Z „Marynarzem”, Ryszardem Stasiakiem, (żeglarz, zm. 01.2020r. – przyp. red.) pływałem na Karfi pod dowództwem Czesława Gogołkiewicza, konstruktora jachtowego, żeglarza, regatowca, a jednocześnie kierownika stoczniowego biura konstrukcyjnego. Rysiu będąc załogantem na Karfi, raz po raz wpadał do biura, aby porozmawiać z Czesławem i uzgodnić przygotowania do następnych regat. Czesław, najczęściej był zajęty rysowaniem linii teoretycznych kolejnego kadłuba jachtu. Ten kto kiedykolwiek rysował linie kadłuba wie jakiej to koncentracji uwagi wymaga.
Tak wiec, tak oto wyglądała wizyta “marynarza”: po wymianie kilku grzecznościowych słów przez obu „Marynarz” zaczynał swój monolog. Czesław słuchał, przytakiwał, czasem coś uzupełniał, ale było widać, że bardziej myśli jak „upłynnić” linie teoretyczne kadłuba, niż włączyć się do rozmowy.
Tutaj muszę dodać, że w stoczni panowała wyjątkowo koleżeńska, serdeczna atmosfera. Wszyscy mówili do siebie po imieniu, nie tak jak wówczas ogólnie w Polsce przyjęte było zwracanie się formalne: “proszę pana” lub “panie inżynierze”. I nie ma się co dziwić, bo w czasie żeglowania często nasze życie zależało od siebie wzajemnie, od całej załogi.
A wiec, po kilkunastu minutach i wypaleniu kilku papierosów Czesław bardzo uprzejmie i spokojnie zwracał się w kierunku swojego gościa i w swój znamienny sposób wymawiania litery “r” mówił: ”Rysiu, no to teraz wypie..dalaj”. Rysiu, nie miał mu nigdy tego za złe, bo oboje doskonale nawzajem się rozumieli.
Rysiu “Marynarz” był bardzo lubiany wśród całej załogi stocznoweji, za swoją uczynność, dobre poczucie humoru, a przede wszystkim bardzo praktyczne podejście do życia i pozytywne nastawienie. Mówiąc o nastawieniu do życia i praktycznym podejściu przypominam sobie, jak to po tym tragicznym wypadku na statku rybackim, kiedy chirurdzy składali mu prawą rękę (dłoń) padło właściwie retoryczne pytanie: “co my mamy z tym zrobić?”, bo po jego prawej dłoni niewiele zostało. Rysiu dal im prostą odpowiedź, a właściwie prośbę: “tak długo, jak będę mógł utrzymać w dwóch kikutach moją lufkę, to będzie OK.”
I tak jakoś mu tę dłoń połatali, że jak przyjechał do mnie do Nowej Zelandii do Tauranga (było to w okolicach roku 2002-2003) to mogliśmy wypić kilka solidnych toastów za spotkanie.
W Stanach pierwszy raz wylądował, jak pojechał, aby jachtem s/y Raczyński wrócić razem z Czesławem Gogołkiewiczem i załogą do Polski. Ta podróż skończyła się tragicznie dla Czesława, ale Rysiu polubił Amerykę do tego stopnia, że po powrocie do Polski i uregulowaniu swoich spraw w kraju natychmiast tam powrócił, aby rozpocząć nowe życie. Jechał prawie bez grosza, ale jak mówił, „mnie wystarczy tylko kilka dolarów na pierwszy telefon i ja dam sobie radę”. I Rysiu dał sobie radę do tego stopnia, że mógłby być wzorem dla młodych, którzy nie wiedzą, co ze sobą zrobić.
Polskie środowisko żeglarskie straciło wspaniałego człowieka, żeglarza, towarzysza przygód, przyjaciela.
Tomek Głowacki, 01.2020, Auckland. Fot Autora.
___________________________________________________________________________________________________ Tomek M. Głowacki – urodzony i wychowany w Polsce. Jachtowy kpt.ż.w, inż. mechanik, konstruktor jachtów, certyfikowany project manager, specjalista w zakresie jakości i ciągłego usprawniania produkcji (Lean Six Sigma Black Belt), wykładowca budowy jachtów na uniwersytecie w Auckland. Pracował przy znaczących projektach w takich krajach jak Polska (m.in. jacht „Spaniel”), Nowa Zelandia, Australia, United Arab Emirates i American Samoa. Prowadzi firmę konsultingową – projektowanie statków oraz usprawnianie stoczniowych procesów produkcyjnych. Mieszka w Nowej Zelandii.