Archiwum kategorii: Korespondencje

Mariola Landowska: Korespondencja z Brazylii

Oto żeglarze z Fortaleza, miejsca, które posiada dwie mariny. Jedna z tych, którą odwiedziłam, to Iate Clube.  Poznałam  dwóch wspaniałych  mistrzów żeglarskich o światowej sławie: Robert Gil i Daniel Notthingam.

Zasiadłam do stołu z przyjaciółmi z Fortalezy. Opowiadając im o mojej marinie w Szczecinie, wspomniałam o naszym  jachcie Stary, jak dla mnie legendarnym jachcie. Tutaj  królowały tylko plastikowe łodzie, a najbardziej plażowe katamarany Hobie Cat.

Obserwowałam wyciągających łodzie z turkusowej wody, w ciepłym wietrze. Pomimo to mieli pianki. Jako, że byłam z bywalcami klubu, przyszli do nas do stolika. Uśmiechnięci sportowcy. Właśnie skończyli trening.

Mówiłam im o Zeszytach, w których żeglarze opisują swoje podróże, osiągnięcia etc. Był to ostatni  dzień mojego pobytu w Fortaleza. Zapraszali na pływanie na Hobie Cat 16. Ominęła mnie okazja  … ulecenia na fali.

Okazja bycia wśród ludzi wody, niezależnie od szerokości geograficznej ma w sobie coś wspólnego. No właśnie, radość z żagla niosącego nas daleko do horyzontu. A tam znów nowy horyzont. ….Dobrze jest znać to uczucie.

Com os melhores cumprimentos

Mariola, 22 XI 2017, Fortaleza

1        2  3  4

_____________________________________________________________________________________________________

Mariola Landowska – żeglowała w Jacht Klubie AZS w Szczecinie w latach osiemdziesiątych XX w. Z pasją oddaje się malowaniu i podróżom. Wystawy malarskie w Szczecinie, we Włoszech, w Portugalii, w Hiszpanii. Od kilku lat mieszka w Oeiras koło Lizbony.            (zs)

Mariola Landowska: Wśród Indian Kayapó

Mariola Landowska, polska malarka zamieszkała w Portugalii, odważnie wychodzi na spotkanie drugiego człowieka; obcego, o innej kulturze, innym wychowaniu, o innych uznawanych wartościach. Nie ma oporów przed wyciągnięciem ręki, przed nawiązaniem rozmowy, uśmiechem do innych. Okazuje zainteresowanie drugim człowiekiem, jego życiem, zabawą. Bierze na ręce małe dzieci, choćby były nieziemsko umorusane, czasami zaniedbane. Czerpie radość i natchnienie do swojej malarskiej twórczości z takich spotkań. W listopadzie ubiegłego roku, po długich staraniach o pozwolenie kontaktu z Indianami Kayapó, dotarła na ich tereny położone nad Rio Pau d’Arco, w dorzeczu rzeki Xingu, prawym dopływie Amazonki.                                                                                                                                                                                   (zs)

___________________________________________________________________________________________________

Mariola Landowska 2003Wyjazd do Brazylii: spotkało mnie tam wiele nowych zdarzeń. Odczułam emocje, wzruszenia jak chyba nigdy przedtem; każdego dnia nowe. Najlepiej było zapomnieć o sobie i żyć jak Indianie Kayapó. Oni siebie nazywają „Mebêngôkre”, co w tłumaczeniu znaczy „people of the wellspring” czyli „ludzie o oczach koloru wody” albo „ludzie źródła”.

Przyleciałam samolotem do Belem, potem poleciałam do Marabá (ok. 450km na S od Belem – przyp.red.), a stamtąd czekała mnie długa droga z nowymi trzema osobami i Lane, która była moim przewodnikiem. Lane zabrała ze sobą trzech młodych 30-latków; dwóch Brazylijczyków i Portugalczyka. Poznaliśmy się w aucie, które wynajęliśmy; jechaliśmy sześć godzin do umówionego miejsca, gdzie czekał Indianin z plemienia Kayapó, mający dla nas pozwolenia na wejście do wioski. Uzyskanie pozwolenia było ważnym, niełatwym działaniem, trwającym około roku.

          Map of the Amazon Basin with the Xingu River highlighted      https://en.wikipedia.org/wiki/Xingu_River

12

Gdy znaleźliśmy się w wiosce, zamieszkaliśmy razem na pięciu metrach kwadratowych:  cztery hamaki plus mata na podłodze. Spaliśmy w jednym pomieszczeniu, przy  słabym ogarku świeczki. Wszyscy byliśmy w minutę zintegrowani. Okazało się to cudownym początkiem przyjaźni z nimi. Byli wrażliwi i chętni poznania nowego – nawet Brazylijczycy, bo dla nich też jest trudno wjechać na teren Indian Kayapó.

Kobiety, mężczyźni, dzieci przyszli do naszej chaty przyglądać się jak rozkładamy biwak. Mieliśmy małą kuchenkę z butlą gazową i nasze jedzenie, na tydzień. Nie mogliśmy im zabierać jedzenia, bo oni sami nie mają jego za dużo. Byliśmy o tym wcześniej poinformowani.

Starałam się jeść nasze produkty, takie jak: ryż, makaron, jajka, owoce. Codziennie rano dzieliłam się jajkiem sadzonym, albo chlebem, albo papają z jakąś rodziną. Wcześnie, bo około siódmej rano już krążyli koło nas aby coś zjeść, a potem zabierali nas na swoje codzienne czynności.

11Wioska, patrząc na nią, wydaje się jakby uśpiona, spokojna, ale tak nie jest. W chatach mieszkają rodziny, które bywa, że zakładane są w bardzo młodym wieku; czasami już 14. – 15-to letnie dzieci zostają rodzicami.

 

15   3 6

Indianie żywią si8ę tym co upolują w dżungli, co zbiorą dziko rosnące, a co nierzadko ma właściwości lecznicze. Największym dobrodziejstwem dla życia w wiosce są, wg mnie, drzewa mangowe, które wydają ogromne ilości owoców mango. Można jeść je do woli, do przejedzenia.

 

Inną osobliwością jest to, że nie mówią w moim języku, a ja w ich. Akceptujemy się i chcemy sobie wzajemnie pokazać nasze dobre strony. Używają wobec mnie miłych słów, uczą mnie, a ja powtarzam te dźwięki – słowa i gdy jestem w nowej grupce i mówię “meikme” to zaraz wita mnie uśmiech od ucha do ucha. Czyli warto uczyć się języków. Nawet tych trudnych i raczej na krótko przydatnych. Zapisuję sobie słowa. Będę je mogła użyć na obrazach – słowa  z energią. Kobiety dużo mówią, przygarnęły mnie szybko, od razu zaplanowały sobie namalować mnie i nadały mi imię „Patù”.

Czasami było polowanie na pancernika, zbieranie roślin leczniczych z nacinaniem drzew, z których wyciekał biały płyn (nie latex), takie jakby mleko różane; dobre na choroby wrzodowe żołądka.

5Najważniejszym jednak było, na następny dzień pod przybyciu, malowanie ciała. Indianki wzięły mnie za rękę i wyciągnęły z chaty.  Szłam, bo nie mogłam tłumaczyć, że nie teraz, że może później. Stanęłyśmy pod wielkim drzewem pequi. Nawoływały się wysokimi tonami jak ptaki leśne. Śmiały się i były radosne. Ja byłam zdenerwowana w tej nowej sytuacji. Kazały mi zdjąć górę od bikini; no dobrze, ostatecznie one też były gołe, wiec… co mi tam; zdjęłam.17

Kobiety miały mały garnuszek czarnej mazi; była to mieszanka oleju babaçu, owocu jenipapo i węgla roślinnego, który rośnie na drzewach. Zaczęło się malowanie; powolnym ruchem prowadziły kreski z liścia palmy niczym z jakiejś giętkiej listewki. Wzory pojawiały się – piękna kaligrafia. Pomyślałam sobie, że zawsze ja malowałam, a teraz sama jestem obrazem.

Rytuał trwał trzy godziny. Potem było malowanie czerwonym kolorem twarzy i nóg. Czerwone urucum ma cudny kolor i do tego chroni przed insektami. Miałam nowe imię i nowy ubiór. Byłam Indianką tylko na pozór, bo jasne włosy i niebieskie oczy  kłóciły się z resztą „pejzażu”. Było to dla mnie to w czym czułam się, że mogę z nimi przebywać godzinami i nie nudzić się.

1 4 IMG_20161113_124059

Następnego dnia były tańce.

162

 

 

 

 

Malowane ciało służyło do końca pobytu, dlatego ubrałam na siebie jakieś szare wdzianko, aby nie było tak “goło”. Zresztą najważniejsza golizna jest podczas tańców, potem ubierają się i mają sukienki specjalnie szyte dla ich plemienia. Można ich po tych sukienkach rozróżnić od innych plemion z okolicy.

IMG_20170222_084629a          IMG_20170222_085129_604a

Czasami wybierałam się z nimi nad rzekę. Wioska położona jest daleko od rzeki i aby wykąpać się, trzeba iść w upale na otwartym terenie ok. 40 minut. Jedyną radością i ulgą jest wskoczenie do wody w ubraniu po uciążliwej drodze w upale i w powietrzu o dużej wilgotności – wydaje się, że prawie sto procent.

Co rzeka ma ciekawego? Kolor jest rdzawy, dookoła palmy i drzewa mi nieznane. Pytałam jak nazywają się, ale nie zawsze mogłam i potrafiłam zapisać. Indianie mieli nawet pięć różnych słów na jeden przedmiot; już spotkałam się z tym w innych plemionach. Rzeka nazywa się Pau d’Arco i jest dopływem rzeki Araguaia, znanej ze swojej malowniczej krętości, a nawet plaż w niektórych miejscach. W rezerwacie rzeka jest wąska z bystrym nurtem. Porywa gałęzie i nas też mogła porwać. Indianki pływały, ale nie odpływały daleko, a ja trzymałam się ich. Czułam, że muszę mieć kamienie pod nogami, aby utrzymać się w razie czego. Na śIMG-20161123-WA0021rodku rzeki prąd był porywający. Niektórzy z Indian płynęli na drugą stronę i skakali z wiszących lian, ale to mężczyźni i czasami  silniejsze Indianki. Dzięki pomalowanemu ciału na czarno i czerwonym urucum, podobno nic mi nie zagrażało w wodzie. Wręcz odwrotnie byliśmy chronieni przed piraniami i wężami i innymi niebezpiecznymi stworzeniami; spokojnie kąpałam się. Chciałoby się tam być cały dzień, ale trzeba było wracać do wioski znów przez otwarte przestrzenie rejonu Cerrado. Z wykładu antropologa Rosangela Corea z Uniwersytetu w stolicy Brazylii dowiedziałam się, że obszar ten jest największym w Ameryce Południowej biome; zawiera w sobie ok 30%  i 5% różnorodności fauny i flory światowej. Mówią o tym obszarze, że to najbardziej bogata przyrodniczo na świecie savanna . Indianie są jedynymi strażnikami tej bioróżnorodności, a to dzięki temu, że zajmują się rolnictwem tylko i wyłącznie dla swojego użytku.

Wróciłam szczęśliwie do Portugalii; zostały wspomnienia, zdjęcia i inspiracje do malowania.

Com os melhores cumprimentos

                      Mariola Landowska

_____________________________________________________________________________________________________

Mariola Landowska – żeglowała w Jacht Klubie AZS w Szczecinie w latach osiemdziesiątych; z pasją oddaje się malowaniu i  podróżom; miała wystawy w Szczecinie, we Włoszech, w Portugalii, w Hiszpanii; od kilku lat mieszka w Oeiras, koło Lizbony.    (zs)

 

Bogdan Sobiło: e-mail

kptbogdansobilo@wp.pl

14.12.2016

Ahoj!

Przygotowuję drugie wydanie MPZZM. Zależy mi na opiniach środowiska w/s zmian w książce. W załączniku ankieta. Uprzejmie proszę o wypełnienie i przesłanie na mój adres.

pozdrawiam
Bogdan Sobiło

kom. 503635921

a

ANKIETA W SPRAWIE NOWEGO WYDANIA KSIĄŻKI MIĘDZYNARODOWE PRZEPISY O ZAPOGIEGANIU ZDERZENIOM NA MORZU – PORADNIK DLA ŻEGLARZY I MOTOROWODNIAKÓW

 W związku z przygotowywaniem nowego, zmienionego wydania MPZZM chciałbym uzyskać Państwa opinie w sprawie zmian jakie należy wprowadzić, by książka jeszcze lepiej służyła żeglarzom i motorowodniakom.

  1. Format:

a) bez zmian  b) większy  c) mniejszy

2. Szata graficzna: a) bez zmian  b) pełen kolor  c) więcej rysunków i schematów

3.Okładka: a) laminowana  b) twarda  c) zwykła

4. W treści: a) zwiększyć liczbę opisywanych wypadków  b) pominąć anegdoty  c) szczegółowo przeanalizować wypadki zderzeń jachtów

5. Cena rynkowa nie powinna przekraczać: a) 35  b) 40  c) 50 pln

Uwagi własne:

…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………

DZIĘKUJE ZA WYPEŁNIENIE ANKIETY!

WSZYSCY, KTÓRZY PRZEŚLĄ WYPEŁNIONY KWESTIONARIUSZ OTRZYMAJĄ GRATIS EGZEMPLARZ DRUGIEGO WYDANIA WRAZ Z DEDYKACJĄ AUTORA.

Doubrava Krautschneider: Korespondencja z NY, USA

RAPORT Z „KONCERTU NA WODZIE”

Doubravka_Dobrawa_Krautschneider_2015W niedzielę, 22 maja br, w siedzibie Polskiego Klubu Żeglarskiego w Nowym Jorku odbył się pierwszy nowojorski „Koncert na Wodzie” poświęcony pamięci Ludomira Mączki. Organizatorkami wydarzenia były Małgorzata i Doubravka Krautschneider, Szczecinianki które wiązała z kpt. Ludomirem Mączką wieloletnia przyjaźń. Nowy Jork symbolicznie nawiązał do pięknej tradycji koncertów na wodzie w Jacht Klubie AZS Szczecin, skąd kpt. Mączka wypływał w świat.

W Gateway Marina na Brooklynie, na zacumowanej barce, zaaranżowana została widownia. Na małe podium wniesiono klasyczne pianino „Yamaha”. Staroświecki instrument, idealnie dopasował się do niezwykłego miejsca. Żeby dopełnić romantyczną scenerię rodem z Kapitana Nemo Juliusa Verne, scena została udekorowana rekwizytami, takie jak świeczniki, stoliczek z różą i czerwone dywany. Dzięki bosmanowi barka lśniła czystością i wszyscy przybysze czuli podniosłą atmosferę.

Na codzień, zabudowana część barki służy żeglarzom jako tawerna, a w części odkrytej często odbywają się imprezy taneczne. Koncert zaplanowany był na świeżym powietrzu, lecz pokład był przykryty namiotem, który w razie deszczu dawał schronienie. Na szczęście pogoda okazała się przyjazna, mimo że koniec maja okazał się chłodniejszy niż zwykle. Wiał lekki wiatr od lądu, dlatego biało-czerwony spinaker służył nie tylko do dekoracji, ale też opatulał scenę od nawietrznej. W czasie koncertu jednak kapryśny wiatr zmienił kierunek i zrobiło się dużo chłodniej.

Do końca trudno było przewidzieć ilość słuchaczy i z jakich środowisk mogą się rekrutować. Ile przyjdzie ludzi? Tłum, a może za mało? Ile naszykować miejsc? To były pytania, które zadawali sobie organizatorzy. Okazało się, że wcale nie byli to żeglarze, którzy w większości dotarli na barkę. Melomani, którzy zwyczajowo chodzą na różnego rodzaju koncerty muzyczne i inne imprezy polonijne, zapewne byli ciekawi jak wygląda Polski Klub Żeglarski i zapełnili miejsca siedzące. Reklama bowiem była duża. Media polskojęzyczne ogłaszały koncert z wyprzedzeniem. Poczytny tygodnik Nowy Dziennik oprócz ogłoszenia w rubryce Co gdzie kiedy w ostatnim wydaniu przed koncertem umieścił obszerny artykuł na temat koncertu, a na barkę wydelegował dziennikarkę, która planuje napisać reportaż o tym wydarzeniu.

Było obecnych kilka osób znających Ludomira Mączkę. W tym Andrzej Gruszka, Andrzej Palowski i Lucyna Kopczyńska. Po koncercie wraz z Małgorzatą i Doubravką Krautschneider dołączyli do wspomnień o Ludku. Wszyscy spędziliśmy miłe i wyjątkowe popołudnie i dużo ludzi zapoznało się z fenomenem jakim był Ludomir Mączka.

Jak to zwykle w Nowym Jorku bywa, z powodu korków, wypadków i robót, uczestnicy mieli problem z dotarciem na koncert na czas. Z małym opóźnieniem,  widownia zaczęła się zapełniać i o 3:30 pm koncert się rozpoczął.

Pierwsza część tego spotkania należała do muzyki. Po powitaniu gości przez panią komandor klubu Elżbietę Sawicką i po uroczystym wybiciu szklanek na cześć Ludomira Mączki, wystąpił męski chór z wieloletnią tradycją, im. M. K. Ogińskiego, który zaśpiewał wraz z publicznością Morze, nasze morze.

Chor im. M.K. Oginskiego z dyrygentka podczas proby przed koncertem w tawernie na barce

Chór im. M.K. Ogińskiego z dyrygentką podczas próby przed koncertem w tawernie na barce, NY. Fot. M. Krautschneider.

Następnie poza programem chór zaprezentował Bogurodzicę (O. M. Żukowskiego, słowa Juliusz Słowacki) żeby przypomnieć niedawną rocznicę chrztu Polski.  Zabrzmiały kolejne patriotyczne pieśni: Wisła (autor Józef Nowakowski) i Hymn do Bałtyku (autor Feliks Nowowiejski). Występ chóru bardzo się spodobał. Dlatego na bis dodali jeszcze pieśń ludową Czerwony pas, z solistą Januszem Wolnym.

Eiko Suzuki, pianistka z Japonii, już występowała na tej przystani z okazji zakończenia regat samotników w 2012 r. Teraz zagrała Waltz Fryderyka Chopina. Planowany wspólny występ śpiewaczki Joanny Mieleszko z akompaniamentem Eiko Suzuki został nieco zmieniony. Z powodu nagłej niedyspozycji pani Joanny  ulubioną melodię Ludka Pieśń Solvejgi zaśpiewała Doubravka Krautschneider, ze świetnym akompaniamentem Eiko Suzuki (kompozytor: Edvard Grieg, słowa Henrika Ibsena przetłumaczył Jan Kasprowicz). Zaśpiewanie tak trudnego utworu i nieco archaicznego poetyckiego tekstu nie było by możliwe bez korepetycji nauczycielki śpiewu Izabelli Kobus-Salkin, doświadczonej śpiewaczki operowej.

NA ZDJECIU Soushi Kubota, Eiko Suzuki i Doubravka Krautscheider

Soushi Kubota, Eiko Suzuki i Doubravka Krautscheider. Fot. M. Krautschneider.

Kolejnym gościem była polonijna piosenkarka Dorota Huculak. Jej recital zawsze sprawia dużą przyjemność słuchaczom. Wśród żeglarzy występuje często z Jurkiem Porębskim w czasie jego gościnnych pobytów w USA a także na samodzielnych koncertach. Z okazji naszej imprezy zagrała i zaśpiewała kilka ballad morskich: Balladę o brygu, Morze (autor Jerzy Lawina-Świętochowski) i pieśń tradycyjną Pod Sztokfiszem.

Dorota Huculak, spiewaczka i gitarzystka

Dorota Huculak, śpiewaczka i gitarzystka. Fot. M. Krautschneider.

Młody utalentowany muzyk Soushi Kubota, to drugi gość z Japonii. Soushi zagrał na wibrafonie wariację na znaną w całym świecie melodię Amazing Grace (autor John Newton). Złotym gwoździem programu stał się oryginalny duet: pianistka Eiko Suzuki z wibrafonistą Soushi Kubotą. Świetnie zgrani muzycy wykonali specjalnie na tę okazję przez nich skomponowaną aranżację jazzową do ulubionej pieśni Ludomira Mączki El Condor Pasa (autor muzyki Daniel Robles).

muzycy z Japonii Soushi Kubota i Eiko Suzuki, w tle operator dzwieku Mariusz Bryszkiewicz

Muzycy z Japonii Soushi Kubota i Eiko Suzuki, w tle operator dźwięku Mariusz Bryszkiewicz. Fot. M. Krautschneider.

na zdjeciu ponizej jest pianistka Eiko Suzuki i wibrafonista Soushi Kubota na molo w Gateway Marina przed barka.Autorem wszystkich zdjec jest Malgorzata Krautschneider.

Pianistka Eiko Suzuki i wibrafonista Soushi Kubota na molo w Gateway Marina przed barka. Fot. M. Krautschneider.

Program muzyczny zakończył się ich wykonaniem współczesnego japońskiego utworu Lato z filmu Kikurijo (autor muzyki Joe Hisaishi). Eiko i Soushi studiują jazz w Berklee College of Music w Bostonie. Do koncertu przygotowywali się pieczołowicie. Eiko przyleciała wcześniej z Japonii, żeby mieć czas na próby z wibrafonistą. W czasie podróży autobusem na koncert, z Bostonu do Nowego Jorku, zostały mu skradzione pałeczki do wibrafonu. Soushi i Eiko, z 40 kg ciężkim instrumentem na podwoziu, korzystając z miejskiego transportu, wiele godzin poszukiwali sklepu muzycznego otwartego w sobotę wieczorem, żeby zakupić nowe pałeczki. Na szczęście znaleźli!

Na zdjeciu wibrafonista Soushi Kubota z nowo zakupionymi paleczkami

Wibrafonista Soushi Kubota z nowo zakupionymi pałeczkami. Fot. M. Krautschneider

Doubravka Krautschneider podjęła się konferowania koncertu i w jego trakcie oprócz informacji na temat artystów przytoczyła kilka ciekawostek z  barwnego życia Ludka Mączki. Powiedziała, że Ludek przebywał w wielu krajach świata, lecz nigdy nie był w Japonii. Tak się złożyło, że koncert na Jego pamiątkę przygotowali właśnie japońscy muzycy. Symbolicznie dzięki nim więc mógł zaliczyć wyprawę muzyczną do Kraju Kwitnącej Wiśni. Przywitała i zapowiedziała japońskich gości w ich języku co spotkało się z dużym aplauzem.

Wszyscy wykonawcy otrzymali czerwone róże a następnie artyści i publiczność przesunęła się do tawerny gdzie oczekiwał na nich poczęstunek, zainspirowany przysmakami Ludka Mączki: chleb ze smalcem oraz pastą czosnkową. W ofercie była również yerba mate, ale goście zamawiali raczej mocniejsze trunki, żeby się rozgrzać. Żeglarki z PKŻ przygotowały smaczne pierogi, kiełbasy i bigos. Wszyscy wymieniali się wrażeniami. Słuchacze zbierali autografy artystów, oglądali przystań żeglarską i jachty. Był czas do robienia sesji zdjęciowych, do czego świetnie posłużył czerwony dywan na pokładzie barki.

Kiedy powoli zaczęło się zmierzchać, nastąpiła projekcja filmu opartego na wywiadzie z Ludomirem Mączką oraz innymi żeglarzami związanymi z jego podróżami. Żeglarz i kabareciarz Andrzej Palowski przytoczył historię pierwszego wypływania Ludka na jachcie Maria z Gdyni do Szczecina. Moment wzruszenia podkreśliła Lucyna Kopczyńska zapaleniem świeczki i symboliczną minutą ciszy.

Na zakończenie Doubravka Krautschneider opowiedziała kilka wesołych przygód związanych z Ludkiem które zapamiętała z dzieciństwa. Ludzie odchodzili w pogodnym nastroju.

Doubravka Krautschneider, 30 maja 2016 r, NY, USA

_______________________________________________________

Doubravka Krautschneiderjest teatrologiem z wykształcenia i zamiłowania. Obecnie przebywa w USA gdzie zajmuje się animacją kultury, prowadzi warsztaty teatralne, pisze recenzje do portalu www.scena.cz i do polskich mediów. Śpiewa w polonijnym chórze. Córka Małgorzaty i Rudy Krautschneiderów.

Mariola Landowska: Obrazki z wystawy

indeks

IMG_0708 IMG_0684

IMG_0690 IMG_0685

IMG_0687 IMG_0695 IMG_0705  public-69IMG_0605 IMG_0732 IMG_0790 IMG_0796 (1) IMG_0810 IMG_1018 IMG_1039 public-21 public-32 public-57 public-60

_______________________________________________

Mariola Landowska – żeglowała w Jacht Klubie AZS w Szczecinie w latach osiemdziesiątych XX w. Z pasją oddaje się malowaniu i podróżom. Wystawy malarskie w Szczecinie, we Włoszech, w Portugalii, w Hiszpanii. Od kilku lat mieszka w Oeiras koło Lizbony.                                                                                                                                                                               (zs)


Mariola Landowska: Korespondencja z Portugalii

Mariola Landowska 2003Koniec XV wieku. Budują się zabudowania arystokratyczne w miejscowości Paço de Arco. Jest potem trochę zapisów, że Vasco da Gama pomieszkiwał tutaj. Być może był „u mnie”. Ostatnie 50 lat „moja” pracownia była zamknięta. Należała do budujących łodzie, do hodowców zwierząt i do rybaków. Tamte czasy minęły. Ponad 500 lat. Żyją w historii, a ja maluję obrazy współczesne. Ostatnia seria Oceanów,…. bo Ocean to uwodziciel.
Pracownia ma wielkie wrota, bo może była tutaj dorożka i konie? Wrota wpuszczają wielki świat do mnie. Wielkość horyzontu, wielkość chmur, bezkres jak bumerang wraca. Wraca bo go maluję i „gadam sobie” z wodą, łodziami, ptakami. Elementy poruszające się na wodzie jak forma fali, forma koloru turkusu albo ciemnego granatu. Czasem szarości. Obok mają swoją „kanciapę” rybacy. Jeden z nich to opowiadacz historii. Ostatnio opowiedział coś takiego:
Pan Dionizio: Mam dwie planety: jedna, na której żyję, a druga to ocean. Gdy wsiadam na łódź wypadam z mojej planety i wpadam w inną orbitę i jestem na planecie ryb, ośmiornic…. Pomyślałam sobie: Tak jest z nami wszystkimi gdy robimy coś z pasją.
Gdy maluję jestem też na innej orbicie, ale nigdy nie myślałam aby tak to ująć. Rybak mi to powiedział. Człowiek wrażliwy, choć gdy przynosi ośmiornice z tymi oczkami patrzącymi na mnie, to nie mam ochoty więcej jeść je. A Pan Dionizio mówi patrząc na ni: co? przepis kulinarny portugalski polvo a lagareiro. No cóż, dwa światy.
Mówię mu, że muszę namalować tę ośmiornicę zanim zginie nikczemnie z rąk oprawcy. Śmieje się; ze swoim papierosem i w kaloszach na nogach. Ma oczy niebieskie i jest całkiem przystojny… Nie pije; ubrany jak do filmu. Chyba zrobię o nim filmik. Niebawem.
Są to minuty spotkań podczas dnia w mojej pracowni. Zaraz wracam i maluję. Za parę dni Pan Dionizio przyjdzie podpatrzeć i powie: Wszystko w tym obrazie jest na swoim miejscu: tylko brakuje jednej rzeczy. CO? Osoby która to zrozumie. No i tak musi któregoś dnia kolekcjoner zrozumieć albo intuicyjnie „posiąść” sztukę bez tłumaczeń.
Poniżej zdjęcia rybaka, mojego oceanu i mojej pracowni. Obrazy za 10 dni w Galerii Sztuki Moniki Krupowicz w Szczecinie.

Com os melhores cumprimentos

                                                                                                                          Mariola Landowska

www.mariolalandowska-art.com

_______________________________________________________________________________________________________

Mariola Landowska – żeglowała w Jacht Klubie AZS w Szczecinie w latach osiemdziesiątych; z pasją oddaje się malowaniu i podróżom; miała wystawy w Szczecinie, we Włoszech, w Portugalii, w Hiszpanii; od kilku lat mieszka w Oeiras, koło Lizbony.   (zs)

_______________________________________

F O T O

    IMG_4456  IMG_6106  IMG_5184  IMG_5183  IMG_4723  Fot. M. Landowska

 

Korespondencja z Portugalii

Mariola Landowska: Pracownia między rzeką Tag a Oceanem Atlantyckim

Mariola Landowska 2003W Portugalii jest takie miejsce koło Lizbony, skąd widać prawie całą stolicę Portugalii, z pierwszym planem na Most 25. kwietnia (Ponte 25 de Abril), dawniej nazywany Mostem Salazara. To miejsce nazywa się Paço de Arcos (…i jest „najbardziej urokliwą miejscowością w Portugalii” – przyp. red.). Tutaj „zakotwiczyłam” w pracowni – magazynie po rybakach. Ale oni i tak są moimi sąsiadami, bo mają dwa pomieszczenia. Moje miejsce należało kiedyś do Palácio dos Arcos (Pałac Łuków – przyp. red.) Stąd król portugalski Manuel I witał żeglarza Vasco da Gama powracającego z Indii. Dużo by opowiadać.

Moja pracownia jest miejscem, które było wybudowane w 1498 roku. Przez ostatnie 50 lat było zamknięte; służyło tylko do przechowywania „szpargałów” rybaków. Od ponad roku jest moją pracownią malarską. Stąd podróżuję na moich płótnach, i nie tylko. Spoglądam przez wysokie wrota w dal i jestem duszą na Oceanie, gdzie przepływają różne jednostki. Moje miejsce jest na wysokości wpadania rzeki Tag (Rio Tejo) do oceanu; niczym ostatnia latarnia, jeszcze na rzece. Na razie niech zdjęcia mówią o miejscu.

Com os melhores cumprimentos

                                                                                                                           Mariola Landowska

www.mariolalandowska-art.com

_______________________________________________________________________________________________________
Mariola Landowska – żeglowała w Jacht Klubie AZS w Szczecinie w latach osiemdziesiątych; z pasją oddaje się malowaniu i  podróżom; miała wystawy w Szczecinie, we Włoszech, w Portugalii, w Hiszpanii; od kilku lat mieszka w Oeiras, koło Lizbony.    (zs)

__________________________________________

FOTO

1. IMG_2927 2. IMG_3048 3. IMG_5023 4. IMG_3920 5. IMG_9832 6. IMG_3735 7. IMG_3758 8. IMG_1499 9. IMG_0101 10. IMG_2886 12. IMG_5818 13. IMG_9807 14. IMG_4333 11. IMG_2969 15. IMG_0044 16. IMG_0710 17. IMG_1533 18. IMG_1148 19. IMG_3152 20. IMG_3914 21. IMG_3512 22. IMG_4057 23. IMG_4288 24. IMG_6446 25. IMG_4246 27. IMG_0096 27. IMG_9688 28. IMG_5767 29. IMG_072930. IMG_0733 31. IMG_2519 32. IMG_3110 33. IMG_2915 34. IMG_4192 35. IMG_2119 36. IMG_2914 37. IMG_5331 39. IMG_8361

Fot. Mariola Landowska i Tulio Coehlo.

 

 

Korespondencja z Australii

Łukasz Natanek: Powódź Stulecia… krótki opis powodzi na rzece Brisbane (Australia, Brisbane, styczeń 2011 r.)
Łukasz Natanek 100_0416 Zaczęło się wszystko spokojnie … Sąsiedzi straszyli, że następnego dnia, we wtorek 11. stycznia, woda będzie wyżej o 3 metry. Inni mówili, że aż 5 metrów. W sumie same plotki.
Następnego dnia dużo się nie działo; poziom wody troszkę się podniósł, ale nic strasznego. Zatem następnego dnia woda zaczęła się przelewać na chodniki przy parku, a w nocy prąd wzrósł do około 6-7 kn. Wieczorem, sąsiad poprosił nas o pomoc, aby poprawić cumy innego jachtu, którym się zajmował bo właściciel był w Holandii na parę dni, i zacumowany rufą do prądu jacht nie był stabilny; cuma dziobowa się zerwała i jacht był rzucany w jedną i drugą stronę; 10 m w jedną, i 10 m w drugą.
Razem z Henrykiem i Christianem popłynęliśmy naszym bączkiem (jedyny który był wystarczająco duży oraz z wystarczająco dużym silnikiem). Henryk używając talent akrobacki zarzucał liny dookoła pali i założyliśmy parę cum z przodu i z tylu. Jacht był duży i bardzo ładny. Po opuszczeniu rzeki dowiedzieliśmy się, że jacht zerwał się i został wypluty przez rzekę, po czym utknął gdzieś i został zabrany przez policję. Było trudno manewrować bączkiem przez prąd, fale i wiry, które były dookoła pali. Tego samego wieczoru Karol zadzwonił, że utknął 40 km od Brisbane i jest w centrum ewakuacyjnym. Dzień wcześniej stopem pojechał na północ, na parę dni, bo za dwa tygodnie miał wrócić do Polski. W radiu i w gazetach nic nie mówili o powodzi koło Brisbane. „Nektonem” trochę rzucało, w te i we w te, nikt nie spał w nocy. Non stop wstawałem i patrzyłem na liny czy jeszcze trzymają, no i też oczywiście sąsiada liny, który jest pod prąd od nas, i jego nie ma na jachcie a 30 tonowy jacht z ferro-cementu wygląda dość groźnie.
O świcie każdy kto mógł przygotowywał się do opuszczenia pali. Myśmy też zaczęli zakładać żagle, elektronikę i klarować wszystko na wypłynięcie. Mieliśmy z nami dwie Niemki couchsurferki: Michaela i Leo, które były już raz u nas w gościach, ale potem pojechały dalej, utknęły na północy, zawróciły i znowu były u nas. Bardzo spokojnie przeżywały wszystko. Więc rano biegamy dookoła i sztauujemy się. Inny sąsiad podpływa i prosi nas o odcięcie cumy innego jachtu, który jest nieprawidłowo przycumowany i bardzo przechylony na jedną stronę. Wskakujemy do bączka i znowu pędzimy. Liny strzelają po odcięciu i jacht od razu się prostuje. W drodze powrotnej inny jacht 15m, cumowany rufą do prądu, też z betonu, jest bardzo przechylony i widać że prąd bardzo stara się zerwać go z pali. Cumy jego, jednocalowe, jedna po drugiej strzelają, jak struny z gitary. Ale na nas jeszcze nie czas. Inny jacht, na którym mieszka baaaardzo stary dziadek (ponoć ma 135 lat, ale chyba bliżej 80.), próbuje coś zrobić z cumami. Rusza się bardzo powoli, jest głuchy, ma raka i zajmuje mu 10 min. żeby wejść do bączka. Poprawiamy jego cumy, wkładamy go do bączka (jego), i chcemy podwieźć do lądu. Ale on jest mega uparty i twierdzi, że sam sobie poradzi. Odpala maszynę (4 konny silnik), i w malutkim bączku wyrusza do pomostu. Płyniemy dalej. Christian chce odpłynąć i razem z Henrykiem odrzucamy jego cumy bo on jest sam. Następny jacht, drewniany, przegrzał silnik i odwróciło go rufą do prądu, i nie może się odwrócić, żeby wypłynąć. Bączkiem go odwracamy i wyrusza; silnik, jak na razie jeszcze działa. Jego sąsiad, w katamaranie wplótł linę w śrubę. Kapitan cały spanikowany biega dookoła i nie wie co zrobić, spokojna żona japonka jakoś się trzyma. Miał ze sobą kolegę który mu pomagał trochę, i on miał spokojną głowę. Do wody nie wypada wskakiwać bo są rekiny, bo jest prąd, bo jest syf i śmierdzi. Bączkiem wpływamy prawie połowę pod kadłub i Henryk manewrując bączkiem a ja nożem do sushi odcinam linę ze śruby. Na szczęście katamaran miał dwa silniki podnoszone, takie jak do bączka się używa. Po pas w tym syfie, jakoś się udało makaron odciąć. Na pokładzie, telefon cały czas dzwoni i właściciel prawie w łzach rozważa opuszczenie jachtu… policja ściągnie załogę, a jacht zostanie. Ale on na to się nie zgodzi. Udaje się odciąć ten makaron, super, jest wolny, ale jak próbuje odpłynąć to go coś przytrzymuje, obraca i rzuca na pale. Pale już są pod woda, jak normalnie są koło 1-2m nad powierzchnią, to teraz ich w ogóle nie widać. Okazuje się, że jego ster zaplątał się dookoła cumy. Więc znów za nóż i do roboty. Jacht jest odcięty, bączkiem trochę odwracamy i wypływa. Mega speed i wracamy na „Nektona”.
Jesteśmy na jachcie i polowa cum oddanych. Nagle z tylu słyszymy wielki huk. Kolejny jacht próbuje opuścić pale. Duży jacht nie radzi sobie z prądem i ciężko mu jest sterować. Jachty na palach są cumowane w czterech rzędach; z cumą na dziobie i rufie. Jacht uderzył w katamarana za nami jak tylko oddał cumy, widzimy jak traci panele słoneczne, odbija się i płynie na jacht po drugiej stronie; jakoś się ratuje, ale teraz płynie na nas. Sternik kreci w lewo i w prawo kołem jak szalony. Razem z Henrykiem łapiemy wszystkie odbijacze i zrzucamy bączek, żeby zamortyzował uderzenie. Lepiej baczek niż jacht… bo ten kawał chodnika (też z cementu), chyba waży z 20 ton! Ale udaje mu się wykręcić i tylko zahacza swoim koszem rufowym o nasz kosz dziobowy. Wielki huk i plusk: jego kosz jest zerwany i wpada do wody. Nasz kosz wydaje się nawet nie zadrapany. Jak piłka ping-balla płynie dalej i wypływa na otwartą rzekę. Koło nas duży katamaran motorowy nie radzi sobie z prądem i policja mu pomaga odpłynąć. Na rufie stoi oficer z nożem i po wielkim hałasie, dużej ilości czarnego dymu, lina przecięta i jakimś cudem, piruetem, łódka wypływa.
Na nas już czas, wszystkie jachty, które miały opuścić, opuściły, tylko my zostaliśmy. Maszyna się grzeje, ale mega strach bo tyle syfu w wodzie. Jak się zatka wlot do chłodzenia silnika to po nas. Wyobrażam sobie jak by to było, jeśli Henryk by też pojechał gdzieś na wycieczkę. W końcu tydzień temu dopiero Karol wrócił, a przedtem, oni dwaj śmigali po Australii, a ja byłem sam przez trzy tygodnie. Ale na szczęście teraz był ze mną, i we dwójkę oddajemy cumy. Byliśmy zacumowani „na biegowo”, czyli wszystko robi się z pokładu. Niestety jedna cuma rufowa mimo wszystko jakoś się zawinęła, zaplątała i musiała być odcięta. Wszystkie cumy oddane. Jesteśmy wolni, gaz i do przodu, delikatnie wypływamy na otwartą wodę.
Na rzece widzimy jak spływają chodniki, pomosty, łódki, drzewa, beczki, kanapy, kanistry na propan, piłki, siatki, liny, cuda nie widy. Brzeg jest cały zasłany dużymi pomostami i jachtami na bokach, zatopionych, połamanych. Większość czasu płyniemy na luzie żeby nie wplątać nic do śruby, lub jej nie wygiąć na czymś co nie jest wodą. Już po wszystkim, dowiadujemy się, że parę godzin po naszym odpłynięciu, jacht który był przed nami, ten cementowy groźny potwór, zerwał się z cumy rufowej i go odwróciło, i się „przycumował” na nasze miejsce. Fart za fartem…
Gdzie płynąć? Zatoka kolo Brisbane jest płytka i w sumie wszędzie można rzucić kotwicę i jest spoko, ale…Wodę mamy, paliwo, jedzenie, a praca? Nasze biedne Niemki, porwane? Ratuje nas znajomy z couchsurfing, który mówi, że gdzieś przeczytał, że marina 15 mil na północ od Brisbane, oferuje keje za darmo dla jachtów uciekających od powodzi. Więc tam płyniemy, lepsze to niż kotwica gdzieś tam. Dopływamy do mariny gdzie znajdują się inne łódki z pali. Przez następne dwa tygodnie zaprzyjaźniamy się ze wszystkimi i jest spoko. Wielu ludzi nie znaliśmy, ale teraz wszyscy się dobrze znamy. Okazuje się, że ten katamaran, który był tak super zaplątany, to jego właściciel jest super facet: Amerykanin z japońską żoną. Trzy lata temu lekarze mu powiedzieli, że ma rok do śmierci bo wykluł się w nim rak prostaty, który się przerzucił i teraz jest wszędzie. Jest na super eksperymentalnych lekach (żeńskie hormony…?), na dziennej dawce morfiny, która go zwala z nóg, no i normalne skutki uboczne takich ciężkich narkotyków. Ale super pozytywny facet, mimo braku sił, i od ostatnich 8 lat mieszka na jachcie, i to jest jego dom i życie. Był super wdzięczny, robi własne piwo, którego za bardzo nie może pić, co Henrykowi i mi bardzo odpowiadało. Prawie codziennie u niego byliśmy na obiedzie lub herbacie. Jego żona bardzo dobrze gotuje sushi i wszystko co japońskie i pyszne. Też często u nas robiliśmy obiady i małe imprezki.
W czwartek 27. stycznia, wróciliśmy na pale. Stoimy za darmo, bo wszystko zawieszone i nie kasują jachtów za cumowanie. Tym razem wybrałem miejsce pomiędzy dwoma jachtami dobrze zacumowanymi i z właścicielami. Nasze stare miejsce wciąż zajęte tym cementowym potworem (właściciela nie było na jachcie prawie 2 lata). W sumie pięć jachtów zostało zerwanych i zniszczonych.
Ale przygoda w Australii nie zakończona: na północy, dziś, zbliża się wielki huragan który, w Brisbane nie uderzy, ale jeśli będzie ulewa, to rzeka znów się przeleje i znów trzeba będzie pewnie uciekać. Ale na razie słońce świeci i jest bajkowo…
Poooozdrawiam,
Łukasz s/y „Nekton”, Brisbane Australia
ps. Długo nie pisałem po Polsku…chyba widać!

________________________________________________________________________________________________________

Łukasz Natanek ur. 1985, student Uniwersytetu Medycznego w Łodzi i absolwent York University – Glendon College w Toronto. Żeglarstwem zajmuje się od wczesnego dzieciństwa, prawie zawsze pływał na s/y „Nekton”. W 2006 r. brał udział w rejsie przez Przejście Północno Zachodnie (NWP z E na W). Po pierwszych studiach w 2010 r. wyruszył w rejs, który zamienił się w 4,5 letnią przygodę dookoła świata.

________________________________

Powódź w Brisbane na You Tube: