Beata Gadowska: Myśląc o żeglarstwie, o swoich początkach, czy jesteś w stanie przywołać w pamięci moment kiedy zaczęła się Twoja żeglarska przygoda?
Lucjan Modzynski: Z perspektywy czasu myślę, iż śmiało mogę przyznać, że moja przygoda z żeglarstwem rozpoczęła się w roku 1959, kiedy to zacząłem uczęszczać do Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Asnyka przy ulicy Małopolskiej w Szczecinie. To w tym czasie każdą wolną chwilę spędzałam na przystani. Stosunkowo szybko zacząłem się ścigać na Cadetach: team Zbyszek Kowalczyk i Lucjan Modzyński. Złapałem bakcyla, dałem się ponieść do tego stopnia, że zachwiała się moja edukacja, groziła mi poprawka z matematyki.
Dyrektorem liceum był wtedy profesor Kazimierz Machaj. Matematyk, człowiek empatyczny i otwarty, i – na moje szczęście – był zwolennikiem żeglarstwa.
Dostałem szansę na poprawkę i drugie miejsce w mistrzostwach Okręgu Szczecińskiego dla chwały Liceum im. Adama Asnyka.
B. G: To była tylko Twoja przygoda czy miałeś współtowarzyszy?
L. M: A, skąd…, było tak jak ponad dwie dekady później śpiewał zespół „Perfect” w piosence pod tytułem „Autobiografia”: „Było nas trzech, w każdym z nas inna krew, ale jeden przyświecał nam cel”.
Ja, Zbyszek Kowalczyk, Krzysztof Czerski – dream team. Po jakimś czasie dołączył do nas Michał Kęszycki oraz Jurek Kołakowski.
B. G: Gdzie zaczynaliście żeglarską przygodę?
L.M: W ówczesnym LPŻ, przystani żeglarskiej w Szczecinie-Dąbiu przy ulicy Przestrzennej 9. Była też tam stocznia jachtowa (późniejsza Morska Stocznia Jachtowa im. Leonida Teligi – przyp. red.), w hangarze, który kiedyś pełnił funkcję hangaru lotniczego. Po drugiej stronie, od ulicy było lotnisko lecz nie dla regularnych lotów, bo w tym już czasie Goleniów przejmował loty szczecińskiego lotniska pasażerskiego. W zatoce gdzie był LPŻ była także przystań AZS-u i bardzo blisko przystań PTTK.
B.G: Pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z tzw. wielką woda?
L.M: Pierwsza wizyta w Klubie? Oczywiście! Takie spotkania na zawsze pozostają w pamięci. Miałem wtedy czternaście lat. Było nas kilku, znaliśmy się z gry w piłkę nożną w parku przy ulicy Śląskiej. Wyobraź sobie, my młodzi, niedoświadczeni, a tu Olek Franckowski i Zygmunt Kowalski, obaj już wtedy wytrawni żeglarze. Nasza trójka miała gęby otwarte ze zdziwienia i zachwytu, samo doświadczenie bycia na jachcie. Super przeżycie. Oczywiście, z każdą wizytą łączyło się jakieś popływanie albo nauka czegoś czy to na czy pod pokładem.
Tak to się zaczęło…
B.G: Jaki to był jacht, ten pierwszy?
L.M: Spotkanie było na Radogoście lub Perunie, nie jestem już pewien, bo to bliźniacze jachty. Trzeci z jachtowej „braci” był w Gdyni. Te jachty były znane pod nazwą „Koń Morski”.
B.G: Powiedz, proszę, kilka słów o jachtach w LOK-u?
L.M: Jachty w latach sześćdziesiątych były pod pieczą pojedynczych żeglarzy, były podremontowywane, ale jako że żeglarstwo to jest też szkoła życia, o jachty musieliśmy dbać sami. Jedne z najstarszych jachtów to s/y Chrobry, drewniany dwumasztowiec, zdaje się, że miał około stu metrów kwadratowych żagla. Najczęściej był używany do egzaminów praktycznych, no i na dłuższe rejsy. W Klubie każdy jacht miał swojego kapitana, który sprawował pieczę nad nim. Jachty pływały po Jeziorze Dąbskim, po Zalewie Szczecińskim, Bałtyku. W dobrym stanie pływań morskich były już wymieniony Radogost i Perun, ale też Chrobry, Saturn (blaszak, bardzo charakterystyczny jacht typu szpicgat) i chyba najstarszy: Strybog, którym opiekowałam się ja. Oczywiście Conrad i w następnej kolejności pokazały się w LOK-u Cartery oraz Cariny. To był początek lat siedemdziesiątych.
B.G: Jak wspominasz instruktorów?
L.M: Żeglowali i uczyli żeglować, znałem ich raczej tylko od strony żeglarskiej, bardzo mało z życia prywatnego.
Zygmunt Kowalski niewiele mówił o pracy, a prawdę mówiąc nikogo z nas to nie obchodziło. Był pracownikiem Wydziału Propagandy w PZPR. Tu muszę nadmienić, że pamiętam Zygmunta jako super żeglarza i doskonałego instruktora, no i starszego kolegę. Bardzo dobrze pamiętam jak uczył nas (to młodsze pokolenie) pływania na DZ-tach, naukę wiosłowania (piórkowania).
Olek Franckowski chyba już wtedy był na Politechnice Szczecińskiej, niestety nie pamiętam na jakim wydziale. Zdaje się, że pozostał na Politechnice po studiach. Edukował ludzi i w szkole i na wodzie.
Jurek Kraszewski „Hrabia Lolo” trochę się ścigał, i co dla nas ważne, w LOK-u miał pieczę nad jachtem o nazwie (i typie) Conrad. Sporo z nim żeglowaliśmy, ale załogę regatową „trzymał swoją”.
Człowiekiem, który także nie stronił od edukowania młodych był Bogdan Dacko, regatowiec, zawsze nam imponował. Był jednym z pierwszych, który regacił się na Dragonie. Czasem komuś z naszej czwórki udało się z nim popływać.
Miło wspominam Jerzego Szalajko, żaglomistrza. Był autorytetem w ożaglowaniu i choć nie „zadawał” się z nami to nigdy nie pozostawił pytania bez odpowiedzi. Współpracował z naszymi regatowcami Kubą Jaworskim i Jurkiem Siudym.
Jurek Karpinski i Poldek Winkler, duet regatowy na Starach. W Klubie były dwa o pięknych nazwach Ariel i Zeus. Zawsze ich podziwialiśmy za ich kunszt żeglarski i regatowy. W każdych regatac, gdzie brały udział Stary, to ten duet – karpiński, Winkler – był w pierwszej trójce z przewagą wygranej.
Hubert Paciepny „przywiązany” do Radogosta. Był w wojsku w WOP koło LOK-u i więcej czasu spędzał na łódce niż na służbie. Jak tylko miał szansę to brał udział w regatach. Stworzył żeglarskie małżeństwo, ożenił się z bodajże siostrzenicą Witka Pajewskiego, a towarzyska wieść niesie, że wyjechał potem do Niemiec.
Sam Witek Pajewski, nie wiem skąd się wziął i gdzie zniknął, a był to facet o nieprzeciętnej cierpliwości, jak czegoś kogoś uczył to tak długo aż on był zadowolony, a nie uczeń.
Nie za dużo tych nazwisk? Chyba się zapędziłem…
B.G: Nic bardziej mylnego, ktoś jeszcze dzielił się z wami, młodymi, doświadczeniem?
L.M: Ooo tak…!
Kaziu Jamro, super pogodna sylwetka żeglarza, bardzo często żeglował z Jurkiem Kraszewskim. zawsze uśmiechnięty, skory do żartów. W jego towarzystwie nie można było być poważnym.
Stasiu Betka, surowy, ale sprawiedliwy, na ile żeglował trudno powiedzieć, ale za to był dla nas najważniejszy, bo był bosmanem LOK-u. Dbał o jachty, dbał o załogi, bardzo dużą uwagę zwracał na bezpieczeństwo nas wszystkich. „Joby” się dostawało jak czasem wypłynęliśmy bez wpisu do księgi bosmańskiej.
Kolejna postać z LOK-owskiej śmietanki żeglarskiej to, Tadziu Sułek, chyba był najdłuższym stażem członkiem Zarządu LOK-u. Cechowały go stoicki spokój i nieprzeciętne poczucie sprawiedliwości. Zawsze opanowany.
Długoletni kierownik Klubu Krzysztof Pacan, miał pod sobą nie tylko żeglarzy, ale i motorowodniaków.
B.G: To byli instruktorzy, a rywale regatowi?
L.M. Była spora grupa moich rówieśników. Bracia, Wojtysiakowie Edek i Zdzichu, Marzena i jej brat Kuba Kalita – ich ojciec był kierownikiem całego ośrodka, miał pieczę nad administracją jachtów, koordynował hangary dla łodzi oraz współpracę ze Stocznią Jachtową.
Z innego podwórka żeglarskiego dużym rywalem dla mnie i Zbyszka Kowalczyka był Andrzej Gedymin z którym ścigaliśmy się na Cadetach. Andrzej później bardzo długo pracował w redakcji Głosu lub Kuriera Szczecińskiego.
Kolejny duet żeglarski to Jurek Konopka i Jurek Wyczesany. Jurek Konopka był moim trenerem pływackim zanim się spotkaliśmy na przystani LOK-u, gdzie opiekował się jachtem o wdzięcznej nazwie Powiew. Był to jacht kabinowy z mieczem, a nie z kilem.
Równie znana postać to Zbyszek Pawlak, silny jak tur, a łagodny jak baranek. Zawsze był przy jachtach do tego stopnia, że pracował w stoczni jachtowej, żeby być bliżej łodzi.
Witek Kawecki, który przeszedł na kierowanie HOM-em, czyli Harcerskim Ośrodkiem Morskim w Dąbiu.
Tadziu Zajaczkowski – finnista i jego kolega rywal “Ksiądz Busoni” (nie pamiętam imienia i nazwiska).
Muszę jeszcze wspomnieć o braciach Landsbergach. Ciekawostką jest, że wśród nas żeglarzy zawiązywały się rodziny, siostra Landsbergów – Jola, też żeglarka, wyszła za mąż za Tadzia Zajaczkowskiego.
Koledzy i rywale w zdobywaniu „Błękitnej Wstęgi” Jeziora Dąbskiego to Jurek Siudy, który pływał na Karfi (jeśli mnie pamięć nie myli to na jednym z Conradów) i Kuba Jaworski na Conradzie „pożyczonym” od Jurka Kraszewskiego.
Człowiekiem do tańca i do różańca był Stefan Boguniewicz, plotka niosła, że był w jakiejś tam Egzekutywie Partyjnej. Wspaniały kolega, dobry żeglarz.
Mieliśmy w naszym gronie żeglującego płetwonurka Krystiana (dla nas Krzysiu Sadowski) bardzo mu zazdrościłem, że właził pod wodę. Ja przygodę z nurkowaniem rozpocząłem lata później, w Kanadzie.
W latach 60-tych z Olsztyna przywędrował do nas do Klubu Jurek Kołakowski z Wandzią, najbardziej cierpliwą żoną żeglarza jaką kiedykolwiek znałem. Jeszcze wtedy nie wołaliśmy na niego Kołek. Wsiąknął w Klub od pierwszego dnia. Kolejna dusza żeglarska i koleżeńska nie mówiąc o jego darze organizacyjnym.
O Jurku „Kołku” Kołakowskim można by napisać książkę. Mam przyjemność i przywilej być jednym z bliższych jego kolegów, przyjaźnimy się do dziś, choć obaj przenieśliśmy się na drugą półkulę. On z rodziną w Stanach, a ja wylądowałem w Kanadzie. Jurek był jednym z inicjatorów słynnych spotkań „Polonia Rendezvous”, które przez wiele lat odbywały się w Ameryce Północnej. Ponadto organizował dla rodaków – Polonusów, rejsy morskie po Bałtyku, choć nie tylko. Nadal aktywnie żegluje.
Nie mogę pominąć człowieka, który przed laty był w sąsiednim Klubie AZS, a obecnie jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych szczeciniaków w polonijnym, żeglarskim środowisku w Toronto. Z Jasiem Jankowskim czasem spotykamy się na wodzie, wspominamy Olka i innych. To nas zbliżyło…
B.G: A, który z Polaków w Toronto zrobił na Tobie największe wrażenie? oprócz Jasia oczywiście…;)
L.M: Kilka razy udało mi się spotkać Ludomira Mączkę “Ludojada”. Przepraszam za kolokwializm, ale szczęki opadały jak on opowiadał, jak rozmawiał. Kilkakrotnie rozmawialiśmy, tu w Toronto. Był Honorowym Członkiem Klubu White Sail w Toronto.
B.G: Ożywasz na te wspomnienia… nadal żeglujesz?
L.M: Tak, zdecydowanie, to były piękne czasy… o tym jak potoczyły się losy LOK-u gdzieniegdzie coś słyszałem, ale w 1976 roku wyjechałem z Kraju. Od wyjazdu najbliższe kontakty aż po dziś dzień utrzymuję z Jurkiem Kołakowskim i Januszem Jankowskim, jeśli mogę ich nazwać, szczeciniakami. Żegluję, partycypuję w spotkaniach żeglarskich. W Toronto jestem członkiem Polish-Canadian Yacht Club “White Sail” …
Znając brać żeglarska wierzę że gdybym się dziś spotkał z kimkolwiek kogo wspomniałem, to byłoby tak, jak byśmy się nie widzieli wczoraj.
Ahoj i do zobaczenia na wodzie, stopy wody pod kilem.
Rozmowę prowadziła i zredagowała Beata Gadowska, też żeglarka, jak wyżej wymienieni.
_________________________________________________________________________________________________________________________ Beata Gadowska – od lat niezwiązana z zawodem, absolwentka dziennikarstwa, od prawie dekady w Kanadzie, jest członkiem kilku klubach i organizacji żeglarskich w Polsce i w Kanadzie, żegluje turystycznie, ale wie, że „Kapitan ma zawsze rację! „