Archiwum kategorii: Artykuły

(zs): Uśmiech Fortuny raz jeszcze

                                                                                                                                   Life is a tragic folly
                                                                                                                                   Let us laugh and be jolly
                                                                                                                                   Away with melancholy
                                                                                                                                   Bring me a branch of holly
                                                                                                                                   Life is a tragic folly
                                                                                                                                                                         A. Symons.
                                                                                                                           (motto z Joseph Conrad: Twix Land and Sea)

Z końcem września 1888 roku do Port-Louis na wyspie Mauritius (Ocean Indyjski) przypłynął z Sydney, trasą przez Cieśninę Torresa, z ładunkiem nawozów sztucznych, mydła i łoju bark Otago. Armatorem żaglowca była firma Black Diamond Line a właścicielami firmy i żaglowca, Henry Simpson & Sons. Otago był jedynym żaglowcem tej firmy a czarterowało go w rejsie na Mauritius inne przedsiębiorstwo, którego dyrektorem urzędującym w Port-Louis był Paul Langlois. Jednostką dowodził trzydziestoletni kapitan Konrad Konkorzentowski, jak donosiła australijska gazeta The Sydney Morning Herald zniekształcając nazwisko Konrada Korzeniowskiego (z kolei Lloyd’s Register w dokumentach na rok 1888 podał nazwisko kapitana Otago jako Korneowski).

W oczekiwaniu na korzystny fracht na rejs powrotny do Australii, ale również z braku mat jutowych do wyłożenia ładowni żaglowca (spłonął magazyn z matami) przed umieszczeniem w nim cukru (tak pisze Z. Najder, choć być może powodem był brak trzykorcowych worków jutowych do pakowania cukru?), młody kapitan – wytworny gentleman, z doskonałą znajomością języka francuskiego („capital chap, though queer to look at”, jak powie o nim poznany kilka lat później na Torrensie John Galsworthy), szybko nawiązał bliższe kontakty z miejscowym high society – potomkami dawnych kolonistów francuskich, mówiących wykwintną, archaiczną francuszczyzną epoki przedrewolucyjnej. Korzeniowski nie ograniczał się tylko do kurtuazyjnych wizyt. Poznany wcześniej kapitan francuskiej marynarki handlowej Gabriel Renouf wprowadził go do domu swojej siostry, zamężnej z wysokim urzędnikiem kolonii p. Louisem Edwardem Schmidtem.

Postój żaglowca przedłużył się do blisko dwóch miesięcy, więc czasu było aż nadto do nawiązania bliższych znajomości. Częste wizyty u Państwa S., podwieczorki na Otago dla całej rodziny, albo przejażdżki powozem w interior do kawiarni ogrodowej – oto co wypełniało czas młodego kapitana. Oprócz zamężnej siostry kpt. Renoufa, były tam jeszcze dwie inne, młodsze siostry. Jedna nich, 26-letnia Eugénie, zawładnęła sercem i uczuciami młodego kapitana z Otago do tego stopnia, że próbował się oświadczyć. Niestety panna była już zaręczona i zawiedziony kapitan szybko opuścił wyspę (z ładunkiem cukru – 500 ton ? – z którego produkcji wyspa słynęła a także, być może, z … ziemniakami ?, ale o tym – dalej).

Ślad owej „przygody” zaistniał po latach w twórczości Josepha Conrada, w opowiadaniu portowym („harbour story”) A Smile of Fortune, zamieszczonym w tomie Twixt Land & Sea. Tales (pierwsze wydanie książkowe w 1912 r.): narrator, młody kapitan próbuje nawiązać flirt z panną Alice Jacobus, która mieszka z ojcem, lokalnym handlowcem – przedsiębiorcą przeładunkowym, w domu otoczonym „niebrzydkim starym ogrodem” okolonym murem; jedynym w mieście ogrodem kwiatowym.

Być może panna Eugénie Renouf była pierwowzorem Alicji Jacobus: „ponurej, biernej ofiary losu”, ale – jak się okazuje w owym czasie w Port-Louis jedyny ogród różany był przy domu miejscowego przedsiębiorcy przeładunkowego a jego córką była 17-letnia … Alice Shaw.

Joseph Conrad po latach wspominając dawne „przygody” – flirt a może nawet romans (a nie zdarzyło mu się to – owo wspominanie!!! – nigdy więcej), na odległej wyspie w archipelagu Maskarenów i budując wokół tych przygód własną fantazję, świat fikcji literackiej, mógł mieć na uwadze również inne, zasłyszane historie.

Otóż przez te wszystkie dni oczekiwań Otago i innych żaglowców na ładunek i … worki jutowe (w owej „Perle Oceanu”, z której sączy się na świat dużo słodyczy”, cumowało w okresie kampanii cukrowej, nawet kilkanaście żaglowców, jak podaje wspomniany wcześniej Paul Langlois), ich kapitanowie w godzinach południowych spotykali się u jedynego, od ponad trzydziestu lat, agenta frachtowego na wyspie w Port-Louis – u „Papy Krumpholtza”.

Różnym opowieściom, jak to w gronie marynarzy, zapewne końca nie było; wiadomościom nawigacyjnym, plotkom portowym, opiniom o armatorach, o innych portach, wyspach. „Papa Krumpholtz” pamiętający lata pięćdziesiąte na wyspie, niejedną historię słyszał; również z bliższych i dalszych stron. Młody kapitan z Otago mocno wyróżniający się wśród prostych, nieokrzesanych kapitanów swoją aparycją, manierami, ale również dziwnie brzmiącym nazwiskiem nie mógł nie zwrócić uwagi starego agenta frachtowego.

A „Papa Krumpholtz” czy nie mógł nie słyszeć przed kilkudziesięciu laty o innym równie młodym kapitanie o podobnie obco brzmiącym nazwisku? Kpt. Adam Piotr Mierosławski, bo o nim to mowa, od początku lat 40-tych żeglował w tych stronach; „odkrył” i objął w posiadanie zapomniane od ponad 200. lat Wyspy Świętego Pawła i Amsterdam; objął w posiadanie pod flagą francuską, pod zarządem wysp burbońskich (Reunion).

Mierosławski żeglował między Afryką, Australią i Azją handlując oraz łowiąc ryby, foki i perły; bywał również na leżącej na szlaku jego wypraw, oddalonej zaledwie o 110 mil morskich od Mauritius wyspie Reunion, właściwie w porcie Saint-Denis; spotykał się z miejscowymi kolonistami francuskimi i ich rodzinami. Pewnego razu, pobyt zapewne się przedłużył – czy tylko z powodu oczekiwania na fracht?, młody kapitan nawiązał kontakty towarzyskie. Skutkiem tego wytworzył się romans i w efekcie Mierosławski poślubił córkę bogatego kolonisty pannę Rozalię Cayeux. Niestety żona umarła miesiąc po ślubie; być może zabrała ją epidemia cholery.

Mierosławski wrócił na morza i oceany; rejs do Australii zakończył się rozbiciem statku u jej brzegów. Szybko przezwyciężył trudności, nabył kolejny statek (a właściwie zbudował na Mauritius żaglowiec i nazwał go Le Pilote) po czym żeglował do Australii i z powrotem na Mauritius. W drodze powrotnej, w niejasnych do końca okolicznościach zapadł na zdrowiu i zmarł; ciało zwyczajem morskim – oddano morzu.

Dziwnie podobnie łączą się romanse młodych kapitanów: Korzeniowskiego na Mauritius i Mierosławskiego na Reunion, z fikcyjnymi przygodami sercowymi młodego kapitana w Uśmiechu Fortuny. Na przestrzeni zaledwie ćwierćwiecza, na archipelagu Maskarenów, na dwóch leżących blisko siebie wyspach Mauritius i Reunion rozegrały się wydarzenia zadziwiająco podobne, które dla młodych, polskich kapitanów, prawie równolatków były niczym uśmiech fortuny, szczęśliwego, ślepego losu; i jak to zwykle bywa, był to uśmiech przelotny, wciągający na chwilę, ale jakże mocno zmieniający losy, poruszający serca, uczucia.

Obie wyspy, zarówno Mauritius dla Konrada Korzeniowskiego jak i Reunion dla Adama Piotra Mierosławskiego były tylko uśmiechem bogini Fortuny, czy też uśmiechem szczęścia, jak przetłumaczono ten zwrot w pierwszym polskim wydaniu z 1925 r.

Yes, Mr. Burns, (….) Quite a smile of fortune” – mówi kapitan żaglowca do swojego pierwszego oficera w A Smile of Fortune.
Uśmiech Fortuny jawił się I oficerowi z Otago, Mr. Burnsowi, w potrojonym każdym funcie gotówki, zainwestowanym przez kapitana w ziemniaki (17 ton – jako „prywatny” fracht; przebicie ceny sprzedaży w Melbourne było trzykrotne; niezły deal; pragmatyczny, obeznany z interesami wuj Tadeusz Bobrowski byłby dumny ze swego siostrzeńca). Uśmiech Fortuny, tam na wyspie Mauritius, niespełnione uczucia, kazały kapitanowi zrezygnować z upragnionego dowodzenia żaglowcem.

Dla Josepha Conrada A Smile of Fortune okazał się sukcesem, swoistym uśmiechem szczęścia; czytelnicy przychylnie przyjęli opowiadanie, zadowolony był również wydawca popularnego miesięcznika ilustrowanego The London Magazine, gdzie „harbour story ukazało się w lutym 1911 r.

Jeśli opowieści „Papy Krumpholtza” sięgały kilkadziesiąt lat wstecz i padło w nich nazwisko „Mierosławski”, to tym bardziej mogło ono zwrócić uwagę Konrada Korzeniowskiego z Otago i przypomnieć wydarzenia sprzed ćwierćwiecza z dalekiej Polski, Warszawy – wszak jego ojciec Apollon Korzeniowski był mocno zaangażowany w przygotowania do powstania styczniowego, którego jednym z dyktatorów był Ludwik Mierosławski (wśród zarzutów władz carskich wobec Apollona Korzeniowskiego był zarzut uczestnictwa w „komitecie Mierosławskiego”) – starszy brat Adama Piotra, żeglarza i capitaine au long cours.

                                                                                                                                            (zs)

__________________________________________________

F O T O

2. W-pa Św. Pawła Wyspa Św. Paweł. Fot. W. Jacobson

3. Świ Paweł F1040005a Wyspa Św. Paweł; wejście do zatoki utworzonej w miejscu po kraterze wulkanicznym. Fot. W. Jacobson

7. W-pa Amsterdam Scan0212 Wyspa Amsterdam. Fot. W. Jacobson

6. Scan0190 Wojciech Jacobson na Concordii, w tle Wyspa Św. Paweł. Fot. z arch W. Jacobsona

4. Mieroslawscy5Scan0930  5. Mieroslawscy6aScan0931

Kazimierz Robak i Krzysztof Grubecki: „Lê Quý Đôn” u celu

01_2015-08-03_Lê_Quý_Đôn

Staramy się nie zastępować agencji prasowych i raczej nie podajemy wiadomości bieżących, ale tym razem robimy wyjątek z pełną świadomością (pod spodem będzie dlaczego).

Żaglowiec Lê Quý Đôn, płynący z Gdańska do wietnamskiego portu Nha Trang, zakończył szczęśliwie rejs 26. stycznia 2016.
Trzymasztowy bark szkolno-patrolowy Lê Quý Đôn zamówiony został w 2013 r. przez wietnamską Akademię Marynarki Wojennej (Học viện Hải Quân Việt Nam) w gdańskiej stoczni Marine Projects i wybudowany wg projektu Zygmunta Chorenia, opracowanego przez Biuro Projektowe Choreń Design & Consulting. Stępka została położona 2 lipca 2014. Wodowanie, przeprowadzone w kilku etapach, rozpoczęło się 2 czerwca 2015.
W kontrakcie, podpisanym przez Wietnamską Ludową Marynarkę Wojenną i Polski Holding Obronny, znalazła się klauzula o przeszkoleniu wietnamskiej załogi, m. in. w Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni i na ORP Iskra.
W swój dziewiczy transoceaniczny rejs Lê Quý Đôn wyruszył 26 września 2015 z Nowego Portu w Gdańsku. Płynął pod polską banderą z polsko-wietnamską załogą, pod dowództwem Piotra Leszczyńskiego – kapitana dużej floty, po Szkole Morskiej w Cuxhaven i praktyce na dużych statkach, a także kapitana jachtowego, swego czasu kilkakrotnego kapitana barkentyny Concordia pływającej z kanadyjską Class Afloat.
Trasa, początkowo planowana dookoła Afryki, ostatecznie prowadziła przez Kanał Panamski, Wyspę Kokosową, atol Fakarava, Tahiti, Majuro, atol Bikini i filipińską cieśninę San Bernardino; dystans to ok. 18 000 Mm.
Załogę wietnamską tworzyli kadeci Akademii Marynarki Wojennej Socjalistycznej Republiki Wietnamu oraz ich oficerowie. Załogą polską byli zawodowi żeglarze i kadra techniczna.
Kadłub Lê Quý Đôn ma długość 58,3 m (z bukszprytem – 67 m); szerokość – 10 m, wysokość nad linią wodną – 5,75 m, zanurzenie – 3,6 m, wyporność – 857 ton. Wysokość masztów – 41 m. Maksymalna powierzchnia żagli – 1400 m kw. Jednostka może pomieścić 80 kadetów oraz do 30 osób kadry.
Żaglowiec nazwany został imieniem wietnamskiego filozofa, poety, naukowca, encyklopedysty i urzędnika rządowego, żyjącego w XVIII wieku.
Projektant żaglowca, Zygmunt Choreń[1] to światowy autorytet w kwestii budowy i eksploatacji wielkich żaglowców. Pierwszą jednostką żaglową, którą zaprojektował, była Pogoria (1980). Dziś jego żaglowce pływają pod banderami Polski, Bułgarii, Rosji, Ukrainy, Niemiec, Finlandii, Panamy, Luksemburga, Japonii, Malty, Indonezji, Wietnamu. W budowie jest żaglowiec szkolny El Mellah dla algierskiej marynarki wojennej – jego wodowanie odbyło się 7 listopada 2015, przekazanie kontrahentowi zaplanowano na koniec 2016 r.

Piszemy o tym wszystkim oczywiście z powodów osobistych.
Jednym z oficerów na Lê Quý Đôn był bowiem Janusz Kawęczyński czyli „Geograf”. To właściwie wyjaśnia wszystko.
„Geograf”, który nas uczył żeglarstwa morskiego (Kazimierza wcześniej, Krzysztofa później : ) jest teraz zawodowym kapitanem jachtowym. Prowadził wielokrotnie Pogorię, ma własną firmę (tak, będzie kumoterska reklama: to Geo-Sail) i w ogóle, jak wszyscy wiedzą, to bardzo fajny facet.
02_2015-08-28_CSPI0804_Geograf_fot_Cezary_Spigarski 28 sierpnia 2015: Zatoka Gdańska z pokładu Lê Quý Đôn
Jako ciekawostkę, choć w pełni profesjonalną, dodamy, że sfilmowanie i sfotografowanie Lê Quý Đôna pod pełnymi żaglami, podczas rejsów próbnych na Bałtyku, zostało przydzielone firmie FlyFilms, zajmującej się filmami i zdjęciami z dronów. Właścicielem firmy i operatorem jednostek latających jest Paweł Kawęczyński – siostrzeniec „Geografa” (tak, też będzie reklama, bo skoro popieramy wuja to i siostrzeńca: www.FlyFilms.pl). Wywiad z nim możecie przeczytać na stronie „Świat Dronów.pl”.
Teraz jeszcze tylko przypis dotyczący Zygmunta Chorenia (gdy przeczytacie, zrozumiecie, że bez tego się po prostu nie da) i dalej już możecie oglądać pościągane z Internetu zdjęcia (panom: Cezaremu Spigarskiemu i Michałowi Szafranowi dziękujemy szczególnie!).
„Geograf” na nich też jest!
Kazimierz Robak i Krzysztof Grubecki
26 stycznia 2016
PS. Interesujące relacje (teksty i wideo) z rejsu do Wietnamu, autorstwa Stefana Wrońskiego, płynącego w załodze Lê Quý Đôna, znajdziecie na stronie Parabuch Magazyn.

________________________________________
[1] Inż. Zygmunt Choreń, ur. w 1941, ukończył Politechnikę Gdańską i Leningradzki Instytut Budowy Okrętów. Jest żeglarzem i kapitanem jachtowym, jako członek załogi s/y Otago brał udział w pierwszych wokółziemskich regatach Whitbread (1973-74). Jest współczesnym rekordzistą jeśli chodzi o liczbę zaprojektowanych i zbudowanych żaglowców – po prototypowej Pogorii (1980), na bazie jej kadłuba powstały: ORP Iskra (1982, dla Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej w Gdyni), Kaliakra (1984, dla bułgarskiej Wyższej Szkoły Morskiej w Warnie) i Oceania (1985, żaglowiec badawczy Polskiej Akademii Nauk ze zdalnie sterowanym ożaglowaniem płatowym).
W roku 1982 inż. Choreń i jego zespół zrealizowali zamówienie Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni: pełnorejowy trójmasztowiec Dar Młodzieży (108 m długości) zbudowany w Stoczni Gdańskiej. Bazując na kadłubie Daru, zespół inż. Chorenia zbudował w latach 1987-1991 serię pięciu pełnorejowców dla ZSRR; obecnie Mir (1987), Nadieżda (1991) i Pałłada (1989) pływają pod banderą Rosji, a Drużba (1987) i Chersones (1989) – Ukrainy.
W 1990 roku na deskach kreślarskich biura projektowego Zygmunta Chorenia powstał, na zamówienie fundacji Międzynarodowa Szkoła Pod Żaglami Krzysztofa Baranowskiego, bryg Fryderyk Chopin, w tym samym roku zwodowany.
Od 1992 Choreń pracuje we własnym biurze konstrukcyjnym Choreń Design & Consulting w Gdańsku.
Na zamówienie armatorów zagranicznych zaprojektowane lub przebudowane przez Zygmunta Chorenia zostały żaglowce: Alexander von Humboldt (przebudowa: 1988, bandera: Niemcy), Kaisei (zwodowany: 1990, Japonia), Estelle (1995, Finlandia), Royal Clipper (2000, Luksemburg), Mephisto (2002, Luksemburg), Running On Waves (2010, bandera maltańska, armator rosyjski), Zen (2013, Indonezja), Lê Quý Đôn (2015, Wietnam), El Mellah (2016, Algieria).

____________________________________________________________________________________________________

Kazimierz Robakpolonista, historyk, dziennikarz, żeglarz, obecnie wykładowca akademicki w USA; organizator i
uczestnik Szkoły pod Żaglami 1983-1984 na „Pogorii” (kierownik sekretariatu i nauczyciel); dyrektor i nauczyciel SzPŻ na „Pogorii” 2013 i 2015; redaktor i współwłaściciel www.zeglujmyrazem.com; autor książek „Pogorią na koniec świata”, „Szkoła” i „Gibraltar: Cieśnina-Skała-Państwo”.

Krzysztof Grubecki – kapitan jachtowy, uczestnik pierwszej Szkoły Pod Żaglami na „Pogorii”; kapitan „Pogorii” (m.in. Szkoły Pod Żaglami 2012, 2013, 2014), redaktor i współwłaściciel www.zeglujmyrazem.com; mieszka w USA.

________________________________

Trasa żaglowca przez Pacyfik

03_MAPA_Lê_Quý_Đôn_Pacific_route_sm

Tekst przedrukowujemy za zgodą twórców i właścicieli strony www.zeglujmyrazem.com, gdzie ukazał się pierwotnie  http://www.zeglujmyrazem.com/?page_id=16782

Bogdan Sobiło: Tragiczny wypadek „Barbórki”

SONY DSCLata siedemdziesiąte XX wieku pod wieloma względami były złotą epoką polskiego żeglarstwa. Ekipa, która doszła do władzy w 1970 r., na czele z Edwardem Gierkiem stawiała na rozwój nowoczesnego przemysłu, w tym stoczniowego. Znaczne środki przeznaczono na potrzeby stoczni jachtowych (w Szczecinie im. Leonida Teligi oraz w Gdańsku im. Josepha Conrada). Zaprojektowano w tym czasie szereg nowoczesnych jachtów morskich, a projekty wdrożono do realizacji. Nowe konstrukcje pod każdym względem przewyższały stare, wysłużone jednostki. Poza jachtami klasy Taurus, Draco i Cetus, których produkcja miała wtedy miejsce, zakupiono także licencję na amerykański jacht Carter 30.
Nowoczesny sprzęt i przychylna polityka władz sprzyjała udziałowi Polaków w wielkich imprezach sportowych. Dość wymienić start Krzysztofa Baranowskiego, Teresy Remiszewskiej i Zdzisława Puchalskiego w regatach OSTAR 1972. Kazimierz „Kuba” Jaworski zabłysnął na swych Spanielach w tym samych wyścigach w 1976 i 1980 roku. Dwa polskie jachty brały udział w pierwszej edycji regat Whitbread dookoła świata (1973/4). W lutym i marcu 1973 roku trzy polskie jachty okrążyły legendarny Przylądek Horn (Polonez, Euros i Konstanty Maciejewicz). Nasi żeglarze jako jedyni z „bloku wschodniego” brali udział w nieoficjalnych morskich mistrzostwach świata, regatach Admiral’s Cup (1977 i 1979). Krystyna Chojnowska – Liskiewicz, jako pierwsza kobieta na świecie samotnie opłynęła świat na Mazurku. Na Polonezie dokonał tego wyczynu Krzysztof Baranowski.
Wzrost liczby organizowanych rejsów, skutkował jednak nie tylko większym doświadczeniem, ale także prowadził do coraz większej liczby wypadków. Najbardziej fatalny był pod tym względem sezon 1975 roku. W maju znalazł śmierć w falach Bałtyku bardzo doświadczony i ceniony kapitan Zygmunt Werpechowski. Jesienią zaginął wraz z całą siedmioosobową załogą Janosik. Przyczyna zatonięcia tego jachtu do dzisiaj nie została wyjaśniona. Wreszcie w październiku wyrzucony został na mierzeję helską jacht Barbórka. W wypadku tym śmierć poniosły dwie osoby. Ponieważ wypadki jachtów Wanda i Janosik zostały omówione wcześniej w innym miejscu (magazyn Jachting), w tym numerze Zeszytów Żeglarskich chciałbym przybliżyć Czytelnikom okoliczności wypadku Barbórki.
Jacht Barbórka został zbudowany w Szczecinie w 1973 roku na zamówienie Katowickiego Okręgowego Związku Żeglarskiego. Był jednostką należącą do popularnego wówczas typu Taurus (długość 10,57 m, szerokość 3,57 m, powierzchnia ożaglowania 50 m2, silnik pomocniczy 25 KM). Kilkadziesiąt jachtów tej klasy pływało pod banderą polską i wielu innych państw. Konstrukcja była generalnie uważana za bardzo udaną.
Dla okoliczności opisywanego wypadku ogromne znaczenie ma wyposażenie ówczesnych jachtów oraz stosowane metody nawigowania. Produkowana w Polsce elektronika jachtowa była słabej jakości. Log i sonda zamontowane na nowym jachcie po kilku miesiącach przestawały działać. Radionamiernik, o ile w ogóle był na jachcie, również nie działał, albo też nikt z załogi nie potrafił kompetentnie go obsłużyć. W tych warunkach nawigacja opierała się na bardzo mało dokładnym zliczeniu opartym o utrzymywany kurs i przebytą drogę. Kompasy magnetyczne były wówczas atestowane i wykonywano dla nich tabele dewiacji, ale ta jak wiadomo ulega częstym zmianom. Poza tym poprawka na dryf szacowana była „na oko”, a i sternik często miał problemy z utrzymaniem zadanego kursu (zawsze widoczna tendencja od odpadania na bajdewindzie i ostrzenia w baksztagu). Przebyta drogę zliczano w oparciu o pomiar prędkości jachtu wykonywany raz na godzinę. Zwykle posługiwano się w tym celu wypełnioną częściowo wodą butelką przywiązaną do jachtu linką określonej długości. Nic więc dziwnego, że prowadzoną takimi metodami nawigację uważano za prawidłową, jeżeli błąd pozycji zliczonej nie przekraczał wartości 10% przebytej drogi. Wynika więc z tego, że jacht idący z portów zatoki Gdańskiej do Kalmaru (ok. 140 mil) prowadził nawigację prawidłowo, jeżeli rzeczywista pozycja jachtu nie różniła się od zliczonej o więcej niż 14 mil morskich!
Nocą z 4 na 5 października 1975 r. Barbórka wraz z siedmioosobową załogą wyruszyła w drogę powrotną z Tallina do Gdyni. Pogoda nie sprzyjała żeglarzom -dominowały przeciwne wiatry o sile dochodzącej do 9° B. Po czterech dniach (8.X), podczas wachty w godz. 1600 – 2000 pełnionej przez I oficera zauważono na widnokręgu łunę świateł, którą zidentyfikowano jako Trójmiasto. Jacht szedł wówczas kursem rzeczywistym 210° z prędkością ok. 6 węzłów. Wachtę w godz. 2000 – 2400 pełnił II oficer. Około godziny 2100 zauważył światło błyskowe z prawej burty. Mając jednak trudności z jego identyfikacją poprosił o pomoc kapitana, który uznał, że przed jachtem znajdują się trzy pławy. Niemal wszystko wskazuje na to, że z pokładu Barbórki widziano nie pławy, ale latarnię morską Rozewie z odległości ponad 20 mil. Biorąc pod uwagę znaczne zafalowanie oraz zmęczenie załogi trudnymi warunkami i choroba morską, nie trudno zrozumieć ten fatalny w skutkach błąd. Na zakończenie swojej wachty o godz. 2400 II oficer nie zapisał w dzienniku pozycji jachtu. Wraz ze zmianą wachty kapitan polecił zmienić kurs na KK = 240° w przekonaniu, że jacht wchodzi do Zatoki Gdańskiej. W rzeczywistości Barbórka znajdowała się wówczas znacznie dalej na zachód, bo ok. 15 mil na NE od Kuźnicy. Na polecenie kapitana III oficer zajął się naprawą jednego ze świateł nawigacyjnych. Schodząc do kabiny zauważył z lewej burty zalesiony brzeg i plaże w odległości ok. 200 metrów. Była godzina ok. 0230. Jacht utrzymywał w tym czasie KK = 240°, widzialność była bardzo dobra, wiał wiatr z NW 5 – 7° B, a stan morza określono na 5 – 6. Mimo panujących sztormowych warunków, załoga i kapitan nie korzystali z pasów bezpieczeństwa. Niemal natychmiast po zaalarmowaniu kapitana jacht uderzył o dno. Fala zmyła z pokładu III oficera. Jacht na jakiś czas przechylił się na lewą burtę, a następnie powrócił do normalnej pozycji. Kapitan ogłosił alarm „człowiek za burtą”. Żadne z rzuconych kół ratunkowych nie znalazło się jednak w zasięgu ratowanego. Aby podejść jachtem do człowieka w wodzie zrzucono fok i uruchomiono silnik. Kapitan rozpoczął wystrzeliwanie białych i czerwonych rakiet. Kiedy udało się obrócić jacht w kierunku pełnego morza nastąpiło silne uderzenie kolejnej fali, która zmyła z pokładu kapitana i I oficera. W tym samym czasie uwolniła się i otwarła samoczynnie tratwa ratunkowa. Z czterech osób, które znalazły się za burtą, zbawczy brzeg osiągnęli I i III oficer. Ciało kapitana znaleźli biorący udział w akcji ratunkowej żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza. Kilka dni później natrafiono na zwłoki sternika. Sam jacht doznał na skutek wypadku tylko nieznacznych uszkodzeń.
Przebieg i przyczyny tragicznego wypadku zbadała drobiazgowo Izba Morska w Gdyni. Za podstawowe przyczyny zdarzenia uznano: niewyznaczenie obserwatora, nieprawidłową identyfikację świateł oraz bezkrytyczne utrzymywanie kursu w kierunku lądu, mimo nieznajomości rzeczywistej pozycji. Za winnego Izba uznała nieżyjącego już kapitana. Zarzuty postawiono także oficerom, przede wszystkim zaniedbania w prowadzeniu nawigacji. Orzeczenie Izby I instancji zaskarżyli zainteresowani oficerowie, uznani za współwinnych. Odwoławcza Izba Morska ponownie przeanalizowała wypadek i doszła do wniosku, że przez kilka godzin przed wypadkiem jachtem kierował osobiście kapitan. Polecając III oficerowi naprawę światła doprowadził do zaniechania ciągłej obserwacji, która, prowadzona właściwie, mogła doprowadzić do odpowiednio wczesnego zauważenia lądu. W efekcie tych rozważań uwolniono oficerów od stawianych im wcześniej zarzutów. Odwoławcza Izba Morska sformułowała również ważną tezę: „Nie można oceniać wg tej samej miary postępowania załogi jachtu (…) oraz postępowania załogi statku składającej się z zawodowych marynarzy. Wymagania stawiane tym tak różniącym się kategoriom ludzi nie mogą być identyczne, równie rygorystyczne”.
Na skutek poważnego błędu nawigacyjnego Barbórka znalazła się na brzegu, a jej kapitan i jeden z członków załogi ponieśli śmierć. Dzisiaj, po ponad czterdziestu latach, mimo GPS i map elektronicznych dochodzi do podobnych wypadków. Dotyczy to zarówno słabiej wyszkolonych żeglarzy – amatorów, jak i zawodowych załóg jachtów regatowych (np. Vestas Wind na Oceanie Indyjskim w 2014 roku został kompletnie rozbity, ponieważ posługiwano się mapą o zbyt małej skali). Na morzu staranności, wiedzy i doświadczenia, a zwłaszcza zdrowego rozsądku i „łutu szczęścia” nie zastąpią mapy elektroniczne, satelitarne systemy łączności czy AIS.

                                                                                                                            Bogdan Sobiło

_____________________________________

Bogdan Sobiło – ur. 1967 r. w Wolinie. Studiował historię i filologię klasyczną na Uniwersytecie Jagiellońskim. Kapitan jachtowy. Mieszka w Libiążu.

Ania Kaniecka-Mazurek: O Marii Towiańskiej-Michalskiej i jej książce.

Anna Kaniecka-MazurekZ radością przypominam, że mamy w gronie przyjaciół naszego Klubu (JK AZS w Szczecinie – przyp. red.) niesamowitą koleżankę! Pani Maria Towiańska-Michalska, wdowa po kapitanie Zewu Morza Zdzisławie Michalskim, jest osobą niezwykłą z wielu względów, ale dla mnie przede wszystkim dlatego, że daje wyraz swoim radościom, troskom i zachwytom poprzez sztukę. Nie poprzestaje na zdawkowym: „- Co słychać?” „- Dobrze”, a kiedy indziej, stosownie do sytuacji: „- Źle” ewentualnie „- A co ma być słychać…” i zalega pusta cisza, a rejestruje bogaty wachlarz swoich odczuć, pragnień, tęsknot i niepokojów. Szuka subtelnych różnic w porach roku, wietrze, dżdżu i słocie, co roku, jak my żeglarze, czekając blasku migocącego wiosennego słońca. To zresztą z pewnością połączyło przed laty śliczną pannę Malinę (Maria Alina) Towiańską z młodym żeglarzem – Zdziśkiem Michalskim, szukającym niebanalnych krajobrazów na rozlewiskach Odry pływając na mieczowej Przygodzie. Bo żeglarze to też takie „upoetycznione” dusze, a przynajmniej ja noszę w sobie takie romantyczne przekonanie.
Pani Maria od lat publikowała w polskiej i amerykańskiej prasie swoje opowiadania, a w tym roku, roku swoich osiemdziesiątych szóstych urodzin (Sic!), opublikowała je po raz pierwszy w formie książki. I jak to z książkami bywa, w dniu jej premiery odbyło się spotkanie autorskie, które miałam zaszczyt prowadzić. Licznie zgromadzeni goście słuchali opowieści pani Marii o Polesiu i o magicznym domu jej babci – polskiej patriotki, która hołdowała tradycyjnym wartościom i promowała edukację. Pani Marii w domu babci Bilewiczowej wprawdzie nieraz było smutno, bo jak mogła się czuć mała dziewczynka, której zmarła mama i której z troski o jej czteroletnią duszyczkę nikt o tym nawet nie powiedział, ale na szczęście liczne wujostwo i gromadka rówieśników z sąsiedztwa wypełniało małej tę rozpaczliwą pustkę. Proza Pani Towiańskiej-Michalskiej jest ciepła, ale nie ckliwa i ma spory walor historyczny, bo autorka ze swadą opisuje kresowe relacje w II Rzeczpospolitej. Bohaterami jej opowieści są Żydzi, tutejsi, czyli Białorusini, kacapy, czyli Rosjanie, no i oczywiście ciotki autorki, czyli rozliczne lekarki, nauczycielki i panny na wydaniu oraz wujowie, czyli inżynierowie, awanturnicy i przystojni kawalerowie. A przede wszystkim autorka przywołuje atmosferę dopiero co rozbudzonego życia w podwójnym tego słowa znaczeniu, bo i bohaterka przeżywa swoją młodość i bo młodzi, w młodej Polsce, są jej krewni (oczywiście z wyjątkiem babci).
Towiańska-Michalska jest obdarzona znakomitym zmysłem obserwacji, nie uchodzą jej uwadze ani niuanse społeczne, żartobliwa sąsiedzka hipokryzja porządkująca hierarchię ważności w Łunińcu na krańcach Rzeczpospolitej, ani szczegóły dotyczące codziennych obyczajów, nawyków, czy przywar, ani echa konwersacji dorosłych odbijające ówczesne sprawy polityczne. Ale Towiańska kocha swoich bohaterów i każdego z osobna obdarza swoją uważnością i maluje wielobarwną paletą słów. Jej fraza jest krótka, trafna, bezpośrednia. Przykuwa uwagę czytelnika, skrzy się dowcipem, nie nuży. Krótka forma potrafi wywoływać w czytelniku niedosyt, ale nie w przypadku naszej koleżanki – jej styl literacki jej dopracowany, każde zdanie służy po coś, jest przemyślane, zwiewne i potrzebne. Opowiadania Towiańskiej-Michalskiej po prostu dobrze się czyta. Zapraszam do lektury i do kontaktu z autorką za pośrednictwem Zeszytów Żeglarskich. Z pewnością Pani Maria ucieszy się z żywej reakcji swoich czytelników, a zarazem przyjaciół – żeglarzy. Książkę opublikowało szczecińskie Wydawnictwo Forma i można ją nabyć w księgarni Zamkowej na placu Hołdu Pruskiego. Serdecznie polecam!

                                                                                                                    Ania Kaniecka-Mazurek

__________________________________________________________________

Anna Kaniecka-Mazurekabsolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Szczecińskim; drukuje w szczecińskim
dwumiesięczniku kulturalnym „Pogranicza”; żegluje w Jacht Klubie AZS w Szczecinie.

______________________________________________________________________________________________________

engram_rgb  35b

Engram Maria Towiańska-Michalska; spotkanie autorskie odbyło się 18.11.2015 w salonie Pro Media przy al. Wojska Polskiego 2 w Szczecinie.

____________________________

Fragmenty z książki Marii Towiańskiej-Michalskiej Engram.

….

Ponad dziesięć lat temu, mój pięcioletni wtedy wnuk zapytał swego dziadka, czy to prawda, że ziemia jest kulista. Jasiowi nie wystarczyło potwierdzenie, domagał się dalszych informacji.
– Dziadek, ale po co ona jest okrągła?
– Ziemia jest okrągła po to, żeby podróże nie miały końca.
Dziadek Jasia był żeglarzem i ekspertem od takich spraw.
W roku 1973, kiedy Jasia jeszcze nie było na świecie, jego dziadek wyruszył
w rejs dookoła świata, jako kapitan szkunera „Zew Morza”. Przepłynął 34835 mil morskich i sam sprawdził, że ziemia na pewno jest okrągła. Wycinki prasowe dotyczące tego rejsu przechowuje razem z innymi pamiątkami po dziadku mój wnuk – Jan Barański, już od ośmiu lat mieszkający w pobliżu Nowego Orleanu….

….

Dziadek Wacław wybudował swój obszerny i jakby trochę mroczny dom w dolinie rzeki Jasiołdy.  Jasiołda to dopływ Prypeci, wielkiej, poleskiej rzeki. Wydaje mi się, chociaż wiem, że to nieprawda, że Prypeć jest równie wielką rzeką jak Missisipi. Kiedyś, kiedy znałam Missisipi tylko z mapy, była ona dla mnie niewyobrażalną, tajemniczą i egzotyczną rzeką. Nigdy nie sądziłam, że ją zobaczę. Czasami zobaczyć coś, to jakby odczarować. Pozbawić magii. Mam kilka zdjęć zrobionych nad Missisipi. Stoję nad wielką rzeką i nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Rzeka i tyle. Bardziej egzotyczna wydaje mi się teraz Prypeć, bo już o niej prawie zapomniałam. Z czasem stała się nierealną rzeką z dziecinnego snu….

….

Na początku lat osiemdziesiątych przyjaciel Zdzisia, Jurek Kraszewski, wybudował jacht. Jurek i Zdzisiek chodzili kiedyś do tej samej klasy w słynnym Liceum im. Henryka Pobożnego, czyli „Pobożniaku”. Jurka koledzy przezywali „Hrabia Lolo”. Zasługiwał na takie przezwisko. Akceptował je. Posturę miał hrabiowską i takież maniery. Kiedy wybudował jacht, nazwał go „Lolo”. Zaprosił Zdzisia na rejs po Bałtyku. Wypływali z przystani „Pogoni”. Widzę ich oczyma pamięci, jak stoją na kei – wysocy, opaleni, przystojni, w białych spodniach i niebieskich koszulach. Wcale nie byli podobni, a jednak łączyło ich coś nieuchwytnego. Może to była pasja żeglarska?
Kiedy Zdzisiek wrócił z rejsu, opowiadał z nutką zazdrości, jakim wspaniałym jachcikiem jest „Lolo”. Jurek zgromadził pierwszorzędny sprzęt. Czego tam nie ma! „Lolo” jest super!
– Taki prywatny jachcik też by się nam przydał – marzył.                                                                                              Były to puste marzenia, bo Zdzisiek nie był ani oszczędny, ani zapobiegliwy i zupełnie nie miał głowy do zdobywania pieniędzy. Wcale nie byłam lepsza, więc nie miałam mu tego za złe. Jednak po jakimś czasie przyniósł do domu drewnianą skrzynkę, tryumfalnie postawił ją na kuchennym stole i oznajmił:
– No, jest na początek. Od czegoś trzeba zacząć. To jest pierwszorzędny log jachtowy. Będę stopniowo kompletował wyposażenie do jachtu, który wybuduję.
– Kiedy? – zapytałam zaniepokojona.
– Jak to „kiedy”? Powoli, „Mucho”. Z sensem i powoli….

 

O książce Tomasza Głowackiego.

7gdMBr95Uczciwe strategie, które sprawiają, że budowa super jachtu jest sukcesem
Co sprawia, że budowa super jachtu jest sukcesem lub porażką
Autor Tomek M. Glowacki
www.glowackimaritime.com

Tytuł oryginału: “successful, win-win strategies for a super yacht project – what makes or breaks the creation of a super yacht”

clip_image001

Spis treści

Strategia 1 – Po pierwsze, trzeba „zabić” wszystkich prawników” – Mądrze kieruj swoim zespołem

                           prawnym.
Strategia 2 – Zanim postawisz żagle: nauczy się podstaw żeglowania – Korzystaj ze sprawdzonych metod

                            zarządzania.
Strategia 3 – Miej swoich bohaterów: Scott, Amundsen & Shackleton – Uważaj na pół-mądrych, są

                           wszędzie.
Strategia 4 – Osiągnąć sukces razem albo się rozpaść – Zanim pójdziesz do ołtarza.
Strategia 5 –  Jasne wymagania = doskonały produkt – „Gdybyś mi to od razu powiedział …”.
Strategia 6 – Zbliżaj się do założeń projektowych – Spirala Projektowa.
Strategia 7 – Zawsze mierz swoje postępy – Nie można kontrolować tego, czego nie można zmierzyć.
Strategia 8 – Miej na uwadze właściwe ograniczenia projektowe – Tutaj robimy trzy rodzaje projektów.
Strategia 9 – Staraj się być zwięzły w pisaniu i rozmowie – Pisz aby cię rozumieć, mów aby cię słyszeć.
Strategia 10 – Usuwaj przyczyny, a nie objawy – Utrzymuj wysokie zyski a koszty jakości niskie.
Strategia 11 – Zrób to sam albo znajdź “faceta w czarnym garniturze” – gdy wszystkie środki zawiodą.
Strategia 12 – Nie niszcz tego, przy naprawie tamtego! – Dzień ostateczny.
Strategia 13 – Miej z tego zabawę! – Smutek, zimno i głód nie są dobrymi partnerami w biznesie.

Zaraz na pierwszych stronach książki Autor uwidacznia różnicę w czasochłonności i kompleksowości pomiędzy super jachtem a statkiem towarowym. Robi to miedzy innymi dlatego, ze wiele stoczni jak zauważył budujące statki komercjalne tzw. black boats (holowniki, małe promy, statki pomocnicze itp) porywa się na budowę super jachtu nie zdając sobie sprawy z kompleksowości takiego projektu i różnicy jaka występuje przy budowie statku roboczego a super jachtu.

„Czym różni się budowa super jachtu o długości 40m w stosunku do statku towarowego o długości 175m?

Wyporność super jachtu od długości 40 metrów może być w zakresie około 140 ton. Jego budowa trwa około 20 miesięcy i potrzeba na nią około 150000 godzin pracy. To się przekłada na 7t na miesiąc, i około 1100 roboczogodzin na tonę. Wyporność statku towarowego o długości około 175 metrów może się mieścić w zakresie około 7500 ton. Budowa trwa dziewięć miesięcy, i zużywa około 650 tysięcy roboczo godzin. To się przekłada na 836t na miesiąc i 85 roboczogodzin na tonę. Teraz widać na ile budowa super jachtu jest skomplikowana i pracochłonna w porównaniu ze znacznie większym statkiem towarowym: budowa super jachtu jest prawie 13 razy bardziej pracochłonna.

______________________________________________________________________________________________________

Tomasz Głowacki konstruktor jachtowy. Mieszka w Nowej Zelandii.

Bogdan Sobiło: Staranowanie jachtu „Kismet” przez trałowiec Marynarki Wojennej

SONY DSCZderzenie jachtu ze statkiem jest jednym z największych zagrożeń w żeglarstwie morskim. Co roku wiele jachtów ginie bez śladu. Powodem najczęściej nie jest sztorm, ale staranowanie przez dużą jednostkę. Bezpieczne żeglowanie wymaga znajomości i poprawnej interpretacji Międzynarodowych Przepisów o Zapobieganiu Zderzeniom na Morzu. Nieznajomość ich zasad albo świadome lekceważenie często ma tragiczny finał.
Opisem i analizą wypadku jachtu KISMET1 rozpoczynamy cykl artykułów poświęconych kolizjom z udziałem jachtów morskich.

Jacht Kismet był stalowym keczem o długości 9,36 m, szerokości 2,6 m i powierzchni ożaglowania 47 m2, wyposażonym w silnik pomocniczy. Został zaprojektowany i zbudowany w Gdańsku. Zasłynął właściwie tylko jednym, ale pod wieloma względami niezwykłym i ważnym w historii polskiego żeglarstwa rejsem. W 1965 r. z kapitanem Wojciechem Orszulokiem i 3 członkami załogi, wśród których był najwybitniejszy w przyszłości polski żeglarz polarny Dariusz Bogucki, jacht dotarł do Islandii. Po drodze żeglarze zawinęli na Szetlandy, Orkady i Wyspy Owcze. W czasie tego rejsu Kismet przez dwie doby dzielnie znosił sztorm 11° B stojąc na dryfkotwie. Kapitan i załoga zostali za dotarcie do Reykjaviku uhonorowani Nagrodą „Conrada” przez Gdański Okręgowy Związek Żeglarski.
Po tym wielkim rejsie, niewielki jachcik pływał głównie w tzw. rejsach krajowych pracowicie „orając” bałtyckie fale. Ponieważ armator, czyli Yacht Klub Stoczni Gdańskiej im. Lenina stale powiększał swoją flotyllę, mały, ciasny i powolny Kismet był czasami oddawany w czarter zaprzyjaźnionym klubom. Jesienią 1968 r. jacht pływał w czarterze Akademickiego Klubu Żeglarskiego AZS – ZSP z Łodzi.
Do wypadku doszło 23 września o godzinie 0350. Wiał wiatr SSW o sile 3° B. Mimo ciemnej i pochmurnej nocy, widzialność była dobra. Po minięciu pławy „HL-S” jacht szedł bajdewindem lewego halsu pod pełnymi żaglami (grot, fok i bezan) z prędkością ok. 2,5 węzła, utrzymując KD 260°. Na pokładzie znajdowało się dwóch żeglarzy pełniących wachtę przy sterze i na „oku”. Kapitan jachtu przebywała w kabinie i prowadziła nawigację. Jeden z żeglarzy pełniących wachtę zauważył zbliżający się od rufy okręt z odległości ok. 150 m. Mimo wyraźnego polecenia, obserwator nie zameldował o tym fakcie kapitan. Podjęto próbę zmiany kursu w prawo, jednak z powodu silnego wybrania szotów bezana i grota jacht nie chciał odpaść. W tej sytuacji żeglarze starali się zwrócić uwagę zbliżającego się okrętu poprzez oświetlenie latarką żagli. Mimo tych gorączkowych działań podejmowanych przez załogę jachtu, okręt nie zmieniał kursu ani prędkości. W efekcie doszło do uderzenia prawą dziobową częścią trałowca w rufę jachtu. Kotwica okrętu zaczepiła o takielunek. Obydwa maszty, olinowanie i koła ratunkowe znalazły się w wodzie. Na skutek tego uderzenia wypadli także z jachtu dwaj żeglarze pełniący wachtę. Jeden z nich zaalarmował krzykiem kapitan, która nie wahając się skoczyła do wody i przyholowała do burty pozbawionego masztów jachtu członka załogi. Odwaga kapitan uratowała mu życie. Niestety mimo podjętej przez jednostki marynarki wojennej akcji poszukiwawczej nie udało się odnaleźć drugiego członka załogi.
Postępowanie przed Izbą Morską w Gdyni trwało kilka miesięcy i zakończyło się wydaniem orzeczenia w dniu 27.II.1970 r. Izba stwierdziła, że do wypadku przyczynił się w 90% trałowiec, a w 10% jacht Kismet. Żeglarzowi pełniącemu wachtę postawiono zarzut „rażącego zaniedbania obowiązku należytej obserwacji”. Miało się to zdaniem Izby Morskiej przyczynić do zbyt późnego zauważenia trałowca. Za błędny uznano także nieskuteczny manewr zmiany kursu w prawo. Zdaniem Izby należało natychmiast zwrócić uwagę zbliżającego się okrętu oświetlając żagle. Pełniący wachtę żeglarz nie powiadomił także kapitan o zbliżającej się jednostce, mimo wyraźnie wydanego w tej sprawie polecenia.
Jednak główną winę za wypadek poniósł trałowiec. Nie tylko nie prowadzono na nim właściwej obserwacji wzrokowej, ale także wbrew Międzynarodowym Przepisom Zapobieganiu Zderzeniom na Morzu oraz niezgodnie z zasadami dobrej praktyki morskiej nie użyto radaru. W ten sposób okręt staranował jacht naruszając zasadę pierwszeństwa statku żaglowego przed jednostką o napędzie mechanicznym oraz nakaz ustępowania statku wyprzedzającego statkowi wyprzedzanemu. W czasie wypadku obowiązywały przepisy z roku 1960. Obecnie, jak wiadomo mają zastosowanie Międzynarodowe Przepisy o Zapobieganiu Zderzeniom na Morzu 1972. Analizując zderzenie w świetle obecnych przepisów można stwierdzić, że na obydwu jednostkach zaniedbano prowadzenie właściwej obserwacji (Prawidło 5). Na okręcie nie prowadzono ani obserwacji wzrokowej, ani nie użyto radaru. Załoga jachtu, co zresztą dość często ma miejsce, nie prowadziła obserwacji za rufą. Był to z pewnością bezpośredni powód zauważenia trałowca późno, bo w odległości ok. 150 m. Można polemizować z zarzutem Izby Morskiej, że załoga jachtu powinna była od razu oświetlić żagle, a manewr zmiany kursu był zbędny. Załoga trałowca nie prowadziła przecież obserwacji ani wzrokowej ani radarowej. Samo oświetlanie żagli nie musiało wiec prowadzić do zauważenia jachtu przez okręt i zmiany kursu tego ostatniego. Gdyby zgodnie z poleceniem kapitan powiadomiono ją o sytuacji, możliwe było po jej wyjściu z kabiny na pokład jednoczesne oświetlanie żagli i zmiana kursu. Ta ostatnia powiodła by się, gdyby żeglarze pełniący wachtę wyluzowali szoty bezana. Jacht płynący pod żaglami z niewielką prędkością (ok. 2,5 w) miał słabe możliwości manewrowe, a w następstwie tego małe szanse zejścia z drogi szybko zbliżającemu się trałowcowi. Okręt staranował jacht naruszając przepis o pierwszeństwie statków żaglowych przed jednostkami o napędzie mechanicznym (Prawidło 18) oraz nakaz ustąpienia z drogi statkowi wyprzedzanemu (Prawidło 13). Załoga jachtu poza nakazem prowadzenia właściwej obserwacji, naruszyła treść Prawidła 2 – szczególne okoliczności danego wypadku. Mimo tego, że idący pod żaglami jacht doganiany był przez okręt, załoga jachtu nie mogła mieć pewności, że kierujący trałowcem ma świadomość obecności Kismeta i związanego z tym ryzyka kolizji. Naruszenie Prawidła 5 Obserwacja, było zresztą i wciąż pozostaje jedną z głównych przyczyn zderzeń. Około 40% wszystkich kolizji spowodowanych jest brakiem lub niewłaściwą obserwacją. Obecnie widoczna jest także wśród żeglarzy tendencja do zastępowania obserwacji wzrokowej śledzeniem innych jednostek na mapie elektronicznej na podstawie AIS (System Automatycznej Identyfikacji). Konsekwencja spotkania jednostki, która albo nie ma (kuter, jacht) albo świadomie nie używa tego systemu (np. okręt wojenny) są nietrudne do przewidzenia.
W odniesieniu do kapitan Kismeta Izba Morska wysunęła szereg zarzutów natury formalnej: prowadzenia zapisów w dzienniku jachtowym, listy załogi, etc. Nie zastosowano jednak żadnych sankcji. Wręcz przeciwnie, w sentencji orzeczenia znalazło się stwierdzenie: „Na uznanie zasługuje dzielna postawa kapitana jachtu Kismet, która po wypadku skoczyła do wody i przeholowała z odległości kilkudziesięciu metrów kontuzjowanego żeglarza […], któremu w tym stanie groziło utonięcie”.
Rzeczoznawcy orzekli, że remont Kismeta nie jest opłacalny w związku z czym uległ on kasacji. Tak zakończył się krótki żywot dzielnego jachtu. Kismet, który dotarł na Islandię spotkał swoje przeznaczenie na Zatoce Gdańskiej.

                                                                                                                                   Bogdan Sobiło

_____________________________

1 Kismet – w języku tureckim: fatum, los, przeznaczenie.

jacht KISMET
miejsce budowy: Gdańsk
konstruktor: Wojciech Orszulok
rok budowy: ok. 1964
port macierzysty: Gdańsk
typ ożaglowania: kecz
materiał: drewno
długość całkowita: 9,77 m
szerokość: 2,36 m
zanurzenie: 2,10 m
powierzchnia ożaglowania: 45 m²
liczba koi: 4
silnik: tak
wyposażenie: podstawowe w żegludze oceanicznej
właściciel/armator: Jacht Klub Stoczni Gdańskiej

 

________________________________________________________________________________________________________

Bogdan Sobiło – ur. 1967 r. w Wolinie. Studiował historię i filologię klasyczną na Uniwersytecie Jagiellońskim. Kapitan jachtowy. Mieszka w Libiążu.

Wojciech Jastrzębiec Kuczkowski: Rok rzeki Wisły 2017

rok wisły 2017(fragmenty artykułu „Rok rzeki Wisły 2017” autor Wojciech Jastrzębiec Kuczkowski w Gospodarka Wodna nr 1/2015, 2/2015 i 3/2015)

Dlaczego 2017? Dlaczego teraz?

W 1466r. – w wyniku zwycięskiej wojny z Krzyżakami – cała Wisła stała się żeglowna od ujścia Przemszy do ujścia Wisły do Zatoki Gdańskiej. Do tamtego czasu państwo zakonne ściągało od transportu towarów Wisłą niemiłosiernie wysokie cła. Czyniło to wiślany spływ nieopłacalnym. W 1467r., 550 lat temu, ruszył wielki wiślany handel z miastem Gdańskiem, a przez to z Europą zachodnią. To zapoczątkowało wielki rozwój gospodarki, przede wszystkim opartej na własności polskiej szlachty i potęgi szlacheckiej Rzeczypospolitej….

Jaka Wisła do końca XXI wieku?

…W świadomości społecznej utrwalił się (…) model „betonowania Wisły” przez szalonych hydrotechników. Ludzie profesjonalnie związani z Wisłą i kochający rzekę traktują ją jako element gospodarki narodowej, należący do skarbu państwa na równi z obiektem NATURY; obiektem aktywnym, w ciągu tysiącleci rzeźbiącym tereny, przez które przepływa. Uczestniczy w erozji gór, z których wycieka ona i jej dopływy, a materiałem wleczonym, inaczej zwanym rumoszem dennym (rumosz denny – materiał skalny odrywany przez szybko spływające z gór wody), buduje nowe połacie lądu, zasypując piaskiem Zatokę Gdańską. Płynąca woda nie znosi linii prostych. Fizyka płynącej wody powoduje, że jej nurt odbija się od brzegu do brzegu. Mało tego. Również w niektórych, dość regularnych odstępach prąd rzeki uderza w dno i rzeźbi w nim głęboczki, a wymyty z dna piasek usypuje w plaże i mielizny. Powstają przykosy, odsypiska, przymuliska, wreszcie kępy. Podczas wielkich wezbrań potęga płynącej wody jest tak wielka, że zdarzają się zmiany koryta i rzeka rzeźbi nowe, zaś stare pozostają często odcięte usypanymi ławicami piaszczystymi, potem zarośniętymi roślinnością. Powstają w ten sposób starorzecza, albo inaczej zwane wiśliska. (…) Kto nie umie „czytać” jej nurtu, nie zna się na znakach nawigacyjnych, niechybnie wjedzie na przykosę, nieraz ciągnącą się w poprzek koryta niemal od brzegu do brzegu. To zdradziecka pułapka i zepchnięcie jednostki przez kant przykosy jest bardzo trudne. A nurt sobie płynie pod którymś z brzegów wąziutkim przejściem….

…Zakotwiczyliśmy tuż przy Wyspie Krowiej obficie zarośniętej młodą wikliną. … Tuż za burtą szczególnie namiętnie kląskał słowik. Słychać było głośny gwizd kosa i gwar innych ptaków. – Oto dzika Wisła! – Zachwycali się „ptakoluby”. I jak to można zabetonować. Przecież tu znajduje się jedyne w Polsce stanowisko ostrygojada. (…) Wyspa powstała w trakcie przeprowadzania regulacji środkowej Wisły w latach 1970-1973. Jest ona jednym z fragmentów wielkiego dzieła regulacji Wisły na tym odcinku od ujścia Sanny w okolicach Annopola do Puław. Te regulacje zostały wykonane za pomocą materiałów przyjaznych środowisku – z naturalnego kamienia z tutejszych kamieniołomów i faszyny pozyskiwanej z miejscowych plantacji wikliny… …Przestrzenie między ostrogami, opaską i brzegiem nazwano klatkami kolmatacyjnymi (kolmatacja – osadzanie się rumoszu dennego). Zalewane są one w czasie wiosennych wezbrań. Kiedy woda schodzi na poziom SNW (Średnia Niska Woda), klatka się zamyka, zaś woda w niej stojąca nabiera charakteru starorzecza, w miarę podsychania zmieniającego się w mokradło. Jest to wspaniały biotop. Tu legną się liczne gatunki całej palety biosu ziemskiego od narybku i kijanek począwszy, piskląt ptactwa wodnego aż do drapieżników, kręgowców i bezkręgowców. Akustycznie ujmując, w wodzie biotopu rechoczą i kumkają żaby, zaś w krzakach wikliny wtórują wielcy muzykanci – słowiki….

Przykład Rospuda

64 słupów posadowionych w podmokłych łąkach doliny Rospudy miało zniszczyć jej przyrodę, przegonić ptaki i inne stworzenia. Zrobiono z tego show na całą Europę. Protest był rzeczywiście wspaniały. Jechały wręcz grupy szturmowe dla obrony Rospudy. No i – naciskany tą gorączką rząd machnął ręką i budowy zaniechano. O czym nie powiedziano „Rozpudnikom”? O drobiazgu, że te mokradła, które i tak nie byłyby zepsute, powstały dzięki pracy hydrotechników budujących spiętrzenia o 244 cm rzeki Netty, która przejmuje wody Rospudy. Spiętrzenie to wykonano podczas budowy Kanału Augustowskiego. Przedtem łąki nad Rospudą były suche, zaś rzeka płynęła wciętym o dwa metry korytem. Podniesienie poziomu wody nasyciło wilgocią łąki, dawniej koszone i wypasane, i zamieniło roślinność na mokradłową. I tym mokradłom, dziełu ludzkiemu, miały przeszkodzić słupy pod estakadą mostu, przez który szła ta rzeka TIR-ów, zamiast rozjeżdżać piękny Augustów i jego umęczonych mieszkańców. A szosę S8 puszczono przez kilka wsi z krzywdą dla ich mieszkańców. (…) To ma także przełożenie na Wisłę. A na Wiśle – na Jezioro Włocławskie. Że tak bardzo zniszczyło przyrodę Wisły i krajobraz, i okolicę. (…) Jezioro Włocławskie, czyli spiętrzona Wisła, od samego początku było monitorowane… Szczątkowe laski (Lasy Gostynińskie) na suchych piaskach dostały wodę przez cofki na dopływach do Wisły, strumykach i rzekach. Ich to korytami Wisła weszła do lasu. Teraz jest to wspaniały mieszany las, który zdobył tytuł Parku Krajobrazowego. Zagnieździły się tam orły bieliki, kormorany w wielkich ilościach. No bo ryb jest pod dostatkiem. I co jest niezwykle cenne, to przemysł czasu wolnego: przystanie, plaże, hotele, pensjonaty. Dawne utrapienie – ścieki – zostało ujarzmione. Woda jest czysta. I taki dobytek rozbierać, wodę spuszczać ? ….

Jezioro Włocławskie

…Przygoda przyszła wraz z niepogodą dopiero w Solcu Kujawskim. Stanęliśmy przy palu, do którego miejscowi rybacy przywiązywali swoje łódki. Rzuciłem kotwicę z rufy. Na czas zdążyłem postawić namiot. Dmuchnęło. Deszcz zabębnił po namiocie. Byliśmy schowani za sporą łodzią rybacką, ale huśtało nieźle. Grunt, że było sucho. Nagle ktoś zastukał w burtę. – Jest tu kto? – Wychyliłem głowę. Nad „Grażyną” stało chłopisko z wielką, kudłatą chyrą czarnych włosów. Przypomniał mi obrazek z okładki książki „Melikles Grek”. Zupełnie jakby nasz – chyba rybak – mu pozował. – – No my jesteśmy. A co nie wolno? – Dobra, dobra, za pół godziny będę wracał. Czekajcie – nie brzmiało to zbyt przyjaźnie. A „Melikles Grek” postawił szybciutko rozprzowy żagiel i śmignął na drugi brzeg drewniana łodzią. Zresztą zniknął w mroku, mgle i deszczu. No i za pół godziny wrócił. Niósł wielkiego sandacza. – No, wychodźcie z tego jachtynka – niedobrze to zabrzmiało, ale wyjaśnił – będziecie spać u mnie. Żona właśnie obchodzi czterdziestkę. A ja jej taki prezent. Oprócz sandacza, dwoje z Warszawy. – Nie wolno odmówić na takie dictum. Oboje gospodarze to Bergowie. Ona Anna, on – Zdzichu. Nie lada kto. Król Bractwa Kurkowego i wiceprezes kółka łowieckiego w powiecie. Oprócz tego znakomity rybak. Pan tutejszych wód, o czym choćby świadczył ten ogromny sandacz. Smaczny ogromnie, doskonały pod bimberek też oczywiście własnej roboty. Doskonały myśliwy (przecież Król Bractwa) umiał sprawić każdą zwierzynę, zrobić wszelkie przetwory. I w tym przypominał mi Witka Minczuka z Minczuków nad Mamrami. No i znał się na wszelkiej budowlance. Żeby zarobić prawdziwy pieniądz – marki (to były wczesne lata osiemdziesiąte), jeździł do Niemiec. Tam postawił gospodarzowi dom, stodołę. Kiedy się Niemczysko dowiedział o myślistwie Zdzicha, okazało się, że jest myśliwym ze związku łowieckiego w Bawarii. No i Zdzichu u niego polował. I Niemiec przyjechał na św. Huberta do Bydgoskiego Związku Łowieckiego. No, nasz „Melikles Grek” okazał się być niezłym ludzkim kombajnem wieloczynnościowym. Wyspani pod prawdziwa, wielką pierzyną, nakarmieni tym pysznym sandaczem popitym bimberkiem własnego pędzenia, polecieliśmy do naszej „Grażyny”. Dzielnie sobie sama bez nas tej nocy poradziła. A że lekko nie było, zaświadczyły ślady fal do połowy namiotu podwieszonego na bomie…..

Trąby nad jeziorem

Słońce zaczęło przygasać. A jako że żeglarz ma „oczy dookoła głowy” obejrzałem się i stwierdziłem, że za naszymi plecami, gdzieś nad zaporą, wypiętrzyła się olbrzymia chmura cumulonimbus. Zaczęliśmy kombinować czym to grozi. Za moment wyjaśniło się. A raczej ściemniło się. Chmura pożarła słonce i nad jeziorem sunie ku nam, przez całą szerokość jeziora, spod czarnej nisko opuszczonej chmury, biała ściana. Kiedy ja spostrzegliśmy, oceniłem, że na żaglach nie zdołamy schronić się przy brzegu. Postanowiliśmy zrzucić żagle i na silniku dojść nieco bliżej południowego brzegu. Odpaliłem silnik. Podpłynęliśmy bliżej brzegu. Stanęliśmy. Rzuciłem kotwicę z dziobu i stanęliśmy pod wiatr. Biała ściana szybko mknęła ku nam. Włożyliśmy sztormiaki. Zostaliśmy w kokpicie. Grube krople zabębniły staccato po pokładzie i za moment lunęły z nieba potoki w ukos ustawione z wiatrem. Kotwica mocno trzymała. Łódź ładnie się ustawiła. Brała fale pod siebie, a większość opływała nam burty. Widok był przepyszny. Chmura leciała nad nami na wysokości na pewno mniej niż sto metrów. Nagle spod chmury wykręcił się lejek i szybko spadł na jezioro. Wciągnął wodę z jeziora. Oszołomieni gapiliśmy się na ten mknący kilkadziesiąt metrów od nas lej. Żeby dodać nam trwogi, lej ten buczał w niesłychanie niskiej tonacji. To trwało dużo szybciej, niż się o tym pisze. Lej zwany trąbą przeleciał dalej, ale jakieś sto metrów za nim zaatakował następny. I też przeleciał. Świetnie się ustawiliśmy. Ale byśmy wyglądali, gdyby te trąby przeleciały się po nas! Po ich przejściu deszcz lał jeszcze przez kwadrans, następnie tylko padał, potem siąpił. Nagle błysnęło słońce i na chmurze stanęła tęcza. Jeszcze długo tak siedzieliśmy i schliśmy. Fala się ustatkowała, wiatr ucichł. Bez problemów postawiliśmy żagle, wyrwaliśmy kotwicę i radzi, że coś takiego widzieliśmy, stanęliśmy na gościnnej kei „Morki” w Płocku, pod Wzgórzem Tumskim.

                                                                                                                    Wojciech Jastrzębiec Kuczkowski

                                                                                          (fragmenty; całość w Gospodarka Wodna nr 1, 2, 3 z 2015r.)

_____________________________________________________________________________________________________

Wojciech Jastrzębiec Kuczkowski ur. 1930r., żeglarz, pisarz, reportażysta, harcmistrz, ekolog, działacz turystyczny,
krajoznawca. Autor mapy hydronawigacyjnej Polskie śródlądowe szlaki żeglowne.

Henryk Jaskuła: Argentyna moimi oczami

Henryk Jaskuła,2007Temat: Re: Podróże – Buenos Aires
Data: Sun, 17 May 2015 12:39:18 +0200
Nadawca: Henryk Jaskuła <……….@…..>
Adresat: Wojciech Jacobson <………@…..>

Wojtek,
Dziękuję za Buenos Aires. Mieszkałem tam dwa ostatnie lata pobytu w Argentynie. Na moich oczach w 1945 roku zaczęto budować Avenida 9 de Julio. Wyburzono wszystkie budynki między dwoma równoległymi ulicami. W 1946 roku miała 300 metrów długości, nazywaliśmy ja „najszersza i najkrótsza aleja świata”. Gdy byłem tam w 1973 roku miała już 16 km. Biegnie od Plaza Constitución prawie po Retiro. Został na niej tylko jeden nie zburzony gmach: 33 piętrowy budynek Ministerio de Obras Publicas. Obelisk to kopia obelisku waszyngtońskiego.
Pozdrowienia
Hen

——————————————————————————-

Data: Sun, 17 May 2015 14:46:25 +0200
Nadawca: Henryk Jaskuła <………..@….>
Adresat: Wojciech Jacobson <………..@….>

Wojtek,
Jeszcze dwa słowa. Na zdjęciu Avenidy 9 de Julio widać gmach Ministerio de Obras Publicas w lewym górnym rogu. Był z nim problem: za drogi aby go zburzyć. Pewna firma amerykańska zaoferowała przesunąć go o 50 metrów. Wszyscy byliśmy ciekawi, jak to się skończy. Widocznie cena przesunięcia budynku była za duża, zdecydowano budynek pozostawić na swoim miejscu. W tym jednym miejscu aleja zwęża się, co wydaje się nie przeszkadzać w niczym.
Miarą odległości miejskiej w Argentynie to cuadra. Una cuadra to odległość między dwoma równoległymi ulicami; ma wynosić sto metrów. Numeracja domów to sto numerów na jednej cuadra; parzyste po jednej, nieparzyste po drugiej stronie ulicy.
W La Plata – miasto nowoczesne, zaprojektowane i wybudowane geometrycznie, ulice mają numery; parzyste są prostopadłe do nieparzystych. Jeżeli jesteśmy na ulicy nr 1, róg ulicy 44, a kolega mówi, że mieszka na ulicy 44 pod numerem 1239, wiemy, że stąd jest do niego 1200 metrów plus ileś tam kroków.
A propos La Plata. Takiego miasta nie było, miasto Buenos Aires było stolicą państwa, a mieści się w prowincji Buenos Aires. W Argentynie od 1851 roku jest ustrój federalny (w wyniku 20-letniej wojny między federalistami a unitarystami, którzy chcieli, żeby cały duży kraj był rządzony centralnie z Buenos Aires).
W mieście Buenos Aires urzędowały więc dwa niezależne (częściowo) rządy: rząd federalny i rząd prowincji Bs. As. I wybuchła wojna między nimi, a każdy miał swoje wojsko. Wojsko prowincji przegnało, wyrzuciło rząd federalny, który schronił się w mieście Generał Belgrano, w powiecie (partido) tej samej nazwy, 200 km od Bs. As. Nastała dziwna sytuacja polityczna, groteskowa. Jedni i drudzy poskrobali się po głowie, i uradzili – nie budować nowej stolicy Argentyny, jako że miasto Bs. As. miało już ponad 1,5 miliona ludzi – tylko nową stolicę dla prowincji Buenos Aires.
Zlokalizowano ją 60 km od miasta Bs. As., nazwano La Plata, narysowano geometrycznie wszystkie ulice; 100 m jedna od drugiej – przecinały się pod kątem prostym. Nakreślono kilka diagonales, które przecinały X-em miasto. Tam sprowadził się rząd prowincji Buenos Aires, a miasto Buenos Aires, jako stolica państwa, otrzymało status Distrito Federal, poza jurysdykcją władz prowincji Buenos Aires. Działo się to w latach 1860. i coś. I do dzisiaj jest spokój.
Za moich czasów Argentyna była podzielona na 10 prowincji, 14 gobernaciones i un distrito federal. Żeby uzyskać status prowincji trzeba było liczyć określoną minimalną ilość mieszkańców. Argentyna miała wtedy 16 milionów mieszkańców, stolica Buenos Aires – la capital – liczyła 3 miliony.
Teraz Argentyna liczy blisko 30 milionów, wszystkie gobernaciones stały się prowincjami.
Miasto federalne Buenos Aires ma swoją policję umundurowaną na granatowo, która nosi pistolety kaliber 45, prowincje mają swoje policje, ta z prowincji Bs. As. jest umundurowana na kolor khaki, nosi rewolwery (kolty) mniejszego kalibru. Pałek żadna policja nie nosiła.
Pieniądzem jest peso, którego znakiem jest $ – taki sam jak dolara USA. Za moich czasów było to $m/n – peso moneda nacional (znaku „m/n” nie używało się potocznie), gdy byłem tam po latach, po denominacjach, nazywało się peso ley. W 1973 roku trafiłem akurat na denominację 100:1 i musiałem się orientować w cenach „starych” i „nowych”. Podobne „szczęście” miałem gdy w roku (chyba 1981?) w Anglii trafiłem na likwidację szylingów i ustanowienie sto „penisów” w funcie, co stało się łatwe do zrozumienia, a trudne dla Angoli.
Hen

Buenos Aires Para turistas -w
______________________________________________________________________________________________________

Henryk Jaskuła – ur. 22.10.1923 r., jachtowy kapitan żeglugi wielkiej. Wsławił się pierwszym polskim rejsem dookoła świata bez zawijania do portów na trasie Gdynia – Gdynia (1979-1980), na jachcie „Dar Przemyśla”.

—————————————————————————-

Rynek Przemyski, 20. maja 2015 roku, wmurowanie tablicy z okazji 35-lecia rejsu solo non-stop dookoła świata Gdynia-Gdynia na jachcie „Dar Przemyśla”.

Tablica (7)

Na portalu

http://www.nowiny24.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20150522/PRZEMYSL/150529910

35 lat po zakończeniu rejsu dookoła świata przemyślanie pamiętają o tym wielkim wydarzeniu i są dumni, że bohater pokonujący morze samotnie przez blisko rok, jest mieszkańcem naszego miasta – mówi Robert Choma, prezydent Przemyśla.

Kpt. Jaskuły nie było na uroczystości. Jednak tuż przed nią odwiedził go w domu prezydent Choma.

– Pan kapitan ma 92 lata, ale jest w doskonałej formie. Sporo rozmawialiśmy, żartował na różne tematy. I już zaprosił nas na… pięćdziesięciolecie jego rejsu, które wypadnie za 15 lat – opowiada prezydent.

 

Zuzanna Jakubowska: fragment książki o Wyspie Wielkanocnej

Zuzanna Jakubowska: Odkryta przypadkiem, pojęta opacznie.
Wyspa Wielkanocna w osiemnastowiecznych relacjach podróżników na tle rozważań o spotkaniu kultur.

(fragment)

SPIS TREŚCI
WSTĘP
I. ZDERZENIE ŚWIATÓW ŻYCIA

1. Zagadnienie obcego/innego
2. Europa a inni
2.1. Europocentryzm i poczucie wyższości
2.2. Odkrywanie Nowego Świata
2.3. Postrzeganie innych kultur, imperializm i przemoc
2.4. Interakcja z innymi: komunikacja i wymiana towarów
3. Inność w przekazach
3.1. Nauka w służbie imperializmu
4. (Nie)przetłumaczalność kulturowa?

II. OSIEMNASTOWIECZNE RELACJE Z WYSPY WIELKANOCNEJ: PRZEKŁADY

II.1. Wprowadzenie
1. Przebieg wypraw i autorzy relacji
2. Podstawa przekładów
3. Język relacji i redakcja przekładów

II.2. Wyprawa holenderska
1. Jacob Roggeveen
2. Cornelis Bouman
3. Carl Friedrich Behrens
3.1. Podróż do nieznanych lądów południowych i dookoła świata (poemat)
3.2. Przez Carla Friedricha Behrensa osobiście odbyta podróż do znanych i nieznanych lądów południowych
4. Anonimowa relacja 1
5. Anonimowa relacja 2

II.3. Wyprawa hiszpańska
1. Felipe González de Haedo
1.1. Wyciąg z dziennika
1.2. Opis wyspy św. Karola zbadanej na rozkaz wicekróla Peru
1.3. Opis wyspy św. Karola oraz jej osobliwości
2. Juan Hervé
3. Francisco Antonio Aguera e Infanzón

II.4. Wyprawa angielska
1. James Cook
2. Georg Forster
3. Johann Reinhold Forster
4. William Wales
5. John Marra
6. Pozostałe relacje angielskie
6.1. Charles C. Clerke
6.2. Joseph Gilbert
6.3. John Elliott

II.5. Wyprawa francuska
1. La Pérouse

III. WYSPA WIELKANOCNA W RELACJACH PODRÓŻNIKÓW: ANALIZA TEKSTÓW

III.1. Wyspa – środowisko i zasoby
1. Od morza
2. Od lądu
2.1. Fauna, flora, żywność

III.2. Ludność rdzenna i jej kultura materialna
1. Rapanujczycy i Europejczycy: pierwsze spotkania a rozwój relacji
2. Dalsza charakterystyka tubylców
3. Język
3.1. Glosariusz Aguery
3.2. Glosariusz Cooka
3.3. Glosariusz Forsterów
4. Kultura materialna
4.1. Posągi i platformy
4.2. Siedziby, pozostałe konstrukcje i przedmioty codziennego użytku

PODSUMOWANIE
1. Społeczeństwo zdolne do przetrwania
2. Zrozumieć

ANEKS
1. Poemat Carla Friedricha Behrensa (fragment)
2. Film Podziemny świat Rapa Nui – polemika
3. Zestawienie chronologiczne relacji
4. Skala Beauforta
5. Glosariusz niektórych terminów rapanujskich

BIBLIOGRAFIA
1. Źródła
1.1. Archiwalne
1.2. Drukowane
2. Opracowania
2.1. Książki
2.2. Artykuły
3. Internet
4. Inne materiały

_____________________________________________

Las verdades geográficas o antropológicas son –como todas– verdades culturales, contingentes. De manera coloquial podría decirse que toda verdad tiene denominación de origen y fecha de caducidad.

[Prawdy geograficzne czy antropologiczne są – jak wszystkie – prawdami kulturowymi i przypadkowymi. Kolokwialnie rzec by można, że każda prawda ma swój certyfikat pochodzenia i swoją datę przydatności do spożycia.]

                                                                                                                                                                               Juan Pimentel

 

Dziś wszyscy jesteśmy tubylcami i każdy, kto nie w pełni do nas należy, jest egzotyczny.

                                                                                                                                    Clifford Geertz

WSTĘP

Mam przed oczyma linię brzegową Wyspy Wielkanocnej: miejsce styku wód oceanicznych z lądem wyznaczają kostropate kamienie, urwiska i ciemne, ostre skały ze zwietrzałej lawy, kontrastujące z białymi rozbryzgami piany. Owa fizyczna granica w pierwszej połowie XVIII wieku stała się granicą metaforyczną. Naprzeciw siebie znalazły się wówczas dwie kultury, dwie cywilizacje, dwa światy, które stanęły twarzą w twarz – i weszły w interakcję, którą trudno nazwać porozumieniem.
Europejczycy – choć w sumie nie tego szukali – odkryli jeszcze jedną małą wyspę na Pacyfiku.
Mieszkańcy małej wyspy na Pacyfiku – choć niczego nie szukali – odkryli, że istnieją ludy odmienne od Polinezyjczyków.
Na przestrzeni kilkudziesięciu lat (1722–1786) do brzegów Rapa Nui, która wówczas jeszcze nie nosiła tej nazwy, przybili kolejno Holendrzy, Hiszpanie, Brytyjczycy i Francuzi. Za każdym razem z innego powodu, w innym celu, z innym nastawieniem i z odmiennymi wyobrażeniami: pierwotnymi, które kształtowały ich oczekiwania – i wtórnymi, które unosili ze sobą, odpływając. Ale też za każdym razem było to spotkanie dwóch różnych rzeczywistości; jego owoc stanowiły pisane przez Europejczyków teksty: dzienniki pokładowe, raporty, wspomnienia. (…)

Właśnie owe teksty stanowią oś rozważań zawartych w niniejszej książce. Moim celem było przyjrzenie się im w formie pierwotnej, niezaburzonej późniejszymi transformacjami – a więc uchwycenie ich w tej postaci, w jakiej powstawały w swoim miejscu i czasie, by trafić do odbiorców prymarnych – po to, bym następnie mogła jak najwierniej przekazać polskiemu czytelnikowi ich treść. Dopiero na podstawie tak przygotowanego materiału możemy pochylić się nad wizją Wyspy Wielkanocnej i jej mieszkańców, ukształtowaną w umysłach pierwszych podróżników, którzy poznali ten skrawek lądu – i odnieść ów zespół sądów i wyobrażeń do dzisiejszego stanu wiedzy. Co przekazali nam dawni żeglarze? W jaki sposób ich bagaż kulturowy, bagaż doświadczeń wpływał na odbiór nieznanej cywilizacji czy na stosunek do jej przedstawicieli? A co tak naprawdę wiemy dzisiaj o wyspie, z którą powszechnie kojarzone są dwa słowa: „posągi” i „tajemnica”? Jak ma się wiedza obiegowa, spod znaku publikacji popularnych, które tylko w założeniu mają uczyć – bawiąc, programów National Geographic i okolicznościowych, wielkanocnych wydań czasopism – do hipotez, analiz i faktów, funkcjonujących w sferze nauki? (…)

By przeanalizować te zagadnienia, nie wystarczy przełożyc osiemnastowieczne teksty na polszczyznę XXI wieku. Mamy tu raczej do czynienia z przekładem międzykulturowym, który ponadto sięga w głąb czasu i przestrzeni: odłam kultury polinezyjskiej, przez wieki rozwijający się w izolacji, odkrywany stopniowo przez Europę w dobie Oświecenia, postrzegany oczami i umysłami Holendrów, Niemców, Hiszpanów, Brytyjczyków, Francuzów (kapitanów, żołnierzy, marynarzy, przyrodników…), ma zostać przedstawiony polskiemu czytelnikowi żyjącemu tu i teraz. (…)

W tradycji badań nad Wyspą Wielkanocną ustaliła się periodyzacja jej dziejów, w myśl której okres wypraw osiemnastowiecznych nazywany jest pierwszym okresem historycznym. Ponadto, cztery wspomniane ekspedycje traktuje się łącznie jako „odkrywcze”, choć oczywiście z punktu widzenia dzisiejszych Europejczyków wyspa została odkryta tylko raz: przez członków wyprawy Jacoba Roggeveena w 1722 roku. Tym niemniej naukowcy uznają, że wszystkie cztery pierwsze ekspedycje wniosły istotny wkład w wiedzę cywilizacji zachodniej na temat Rapa Nui, jej kultury i środowiska, stąd – umownie i post factum – podnieśli załogi wszystkich statków do rangi odkrywców. I to pomimo faktu, iż nie kto inny, jak James Cook, rozczarowany niegościnnym środowiskiem i zastanym tu ubóstwem, twierdził, iż żaden naród „nie będzie ubiegać się o honor odkrywcy Wyspy Wielkanocnej” . (…)

Książka, którą trzymają Państwo w rękach, składa się z trzech zasadniczych części. Pierwszą z nich stanowi szerokie, wielowątkowe tło, na jakim pragnę ukazać przekłady osiemnastowiecznych tekstów podróżniczych. Za punkt wyjścia służą rozważania o naturze obcości i inności. Pragnę prześledzić, jak rozmaici myśliciele definiują te pojęcia, czym charakteryzuje się inność, a czym obcość, czy granica między nimi może w ogóle być jasno wytyczona. Refleksje te opieram głównie na przemyśleniach Bernharda Waldenfelsa, a także m.in. Edmunda Husserla oraz Tzvetana Todorova. Interesuje mnie ponadto, jak odczuwana jest inność i obcość na płaszczyźnie psychologicznej i w przestrzeni międzykulturowej – z czego wynika i jakie są konsekwencje jej istnienia. Poruszam też wątki lęku, fascynacji i interakcji między postrzegającym ‘ja’ a postrzeganym innym/obcym.
Kwestie owe wiążą się nierozerwalnie z rozległym tematem spotkania Starego Świata z Nowym. Problematykę ową – omówioną przeze mnie na podstawie przemyśleń takich autorów, jak np. David Abulafia, Stephen Greenblatt, Juan Pimentel, Mary Louise Pratt czy Bernard Smith – poruszano już wielokrotnie (podobnie jak poprzednie zagadnienie), tym niemniej zawsze pozostaje aktualna, gdy w grę wchodzi kontekst, jaki stał się przyczyną powstania niniejszego tomu. Musimy zatem zmierzyć się ze zjawiskiem europocentryzmu, na który przedstawiciele cywilizacji zachodniej skazani byli w sposób nieunikniony – ale i z towarzyszącym mu poczuciem wyższości; kładło się ono głębokim cieniem na historię odkryć i poznawania innych rejonów świata. Proces ten uwarunkowany był bowiem – jak wspomniałam – bagażem intelektualnym podróżników, którzy wyruszali z macierzystych portów wyposażeni mentalnie w założenia wstępne (albo nimi obarczeni), wyrosłe z własnej wielowiekowej tradycji i nieprzystające do realiów odkrywanych ziem. Poznanie nie może jednak odbywać się w próżni, a zatem wykształcenie, doświadczenie życiowe, przyswojone wzory kultury i wiedza książkowa nieuchronnie nakładały się na obraz nowej rzeczywistości, modelowały go i przeplatały się z jego wątkami, tworząc nową jakość, w której półświadomie próbowano szukać dawnych prawideł i sensów.
Nastawienie to, jak wiadomo, rzutowało negatywnie na napotykane kultury; przedstawiciele cywilizacji zachodniej nieraz zajmowali wobec nich stanowiska skrajne: od pobłażliwości i narzucania im zawłaszczającej, manipulującej opieki, po traktowanie instrumentalne i przemoc. Ludność rdzenna odkrywanych terenów utożsamiana bywała z elementem krajobrazu bądź z zawadą na drodze do nowych posiadłości terytorialnych. Tym niemniej jej istnienia nie można było usunąć poza nawias; naturalną konsekwencją spotkania była więc komunikacja – ograniczona i niedoskonała, bazująca na uprzedzonej interpretacji i nieadekwatnych oczekiwaniach, a zatem wiodąca do mylnych sądów i nieporozumień. Szczególnym wymiarem owej komunikacji była wymiana handlowa, obejmująca między innymi żywność; ten akurat aspekt podczas długich wypraw stał się dla Europejczyków koniecznością.
Kolejną żywotną kwestią, jaką poruszam w toku rozważań, jest tekstowy obraz inności i jego transformacja na przestrzeni dziejów – od niesprawdzalnej dla laika fikcji po postulowaną w XVIII wieku wiarygodną naukowość, która – jak się okazuje – także nie gwarantowała rzetelnego podejścia do tematu. I tak dochodzimy do jednego z zagadnień kluczowych dla niniejszego tomu: problemu przetłumaczalności bądź nieprzetłumaczalności kulturowej. Definiując kulturę – śladami Clifforda Geertza – jako sieć znaczeń i symboli, omawiam kwestię splecenia języka z podłożem cywilizacyjnym, nieuchronnie stwarzającego trudności w procesie przekładu sensu largo, czyli takiego, którego przedmiotem są nie tylko języki i słowa, ale odrębne rzeczywistości. To właśnie owe obce realia próbujemy zrozumieć oraz wyjaśnić. W tym zaś przypadku przetłumaczalność – czyli pojmowalność! – zależy przede wszystkim od narzędzi, jakie mamy do dyspozycji, oraz od nastawienia. (…)

Część druga to przede wszystkim przekłady kilkunastu relacji z czterech osiemnastowiecznych wypraw, których uczestnicy zetknęli się z kulturą Wyspy Wielkanocnej. Scharakteryzowawszy pokrótce przebieg owych ekspedycji oraz sylwetki poszczególnych autorów – w oparciu o takich autorów, jak John Cawte Beaglehole, Roelof van Gelder, Francisco Mellén Blanco, Herbert von Saher, Krzysztof Vorbrich – skupiam się na omówieniu podstawy tłumaczeń. Pod względem merytorycznym mamy do czynienia z materiałem niejednorodnym: są to bowiem zarówno teksty kierowane do przełożonych (dzienniki, raporty), jak i do opinii publicznej (wspomnienia, a nawet poemat). Gdy zaś idzie o nośnik, korzystam zarówno z oryginalnych, pierwszych wydań relacji, jak i z edycji krytycznych źródeł, a także – w przypadku niektórych dokumentów z wyprawy hiszpańskiej i brytyjskiej – z manuskryptów . Ostatnim w tej części elementem metatekstowym jest analiza języka oryginalnych materiałów oraz omówienie procesu redakcji tłumaczeń.
Warto zaznaczyć, iż przekłady nie są ułożone chronologicznie. Kryterium, jakie mi przyświecało, była przede wszystkim osoba autora i jego ranga. A zatem, w kontekście każdej z wypraw najpierw prezentuję teksty, które wyszły spod pióra dowódców poszczególnych wypraw: Jacoba Roggeveena, Felipe Gonzáleza de Haedo, Jamesa Cooka i hrabiego La Perouse’a (ostatni przykład jest o tyle specyficzny, iż stanowi jedyną relację z ekspedycji francuskiej). Następnie o kolejności decyduje albo piastowany przez pozostałych autorów stopień w hierarchii żeglarskiej – jak w zestawie dokumentów z ekspedycji holenderskiej i hiszpańskiej – albo też waga samego tekstu, jak w przypadku Brytyjczyków, gdzie wspomnienia George’a Forstera (oparte na dzienniku ojca) stały się bodaj nawet sławniejsze i bardziej poczytne niż dziennik kapitana Cooka.
Część trzecia – zasadnicza – to analiza zaprezentowanych dokumentów, przedstawiona w formie konfrontacji wizji Wyspy Wielkanocnej i jej kultury, jaką wypracowali w swych tekstach osiemnastowieczni podróżnicy, z późniejszym, a zwłaszcza współczesnym stanem wiedzy w tej dziedzinie. Poruszam tu zagadnienia związane ze środowiskiem morskim i lądowym wyspy oraz jej zasobami, przede wszystkim zaś z ludnością rdzenną, przebiegiem jej spotkań z Europejczykami, jak również miejscowym językiem i kulturą – w tym materialną. W zależności od tego, w jakim kierunku prowadzą mnie motywy odnotowane przez autorów, omawiam kwestie związane z astronomią, pochodzeniem ludności, zdobieniem ciała czy konfliktami w łonie społeczeństwa.
Rozmaitość zaprezentowanych kwestii wypływa więc bezpośrednio z różnorodności faktów i zjawisk, jakim w sposób mniej lub bardziej celowy poświęcali uwagę żeglarze.
Wątki stale obecne, powracające w różnych odsłonach przy okazji omawiania poszczególnych aspektów panoramy materialnej i duchowej Rapa Nui, to dwie głośne dyskusje, jakie przez lata ożywiały wymianę zdań pomiędzy znawcami tematu. Jedna z owych debat – w dużej mierze przebrzmiała, przez co nie mniej ciekawa i pouczająca dla polskiego odbiorcy – dotyczy pochodzenia mieszkańców wyspy, druga natomiast, wciąż aktualna i pełna emocji, to polemika tocząca się pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami wspomnianej już teorii upadku miejscowego społeczeństwa. Co znamienne, echa obu debat można napotkać nawet przy analizie tak odległych, zdałoby się, dziedzin, jak fauna wyspy czy rośliny uprawne.
O zagadnieniach, które poruszyli w swych relacjach dawni podróżnicy, pisało w następnych latach wielu ludzi morza i badaczy. Ich teksty, interpretacje i przekłady przyczyniają się do poszerzania i pogłębiania wiedzy opinii międzynarodowej na temat Wyspy Wielkanocnej, jaka jawiła się oczom żeglarzy u zarania interakcji tamtejszego społeczeństwa z cywilizacją zachodnią, jednakże są to przekazy niewolne od uproszczeń, omyłek, jak również przekłamań. Nakładają się one na mylne sądy i przypadki niewłaściwego bądź zmanipulowanego odczytania rzeczywistości rapanujskiej przez jej europejskich odkrywców, niepostrzeżenie wpływając na jej obraz w dniu dzisiejszym. Zjawisko to nader często przywoływane jest na kartach niniejszego tomu; stanowi, w moim przekonaniu, swoisty drogowskaz dla umysłu, który pragnie przeniknąć do sedna tematu z pozycji odpowiedniego dystansu, zachowując jak najdalej posunięty obiektywizm. (…)

                                                                                                                 Zuzanna Jakubowska
                                                                                                                 Warszawa, kwiecień 2013

 

Selma Expeditions: Polując na growlery

Wyprawa „SELMA – ANTARKTYDA – WYTRWAŁOŚĆ” jachtu Selma Expeditions i jego załogi osiągnęła już 6. etap i zmierza ku końcowi. Główny cel – dotarcie do Morza Rossa i Antarktydy został zrealizowany z nawiązką. Załoga dotarła do Zatoki Wielorybów, Wyspy Rossa, wspięła się na szczyt wulkanu Erebus.
To czego już dokonał 11. osobowy zespól zasługuje na największe uznanie i gratulacje. Godny podziwu jest sposób i styl w jakim to osiągnęli. Każdy najdrobniejszy szczegół wyprawy był precyzyjnie przygotowany. Przed wyprawą rozważane były, i przewidziane zostały, wszelkie możliwe niebezpieczeństwa i trudności; przygotowano środki i sposoby na ich pokonanie; między innymi, w ramach przygotowań, część załogi trenowała wspinaczkę wysokogórską w ekstremalnych warunkach w Alpach. Z relacji pokładowych, też świetnie przekazywanych, wynika, że atmosfera wśród załogi jest znakomita.
Wszystko to przypomina, że wzorcową postacią dla zespołu i dla organizatorów wyprawy był Sir Ernest Shackleton i jego działania, szczególnie wyprawa transantarktyczna na barkentynie Endurance –  zaczęta przed 100 laty w roku 1914.
Wyrażam pełny podziw dla tego co już „Selma” dokonała !

                                                                                                                         Wojciech Jacobson

______________________________________________________________________________________________________

RELACJA Z JACHTU

07.03.2015

Żeglujemy już po wolnym oceanie, raczej szczęśliwi. Satelitarne mapy lodowe pokazują, że Morze Rossa już zamarzło. Ale bez nas :-).
Płyniemy teraz wzdłuż Antarktydy i Półwyspu Antarktycznego, aż do Cieśniny Drake’a. To dla nas najkrótsza trasa do Argentyny. W sumie opłyniemy 1/3 wybrzeży Antarktydy. Planowaliśmy jeszcze gdzieś po drodze się zatrzymać, ale niestety goni nas czas i plany rejsu. Czasu mamy na styk a nawet trochę za mało. Dlatego nie skręcimy w głąb Morza Bellingshausena, zresztą cieśnina przy Wyspie Charcota jest, według map, cała w lodzie i przez to niedostępna.
Ale przepłyniemy koło wyspy Piotra I.
Obecnie jesteśmy w przedsionku Morza Amundsena. Płyniemy nadal dzień i noc, ale siadł wiatr i jest prawie bezwietrznie. Nie możemy czekać. Odpalamy silnik. Walczymy o czas, ale nie tylko. Okazało się, że nasze zapasy wody gwałtownie stopniały. Woda w zbiornikach jachtu po prostu zamarzła. Pozostało nam jeszcze około 100 litrów „rossówki” (wody wytopionej z lodowca na Wyspie Rossa). Dla 11. facetów to zapas na góra 5 dni… Odsolarka zwana także – solarką, daje wodę mocno słonawą. Nie pracuje sprawnie w tych temperaturach – jest za zimno. Woda, którą uzyskujemy nie nadaje się ani do picia ani na zaparzenie herbaty. Na siłę nadaje się do gotowania. Mamy co prawda całkiem spory – żelazny zapas wody w butelkach 0,6 l. Ale taki stan nie wywołuje entuzjazmu załogi.
Kapitan zarządził ograniczenia – na razie – „do 4 herbat dziennie” – Załoga się natychmiast podporządkowała – ale także wykazała „inicjatywę własną”. Ktoś zaproponował: – „Growlery!” – Do tej pory staraliśmy się omijać z daleka te niebezpieczne dla jachtu – wielkie bryły lodu, ale w tej sytuacji role się odwróciły. Zapadła decyzja: Zapolujemy na nie. Sternicy zaczęli wyszukiwać na horyzoncie ofiar. Koło jednej z gór lodowych znaleźliśmy odpowiednią bryłę. Spora sztuka. Fał przygotowany, na nim pętla zaciskowa, dwie osoby z bosakami i jedna z naszym lasso. Zarzucamy kilka razy, potem bosakami naciągamy we właściwe miejsca na bryle lodu. Korba, kabestan, lina w górę, a na końcu wisi kilkaset zamrożonych herbat. Ostrożnie na pokład, młotki załatwiają resztę. Spora radość. W końcu naszą ofiarą pada coś, co do tej pory jedynie nam zagrażało. Teraz fachowym okiem oceniamy następne, potencjalne ofiary. Bez trudu, nauczeni doświadczeniem dopadamy następne dwa growlery. Zdobyliśmy zapas wody na kolejne kilkanaście dni. Staliśmy się – łowcami, pogromcami growlerów. Wiemy już jak i jeśli trzeba – wszystkie możemy przerobić na herbatę! Decyzją kapitana – dalsze łowy zostały zawieszone, po prostu nie mamy więcej pojemników na wodę.
Żelazna porcja wróciła na swoje miejsce. Wodna prohibicja trwała na Selmie, od chwili ogłoszenia, 40 minut! Nowa woda otrzymała nazwę „amundsenówka”. Rozpoczynamy degustację i dyskusję – która lepsza: „rossówka” czy „amundsenówka”… Po południu piękny widok na horyzoncie. Jesteśmy otoczeni kilkunastoma wielkimi górami lodowymi. Nasz rezerwuar pitnej wody płynie z nami. Do tego przepięknie uzupełnia nam krajobraz.
Z Selmy – łowcy growlerów – pozdrawiają:
Piotr, Jacek, Wifi, Damian, Leon, Artur, Tomek, Duszan, Kris, Krzysiek i Luby.
____________________________________________________________________________________________________
J.J. Cieliszak
Koordynator, Media – Wyprawa: SELMA – ANTARKTYDA – WYTRWAŁOŚĆ

__________________________________________________

FOTO

1. Selma i growlery. Selma i growlery. Fot. M. Gawron

2. Growler. Growler. Fot. M. Gawron

3. Akcja growler. Akcja growler. Fot. L. Rychlik

4. Akcja growler. Akcja growler. Fot. L. Rychlik

5. Fot. P. Lubaczewski

6. Trasa wyprawy Selma Expedition 2014-2015. Trasa wyprawy Selma Expedition 2014-2015.

Źródło: Selma Expeditions.com.