Część 3, od Percy Island do Cooktown, 08-10.1977r.
Wieje silny fordewind i jest spory rozkołys. Po chorobie morskiej nie ma jednak śladu, czuję się potrzebny na jachcie. Na samym foku gnamy z prędkością czterech knotów, ale w nocy, przy siadających porywach zamieniamy go na zreperowaną genuę. Dzięki temu, w południe stoimy już przy wyspie Scawfell. Wyspa jest górzysta i gęsto zalesiona, więc piesze wyprawy nie wchodzą w grę. Do tego, po polowaniu noga znów mi spuchła. Orzechy kokosowe na plaży są jeszcze niedojrzałe. Przed obiadem łapiemy na radio radioamatora z Nowej Kaledonii. Jest rówieśnikiem Ludka, a Polskę pamięta tylko z dzieciństwa. Dziś rozmawiał po polsku pierwszy raz od 30 lat! Prowadzi własny warsztat elektryczny, powodzi mu się dobrze i zaprasza nas do siebie. Dobrze jest mieć wybór, ale musimy być konsekwentni.
Z nudów chwyciłem się za porządki w kambuzie i w mesie. Dobrze zrobiłem, bo odwiedzili nas „Swagmany”. Spędzamy mile wspólny wieczór, a ja zaczynam brać udział w dyskusjach.
Są postępy, choć nie takie, jakich bym sobie życzył. Nasi goście muszą wracać do zamkniętej na czas wakacji restauracji w Sydney. Jeszcze popływają z nami w górę Rafy przez kilka dni. My opuszczamy Scawfell jutro i płyniemy na odległą o 35 Mm wyspę Goldsmith, która jest terenem Parku Narodowego. Rano zauważyłem brak moich przyborów toaletowych, które prawdopodobnie zgubiłem na Middle Percy. Szczoteczkę do zębów dostałem od Ludka, bo jemu potrzebna była tylko do celów gospodarczych. Jest okazja zapuścić brodę, ale na efekty trudno będzie liczyć, bo już parę razy próbowałem, ale bez powodzenia.
O świcie stawiamy żagle i przy dobrej „szóstce”, w mig meldujemy się przy Goldsmith Is. Wyspa jest otoczona rafami, zalegającymi przy niskiej wodzie tuż pod jej powierzchnią. Są tam niebezpieczne miejsca zaznaczone w przewodniku. Stajemy na kotwicowisku obok małej wysepki, którą Lucas opisał, jako rafę. To pierwszy błąd w przewodniku, ale nieistotny. Po południu dołączają do nas „Swagmany” i „Piegusy”. Obok jachtu wynurzają się wielkie żółwie. Podobno, w tych rejonach są przysmakiem tubylców, ale Australijczycy wprowadzili ich ochronę. Wyobrażam sobie, co myślą tubylcy, którym biali najeźdźcy wprowadzają przepisy obce ich tradycjom i kulturze. Przecież dwa wieki wcześniej musieli żywić się tym, co upolowali lub złowili w wodzie. To nie oni są zagrożeniem dla ginących gatunków zwierząt. Wygrywa argument siły, a nie siła argumentu. Przeglądamy mapę i wybieramy następny cel, którym jest wyspa Kennedy Sound. Wprawdzie niedaleko nas, na jednej z wysp można zapolować na pół-dzikie świnie, ale dostęp do niej jest nieszczególny. Ostatnio wiatr wciąż wieje z siłą 5-6° B, ale na szczęście z tego samego kierunku. Skok pływowy na tych wodach sięga nawet ośmiu metrów. Trzeba uważać i dobrze czytać tablice pływów.
Po wystawnej kolacji wizyta na Goldsmith Is.
Z przewodnika Lucasa wyczytałem, że struktura obcokrajowców, obejmowała w 1971 roku dwa miliony Anglików, po sto tysięcy Niemców i Holendrów, 93 000 Jugosłowian, 75 000 Greków, 70 000 Włochów i 66 000 Polaków. Większość Polonii, to „stara emigracja”. Nowa jest niemożliwa. Nazajutrz wysyłam Ludka „na chałupy”, a sam zwiedzam różne części wyspy. Obok Goldsmith jest mniejsza wysepka, zagospodarowana przez jakieś biuro turystyczne. Mają tam bungalowy, lądowisko dla helikopterów i spory ośrodek z zapleczem. Nikogo nie zastałem, jeśli nie liczyć olbrzymiego warana wielkiego, który na mój widok uciekał prawie tak szybko, jak ja od niego. Rejon tej grupy wysp tworzy chroniony Park Narodowy. Gdyby Wielka Rafa była bliżej Europy lub Stanów Zjednoczonych, szybko stała by się skansenem. To chyba ostatnie miejsce na ziemi, które skutecznie broni się przed homo sapiens XX wieku. Oby jak najdłużej, bo zamierzam kiedyś tu wrócić.
Rano podnosimy kotwicę i pędzimy na Kennedy Sound z prędkością pięciu knotów. Przed wyspą Shaw mija nas australijski niszczyciel, któremu pięknie salutujemy, lecz on jeszcze piękniej nas zlekceważył. Naprzeciw naszego nowego kotwicowiska pojawiają się szpecące krajobraz zabudowania hotelowe wyspy Lindeman. Jim z Shangri-la sugeruje, by tam podskoczyć, bo to ulubione miejsce australijskich turystek. Jak twierdzi, bywają na wakacjach „chętne” i zwykle są bardzo bogate. Na kotwicowisku stoi luksusowa motorówka Avanis, którą pływa duża rodzinka z Brisbane. Tata (wujek?) jest szefem biura turystyki zagranicznej, a mama przedstawiła się, jako gospodyni domowa. Dwaj chłopcy w wieku szkolnym mają akurat dwutygodniowe wakacje, a córka właścicieli jest sekretarką. Uj, juj, juj, jaka była ładna…Chętnie bym się przesiadł na jakiś czas! Od tych państwa dowiedzieliśmy się, że Andrew Martin był reprezentantem Anglii w pięcioboju nowoczesnym na Igrzyskach Olimpijskich w Londynie, w 1948 roku. To tłumaczyło jego kunszt strzelecki. Niedawno w internecie doszukałem się wyznań żony Andy`ego, którą nagle bez słowa wyjaśnień porzucił w Anglii wraz z dziećmi i wyjechał do Australii, skąd nigdy nie wysłał nawet kartki świątecznej. W Anglii był właścicielem dwu farm. Dla byłej żony, z którą w końcu się rozwiódł, nie było jasne, dlaczego ich nagle porzucił. Podobno chciał, by rodzina dołączyła do niego na wyspę, którą zakupił od poprzednich dzierżawców za 15.000 funtów, co było w tamtych czasach sporą sumą. Dla pozostawionej rodziny pomysł był nierealny, więc związki z nią uległy zatarciu. Najstarszy syn odwiedził Andy`ego w latach dziewięćdziesiątych, ale nie umiał nawiązać z nim kontaktu. Nazwał go nawet „bastard” (łajdak). W początkowych latach pobytu na wyspie, Andy śnił o inwestycjach i sprzedaży wyspy wyimaginowanemu bogatemu Amerykaninowi, ale zakochał się w tym miejscu. Założył ogród, hodowlę zwierząt, produkował sery, a wszystko dla przepływających turystów-żeglarzy – właśnie to, co my z Ludkiem mieliśmy szczęście doświadczyć. Po naszej wizycie, Andy postawił na plaży zadaszoną drewnianą budowlę, w której przepływający żeglarze mogli się przespać, zakupić świeże produkty za dobrowolną opłatą wrzucaną do skrzynki. O ile na początku pobytu na wyspie Andy nie stronił od alkoholu, kobiet i wizyt koleżków z Mackay, o tyle z czasem zawładnęła nim religijność, której towarzyszyła wybuchowość i nieprzewidywalność.
W 1985 roku przyjechała do Andy`ego kuzynka z Anglii, która dostrzegła w byłym podrywaczu kobiet specyficzne cechy choroby psychicznej. Ojciec Andy`ego (generał armii) był przezywany w wojsku określeniem „Mad Martin” (Głupi Martin) i być może choroba miała cechy dziedziczne. Andy zaczął traktować wyspę jak Arkę Noego na morzu win i grzechów. Gdy przeczytał w gazecie historię o Kościele Boga – chociaż do tamtej chwili nie przejmował się zagadnieniami religijnymi – owładnęło jego umysł przekonanie o swej misji. Na początku 90-tych lat zaczął upadać na zdrowiu. W 1989 roku przybyła na wyspę żeglarska rodzina Hicklingów, która wybudowała obok domu Andy`ego swój dom. Dbali o właściciela i infrastrukturę wyspy. Ich synowie uczyli się korespondencyjnie. W tymże roku, Andy opuścił wyspę i wyjechał do Anglii, by zbawić ją przed nieszczęściem. Po śmierci księżny Diany, Andy wierzył, że ona zmartwychwstanie i z synami pojedzie z nim na Middle Percy. Gdy to się nie stało, przestraszył się, że może okazać się fałszywym prorokiem, co wiązało się z karą boską. W grudniu 2000 roku Hicklingowie poznali w Cairns 30-letniego Micka Cottera, wytatuowanego osiłka z „Irokezem” na głowie. Ten Cotter, na początku lat 80-tych mieszkał na Middle Percy kilka miesięcy z Andy`m. Rodzice Cottera opowiedzieli Andy`emu o problemach wychowawczych z synem i ten obiecał pomóc. Tak też się stało. Gdy w 2000 roku Cotter poleciał do Anglii by spotkać się z Andy`m, wywarł na niego presję sprzedaży wyspy dla siebie, w zamian za opiekę. Wrócili do Cairns razem i w kilka dni potem, Andy sprzedał Cotterowi wyspę wartą 300 000 dolarów za… 10 dolców!
Zszokowani Hecklingowie opuścili wyspę po dwunastu latach pobytu, a wprowadzili się na nią koleżkowie Cottera. Zaczął się czarny okres dla wyspy. W 2002 roku Andy poleciał do Anglii, gdzie żył w prymitywnych warunkach. Budził się w nocy z krzykiem, kopał ściany. Gdy wrócił do Australii, był wrakiem człowieka. Cotter rządził wyspą siedem lat. Na brzegu żeglarze zostawiali napisy ostrzegające przed nowym właścicielem. Zwierzęta na wyspie pozdychały, a on sam bywał częściej poza wyspą. Zostawił na niej tzw. „opiekunów”, którzy wypraszali od żeglarzy jedzenie, a nawet okradali ich. Andy przyjechał na wyspę i przez pięć dni obserwował poczynione dewastacje. W 2003 roku zmarł w domu opieki. W 2008 roku sąd orzekł, iż sprzedaż wyspy była wymuszona i nakazał Cotterowi opuścić ją. Ten wywiózł z niej wszystko co mógł, łącznie z plastrami miodu z uli. Potem mieszkał gdzieś w Azji. Wyspę przejęła kuzynka Andy`ego, Radclyffe z mężem Morrisem i odrestaurowała ją krok po kroku. Teraz znów służy żeglarzom, ale rząd uczynił z wyspy Park Narodowy z rezerwatem. Radclyffe i Hicklingowie są z pewnością rozczarowani. Tak zakończyła się smutna historia wyspy-raju, na której spędziliśmy z Ludkiem tak piękne chwile…
W kolejną rocznicę wybuchu II wojny światowej, odwiedzają nas „Avanisy”. Panowie zaglądają w każdy kąt, a panie wolą pić herbatę. Po przyjemnej pogawędce, serwuję moje naleśniki z dżemem. Na szczęście, przystawka smakuje, jednak obiadu nie będzie, bo nie mam koncepcji. Mogłaby być ryba, ale: a/ z czym?, b/z puszki czy z bloku? Przygotowałem jeszcze jedną herbatę i było O.K, a po odjeździe gości zakleiliśmy się „sweet-papką”, czyli zestawem: mleko-cukier-dżem. Ludek wzbogacił swoją rację czosnkiem, po czym stwierdził, że wyszła „całkiem ciekawa mieszanka”. Po południu uciekłem na wyspę, gdzie próbowałem uzupełnić zapasy orzechów kokosowych, ale wisiały za wysoko. Zmieniłem ambitny plan obejścia wyspy na kąpiel w wodzie z małymi rekinkami. Gdy wróciłem na jacht, zastałem uśmiechniętego i ogolonego Ludka. Pogadał przez radio z jakąś żeglarką i to był pewno prawdziwy powód dobrego samopoczucia, które mu nieco popsułem wygrywając w szachy do zera.
Na Kennedy Sound Ludek spalił kobiety…
W drugim dniu pobytu na Kennedy Sound, Tony i Gwen z Jolly Swagmana zaprosili żeglarzy wszystkich jachtów na pożegnalne party. Muszą już wracać do Sydney, ale liczą na ponowne spotkanie gdzieś tam, w świecie. Znalazłem zawieruszoną gdzieś butelkę koniaku i popłynęliśmy na party. Tam rozrabiał już nad miarę „Piegus”, który znów nałowił pełno ryb. Alkohol z zakąskami wjechał na pokład i zrobiło się swojsko. Na początek, na ofiarę wieczoru wytypowali mnie. Ustalili, że podwiozą mnie do jednego z hoteli i zostawią tam na kilka dni z pozytywnie ustosunkowanymi do żeglarstwa paniami, a efekty wizyty Ludek zainwestuje w doposażenie Marii. Potem skupili się na Jimie, a na końcu wzięli w obroty Ludka. Mój kapitan przyjmował delikatne zaczepki konsumując pyszne małże i ślimaki, a na koniec zaproponował następne party na małej Shangri-la. Wieczór był długi i trwał do wczesnych godzin następnego dnia. Pożegnaliśmy kolejną załogę, a za kilka dni do powrotu szykował się Bluebird. My przyjęliśmy kurs na Townsville.
Przed Townsville wyzwaliśmy rodzinkę „Piegusów” do regat, z metą w Nara Inlet. Po paru godzinach straciliśmy ich z oczu, a ściślej – oni nas. Wiało dokładnie w nos, więc daliśmy tyły i wróciliśmy na Lindeman Is. Osłonięci dobrze od wiatru, złapaliśmy się za przeszycie grota i bezana. Weekendowe komunikaty pogody są bardzo skąpe, co nie zachęca do podjęcia ryzyka dłuższych przelotów. Płyniemy w kierunku Cid Harbour w dość ciasnym skupisku wysp okalających dużą Whitsunday Island. Słońce grzeje już bardzo intensywnie. Po ogoleniu hodowanej od wielu dni brody, został na twarzy jaśniejszy placek, który szybko zbrązowiał. Z brody będą nici, bo nie chce rosnąć. Poczekam na następną okazję. Wysłuchaliśmy nowej porcji wiadomości emitowanych przez radio „Wolna Europa”. Przy wstecznym prądzie czterech knotów, dmuchnęło z korzystniejszego kierunku i na komplecie żagli dołączyliśmy pod wieczór do grona dziewięciu jachtów kotwiczących już przy Cid Harbour.
Do Townsville blisko i daleko.
Mój aparat fotograficzny odmówił współpracy, co odesłało go do części zamiennych jachtu. Teraz został mi tylko „Zenit” z obiektywem od „Fieda”. Poważnie obawiam się jakości zrobionych zdjęć! Naleśniki z wątrobianką zakleiły nas skutecznie. Ledwo dotoczyliśmy się do koi, po czym legliśmy snem sprawiedliwych. Wczesnym rankiem uwalniam Ludka od mojej osoby płynąc „Stynką” na brzeg. Wisi tam tablica upamiętniająca przejście tym szlakiem w 1770 roku przez Jamesa Cooka. Do plaży z polem biwakowym doprowadzono wodę, choć jak się wydaje, ostatnim, który z niej korzystał, był sam Cook. Miejsce było nieładnie zanieczyszczone resztkami pożywienia pozostawionymi przez weekendowych turystów. Na szczyt wyspy prowadziła kamienna ścieżka z wielkich skalnych bloków, na której wylegiwały się różnego rodzaju węże. Wyszukałem tęgą laskę, którą tłukłem w skały ostrzegając pełzające potwory. Schodziły z drogi niechętnie i z opóźnieniem, ale dzięki temu, po jakimś czasie osiągnąłem szczyt. Wokół mnie wynurzały się z gęstej zieleni krzewy … malin! Przełknąłem ślinę i rzuciłem się do zbierania witamin. Coś tam w głowie ostrzegało przed pomyłką, ale instynkt zbieracza był silniejszy. Dopiero ostry ból poparzonej liśćmi skóry zmusił mnie do rezygnacji z zaopatrzeniowych planów. Po czasie przypomniałem sobie, że tak właśnie wyglądają owoce „Stinging Tree”, które przy okazji są trujące. Niestety, było za późno. Lekarskim umiejętnościom Ludka nie należało zbytnio ufać, bo na każdą kontuzję stosował lizanie śliną. Jak zwierzęta, preferował „wylizywanie się z ran”. Zbiegłem na brzeg z nasilającym się pieczeniem i rosnącymi bąblami. Czułem się, jakby mnie ktoś owinął watą szklaną i wstrzyknął do krwi paraliżującą truciznę. Gdy wróciłem na łódkę, Ludek postawił poprawną diagnozę ze wskazaniem terapii opisanej wyżej, z dopiskiem: „A nie mówiłem, żeby uważać?!”. Przez kilka dni nie działało i zaliczyłem bezsenne noce. Potem również bolało, ale się przyzwyczaiłem. Turyści z Bowen zostawili mi na pocieszenie 3 butelki piwa, z których dwie wypił Ludek. Promieniał ze szczęścia, że to nie jemu przydarzył się romans z trującym drzewem. Na radio, Jeff zaanonsował siedem nowych listów dla mnie i dwa do Ludka. W czynie społecznym szyję żagle do północy, bo to obniża poziom bólu po „malinach”. Nie mam pretensji do przyrody, bo w te maliny sam dałem się wpuścić.
Przy stałym wietrze 30-35 knotów, uciekamy na samym foku w kierunku Nara Inlet, którą osiągamy w okolicach obiadu. Świetnie chroniona zatoczka otoczona jest wysokimi wzgórzami, które pod wieczór rzucają ponury cień na wodę. Widok jak w przedsionku piekła, a wrażenia jeszcze gorsze. Nastrój grozy rozładowujemy luksusowym obiadem, czyli naleśnikami z dżemem. Przed zachodem słońca uciekłem na trudno dostępny brzeg i po blokach skalnych wdrapałem się na pobliski szczyt. Po drodze omijałem „maliny” szerokim łukiem. Na wydzielające zapach naszej lipy rośliny w ogóle nie reagowałem, a nawet potraktowałem je jak pies drzewo. Po kilku zdjęciach z widokiem na zatokę, szybko zbiegam, bo nie sprawdziłem tablic pływowych. Stynka wisiała już na cumach w powietrzu. Ponieważ jest tu teraz astronomiczna zima, zapisałem w notatkach informację o pierwszym zimowym zdobyciu Hook Peak i to bez użycia tlenu. Poparzenie znika, ale nie do wszystkich bąbli udaje mi się dosięgać językiem. Wieczorem łapiemy w eterze Edwarda Tomaszewskiego i Jeffa. W Townsville czeka na mnie już osiem listów. Ale będzie uczta! Jeff i Jana nie dołączą do nas, bo nie dostaną urlopu. Szkoda, ale pracy trzeba pilnować. W Nara „cicho wszędzie, ciemno wszędzie i nie obaczysz księżyca”. Przespałem bez bólu całą noc. Na to konto, rankiem łapiemy się za naprawę baterii, bo zaczęły cieknąć. W ciągu dnia, po raz pierwszy na Wielkiej Rafie popadał deszcz. Pływamy po rejonie, gdzie takie zjawisko jest rzadkością. Do zatoczki wpłynęły dwa małżeństwa z Nowej Zelandii oraz Jim z Kevinem i jego żoną. Był to wystarczający powód, aby urządzić pożegnalne party dla powracających na południe załóg. Było: wino – kobiety – śpiew, a potem mocniejsze trunki. Zaczęliśmy od nauki nieoficjalnego hymnu Australii, Waltzing Matilda. Poszło nieźle i nawet Ludek się włączył. Sam się sobie z każdym toastem dziwił, a w finale zaczął opowiadać kawał, lecz szybko się z niego wycofał. Potem były piosenki na życzenie, a jeszcze potem – palce i głowa odmówiły mi posłuszeństwa. Czyniący honory gospodarzy, Tony i Gwen, zmusili delikatnie podpite towarzystwo do zwierzeń. Poznajemy wiele ciekawych szczegółów z biografii każdego żeglarza. Gdy do głosu dopuszczono Ludka, swoją opowieść pozwolił sobie przeplatać wieloma zaskakującymi tezami, z którymi nie wszyscy byli skłonni się zgadzać. Dla większości słuchaczy, oceniał rzeczywistość poza obowiązującym powszechnie schematem. Temat rodziny, pracy, dzieci i wakacji, Ludek przerabiał w zastępczym pakiecie na własnym jachcie. Między nim a Marią nie dochodziło do konfliktów czy rozterek, bo to był rodzaj absolutnej miłości opartej na wzajemnej zależności. Każdy z jego załogantów, chcący lub niechcący, naruszał intymność związku kapitana z jachtem, po czym znikał wracając do swojego życia. A Ludek nigdy nie zdradził Marii – jego pierwszej i ostatniej Miłości. To było uczucie, a jednocześnie uzależnienie, na które stać było tylko prawdziwie wolnego człowieka. Wszyscy dyskutanci zastanawiali się tego wieczora, czy potrafiliby w imię nadzwyczajnych choćby przygód, zrezygnować we własnym życiu z uznanych i niepodważalnych wartości.
Rankiem zrobiło się pusto w zatoczce. Wszyscy odpłynęli zostawiając adresy i życzenia szczęśliwego powrotu „do domu”. My byliśmy w domu. A więc, powrót do obowiązków: naprawa baterii, szycie żagli, szachy, korespondencja, przegląd instalacji, posiłek. Na Marii Ludek miał to, o czym marzył – życie bez kłótni i pretensji o byle co i mógł robić wszystko to, co mu się podobało. Ale sam nie chciał i nie lubił żeglować, bo potrzebny mu był jakiś człowiek. Po co? Chyba chciał się swym szczęściem dzielić. Kiedyś zwierzył się, że różne charaktery działają na niego jak prostownik, dzięki któremu wie, jak funkcjonować.
Następnego dnia zachciało nam się na obiad ostryg. Z Ludka błogosławieństwem, wybrałem dwa największe wiadra, porządny młotek i ostry przecinak. Wiedziałem, że kiedyś przyjdzie czas na połykanie świeżych ostryg i małży, bo to przywilej morskich włóczęgów. Miało rozpływać się w gębie, więc poczekałem na niską wodę i ruszyłem do ataku. Ostrygi nie chciały same odskakiwać od skał. Napełnienie obu wiader zabrało mi sporo czasu. Potem zdecydowałem się na posiłek. Po rozchyleniu muszli, ukazało się w środku „Cóś”: miało liczne frędzle, cuchnęło i było przyklejone do skorupy. Trudno. Odgryzłem całe i połknąłem. Fuj…, miało być niebo w gębie, a było cuchnące piekło. Porażka! Postanowiłem sprawdzić moje odczucia na Ludku: dozbierałem ostrygi do pełna i ruszyłem w drogę powrotną. Na widok obfitości w wiadrach, boss cmoknął z zachwytem, bo nawet jemu moje naleśniki zbrzydły. Gdy wszedłem na pokład, Ludek od razu złapał największą sztukę i połknął przykładnie. Mlaskał i żuł, ale nie był zachwycony. Gdy spytałem o repetę, zasugerował koniec posiłku i poprosił o herbatę. Próbował jeszcze tłumaczyć ostrygi, że to nie czas na nie, że trzeba by we wrzątku, a potem polać dużą ilością soku z cytryny, itd. Koniec końców, bez żalu wywaliliśmy do morza całą zdobycz. Piliśmy tego dnia wyjątkowo dużo. Podejrzewam, że brakło nam wiedzy o ostrygach, bo gdy uzbierałem je na północy rafy za miesiąc, po usmażeniu z „wonderful mackerel” rozpływały się w ustach, a w pamięci zapisałem ich boski smak. Sąsiedzi nie mogli odżałować wyrzuconych ostryg i też nie wiedzieli, co sknociliśmy. Stanęło na tym, że mamy na jachcie wybór, bo japońskie rybki wciąż czekały na odkrycie.
Wieczorem skroiliśmy portki załodze Shangri –la w szachy i to do zera. W rewanżu, Kevin (bez żony) obiecał mi wizytę na „Wyspie Rozpusty”. Jednak Ludkowi odkręciły się plany i jeszcze tego samego wieczora podnosimy kotwicę i odpływamy na północ. Żegnamy Nara Inlet w ponurych ciemnościach, ale z żalem. Minęliśmy w ciszy skały z namalowanymi nazwami wizytujących tu jachtów, a potem przyjęliśmy żądany kurs. Nie chciało dmuchać, a każde zdobyte 5 mil okupowaliśmy cofką o 3 mile. Silnik uratował sytuację, a po jakimś czasie zerwał się wiatr w nos. Wdaliśmy się w bezsensowną halsówkę, licząc na odkrętkę wiatru, ale do świtu nic się nie zmieniło. Po śniadaniu (czosnek z miodem i mleko w proszku) pchnęło nas z boku i rozpoczął się wyścig z metą w mieście. Po drodze, spróbowałem zrobić na obiad kluski z wody i mąki na wodzie z przesmażoną „wonderful”. Nie było złe, ale efekt eksperymentu był marny: że kluski były twarde – to jedno, ale bez czosnku nie miały żadnego smaku. Oficjalnie, chwaliliśmy danie łykając „kluski” w całości.
Neptun chyba się na nas pogniewał, bo zerwał się sztormowy wiatr i trzeba było schować się przy wyspie Magnetic Island. Żebyśmy się w Townsville nie nudzili, po drodze rozerwało nam grota. Ponieważ klusek narobiłem pół szafy, trzeba było kontynuować eksperyment. Potłukłem je na drobniejsze kawałki i wrzuciłem na patelnię z pięcioma smażonymi cebulami oraz głową czosnku. Nawet mi to smakowało, a Ludek spytał czy coś jeszcze zostało. Fakt, że najsmaczniejsza była cebulka, ale obiad można było zaliczyć. Nocą wyskakiwaliśmy na zmianę za potrzebą. Było kilka kolejek, a raz Ludek prosił o pośpiech.
Przy Magnetic Island stoi na kotwicy stary, wycieczkowy szkuner Argonaut II, a po plaży spacerują stare panie z parasolami nad głowami. Chodzą tam i z powrotem i nic więcej nie trzeba im do szczęścia. My dla odmiany, zjedlibyśmy coś konkretnego na obiad, wzięli prysznic i poczytali korespondencję. Jutro będzie piątek, a to oznacza, że nic w porcie nie załatwimy. Tak bywa tu w weekendy. Sama wyspa wygląda jak cmentarzysko kamieni o różnych kształtach i formach. Przy plaży widać hoteliki, wypoczywających ludzi. Sielsko i beztrosko, choć w to ostatnie trochę wątpię. Nawet tutaj ludzie mają czym się martwić, bo słońce nie dla wszystkich świeci jasno. Czekamy przy wyspie na martwą wodę aż do obiadu.
Ludek zaskoczył mnie dziś i w ramach rewanżu za wczoraj, przyrządził ryż z suszonymi, a raczej przesuszonymi rybami. Dostał je rok temu w Hobart za darmo, bo nikt nie chciał, a nawet nie mógł ich jeść. Ucieszył się na myśl o tym daniu, bo myślał, że rybki podzielą los pasty do zębów. Wiek ryb nie był znany, a były własnością indonezyjskich studentów, którzy zakupy robili kierując się głównie ceną. Duży karton tego specjału Ludek upchnął najgłębiej w przerobionym na spiżarnię kingstonie (jachtowy kibelek). W skład masy rybnej wchodziły rzeczone ryby, jakieś powykręcane na wszystkie strony stworzenia podobne do glist oraz suszone kraby. Całość dużo lepiej smakowała, niż wyglądała. Zaskoczyłem Ludka jego metodą i po pierwszym talerzu poprosiłem o dokładkę bez rybnej wkładki, ale za to z czosnkiem. Przez chwilę patrzał na mnie podejrzliwie, ale życzenie spełnił. Swoją porcję odłożył „na później”. Po południu, przepływający obok nas trimaran zameldował nam, że czeka na nas korespondencja. Skąd wiedzieli?
Łapię się za przeszycie genuy, bo wygląda już marnie. Czeka mnie parę dni pracy z żaglami. Obok plaży przy naszej wyspie, stoją zaparkowane samochody, chociaż całą wyspę można przejść wzdłuż i wszerz w pół godziny. Cywilizacja wciska się wszędzie i prawdopodobnie nieodwołalnie.
Wejście w gali do ostatniego na północ miasta Rafy.
W piątek możemy wreszcie celować w martwą wodę na wejście do portu. Poszło łatwo, ale przy palach Yacht Clubu było gęsto od jachtów. Stajemy niepewnie przy miejscu ponoć już zajętym. Nie ma kogo spytać gdzie stanąć, a w porcie pusto, jakby wszyscy poumierali. Stajemy w miejscu bezpiecznym, a jutro przeholujemy jacht na wyznaczone miejsce. W kapitanacie portu usłyszeliśmy krótkie: „Monday morning”, co powtórzono przy pytaniu o korespondencję. O wszystkim miał decydować Mr. Stones. Szybko znaleźliśmy public showers i wykąpaliśmy się prawie na wylot. Potem wyskoczyliśmy na spacer po głównej ulicy, która wyglądała niewiele inaczej, niż dwieście lat wcześniej. Po ulicach włóczą się zataczający się tubylcy (Aborygeni), Murzyni, Chińczycy – pełna egzotyka! Z plakatu zerknął na mnie Jose Felicjano, który za 60 dolarów od osoby ma w środę dać koncert gitarowy w muszli koncertowej. Mam w kieszeni niecałe 30 dolarów, więc czeka mnie podsłuchiwanie obok muszli. Ceny w sklepach astronomiczne. Interesujące mnie jabłka kosztują 20 centów za sztukę. Trzeba będzie zaglądnąć do hurtowni.
Wreszcie Townsville, jachty i listy.
W sobotę rano sprawnie przeholowujemy się na nowe miejsce. Mr. Stones zadecyduje, czy to dobre miejsce i czy będzie drogie. Nie zdążyliśmy jeszcze ostygnąć po przeprowadzce, gdy ktoś zapukał w burtę jachtu. Jakieś młode małżeństwo nie umiało sobie odmówić wizyty na Marii. Cmokali i zachwycali się wszystkim, ale na poczęstunek nie odważyliśmy się. Wpisali się do księgi wizyt i zaprosili na swój jacht Hephzibah. Zaraz po ich wyjściu wkroczyli na jacht celnicy. Urzędowym tonem poprosili o dokumenty, zadali kilka pytań i poprosili o wizytę w ich biurze „Monday or Tuesday morning”. Najważniejsze, że nie skierowali nas na kwarantannę. Mary i Lee-Jon zapisali w naszej księdze wizyt: „Jak to miło, że można tu widzieć prawdziwych Polaków i wiedzieć, że nie wszyscy w Polsce umarli. Żeglujcie dalej bezpiecznie i nie spieszcie się z powrotem do kraju!”. Ludek skomentował to stwierdzeniem, że pośpiech jest złym doradcą i będzie się tego trzymał…
Przy kawie na pokładzie Hephzibah dowiadujemy się, że ich cementowy slup idzie na sprzedaż, bo Mary nie lubi kołysania. Za sprzedany jacht mają zamiar wyjechać do Nowej Zelandii, gdzie chcą nabyć farmę i … zbudować nowy jacht! Trochę to niejasne, ale w końcu to tylko plany. Nasi gospodarze chwalą sobie życie w Australii, choć zmieniali pracę wiele razy. Lee grał na gitarze w klubach, był nawet kucharzem w restauracji. Dowiedziałem się, że najtańsze bilety na Jose Feliciano kosztują 7,5 dolarów, a to już leży w moim zasięgu. Uwidim. W drodze powrotnej na Marię, ktoś wywołuje nas z pokładu stalowego kecza. Ludek rozpoznał znajomych Niemców z Sydney: Manfreda i Rosę.
Przyjmujemy ochoczo zaproszenie i odwiedzamy jacht Rosa. Inaczej nie mógł się przecież nazywać! Do rąk dali nam po piwie i kawałku pysznego ciasta upieczonego przez Rosę. Od razu pomyślałem sobie o indonezyjskich rybkach i „wonderful makerel”, ale szybko je strzepnąłem z głowy. Na szybko, opowiedzieli swoją zawiłą historię, która doprowadziła ich na koniec do Australii. Z NRD uciekli przez zasieki w Berlinie. Udało im się uniknąć śmierci.
Potem zdecydowali się na emigrację do Australii. Manfred grał w klubach nocnych, a w dzień budował Rosę. Potem podjął pracę na kolei. Z dwustoma dolarami w kieszeni, dopłynęli do Townsville, gdzie mają zamiar przebudować swój jacht. Dostali tu pracę i stoją już na dwóch nogach. Ich 13-letnia córka uczy się korespondencyjnie, ale najlepiej czuje się na wodzie. Cała rodzinka zamierza za pół roku popłynąć do Afryki Południowej, gdzie można dobrze zarobić. Za jakiś czas, wszedł na pokład Rosy stary niemiecki kapitan Hans Renz.
Miał ponad 80 lat, był Pierwszym Oficerem na Darze Pomorza, gdy ten pływał pod duńską banderą. Potem pełnił funkcję kapitana na jednej ze słynnych pięciu brygantyn, zbudowanych w 1922 roku w Niemczech. Przewozili guano z Chile do Australii. Żaglowce te miały być super-nowoczesne, jak na tamte czasy, jednak drogę z Hamburga do Sydney pokonywały w 124 dni. Starszy brat Hansa był kapitanem z jeszcze dłuższym stażem i bujniejszym przebiegiem służby. Podobno wciąż żył i cieszył się wybornym zdrowiem. Hans opowiadał dowcipnie i ze swadą różne historyjki i dykteryjki żeglarskie, mieszając słowa angielskie z niemieckimi. Opowiedział, m.in, o pewnym lekarzu, którego miał na pokładzie swego czteromasztowego żaglowca Priwall. Ten, układał lekarstwa według nazw chorób przyporządkowując im odpowiednie liczby. Każdego, kto do niego przychodził po poradę, pytał, jaki numer mu dolega. Gdy była to np. 14-tka, stwierdzał, że już nie ma tego numeru na stanie, na co chory proponował zestaw 6 + 8 lub inną kombinację…
Gdy Ludek na koniec wizyty zaproponował zaokrętowanie kapitana na rejs do Cairns lub Cooktown, oczy dziadka zaświeciły się i obiecał, że spróbuje pokonać ostatnią przeszkodę, czyli własną żonę.
Zostaliśmy zaproszeni na spotkanie przy piwie z muzyką w wykonaniu Manfreda. Rano mieliśmy ich wszystkich wizytować na Marii. Wyskoczyliśmy przed snem do publicznej łaźni na jeszcze jedną kąpiel w słodkiej wodzie. Trwała pełne dwie godziny. Następnego dnia pod wieczór, zachodzimy na Rosę. Manfred wyciągnął cytrę, na której grał walce, tanga i przedwojenne kawałki (np. Lilli Marleen). To był prawdziwy koncert. Strasznie się rozmarzyłem, Ludek też był pod wrażeniem.
W poniedziałek Ludek wyszedł załatwiać formalności, a ja przygotowałem lepszą wersję obiadu, chociaż z tych samych składników. Po powrocie kapitana, dodałem kupionej kapusty, skrawków szynki (za jednego dolara kilogram!) i świeżej mąki. Jabłka też kapitan kupił, ale nie wrzuciłem do gara, bo to by była prowokacja… Pan STONES okazał się być panem Stonesem i nie musimy się przenosić. Listy gdzieś tam utknęły, ale nazajutrz mają już być w naszych rękach. Pozostajemy głównymi okupantami łaźni publicznej.
Nazajutrz Ludek chwycił się za przegląd silnika, a ja udałem się do kapitanatu po należne listy, a potem na zwiedzanie miasta. Zaplanowałem metodą małych kroczków, że siądę sobie gdzieś w parku z tanim lodem w ręce i powoli będę trawił plotki z Polski. Plany planami, a listów nadal nie było! Podobno pan, który wiózł te listy do portu, dostał ataku nerek (?!) i to zamknęło sprawę na teraz. Ze złości wlazłem pod zimny prysznic i pokrzyczałem sobie na siebie i na Australię. Potem poszedłem do starej części miasta z jeszcze starszym dworcem kolejowym, który wybudowano w 1912 roku. Rozkład jazdy obejmuje linie do Cairns, Mount Isa, Bowen i kilku małych miejscowości. Na torach stoi śliczna ciuchcia retro z fikuśnymi wagonikami w XIX-wiecznym stylu. Trochę zmęczony, siadam na krawężniku przy mocno zapuszczonym cmentarzu. Prawie natychmiast wynurzył się z bocznej uliczki radiowóz z policjantami. Spytali „skąd” i „dlaczego”, a potem przeprowadzili krótki test na narkotyki. Musiałem wyglądać na zbyt nieobecnego, jak na australijską normę. Na wszelki wypadek, dałem do sprawdzenia torbę z nieaktualną legitymacją studencką. To wystarczyło i zaraz usłyszałem przeprosiny, choć nie musieli tego robić, bo to ich praca. Powiedziałem, że to ich obowiązek, tak samo, jak mój siedzieć na krawężniku i uczyć się języka angielskiego. Pokiwali twierdząco głowami i szybko odjechali. Pomyślałem, że policjant, to ostatni zawód moich marzeń. Za chwilę wrócili i spytali, czy potrzebuję podwózki do centrum. Po chwili zaprosili mnie na piwko do baru. Sami, pili colę. Zaproszenie dostałem wyłącznie przez fakt, że nie widzieli jeszcze w Townsville polskiego turysty siedzącego na krawężniku ulicy przy cmentarzu… Pogadaliśmy o Polsce i Australii. Z rozmowy wyczułem, że wolą mieszkać tutaj. A poza tym: czy ja wyglądam na narkomana?! W drodze powrotnej wziąłem kolejny zimny prysznic i wróciłem na łódkę. Ludek skończył przegląd, a makaron skisł bezpowrotnie, co oznacza, że dziś znów będą naleśniki. W środę wyrwałem z rąk urzędasów listy, choć dwa razy odwiedziłem kapitanat i dwa razy Pana Stonesa. Wieczorem, przy lampie naftowej z naleśnikami w ręce i gorącą herbatą, zaczęliśmy połykać treść korespondencji z kraju. Paczka z uczelni poinformowała mnie szczegółowo na 26 stronach (!) o swoich wakacyjnych przygodach. Czytanie było ucztą i trochę zrobiło mi się żal, że robili to wszystko beze mnie. Podejrzewałem jednak, że oni woleliby być na moim miejscu. Cały następny dzień przesiedziałem na Marii trawiąc ponownie treść listów. Ludek poszedł „na chałupy” i na miasto, skąd przywlókł dużo taniej wątroby, którą natychmiast przerobiłem na niby-rosół, niby-drugie danie, które z kolei – szybko znikło. Manfred i Rosa naturalizowali się na Australijczyków, co podnosi ich społeczny i prawny status. Zasłużyli na to swoim życiem i tym, co przeżyli w drodze do tutejszego raju.
W nocy nie szło zasnąć, bo pękł filtr zbiornika ropy i ta do rana spływała do zęzy. Trzy godziny gruntownego klaru należało się Marii, choć 13 dolarów spłynęło bezpowrotnie. Po porządkach przyszła kolej na zakupy i uzupełnienie paliwa. W tym dniu zdążyliśmy jeszcze uzupełnić i wysłać do Polski korespondencję. Mamy świeżą mąkę, która smakuje jak mąka i dwa kilo dość marnych jabłek. Po kąpieli wpadamy na Rosę na zwyczajowe plotki. Australia wciąż debatuje na temat rekonstrukcji Darwin po cyklonie „Tracy” w 1974 roku. Na określenie siły wiatru zabrakło w tamtym dniu skali. Mogło dmuchać nawet do 300 km/h! Właśnie tam chcemy dopłynąć… Darwin liczy sobie obecnie 40 000 mieszkańców i jest stolicą Terytorium Północnego. Od Johna Mattesitch`a dostaliśmy kontakt na szefa „Darwin Reconstruction”, co może okazać się sporą korzyścią na sezon cyklonów w tym mieście. Jeśli do tego dołożyć kontakt na drugą osobę Terytorium w postaci zięcia Hansa Renza, to miasto może okazać się całkiem ciepłą przechowalnią przed dalszymi etapami rejsu. W dzień targowy (sobota), Rosie zabiera nas na zakupy do dużej hurtowni warzyw. Za „ludzkie” pieniądze doposażamy Marię w czosnek, cebulę i kapustę oraz inne zielone drobiazgi. Rosa i Manfred marzą o skończeniu budowy jachtu, a potem liczą na szczęście w rejsie dookoła świata. Z australijskimi papierami i optymizmem życiowym, pracę znajdą wszędzie. Podobno w Afryce Południowej zarabia się najłatwiej. Z Rosy zabieramy do nas Hansa na pożegnalną wizytę. Otwieramy „Napoleona” i wsłuchujemy się w barwne opowieści starego szypra. Wiek zrobił już z nim swoje, ale w środku małej postaci krew wciąż szybko krąży. Wpisuje się nam do Księgi Wizyt i mojego dziennika podróży. Niestety, z nami nie popłynie, bo żona nie pozwoliła. Tyle lat go w swoim życiu nie widziała, że nie chce przegapić ostatnich chwil. Muszą się strasznie kochać! Robimy jeszcze ostatnie zdjęcia pamiątkowe i odwożę żywą historię światowego żeglarstwa na brzeg. Hans poprosił o możliwość powiosłowania. Słabo już mu szło, ale cieszył się, jak dziadek na widok ukochanego wnuczka. Jego – choćby nawet krótki – pobyt Marią na morzu mógłby być ryzykowny. Nim wysiadł z łódki, objął mnie serdecznie i powiedział: „ Życzę ci wielkiej przygody w życiu i przedłużenia historii żeglarstwa o następne 100 lat!”. Hans Renz pomachał mi z brzegu ręką na pożegnanie i zrobiło mi się żal chwili nie do odtworzenia w przyszłości.
Manfred i Rosa zaprosili nas na pożegnalne spotkanie. Na sam początek, Manfred zaproponował nam wysłuchanie swoich ulubionych kawałków granych na cytrze. Grał ślicznie, a ja w myślach wyobrażałem sobie atmosferę koncertów w kafejkach i klubach nocnych Sydney, Brisbane i innych miasteczek. Gospodarze dzielili się z nami nadziejami i troskami o los ich rodziny, ale nie wątpili, że gdzieś na żeglarskim szlaku, jeśli nawet nie spotkamy się, to będziemy miło siebie wspominać. Bardzo chciałem aby ich plany powiodły się. Na koniec spotkania otrzymujemy od Rosy wspaniały tort. I jak tu o nich zapomnieć?
Sezon cyklonów zbliża się powoli, ale nieodwołalnie. Nowe dni przynoszą nowe troski, ale też i wspaniałe przeżycia. Rano czyścimy i odkażamy zbiorniki wody pitnej, uzupełniamy je do pełna i napełniamy puste kanistry. Na morzu każda ilość słodkiej wody ma cenę złota. Jeszcze podłączamy zbiornik ropy z ominięciem zepsutego filtra i o 07:00, rano, odchodzimy w morze. Natychmiast zrywa się dobra „piątka” i jest okazja sprawdzić nowo przeszyte żagle.
Rezerwat tubylców Great Palm Is.
Szybko meldujemy się przy wyspie Great Palm, ale grot rozerwał się poza szwem. Będzie robota, a tu zaczęło po raz pierwszy regularnie padać. Do tego doszły silne porywy wiatru, toteż powracamy do wacht kotwicznych, mimo, że jesteśmy dobrze osłonięci. Żagle starzeją się i czeka je naturalna śmierć, bo ileż razy można je przeszywać? Jednym z głównych ambicji żeglarskich Ludka było opłynięcie globu na jednym komplecie żagli. Szanse na to są marne, ale nowy komplet szyper kupi tylko w ostatecznej potrzebie. Na razie, czekamy na korzystną prognozę pogody, bo najbliższa wyspa Fitzroy czeka na nas w odległości 120 mil. W passacie SE, kierunki wiatru z NE i N są raczej rzadkością i ta rzadkość akurat nas dopadła. Jest okazja pojeść bez przeszkód. Jeśli Ludek oczekiwał na moją chorobę morską, to srodze się zawiódł, bo to już mnie nie dotyczy. Skończyły się dumne parady Ludka po pokładzie z papierem toaletowym w ręce. Teraz zamieniły się w rywalizację przy posiłkach. Zżeramy sprawiedliwie (czyli po pół) tort oraz wciąż świeże liście kapusty z rybą. Ludek dokupił kilka puszek ryby, które mimo dużej przeceny, traktujemy jak towar luksusowy. Rzeczywiście, ich smak znacznie różni się od „wonderful makerel”, których znaczne zapasy jednak powoli kurczą się. Niektórych egzemplarzy nie odważamy się sprawdzać. Ludek nie jada tylko żółtej pleśni, którą – w odróżnieniu od zielonej – uważa za niekoniecznie zabójczą, ale raczej bezużytkową. Spróbowaliśmy sprawdzić przydatność znalezionego przy porządkach w zęzie avocado, które przechowało się zapomniane w jednej z grodzi zęzy. Mimo, że skórka owocu była nienaruszona, to zapach wnętrza nie zachęcał do spożycia. Po paru godzinach pozbyliśmy się wątpliwości i potraktowaliśmy avocado, jako dodatek do warzyw. Dostaliśmy je od Leona w Mooloolaba…
Po dwu dniach pogoda w miarę ustabilizowała się, chociaż ciężkie ołowiane chmury wciąż gnają po niebie. Szkoda nam czasu, bo sezon cyklonów zbliża się nieubłaganie. Korzystając z baksztagowego kursu, płyniemy dalej. Stawiamy tylko grota, a i tak płyniemy przy 4°B z prędkością sześciu węzłów. Dla Marii wystarczy, a więc i nam pasuje. Po ostatnich burzliwych dniach, łódka kołysze się jak zwariowana, ale mnie to już nie rusza…
Dziwne, ale mimo bliskości równika, wciąż używamy nocą kufajki. Fale przelewają się przez rufę i mamy przemoczone ciuchy. Wieczorem stawiamy foka i zanosi się na nowy rekord dobowego przelotu Marii. Zabawę psują częste i gwałtowne szkwały z silnym opadem, zupełnie jak na złośliwym Tasmanie. Nad ranem, podczas mojej wachty zaliczam oberwanie chmur. Ludek nawet nie wstał. Czyżby doszedł do wniosku, że można mi ufać?
Dzisiejszy przelot, to 120 Mm. Nieźle. Wyspa Fitzroy jest istotnym punktem nawigacyjnym Wielkiej Rafy, bo leży przy ważnym jej przejściu. Jedna z dwu latarni ma zasięg 28 Mm. Wyspa jest zielona i piękna, nadaje się na utworzenie atrakcyjnego kurortu. Australijczycy planują zbudować na niej hotele i to nie jest najlepsza wiadomość dla żeglarzy. Syn latarnika odwiedził nas na plaży i zaprosił na wieczorną kawę. Korzystamy z zaproszenia i wspinamy się na 300-metrowe wzgórze z latarnią. Budowla wygląda jak laboratorium. Zwiedzamy wnętrze, a następnie siadamy do stołu z poczęstunkiem: piwem, serem, kawą, ananasem i ciasteczkami domowej roboty. Latarnik chwalił sobie lekką i łatwą pracę. Latarnię obsługuje generator o mocy 3 kilowatów. System zabezpiecza rezerwowy generator prądu i solidny zestaw baterii akumulatorowych. W razie awarii, włącza się sygnał dźwiękowy podłączony do mieszkania latarnika. Jego praca ma charakter kontraktowy. W wolnym czasie rodzina remontuje stalowy kecz, który odkupili od małżeństwa z Cairns, dla którego była to droga skarbonka bez dna z przeznaczeniem na zamieszkanie. Córka i syn latarnika uczą się korespondencyjnie, co tu na Rafie nie jest rzadkością. Planują udać się za trzy lata w długi rejs. I tym razem żal się żegnać. Może się gdzieś spotkamy?
W ostatni dzień września, słaby passat gna nas z siłą 3°B w stronę Low Island.
Zmieniamy system wacht na 2-godzinny. Jest szansa na osiągnięcie wyspy przed nocą, co pozwoliłoby wygodnie pomanewrować w otaczającej wyspę lagunie. Dojadamy naleśniki i stawiamy wszystkie żagle, uzbrajając genuę spinakerbomem. Teraz gnamy jak do pubu. Szybko ukazują się dwa paski wysp atolu. Większa z nich porośnięta jest mangrowcami, a mniejsza tworzy cay piaskowy, na którym stoi latarnia i niskie zabudowania mieszkalne.
Przy brzegu kołysze się brzydki stateczek. Mangrowce wystają z wody, jakby je ktoś zasadził, a na cayu, uginają się obwieszone owocami palmy kokosowe. Jest też namiastka domowego ogródka. Laguna zapewnia świetne schronienie, a przeźroczysta woda kusi do kąpieli. Widok pływających w niej małych rekinów nie nastraja zachęcająco. Wrzask kolonii ptaków w mangrowcowym lasku usypia po sutej kolacji. Na dobranoc, gram na gitarze „Sorrento”. Pogwizdujący do melodii Ludek rozluźnił się i nastawił wodę na herbatę.
Rankiem podpłynął do nas krewetkowiec z niemieckim rybakiem, który wysypał na nasz pokład pełną zawartość z kosza krabów.
Kraby na śniadanie – to lubię!
Poplotkowaliśmy o losie rybaków. Przez jedną noc mogą zarobić nawet 150 dolarów, ale po potrąceniu kosztów eksploatacji jednostki i kosztów utrzymania, pozostaje tylko część zarobku. By wyjść na swoje, muszą łowić parę miesięcy. Do domu przypływają na Boże Narodzenie. Dziękujemy za dary morza i płyniemy na wyspę. Na brzegu czeka na nas potężny blondyn, Szwed Ole. Jest latarnikiem, który znalazł na Wielkiej Rafie cel życia. Na lądzie czuł się jak ptak w klatce, więc gdy dostał pracę latarnika, potraktował ją jak dożywotnie wyzwanie losu. W domku wisiała na ścianie wyprawiona szczęka złapanego dwa dni wcześniej w lagunie rekina-ludożercy. Twierdził, że te zwierzęta nie są groźne, ale nie sugerował wielogodzinnej kąpieli. Latarnia na wyspie ma równo 100 lat i jest utrzymana w idealnym porządku. Ole jest kolekcjonerem białej broni, której egzemplarze wypełniają cały living room. Jesteśmy zaproszeni na wieczornego drinka.
Ubieramy płetwy z okularami i eksplorujemy żywą część rafy. Takiego obrazu podwodnego królestwa nie da się opisać! Tridachny mają ponad metr długości, a kolorowe stworzenia błyskają w przeźroczystej wodzie tęczowymi barwami. Są ciemno-atramentowej barwy „pociski morskie”, czarne jeżowce, różnokształtne ryby i czatujące na nie, pokraczne kolosy. Był też i żółw, którego upolowanie zagrożone jest dużą karą finansową. Aborygenów mało te przepisy obchodzą, bo zmniejszenie populacji gadów notuje się dopiero od skolonizowania Australii. Przed przybyciem „białych”, przyroda Australii stanowiła zharmonizowany, zgodny ekosystem, a czarny człowiek był jednym z jego elementów. Biali najpierw ten system zniszczyli, a potem stworzyli przepisy chroniące ginące z ich powodu gatunki zwierząt. Logika białego człowieka nie mieści się w prostej logice człowieka czarnego, toteż któraś ze stron będzie musiała ustąpić. Łatwo zgadnąć – która! Pływaliśmy po rafie do wieczora, aż żołądki upomniały się o swoje. Obiadokolacja była prosta: same kraby z wrzącej wody morskiej i herbata. Mięsa nie było dużo, ale jaki smak!
Rankiem wpłynęły do laguny dwa jachty z zupełnie nagimi załogami płci obojga. Nie krepowali się zbytnio: pobyli, poopalali się, popływali wpław i odpłynęli. Znów zostaliśmy sami. Wieczorny chłodek orzeźwił nas na tyle, że popłynęliśmy na brzeg z butelką dobrego koniaku. Ole, jakby czekał na nas. Przenieśliśmy się do domku, w którym normalnie żyje małżeństwo latarników, przebywające akurat na urlopie. Szwed zastępuje ich na okres wakacji, a potem wraca do stałego miejsca pracy, na Fitzroy Island. Oglądamy kolekcję fajek, dwa harpuny, wspaniały łuk, zbiór książek i lunetę morską, jakiej używał James Cook. Szwecję opuścił Ole w wieku 20 lat po odbyciu służby wojskowej. Przez 10 lat włóczył się po Australii, wiodąc twardy żywot trampa. Jako latarnik pracował na kilku wyspach. Po dwóch piwach przyszły nowe dwa, a po nich – dwie butelki rumu „Captain Morgan”. Potem zacząłem widzieć podwójnie. Ole znał dobrze historię Polski, ale raczej wolałby tam nie mieszkać. Długo żegnaliśmy się z gospodarzem wyspy, wznosząc wciąż nowe toasty. Planowaliśmy opuścić wyspę nocą.
Nie podnieśliśmy kotwicy, za to opróżniliśmy gar z naleśnikami. Następnego dnia (niedziela), musimy do siebie dojść, a najlepiej – przez robotę: znów szyję genuę, a Ludek sporządza „bałandę”, czyli nic na wszystkim. Oczywiście, prawie całą zjada sam, bo ja po alkoholu dochodzę do apetytu dłużej. W nocy podnosimy wreszcie kotwicę i ostrożnie opuszczamy lagunę. Prawie natychmiast, skądś nadleciały ciemne chmury z niegroźnymi szkwałami. Nad ranem wiatr stężał do 5°B i zrobił się niezły rozkołys. Pogoda robi się wyborna, więc wyciągamy szachy i robimy herbatkę. Powietrze przeszywa nagle ostre przekleństwo, bo Ludek rozsypał w mesie cukier, a za chwilę dostał bomem w głowę. Na wszelki wypadek, zrobiłem wszystko by przegrać. Szybko osiągamy Cooktown, o którym naczytałem się sporo.
Ciekawostką jest fakt, że z jedenastu miejsc odwiedzanych przez Cooka w Australii, dziesięć przypadło na dzisiejsze Queensland, a jedno, na południową część kontynentu (Botany Bay, 1770r.). Na Endavour River, słynny podróżnik stał 48 dni czekając na korzystne warunki pogodowe. Czas upływał załodze na naprawach i poznawaniu obyczajów tubylców. W 1865 roku, wysłany na zbadanie możliwości zasiedlenia północnych regionów Australii, John Jardine stwierdził, że jedynym takim miejscem mogłoby być właśnie Endavour River. W latach siedemdziesiątych XIX wieku, różni badacze Australii natrafiali w tych okolicach na duże samorodki złota, co zainicjowało słynną gorączkę złota. Powstało natychmiast miasteczko, które nazwano Cooktown.
Jak w czasie „gorączki złota”.
Dzisiejsze Cooktown liczy siedemset mieszkańców. Żyją w cieniu dawnej świetności miasta, które w XIX wieku przeżywało gorączkę złota podobną do tej, na Alasce. Miasto liczyło wtedy 60 tysięcy stałych mieszkańców, głównie poszukiwaczy przygód i Chińczyków. Były tu luksusowe hotele odwiedzane przez licznych turystów, bogate sklepy, banki, szkoły, kościoły i knajpy. Cooktown stało się szybko największym miastem Queensland. Z historii miasta warto odnotować informację, że pierwszymi mieszkańcami miasta było dwudziestu Chińczyków, których populacja w czasie gorączki złota wzrosła nawet do 18 tysięcy. Pozostała po nich kapliczka na cmentarzu i ogród chiński. W apogeum rozkwitu, miasto szczyciło się posiadaniem 60 hoteli (!) i największej w Queensland liczby licencjonowanych sklepów alkoholowych. W mieście prosperowało sześciu rzeźników, pięciu piekarzy, czterech blacharzy, siedmiu kowali, trzech krawców, sześciu fryzjerów, trzy apteki, kilku lekarzy, dwóch dentystów, kilku nauczycieli, rymarz i jubiler. Cooktown było w latach siedemdziesiątych XIX wieku typowym miastem poszukiwaczy złota. Rządzone było przez wybieranego burmistrza. Połączenie kolejowe z innymi częściami stanu miasto uzyskało już w 1882 roku. W trzy lata później powstał browar i zbudowano drugą szkołę (dla chłopców) oraz bank New South Wales. W rok później, oddano do użytku linię telegraficzną do Cape York. Jej budowa pochłonęła wiele ofiar, w większości zabitych przez tubylców. Upadek miasta notuje się na przełom wieków. W 1907 roku Cooktown doszczętnie zniszczył cyklon, a w 40 lat później upadek miasta przypieczętował następny, po którym nie było już co naprawiać. Stąpaliśmy z Ludkiem po o wiele za szerokich, jak na liczbę mieszkańców, ulicach z pozostałościami ruin dawnej świetności miasta. Miasto jak szybko się rozwijało, tak też szybko topniały zasoby bogactwa jego obywateli. Zbankrutowani poszukiwacze uciekali jeden po drugim, a na miejscu zostali prawie wyłącznie Chińczycy. Nie było już nic do roboty: wybudowana linia kolejowa nie miała kogo obsługiwać, a miejscowa gazeta nie miała o czym pisać. Wyludniając się, miasto umierało i takim wymarłym pozostało do czasów współczesnych. Wyszliśmy na zwiedzanie miejsca, gdzie biały człowiek na początku eksploracji kontynentu po raz pierwszy przebywał dłużej, niż kilka dni. To właśnie wtedy zobaczył kangura i Aborygenów, których obyczajów nie znał. Popełniał też liczne błędy, za które trzeba było nieraz słono płacić. Idąc po szerokich, wymarłych i zaniedbanych ulicach miasta, dostrzegamy na każdym kroku chylące się ze starości resztki dawnej świetności, a więc: dwa kościoły, „dom młodzieży”, chatę, w której urodziło się pierwsze białe dziecko, obelisk z armatą i kamień poświecony czci i chwale wielkiego odkrywcy, Jamesa Cooka. Jego imieniem nazwano też miejscowe muzeum historyczne, które w 1970 roku uroczyście otwarła królowa Anglii.
Armata na cześć kapitana Cooka.
Stoimy w małym porcie wciśnięci między ośmioma jachtami. Jest bezpiecznie, ale pale cumownicze wyglądają tak, jakby się miały za chwilę przewrócić. Obok nas stoją znajomi Ludka, którzy obserwowali nasze manewry przy wejściu do portu. Ludek pokrzykiwał na cały głos, bo wzrok ma słaby a słuch przytępiony. Z oceną odległości też u niego nie najlepiej. Mimo to, wszędzie sobie radzi i jeszcze nie zaliczyliśmy manewrowej wpadki.
Ludek jest zauroczony atmosferą wymarłego miasta. Postawił mi w miejscowym pubie piwko i kupił dwa kilo jabłek. Obok pubu, jakiś szaleniec głośno chwalił Australię i siebie, ale nikt go nie słuchał. Na zapleczu jednej z opuszczonych nieruchomości rosło wielkie drzewo mangowca z dojrzałymi owocami. Takiej okazji nie mogłem przegapić! Odwiedzałem to miejsce regularnie, a zapas witamin rósł i rósł. Wystawiona w mieście na cokole armata też ma swoją historię: w 1885 roku, 50-tysięczne Cooktown czując się zagrożone morską inwazją Rosji (!) wysłało do rządu prośbę o „pomoc zbrojną i doświadczonego oficera”. Rząd i owszem, przysłał właśnie tę przestarzałą armatę z 1803 roku i … dwa karabiny! Rosja nie odważyła się. Opisano również tragiczną w skutkach historię przygody niejakiego pana Kennedy`ego, który w 1848 roku prowadził 13-osobową wyprawę na Cape York. Przy Escape River, źli z jakiegoś niewiadomego powodu tubylcy wyrżnęli prawie całą grupę. Przy życiu uratowało się dwu Europejczyków, którym w sto lat później postawiono pomnik. Wydaje się, że tubylcy srogo karali tych, którzy naruszali spokój ich świętych miejsc. W okolicy Cooktown żyje kilkuset Aborygenów prowadzących tryb życia bliski ich przodkom.
Zwiedzamy peryferie miasta. Obejrzeliśmy dość ponury cmentarz, gdzie nie znaleźliśmy tabliczek po zmarłych Polakach. Przeciętna wieku zmarłych, to 40 – 50 lat. Wpływ klimatu?
Objadłem się do syta owocami mango, ale deszcz przegonił nas na jacht. Tuż przed przystanią drogę przebiegł nam, a raczej przeskoczył, kangur Wallaby. Kolejny dzień upływa znakiem zwiedzania tutejszego muzeum. Podzielone na dwie sekcje, przedstawia obraz dawnego i dzisiejszego Cooktown. Poszczególne galerie obrazują obyczaje tubylców wraz ze zbiorami ich narzędzi i sprzętów użytku codziennego, historię życia i podróży Jamesa Cooka, kolekcję pięknych muszli, pereł i korali, różne eksponaty i utwory geologiczne oraz „chiński pokój”. Całość wystawiona ze smakiem, z doskonałym opisem. Absolutna atrakcja!
W drodze do portu kupujemy tanio mąkę, którą uprzejmy piekarz podrzucił na miejsce swoim autem. Po południu włóczyłem się po mieście, obserwując jego mieszkańców. W szkole odbywał się capstrzyk z jakiejś okazji. Zrobiłem duże pranie i wziąłem bardzo długi prysznic. Następnym dużym miastem może być dopiero Darwin. Zaprosiliśmy kustosza muzeum na piwo do pubu, ale nie przyszedł na spotkanie. Co miał tutaj do roboty?
Zdecydowaliśmy się na wieczorne wyjście w morze. Ludek chodzi spięty, jak zawsze przy manewrach portowych. Przegrał gładko trzy partie w szachy, co wróży lekki chaos przy odejściu. Słaby wzrok i słuch stwarza ryzyko złej oceny odległości, co często kapitanowi się zdarza. Wojtek uczulał mnie przed wyprawą, abym zawsze asekurował Ludka przy trudnych manewrach. Tu na wodach pływowych, wszystkie są trudne. Czasami Ludek krzyczy żebym obłożył cumy, a do pala jest jeszcze dobre trzy metry. Nasz silnik nie ma rewersu, co wymaga dużej dokładności i właściwej oceny odległości, prędkości, inercji. Biorę zawsze poprawkę na decyzje manewrowe kapitana, co wprowadza nerwową atmosferę, ale skutek jest, jak do tej pory, pomyślny. W sytuacjach na pełnym morzu Ludek jest wybornym żeglarzem i długo, długo nie będę mógł mu dorównać. Przede wszystkim, ma ogromne doświadczenie i wyczucie żeglarskie. Nigdy nie ryzykuje, bo ryzyka nie lubi. Żegluje nie dla żeglarskich osiągnięć (cokolwiek by to miało znaczyć), lecz dla bezpiecznej i ciekawej przygody.
Imponuje mi takie podejście do żeglarstwa. Trudności na morzu są po to, by je omijać lub całkiem wyeliminować. To właśnie z takiego podejścia do żeglarstwa, wynikają dość częste modyfikacje lub wręcz zmiany planów kapitana. Przygoda przygodą, ale Maria jest zbyt cenna dla Ludka, aby podejmować niepotrzebne ryzyko. Wydaje mi się, że te darmowe lekcje rozsądku i pokory będą w mojej żeglarskiej edukacji najważniejsze. Zaczynam czuć żeglarstwo w wydaniu na co dzień. Pływanie w dwójkę jest trudne, ale uczy kompromisów i umiejętności bezkonfliktowego współżycia. Fajnie jest spojrzeć na siebie oczami innego człowieka, zwłaszcza takiego jak Ludek. Posiadł wspaniałą i mało w świecie żeglarskim stosowaną cechę obiektywnej oceny. Nawet w przypadkach ewidentnych, umiał cudze ułomności punktować w sposób niezwykle dyskretny. Do tego, stać go było zawsze na zero złośliwości. Chociaż Ludek postrzega świat w kategoriach: białe-białe, czarne-czarne, to cechuje go czasami niezwykła melancholia, wręcz niepoprawny romantyzm. Wszyscy, którzy pozwalają sobie go oceniać, chcą postrzegać w nim siebie samych, czasem w gorszej wersji. On nie znajduje żadnego powodu, by się podbudowywać cudzymi słabościami. To jest wspaniałe. Daje mi na łódce tyle wolności, ile zdołam udźwignąć. Mistrz, Człowiek. No dobra, dziwak też, ale jakie skarby przechowuje w swoim życiowym tobołku!
Bogdan Zahajkiewicz
___________________________________________________________________________________________________Bogdan Zahajkiewicz – ur. 1950 r. w Wałbrzychu, absolwent Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Katowicach, później nauczyciel akademicki w Zakładzie Turystyki i Rekreacji; w okresie 20.06.1977 – 04.02.1978 żeglował w załodze „Marii” na trasie Sydney – Darwin (NT, Australia); w 1981roku żeglował na „Polce” z Rudą Krautschneiderem; autostopowe i rowerowe podróże po Australii, Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, krajach nadbałtyckich.