Korespondencja z Australii

Łukasz Natanek: Powódź Stulecia… krótki opis powodzi na rzece Brisbane (Australia, Brisbane, styczeń 2011 r.)
Łukasz Natanek 100_0416 Zaczęło się wszystko spokojnie … Sąsiedzi straszyli, że następnego dnia, we wtorek 11. stycznia, woda będzie wyżej o 3 metry. Inni mówili, że aż 5 metrów. W sumie same plotki.
Następnego dnia dużo się nie działo; poziom wody troszkę się podniósł, ale nic strasznego. Zatem następnego dnia woda zaczęła się przelewać na chodniki przy parku, a w nocy prąd wzrósł do około 6-7 kn. Wieczorem, sąsiad poprosił nas o pomoc, aby poprawić cumy innego jachtu, którym się zajmował bo właściciel był w Holandii na parę dni, i zacumowany rufą do prądu jacht nie był stabilny; cuma dziobowa się zerwała i jacht był rzucany w jedną i drugą stronę; 10 m w jedną, i 10 m w drugą.
Razem z Henrykiem i Christianem popłynęliśmy naszym bączkiem (jedyny który był wystarczająco duży oraz z wystarczająco dużym silnikiem). Henryk używając talent akrobacki zarzucał liny dookoła pali i założyliśmy parę cum z przodu i z tylu. Jacht był duży i bardzo ładny. Po opuszczeniu rzeki dowiedzieliśmy się, że jacht zerwał się i został wypluty przez rzekę, po czym utknął gdzieś i został zabrany przez policję. Było trudno manewrować bączkiem przez prąd, fale i wiry, które były dookoła pali. Tego samego wieczoru Karol zadzwonił, że utknął 40 km od Brisbane i jest w centrum ewakuacyjnym. Dzień wcześniej stopem pojechał na północ, na parę dni, bo za dwa tygodnie miał wrócić do Polski. W radiu i w gazetach nic nie mówili o powodzi koło Brisbane. „Nektonem” trochę rzucało, w te i we w te, nikt nie spał w nocy. Non stop wstawałem i patrzyłem na liny czy jeszcze trzymają, no i też oczywiście sąsiada liny, który jest pod prąd od nas, i jego nie ma na jachcie a 30 tonowy jacht z ferro-cementu wygląda dość groźnie.
O świcie każdy kto mógł przygotowywał się do opuszczenia pali. Myśmy też zaczęli zakładać żagle, elektronikę i klarować wszystko na wypłynięcie. Mieliśmy z nami dwie Niemki couchsurferki: Michaela i Leo, które były już raz u nas w gościach, ale potem pojechały dalej, utknęły na północy, zawróciły i znowu były u nas. Bardzo spokojnie przeżywały wszystko. Więc rano biegamy dookoła i sztauujemy się. Inny sąsiad podpływa i prosi nas o odcięcie cumy innego jachtu, który jest nieprawidłowo przycumowany i bardzo przechylony na jedną stronę. Wskakujemy do bączka i znowu pędzimy. Liny strzelają po odcięciu i jacht od razu się prostuje. W drodze powrotnej inny jacht 15m, cumowany rufą do prądu, też z betonu, jest bardzo przechylony i widać że prąd bardzo stara się zerwać go z pali. Cumy jego, jednocalowe, jedna po drugiej strzelają, jak struny z gitary. Ale na nas jeszcze nie czas. Inny jacht, na którym mieszka baaaardzo stary dziadek (ponoć ma 135 lat, ale chyba bliżej 80.), próbuje coś zrobić z cumami. Rusza się bardzo powoli, jest głuchy, ma raka i zajmuje mu 10 min. żeby wejść do bączka. Poprawiamy jego cumy, wkładamy go do bączka (jego), i chcemy podwieźć do lądu. Ale on jest mega uparty i twierdzi, że sam sobie poradzi. Odpala maszynę (4 konny silnik), i w malutkim bączku wyrusza do pomostu. Płyniemy dalej. Christian chce odpłynąć i razem z Henrykiem odrzucamy jego cumy bo on jest sam. Następny jacht, drewniany, przegrzał silnik i odwróciło go rufą do prądu, i nie może się odwrócić, żeby wypłynąć. Bączkiem go odwracamy i wyrusza; silnik, jak na razie jeszcze działa. Jego sąsiad, w katamaranie wplótł linę w śrubę. Kapitan cały spanikowany biega dookoła i nie wie co zrobić, spokojna żona japonka jakoś się trzyma. Miał ze sobą kolegę który mu pomagał trochę, i on miał spokojną głowę. Do wody nie wypada wskakiwać bo są rekiny, bo jest prąd, bo jest syf i śmierdzi. Bączkiem wpływamy prawie połowę pod kadłub i Henryk manewrując bączkiem a ja nożem do sushi odcinam linę ze śruby. Na szczęście katamaran miał dwa silniki podnoszone, takie jak do bączka się używa. Po pas w tym syfie, jakoś się udało makaron odciąć. Na pokładzie, telefon cały czas dzwoni i właściciel prawie w łzach rozważa opuszczenie jachtu… policja ściągnie załogę, a jacht zostanie. Ale on na to się nie zgodzi. Udaje się odciąć ten makaron, super, jest wolny, ale jak próbuje odpłynąć to go coś przytrzymuje, obraca i rzuca na pale. Pale już są pod woda, jak normalnie są koło 1-2m nad powierzchnią, to teraz ich w ogóle nie widać. Okazuje się, że jego ster zaplątał się dookoła cumy. Więc znów za nóż i do roboty. Jacht jest odcięty, bączkiem trochę odwracamy i wypływa. Mega speed i wracamy na „Nektona”.
Jesteśmy na jachcie i polowa cum oddanych. Nagle z tylu słyszymy wielki huk. Kolejny jacht próbuje opuścić pale. Duży jacht nie radzi sobie z prądem i ciężko mu jest sterować. Jachty na palach są cumowane w czterech rzędach; z cumą na dziobie i rufie. Jacht uderzył w katamarana za nami jak tylko oddał cumy, widzimy jak traci panele słoneczne, odbija się i płynie na jacht po drugiej stronie; jakoś się ratuje, ale teraz płynie na nas. Sternik kreci w lewo i w prawo kołem jak szalony. Razem z Henrykiem łapiemy wszystkie odbijacze i zrzucamy bączek, żeby zamortyzował uderzenie. Lepiej baczek niż jacht… bo ten kawał chodnika (też z cementu), chyba waży z 20 ton! Ale udaje mu się wykręcić i tylko zahacza swoim koszem rufowym o nasz kosz dziobowy. Wielki huk i plusk: jego kosz jest zerwany i wpada do wody. Nasz kosz wydaje się nawet nie zadrapany. Jak piłka ping-balla płynie dalej i wypływa na otwartą rzekę. Koło nas duży katamaran motorowy nie radzi sobie z prądem i policja mu pomaga odpłynąć. Na rufie stoi oficer z nożem i po wielkim hałasie, dużej ilości czarnego dymu, lina przecięta i jakimś cudem, piruetem, łódka wypływa.
Na nas już czas, wszystkie jachty, które miały opuścić, opuściły, tylko my zostaliśmy. Maszyna się grzeje, ale mega strach bo tyle syfu w wodzie. Jak się zatka wlot do chłodzenia silnika to po nas. Wyobrażam sobie jak by to było, jeśli Henryk by też pojechał gdzieś na wycieczkę. W końcu tydzień temu dopiero Karol wrócił, a przedtem, oni dwaj śmigali po Australii, a ja byłem sam przez trzy tygodnie. Ale na szczęście teraz był ze mną, i we dwójkę oddajemy cumy. Byliśmy zacumowani „na biegowo”, czyli wszystko robi się z pokładu. Niestety jedna cuma rufowa mimo wszystko jakoś się zawinęła, zaplątała i musiała być odcięta. Wszystkie cumy oddane. Jesteśmy wolni, gaz i do przodu, delikatnie wypływamy na otwartą wodę.
Na rzece widzimy jak spływają chodniki, pomosty, łódki, drzewa, beczki, kanapy, kanistry na propan, piłki, siatki, liny, cuda nie widy. Brzeg jest cały zasłany dużymi pomostami i jachtami na bokach, zatopionych, połamanych. Większość czasu płyniemy na luzie żeby nie wplątać nic do śruby, lub jej nie wygiąć na czymś co nie jest wodą. Już po wszystkim, dowiadujemy się, że parę godzin po naszym odpłynięciu, jacht który był przed nami, ten cementowy groźny potwór, zerwał się z cumy rufowej i go odwróciło, i się „przycumował” na nasze miejsce. Fart za fartem…
Gdzie płynąć? Zatoka kolo Brisbane jest płytka i w sumie wszędzie można rzucić kotwicę i jest spoko, ale…Wodę mamy, paliwo, jedzenie, a praca? Nasze biedne Niemki, porwane? Ratuje nas znajomy z couchsurfing, który mówi, że gdzieś przeczytał, że marina 15 mil na północ od Brisbane, oferuje keje za darmo dla jachtów uciekających od powodzi. Więc tam płyniemy, lepsze to niż kotwica gdzieś tam. Dopływamy do mariny gdzie znajdują się inne łódki z pali. Przez następne dwa tygodnie zaprzyjaźniamy się ze wszystkimi i jest spoko. Wielu ludzi nie znaliśmy, ale teraz wszyscy się dobrze znamy. Okazuje się, że ten katamaran, który był tak super zaplątany, to jego właściciel jest super facet: Amerykanin z japońską żoną. Trzy lata temu lekarze mu powiedzieli, że ma rok do śmierci bo wykluł się w nim rak prostaty, który się przerzucił i teraz jest wszędzie. Jest na super eksperymentalnych lekach (żeńskie hormony…?), na dziennej dawce morfiny, która go zwala z nóg, no i normalne skutki uboczne takich ciężkich narkotyków. Ale super pozytywny facet, mimo braku sił, i od ostatnich 8 lat mieszka na jachcie, i to jest jego dom i życie. Był super wdzięczny, robi własne piwo, którego za bardzo nie może pić, co Henrykowi i mi bardzo odpowiadało. Prawie codziennie u niego byliśmy na obiedzie lub herbacie. Jego żona bardzo dobrze gotuje sushi i wszystko co japońskie i pyszne. Też często u nas robiliśmy obiady i małe imprezki.
W czwartek 27. stycznia, wróciliśmy na pale. Stoimy za darmo, bo wszystko zawieszone i nie kasują jachtów za cumowanie. Tym razem wybrałem miejsce pomiędzy dwoma jachtami dobrze zacumowanymi i z właścicielami. Nasze stare miejsce wciąż zajęte tym cementowym potworem (właściciela nie było na jachcie prawie 2 lata). W sumie pięć jachtów zostało zerwanych i zniszczonych.
Ale przygoda w Australii nie zakończona: na północy, dziś, zbliża się wielki huragan który, w Brisbane nie uderzy, ale jeśli będzie ulewa, to rzeka znów się przeleje i znów trzeba będzie pewnie uciekać. Ale na razie słońce świeci i jest bajkowo…
Poooozdrawiam,
Łukasz s/y „Nekton”, Brisbane Australia
ps. Długo nie pisałem po Polsku…chyba widać!

________________________________________________________________________________________________________

Łukasz Natanek ur. 1985, student Uniwersytetu Medycznego w Łodzi i absolwent York University – Glendon College w Toronto. Żeglarstwem zajmuje się od wczesnego dzieciństwa, prawie zawsze pływał na s/y „Nekton”. W 2006 r. brał udział w rejsie przez Przejście Północno Zachodnie (NWP z E na W). Po pierwszych studiach w 2010 r. wyruszył w rejs, który zamienił się w 4,5 letnią przygodę dookoła świata.

________________________________

Powódź w Brisbane na You Tube: