić. Wrócić do Dąbia i pchać się na flaucie na Golęcin – to strata 6 godzin. Pakujemy gości do achterpiku i wpływamy w pięć jachtów naraz do basenu. Zanim dyżurujących w krzakach dwóch „Jasiów” dodzwoniło się do oficera, gadając tajemniczo do kamienia lub słupa w których były ukryte gniazdka telefoniczne, goście ulatniali się w ogólnym bałaganie. Ewentualnie czekali ukryci na sprawdzenie dokumentów (oficjalnej załogi).
Inny żarcik wymyślili koledzy – chemicy. Brali po kilka kawałków metalicznego sodu i dyskretnie spychali nogą do basenu. Straszliwy huk i błysk wypłaszał z krzaków spokojnie drzemiących stróżów ochrony granic. Celował w tym J. A. Pisz.
Kiedyś ogarnął nas szał trałowania basenu. Znaleziska były istotnie nadzwyczajne. Kotwice jachtowe, okucia, liny, ba nawet cała autentyczna „Czajka” z gatunku pierwszych przedwojennych jachcików floty jastarniańskiej. Produktem uboczny były całe skrzynie amunicji: 20 mm od flaka, w pięknych, metalowych pudłach, skrzynki handgranatów, nawet znalazło się parę skrzyń pocisków 88mm. Do kompletu było wiele hełmów oraz dwa karabiny maszynowe. Cały ten arsenał układaliśmy na boku. „Jasiowie” patrzyli na to obojętnie – nie było rozkazu, żeby interweniować. Kiedyś przyszedł na inspekcję oficer, który brzydko przyczepił się do jednego z kolegów. Ten niewiele myśląc rzucił: A jak będziecie tak krzyczeć, to będziemy się bronić! Czym? – zaszydził porucznik. A tym odparł obojętnie nasz żeglarzy, i kopnął skrzynkę handgranatów. Co to? – Granaty, pan porucznik nie widział? A tu, w tym piórniku, to spłonki. Porucznik poszedł jak zmyty, ale za dwa dni przyszła milicja i kazała to wszystko … wrzucić z powrotem do basenu!
Kiedyś wypłynęliśmy „Wichrem” na Zalew Szczeciński z Kanału Piastowskiego. Podpłynęła motorówka i przez dziób zaczął gramolić się oficer z dwoma żołnierzami. Pepesza jednego z nich zaczepiła o sztag i … plusk! Nie było co zbierać, głębokość w tym miejsce wynosiła 12 m. Trałowanie naszą kotwicą nic nie dało. Do kompletu, w Świnoujściu strażnikowi chlupnął bęben z nabojami, ale widać nie było to straszne, gdyż żołnierze poszeptali i za chwilę jeden z nich przybiegł z nowym bębnem.
Od sierpnia 1950. przyszły nowe, surowe zarządzenia. Listy załogi na rejs po Zalewie Szczecińskim składało się na 18 ! (osiemnaście!) dni przed planowanym rejsem. Dlaczego 18 ?; zielony Bóg raczy wiedzieć. O morzu, w ogóle nie było mowy. Wpadliśmy na świetny pomysł: na liście załogi wpisywaliśmy porty dostępne również z Zalewu, lecz do odwiedzenia w takiej kolejności: Trzebież, Wolin, Dziwnów, Świnoujście, Międzyzdroje itp. Brygada podstemplowała tak sporządzone listy załogi i popłynęliśmy do Dziwnowa. Tam, na placówce zadeklarowano wyjście do Świnoujścia, naturalnie morzem. Placówka nie czyniła, widząc stempel brygady. I tak, po kilku godzinach pięknej żeglugi, „Kania” wpłynęła triumfalnie do Świnoujścia, gdzie zapanował szał. Akurat trafiła tam inspekcja i kiedy dowódca placówki referował, że jachty u nas w morze nie wychodzą, zameldowano jacht przychodzący … z morza. Skandal był okropny; załoga pod wodzą kol. Książyńskiego przesiedziała pół dnia w areszcie, ale w końcu puszczono ich z pogróżkami. Ja na szczęście wyokrętowałem się w Dziwnowie, gdyż na liście załogi figurowałem jako Antoni Jerzy Pisz, który akurat nie mógł popłynąć, a zmiana nazwiska nie wchodziła w grę (18 dni !!). Gdyby jeszcze do „figla morskiego” doszło posługiwanie się cudzą tożsamością i książeczką żeglarską – sądzę, że kol. Książyński mógłby posiedzieć nieco dłużej.
W owym czasie w Gdyni było jeszcze gorzej. Na redzie wytyczono „Oślą łączkę”, a wyjście za nią liczyło się za opuszczenie granic. Trzeba było oddawać do depozytu w MO dowód osobisty i książeczkę wojskową. Aby uniemożliwić ucieczkę jachtu, kontrolowano, czy nie ma na nim za dużo jedzenia i czy w szafkach nie wiszą „lepsze” garnitury. Widocznie uciekiniera nie przyjęto by w Szwecji w obszarpanym kombinezonie. Ponieważ trudno było określić, „za dużo jedzenia”, Kazio Rypiński był świadkiem takiego meldunku żołnierza: Obywatelu poruczniku, znalazłem w szafie dwie gruszki. Szczytowym osiągnięciem, było lina w poprzek wejścia, luzowana z budki WOP. Procedura była taka: po rewizji i odprawie jachtu na nabrzeżu, podoficer biegł do kamienia i długo z nim rozmawiał. W tym czasie jacht podpływał w kierunku wyjścia i okrzykiwał budkę: Jacht taki a taki. Ludzi tylu a tylu. I lina opuszczała się. Gorzej było z wchodzeniem. Trzeba było okrzyknąć budkę, budka dzwoniła do placówki, żołnierze przybiegali na nabrzeże i dopiero wtedy budka luzowała linę, ale tylko dla jednego jachtu. O ile był drugi, musiał czekać na zakończenie odprawy, połączonej z sakramentalną rewizją w której żołnierze wyczyniali cuda ekwilibrystyki włażąc do wszystkich zakamarków, zrzucając żagle z bomów i patrząc w worki z żaglami. Rewizja była, obojętnie czy jacht poszedł do Jastarni czy na „Oślą łączkę”, zwaną jak najniesłuszniej „Łączką Gołubiewa”, zasłużonego żeglarza, który załatwił z władzami choć taki akwen.
Biurokracja sięgała szczytów, listy załogi na „Oślą łączkę” pisało się w trzech egzemplarzach, a przy najmniejszej zmianie czy pomyłce – pisało się je od nowa. Jedyną pociechą były jachty Marynarki Wojennej, które jako ORP nie podlegały kompetencji WOP. Ba, nawet wopiści nie mieli prawa wstępu na ich pokład, o co marynarze skrupulatnie dbali. Na tych jachtach pływało się zupełnie swobodnie; na telefoniczne zlecenie oficera operacyjnego. W ten sposób można było dowieźć trochę ludzi na jachty pływające po „Oślej łączce”. Osoby te, po skończonym pływaniu, wsiadały z powrotem na jacht MW i wracały do portu. „Zieloni” byli bezsilni, gdy nie wypuszczony, na przykład z powodu braku kropki nad „i” żeglarz, wsiadał spokojnie na jacht MW! Takich anegdotycznych opowiastek można by przytoczyć mnóstwo. Jedna z nich przydarzyła się nam już na wiosnę.
Akademicy wzmocnili swoją flotyllę o dwa jachty. Jednym z jachtów, przekazanym przez Szkołę Morską, była czterdziestka, nazwana „Ewa” (później „Biały Słoń”, później „Przodownik”, później „Nadir”). Jacht ten w m zimie 1949/50 był już wyslipowany w Pałacyku, na wiosnę zaś, na wózku slipowym pojawiła się „Ewa” II” (później „Kania”). Druga „Ewa” miała swoją dość mętną historię: stanowiła własność akurat podpadniętego prokuratora, który zabrał ją harcerzom ze Szczecinka. Prawem czy lewem, teraz była nasza. I otóż wraz z Maciusiem i Leszkiem Jasińskim, zjawiliśmy się na przystani, podziwiając nowy nabytek. Ja zaś wyciągnąłem aparat fotograficzny i wykonałem im zdjęcie „na tle”. Po czym z krzaków wyszło dwóch wopistów i zostaliśmy aresztowani, i pod pepeszami odprowadzeni na komendę na ul. Strzałowskiej. Zarzut był prosty: fotografowanie na terenie portu! Na szczęście oficer dyżurny, po zapoznaniu się z naszymi dokumentami, puścił nas wolno i nawet nie skonfiskował filmu! Ale fakt był faktem – zaczęły się ciężkie czasy dla żeglarzy.
W związku z szykanami wobec YKP dokonaliśmy kolejnego transferu – i nasza „samodzielna maszoperia” In extenso weszła do Akademickiego Związku Sportowego, gdzie przyjęto nas, podobnie jak poprzednio w YKP, bez zbytnich pytań i formalności. Zresztą, i tak mieliśmy po maturze zostać studentami, a Leszek Jasiński był już nim pół na pół, bo status Szkoły Morskiej był wtedy właściwie ni pies, ni wydra: ani wyższa ani średnia. Więc wszystko było w porządku i tym samym staliśmy się akademikami. Ja zaś, bardzo szybko, objąłem funkcję zaopatrzeniowca klubowego.
AZS szczeciński w tym czasie stawał się, jak na miejscowe warunki, potężnym klubem. Oprócz wspomnianych wcześniej dwóch „Ew”, funkcjonował obudowany już nadbudówką „Kaczorek”, pływał pamiętny z naszego rejsu na zalew szpicgacik „Janeczka”, lecz pod zmienioną nazwą na „Meduza”; pływał „Tuńczyk”, a także „Przygoda” z którą na zasadzie podobnej do „Wichra” maszoperii przyszedł do AZS kol. Jerzy Szałajko. No, i w dalece zaawansowanym remoncie był pięćdziesiątka morska „Witeź II”, a na Stoczni Jachtowej trwały prace przy „Swantewicie”. Na stoczni stał jeszcze, przydzielony AZS-owi kadłub mahoniowego jachtu „Gazella”, no i ex harcerska „Dorota”. Nasz „Wicher” dopełniał mocarstwowego obrazu flotylli. AZS posiadał również szkutnika, stąd też można było pomyśleć o bardziej dogłębnych remontach, jak na przykład: wymiana naszego „kloca” na lekki, klejony maszt. Chwilowo do tego jednak nie doszło. Najpoważniejszą zmianą, zwiastującą nowe czasy, była zmiana nazw: „Ewę I” przemianowano na „Przodownika” a „Ewę II” na „Kanię”. Ta ostatnia nazwa, niby nie oznaczała sympatycznego ptaszka, ani też smacznego grzyba, lecz nazwę przodującego PGR-u w szczecińskiem. W ten sposób wszyscy byli zadowoleni, nazwy były socjalistyczne w treści, a i estetycznie – tak sobie. Sezon 1950. chcąc nie chcąc spędzało się na Jeziorze Dąbskim, wolnym od granicznych historyjek. Jezioro jest dosyć duże do żeglowania po nim na jolkach, ale nasze jachty, zalewowe i morskie, były na nim wybitnie skrępowane. Przy dobrym wietrze „Tuńczyk”, czy „Przodownik” przelatywał jezioro, z końca w koniec, w 45 minut. Takie latanie wzdłuż jeziora stawało się rychle monotonne, stąd też dążność do jak największego urozmaicenia, które szło w kierunku włażenia w najbardziej niemożliwe dziury, kanały, kanaliki coraz większymi jachtami. Najlepsza do tych celów była „Meduza”, ze względu na małe zanurzenie. Rychło miałem na niej osiągnięcia wspaniałe: wejście do centrum Dąbia, do Marysina (dzisiejsza Czarna Łąka – przyp. red.), do Lubczyna (ówczesny Lubczyn, to dzisiejsza Lubczyna – przyp. red.) i wszystkich kanałów i kanalików pomiędzy Odrą a Jez. Dąbskim, rejs w górę rzeki Regalicy, ba, nawet wejście w rzekę Inę. Potem następowały penetracje wszystkich wysp, wysepek, zatoczek i cieśnin. Po „Meduzie” próbowaliśmy tam wchodzić „Wichrem”, „Kanią”, „Tuńczykiem” i w końcu „Przodownikiem”. Jednym z przyjemniejszych celów, były tereny poniemieckich przystani przy rzece Swante; trzeba było tylko przepchać się koło wraku U-boota, tarasującego rzekę. W tym celu, wykopaliśmy trochę skarpy brzegowej. U-bootów było więcej, między innymi koło Regalicy stały dwa. Wraku lotniskowca „Graf Zeppelin” już niestety nie było – zabrali go Sowieci.
Przystań mieliśmy w Dąbiu. Była ona cienista, dobrze osłonięta i pełna wraków barek, kryp i przedziwnych pogłębiarek, pamiętających czasy zeszłego stulecia. Manewrowanie pomiędzy nimi było trudne, ale za to pełne uroku. Obok przystani znajdowała się licznie uczęszczana plaża, z cosobotnimi zabawami, o reputacji nieco podejrzanej, ale dla zahartowanych na zabawach w lokalu Ligi Morskiej na Golęcinie – zabawy dąbskie nie były zbyt straszne.
Trzeba dodać, że AZS usiłował stworzyć dla naszych ślicznych i żywiołowych pływań jakieś ramy organizacyjne i nazwał przystań w Dąbiu „Ośrodkiem Szkolenia” a nasze pływania mianem „Kursu”. Niebawem wynikły z tego daleko idąc konsekwencje.
Otóż „Kurs” musiał być upolityczniony i należało na nim przeprowadzać również szkolenie ideologiczne. Sprawę załatwiono operatywnie, i wkrótce na każdym jachcie znalazła się dziesięciotomowa „Mała Biblioteczka Marksistowska”, w kartonowym pudełku. Były tam leninowskie „Dwa kroki naprzód i jeden wstecz”, albo odwrotnie, był też i „Krótki kurs WKP(b)”. Po drugie, zaczyniono poranny apel, na którym odbywała się „prasówka”. „Prasówkę” opracowywał kolejno wyznaczony żeglarz , którego wykopywano rano po gazetę, do kiosku na dworcu kolejowym. Biegnąc z dworca czytał tytuły, a potem przed zaspanym frontem ważniejsze cytaty, opatrywane komentarzem własnym. Trwało to zwykle nie więcej niż dwie minuty. Właśnie ohydni południowi Koreańczycy napadli na socjalistyczną Północ, trochę dziwne było tylko, że w drugim dniu wojny padł Seul, bądź co bądź stolica południowców. W ten sposób szkolenie ideologiczne załatwione, i lipiec, i sierpień upływały w atmosferze spokojnej. Wkrótce wykształcił się pewien swoisty rytm i styl żeglarskiego życia w Dąbiu. Stanowiliśmy zespół wesołych, młodych ludzi, pełnych zapału i energii. Mój osobisty udział w tym życiu rozpadł się przy tym na dwa okresy: przed i po egzaminie na Politechnikę Gdańską.
W okresie pierwszym, najważniejszym zadaniem było spuszczenie na wodę jachtów i doprowadzenie ich do użytku, co staraliśmy się wykonać przed 1. Maja, a to w celu wzięcia udziału w defiladzie jachtów na Wałach Chrobrego. Żeby wyglądało to jeszcze ładniej, Środowisko (Zarząd Środowiskowy AZS – przyp.red.) zafundowało nam białe marynarskie bluzy. Po defiladzie popłynęliśmy „na redę Dąbia”, gdzie czekać mieli umówieni goście z Zarządu AZS, ZSP, i ZAMP (dla współczesnych należy wyjaśnić, że był to Związek Akademicki Młodzieży Polskiej, czyli przybudówka ZMP, którą zresztą dość szybko zlikwidowano). My w załodze „Przodownika” pod wodzą Zdzisia Michalskiego, byliśmy pierwsi, rzucając kotwicę przed wypełnioną ludźmi plażą, ustalając komunikację z lądem przy pomocy malutkiego bączka napędzanego na śrubkę. Po zjawieniu się gości, zaszła potrzeba uzupełnienia zapasów alkoholu, czego dokonał jeden z prezesów ZAMP. Zrobiłem mu pamiątkowe zdjęcie. Obok nas rzuciła kotwicę „Kania” pod wodzą Jurka Szałajki, na której pokładzie panowała jakaś panika, gdyż wypełniony gośćmi jacht wyraźnie tonął. Okazało się, że po spuszczeniu jachtu na wodę zapomniano poszpachlować karawelowe poszycie, które rozeschnięte na świeżym wietrze przy przechyle, puszczało wodę jak sito. Na szczęście, po stanięciu na równej stępce, udało się wodę wybrać !
Nie był to koniec wrażeń. Po południu ruszyliśmy „Przodownikiem” w okolice kanału Swante. Trochę przywiało i puściły dwa sztagi. Po prostu rozkręciły się niebezpiecznie ściągacze. I tym razem na szczęście utrzymał forsztag, który też puścił, ale już po zrzuceniu żagli. Oba te incydenty, okropnie banalne, pokazują, że wiedza żeglarska, nawet akademików, nie była wtedy zbyt ugruntowana.
W okresie drugim, po niepowodzeniu gdańskim, żeglowałem sobie wesoło po „Morzu Dąbskim”. Nasz upolityczniony „Kurs” zostawił nam pełną inicjatywę w żeglowaniu. Wtedy też wielkie osiągnięcia miał Wojtek Jacobson, pojawiły się na wodzie obie małe Grochowskie: Maryla i Bogusia, na „Wichrze” szalał Leszek Jasiński z kolegą „Krokodylem” Sobieszczykiem. Pojawił się też jako desant z Wrocławia Ludomir Mączka. Było szalenie wesoło, wieczorami śpiewaliśmy sobie przy ognisku różne żeglarskie i nieżeglarskie piosenki, ze szczególnym uwzględnieniem hill-billies: „She’ll be coming from the mountains, if she came, singing ya – ya, yuppi, yuppi, ya”. Był nawet kiedyś jakiś alkohol: Leszek przytargał ćwiartkę, więc dawka była homeopatyczna. I ta amerykańska piosenka, oraz wyżej wymieniona ćwiartka stały się nagle głównym punktem oskarżenia. Ktoś oczywiście musiał kapować nas tam, gdzie nie trzeba. Z kół zbliżonych do Zarządu Środowiskowego AZS-u dowiedzieliśmy się, że szykuje się nalot i czystka. Wiadomo było też, że wykonawcą dintojry ma być kolega Zlamal z ZAMP. Kolega ten, choć ideologicznie słuszny, nosił się wszelako jak bikiniarz, gdyż miał krótkie i wąskie spodnie, wywatowaną w ramionach marynarkę, buty na słoninie oraz skarpetki w paski. Leszek bardzo się martwił, gdyż wraz z Sobieszczykiem miał być za głównego oskarżonego o demoralizację i pijaństwo. Ale wtedy przypomniałem sobie o zrobionym wiosną zdjęciu.
Pewnego wrześniowego wieczora, zebraliśmy się przy ognisku. Kol Zlamal, w asyście innych oficjeli, wystawił państwowo-twórczą mowę, żądając surowych konsekwencji w stosunku do śpiewaków amerykańskich, a więc imperialistycznych piosenek – to się tyczyło trochę mnie, oraz nie socjalistycznie upijających się studentów. Kiedy skończył wśród ogólnej ciszy, Pan Marynarz Jumbo podniósł się i zabrał głos: Tu się nam zarzuca picie wódki, ale to była ćwiartka i to wieczorem. A kolega Zlamal, w biały dzień, przed plażą pełną ludzi, pływał na bączku wymachując butelkami alkoholu. Ja skończyłem – tu usiadł z godnością. Zebranie zostało gwałtownie zakończone i do wniosków personalnych nie doszło. Za to zostaliśmy wszyscy gremialnie wyrzuceni z AZS-u, a następnie przyjmowani pojedynczo, według jakiś tajemniczo sporządzonych list. Musiała być to sprawka ubowska, bo na przykład, Wojtek Jacobson otrzymał wilczy bilet i zakaz pływania na jachtach AZS-u. Powód był oczywisty – jego ojciec, lekarz, szczęśliwie przeżył wojnę na Zachodzie i ściągnął tam matkę, która po pobycie w obozie w Ravensbrück znalazła się w Szwecji. Posiadanie rodziców w Londynie było zupełnie wystarczającym powodem dla pognębienia syna. Do Maryli i Bogusi Grochowskich jakoś nasi weryfikatorzy nie dogrzebali się, pomimo że ich najbliżsi siedzieli z dużymi wyrokami z Afery Robineau.
Po tej drace nasz obozo-kurs praktycznie się rozleciał. Ja zaś, zupełnie niespodzianie zostawszy studentem, chwilowo musiałem oddać się odrabianiu opóźnień w nauce. Mimo wszystko nie porzuciłem całkowicie żeglarstwa: wziąłem udział w spuszczaniu na wodę jachtu „Weser” (później „Witeź II”), po czym na wiosełkach przeholowaliśmy go ze stoczni jachtowej do Pałacyku, gdzie przezimował. No, i nie należy zapomnieć o największej imprezie regatowej Szczecina: „Regaty Jesienne” i zdobycie „Błękitnej Wstęgi”, traktowaliśmy prawie jako rodzinną imprezę, wszak zwycięski „Wicher” i Tuńczyk” były nasze klubowe, a „Przodownik” chodził jeszcze lepiej. Nie mniej ruszyli do boju patenciarze chemicy. Jurek Szałajko zapamiętał dobrze ubiegłoroczną porażkę, toteż wszystkie nasze jachty zostały wyciągnięte na slipie, oskrobane z balansów i pociągnięte świeżą farbą. Ale Jurek wymyślił coś ekstra: nabył kopę jaj, z żółtek powstała jajecznica – gigant, a białkami posmarował dno. Coś jednak stało się nie tak: białko skoagulowało, i wzdłuż dna powstały piękne, białe frędzle, które na pewno nie dawały poślizgu! W panice, tuż przed wyjściem z basenu, załoga szorowała dno, żeby pozbyć się tego cholernego białka ! Innym patentem było smarowanie dna grafitem, wyszachrowanym od tramwajarzy, którzy polewali nim szyny na zakrętach. W sumie pogodziła nas Trzydziestka konstrukcji Kazia Michalskiego, prowadzona przez Pana Kapitana Zbigniewa Szymańskiego. Miał on dużo szczęścia, bo wiaterek dmuchał ledwo-ledwo, a ta „piekielna” jola, już od dwóch stopni Beauforta, z trudem dawała się balastować.
Krzysztof Jaworski
_______________________________________________________________________________________________________
Krzysztof Jaworski – ur. 1933r.; jachtowy kapitan morski; żeglarstwo uprawia od 1947r., początkowo w drużynie harcerskiej w Szczecinie; w szczecińskim żeglarstwie akademickim od początku lat pięćdziesiątych; brał udział w Mistrzostwach Polski Jachtów Morskich w 1952, 1953 (zdobywa I miejsce – Mistrzostwo Polski), 1955; liczne regaty morskie i śródlądowe (Słonka, Finn); w latach 1954-1959 Komandor Klubu AZS Gdańsk; członek Komisji Morskiej ZG AZS; w latach 1960-1966 członek Komisji Kapitanów ZG PZŻ; w latach 1983-1988 Komandor Klubu “Cała Naprzód” Warszawa; działalność instruktorska (Trzebież), publicystyczna (m. in. Żagle); mieszka w Warszawie.
_______________________________________________________________________________________
FOTO
„Koguty” nad morzem.
„Wicher”
„Kania”
„Nadir”.
„Meduza” w Dąbiu.
„Tuńczyk”.
„Przygoda”.
„Witeź II”.
„Kol. Zlamal”…
„Stanowiliśmy zespół wesołych, młodych ludzi… Było szalenie wesoło, wieczorami śpiewaliśmy różne żeglarskie i nie-żeglarskie piosenki …”