Początki mojego żeglarstwa:1950 rok – Jedna z pierwszych żeglarskich przystani w Szczecinie: Golęcin 1950r. – Przystań AZS na wyspie na Odrze Zachodniej 1952r. – Przystań żeglarska w Dąbiu.
Jaki to był cudowny czas; byliśmy wszyscy jak jedna rodzina; byliśmy skromni i zawsze ten co miał więcej, przynosił coś z domu do jedzenia, i dzielił się z innymi. Jachty musieliśmy sami przygotować do wodowania. Między innymi ściągało się starą farbę z burt; czasami za pomocą starej lutlampy. Następnie musieliśmy szpachlować między plankami. Przed pomalowaniem zostały burty jeszcze szmerglowane i nareszcie nakładana nowa farba. Nastrój był wesoły, „Pirat”1 i Krzysiu (Krzysztof Jaworski – przyp. red.) grali na gitarze a my śpiewaliśmy żeglarskie piosenki. Na tej przystani był też Pałacyk, z którego mogliśmy korzystać. Wtedy się jakoś klubów nie rozróżniało, stał tam jakiś czas s/y Chrobry z Ligi Morskiej, późniejszej LPŻ. Wiem, bo zostałam w worku żeglarskim wciągnięta na maszt, a łobuzy sobie poszły. Moje przeraźliwe krzyki i płacz, ściągnął innych na „plan”, i oni mnie z masztu spuścili. Ha! Ha!
Na przystani staliśmy zawsze pod opieką WOP-u. Przyjeżdżaliśmy tam tramwajem z „przerywką”. Golęcin utkwił mi bardzo w pamięci poprzez osobiste przeżycia. Po zaaresztowaniu mojego ojca i brata przez UB („Sprawa Robinou”2 – przyp. red.), po jakimś czasie dokwaterowano w naszym mieszkaniu jedną rodzinę z dwójką dzieci. Wtedy moja mama zdecydowała się na wyprowadzkę i przeniosła się z nami na Golęcin, na ul. Garncarską, do małego mieszkania. Ponadto mając lat 14 wybraliśmy się na wieżę Bismarcka na Golęcinie; było to bardzo niebezpieczne, bo brakowało na górze, wokół, częściowo barierek; mogliśmy spaść. Gdy wróciłam do domu i zaczęłam opowiadać, moja mama ze strachu o mnie dała mi lanie, abym drugi raz coś takiego nie zrobiła.
W roku 1952 przeprowadził się AZS na wyspę na Odrze Zachodniej; w zupełnie innej stronie Szczecina. Ale i tam spędzaliśmy wesoło czas pracując przy jachtach. Przypominam sobie, że kiedyś poszliśmy się kąpać wokół było pełno jakiś czarnych bobków. Pytam chłopaków co to jest, a oni odpowiadają: „gówna…”. O mało co się nie utopiłam. Nigdy więcej nie weszłam tam do wody. Były to przecież czasy powojenne i jeszcze nie wszystko funkcjonowało w mieście, ale my byliśmy szczęśliwi. Na wyspę dopływaliśmy na bączku. Ile było z tym uciechy, ile śmiechu, musieliśmy się także nauczyć wiosłować, później regaciliśmy się nawet na bączkach.
Trzecią ważną przystanią było Dąbie przy Jeziorze Dąbskim. Był to basen przy starym spichlerzu. Przystań w tych czasach też była bardzo zaniedbana, ale za to bardzo romantyczna. Dojazd do przystani był bardzo uciążliwy, ponieważ od tramwaju trzeba było iść pieszo. Był to długi kawał drogi, o ile nas ktoś nie zabrał na plecy, co się raczej rzadko zdarzało, chyba, że któryś z chłopaków się napił. Prawie nikt nie posiadał samochodu, oprócz Nela Szumockiego, ale on nie był żeglarzem, tylko myśliwym, a bratu Jasiowi, który był żeglarzem samochodu nie dawał. Także kpt. Andrzej Huza miał samochód ale wtedy się nami nie interesował. Trudno jest sobie to dziś wyobrazić, kiedy zaczynam samochody nienawidzić. To były czasami nawet niebezpieczne wyprawy do Dąbia. Raz chyba z Teresą (Teresa Smolska z domu, obecnie Kurowska – żona dr Michała Kurowskiego, – brata Teresy Kurowskiej zwanej „Bronkiem” – Mathiasowej – przyp. wj) wybrałyśmy się do Dąbia i przed mostami zatrzymała się ciężarówka, naturalnie nie dzisiejsze olbrzymie Tiry. Pytamy się kierowcy czy jedzie do Dąbia i czy nas może zabrać? „Naturalnie panienki” – kto teraz mówi „panienka”, ale zbóje są te same albo nawet gorsze. Co dalej: my patrzymy a on jedzie w zupełnie innym kierunku. Strach nas ogarnął, postanowiłyśmy skoczyć z ciężarówki w biegu. Na szczęście te stare graty nie mogły szybko jechać więc udało się nam. Dobre były to czasy, kiedy nam się wydawało, że zawojujemy cały świat.
Przypominam sobie obóz żeglarski AZS-u w Dąbiu, kierownikiem był Ryszard Książyński z nim była jego narzeczona Iga (Jadwiga Klęczanka – przy. red.) i jej przyjaciółka Ila (Maria Popiel – przyp.red.) – narzeczona Kazia Michalskiego – konstruktora jachtowego. Mieszkaliśmy na jachtach, przycumowanych rufą do brzegu a dziobem do boi. Na jednym z jachtów mieszkali tzw. „Bendorzy”3 – żeglarze, którzy lubili popić. Była też Rita4 z Krakowa śpiewająca i grająca na gitarze. Bardzo ładna i interesująca dziewczyna. Wszystkich nie potrafię wymienić, bo pamięć zawodzi. Ja byłam w stosunku do tych pań bardzo mało doświadczona.
Zapamiętałam trzy wydarzenia, wesołe i smutne. Był to czas pełen opozycji w stosunku do rygorów komunistycznych. Opozycję „odstawiało” się na wesoło, np. ubieraliśmy się kolorowo, obdarci – nawet naszyłam sobie kolorowe łaty na spodnie; słuchało się radia BBC, jazzu. Nie wiem, który rok to był, może 1951 może 1952. Ci chłopcy, w końcu podpadli i zostali wyrzuceni z AZS-u, a ja poszłam za nimi, bo ich bardzo lubiłam, i bardzo mi imponowali – nazwano nas wtedy kosmopolitami. Wtedy było to polityczne przezwisko, dziś jest to odznaczeniem, Nawet powstało wówczas słowo „kosmopoł” dla Polaków żyjących zagranicą. Śmieszne jak wszystko jest zmienne, relatywne. Kiedyś trzeba sobie postawić pytanie: co naprawdę w życiu jest ważne? Niestety na ogół stawiamy sobie to pytanie za późno.
Z AZS-u wylądowaliśmy w LPŻ-cie. W roku 1953 zostałam mistrzynią Polski na konikach na Zatoce Gdańskiej; nie dla AZS-u ale dla LPŻ; to był rezultat tego obozu żeglarskiego. Wracam jeszcze do tego obozu. Co jakiś czas się chodziło do Dąbia kupować chleb; tak i na mnie przyszła kolejka. Chłopcy, „Bendorzy”, poprosili mnie abym im kupiła ½ litra wódki, ale w tajemnicy przed dowództwem. Wracam z chlebem i wódką, staję przed jachtem wołam, z mesy wygląda głowa i mówi: „Marylu skacz na pokład” – więc ja głupia skaczę: w jednej ręce butelka a w drugiej chleb. Zamiast na jacht, wpadam do wody ale zatrzymana przez nogę zawieszoną na cumie, tracę chleb ale butelkę trzymam w ręku do góry. Chłopcy przerażeni wyrywają mi butelkę z ręki a potem mnie wyciągają na pokład. Od tego czasu wyrosłam na bohaterkę. Wymyślili dla mnie zaraz kolejne zadanie. Kpt. R. zapatrzył się na Ritę, więc nauczyli mnie śpiewać: „szedł Rysiek raz leśną drogą i Ritę na niej znajduję, więc ja obwąchał i z miną błogą wnęt ją do pyska pakuje”. Prosili abym to zaśpiewała wieczorem przed jego jachtem. Po wykonaniu tej piosenki zrobiono alarm nocny i musieliśmy rzucić się do szalup i wiosłować na środek jeziora i z powrotem. To są śmieszna historyjki, ale opuszczenie AZS-u to była smutna historia; nie wiem ile łez popłynęło i ile wódki. Przez jakiś okres byli oni moimi najlepszymi przyjaciółmi (Bendor, Jędrek A. Tadeusz P, Portugalczyk i nie wiem kto jeszcze). Wybaczcie, ale pamięć coraz bardziej zawodzi. W tym czasie byłam studentką na Wydziale Chemii, w Szkole Inżynierskiej w Szczecinie.
Maryla Grochowska, 2011
___________________________________________
1„Pirat” – Zbigniew Banasik, AZM-owiec. Miał stopień sternika morskiego, czyli wówczas bardzo wysoki stopień żeglarski. Zwany był „Piratem”, bo miał pasiastą koszulkę, chustę na głowie i ciemną cerę. (wj)
2„Sprawa Robineau” – od nazwiska wicekonsula Francji w Szczecinie Andre Robineau, którego w listopadzie 1949r. aresztowały władze komunistycznej Polski; był to odwet za wykrycie szpiegów z Polski we Francji. Wraz z aresztowaniem dyplomaty francuskiego, aresztowano osoby mające kontakt z konsulatem. Sfingowane procesy i surowe wyroki dotknęły również najbliższych autorki wspomnień. „Sprawa Robineau” była jednym z najgłośniejszych procesów szpiegowskich w Polsce Ludowej. (zs)
3 „Bendorzy” – ja znam określenie „Bendory”; luźna grupa kolegów, która trzymała się razem, a wyróżniał się w niej Jurek Bendor. W większości byli to studenci Akademii Handlowej. Weseli, pomysłowi, nakręcający się nawzajem. Owszem, lubili wypić, ale to nie był jedyny wyróżnik, jak można by sądzić z opowiadanie Marylki. Byli związani z AZM-em. Do grupy „Bendorów” należał oczywiście Bendor (Jerzy), Jędrzej Adamski, Tadeusz Poźniak, Zbigniew Banasik („Pirat”), Leszek Zarębski („Portugalczyk”) i trochę trzymał się z nimi Rysiek Książyński, ale jego nie zaliczaliśmy do „Bendorów”. (wj)
4 Rita – Rita była ruda i pełna seksapealu. Słynne było zdjęcie ściągania z mielizny Witezia II (?, a może Przodownika ?). Na bomie siedziała Rita, a obok nagi Ludek Mączka … – nie chciał moczyć ubrania. (wj) ___________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
Maryla Thomsen-Grochowska – ur. w 1933r. w Tczewie; żeglarstwo uprawiała od końca lat czterdziestych w Szczecinie, odnosząc znaczące sukcesy w regatach – w 1953r. zdobyła I miejsce – Mistrzostwo Polski w Żeglarskich Mistrzostwach Polski na Morzu (w barwach LPŻ Szczecin); pod koniec lat pięćdziesiątych wyjechała do Niemiec, nadal żeglując po morzach i Atlantyku. (zs)
_____________________________________________
I jeszcze ze wspomnień biograficznych Maryli Grochowskiej: „…Po ukończeniu szkoły powszechnej dostałam się do gimnazjum słynnej pani Szczerskiej, w Szczecinie. Zaczął się dla mnie jeden z najszczęśliwszych okresów życia: gimnazjum i żeglarstwo. Ten okres został niestety zaciemniony przez aresztowanie mojego ojca i brata, posądzonych o szpiegostwo na rzecz Francji (Sprawa Robineau – przyp. red.); oskarżonych za zamkniętymi drzwiami, bez adwokata, bez świadków, bezprawnie jak to często było za czasów dyktatury komunistycznej… Było nam ciężko, ale ludzie nam pomagali. Byliśmy obserwowani, przesłuchiwani; mojej matce zabroniono uczyć, została pracownicą fizyczną. Jeździliśmy do Goleniowa i Strzelc Opolskich do więzień, by ich zobaczyć i dodać otuchy. Ja angażowałam się coraz bardziej w żeglarstwo, zdobywając stopnie żeglarskie i miejsca w różnych regatach żeglarskich. Największym moim osiągnięciem było zdobycie pierwszego miejsca w mistrzostwach Polski na morzu w 1953 roku… We wrześniu 1956 roku brałam udział w pracach komisji sędziowskiej w Regatach Przyjaźni na Zalewie Szczecińskim. Tu rozstrzygnął się mój dalszy los. Zakochałam się w niemieckim żeglarzu – studencie budowy okrętów z Rostocku…”
Po latach inny uczestnik tych regat, Ziemowit Ostrowski, tak wspominał tamten czas: „…zorganizowaliśmy pierwsze regaty międzynarodowe: VI Regaty Przyjaźni stały się I Międzynarodowymi Regatami Przyjaźni. 29. września wystartowały w nich 42 jachty w tym 5 z akademickich ośrodków DDR (Greifswald i Rostock). Kapitan jachtu Wodan, Peter Thomson, potrafił „poderwać” – a w dwa lata później, zabrać jako żonę – znakomitą żeglarkę, Marylę Grochowską. Cóż na morzu strat nie da się uniknąć…”. (zs)
__________________________________________
FOTO
Maryla Grochowska, 1950 r. Fot. W. Jacobson.
Krzysztof Szymański (syn kpt. Szymańskiego), Krzysztof Jaworski (w okularach), Maryla Grochowska, „Zbylutek” (NN), Wojciech Jacobson; 1950 r. Fot. arch. M. Grochowskiej.
Maryla Grochowska, „Zbylutek” (NN), Wojciech Jacobson. Fot. arch. M. Grochowskiej.
Jasiu Szumocki, brat Nela. Fot. arch. M. Grochowskiej.
Maryla Grochowska, NN, Jędrzej Adamski, Wojciech Kamiński, Józef Demczuk. Fot. arch. M. Grochowskiej.
„Pirat” z gitarą; Szczecin – Golęcin, 1949 r. Fot. arch. M. Grochowskiej.
Teresa Smólska, regaty, Kiekrz 1952 r. Fot. K. Jaworski.
Kartka z albumu M. Grochowskiej.
Kartka z albumu M. Grochowskiej.
Kartka z albumu M. Grochowskiej.
Kartka z albumu M. Grochowskiej.
Kartka z albumu M. Grochowskiej.
Na jachcie Chrobry; Dni Morza w Szczecinie, 1956 r. Od lewej: Antoni Robakowski – bosman jachtu Chrobry, Józef Demczuk, Maryla Grochowska, kpt. Zbigniew Szymański, Krzysztof Szymański – syn kpt. Szymańskiego, Krystyna Benesz, Ryszard Książyński, Danuta Kopacewicz. Fot. arch. M. Grochowskiej.