Trzeciego sierpnia (03.08.2014 – przyp. red.) wypłynęliśmy z Nome na Alasce. Na początku była spokojna żegluga; na silniku pod słaby wiatr. Prognozy nie były optymistyczne. Za dwa dni miało dmuchnąć ponad 30 węzłów z północnego wschodu, czyli dla nas oznaczało to sztormowanie pod wiatr.
Następnego dnia, minęliśmy prawą burta Cape Prince of Wales, najdalej na zachód wysunięty punkt Ameryki Północnej. Po lewej burcie mieliśmy dwie wysepki: malutką Little Diomede należącą do USA i obok niej dużą Big Diomede. Nawet tutaj sprawdza się rosyjskie powiedzenie: samoje bolszoje.
Po południu minęliśmy Krąg Polarny. Przy tej okazji był toast i salut z karabinu jachtowego, każdy po kolei strzelał w górę na vivat.
Po dwóch dobach spokojnej żeglugi zaczęło się… Najpierw słońce, które dotychczas krążyło dookoła horyzontu, schowało się za chmury. Wiatr zaczął tężeć. Zbliżyliśmy się trochę do brzegu, gdzie mieliśmy mniejszą falę, ale potem zwrot i znowu kurs na odsłonięte morze; robiliśmy krótkie zygzaki po kilkanaście mil morskich. Cały czas ostro piłowaliśmy pod wiatr do ośmiu stopni w skali Beauforta. Chwilami wiatr trochę słabł do szóstki, żeby znowu pokazać, co to znaczy żegluga za kręgiem polarnym, i tak bez zmian ponad trzy doby.
Temperatura powietrza spadła do 2 stopni Celsjusza. Bryzgi fal zalewały pokład.
Point Barrow, najbardziej na północ wysunięty punkt Alaski, okazał się dla nas bardzo trudny do zdobycia. Przeciwne prądy kręcące z różnych kierunków, chwilami do 3 węzłów i sztormowy wiatr, broniły minięcia tego punktu zwrotnego na trasie Northwest Passage. Dalej nie było łatwo, bo też trzeba było trochę halsować, ale to już relaks w porównaniu do ostatnich dni. Pokazały się pierwsze growlery. Podczas słonecznej, ale mroźnej, pogody, nawet całkiem przyjemnie było je omijać.
Przed nami pokazały się, wybudowane na sztucznych wyspach, platformy wiertnicze, z których wydobywana jest ropa naftowa. Do jednej takiej zbliżyliśmy się bardzo blisko i cała nasza załoga wyszła do kokpitu.
Po płytkiej i gładkiej wodzie sunęliśmy przy brzegu jak na skrzydłach, ostro do wiatru, tylko na małym foku z pomocą silnika.
W nocy widoczność była nie najgorsza, ale w dzień byłoby lepiej lawirować w lodzie, dlatego stanęliśmy na kotwicy pod osłoną Narwhal Island, 10 Mm na południowy wschód od Cross Island. Wachta kotwiczna miała zajęcie, bo trzeba było odpychać lód wciskający się pomiędzy łańcuch kotwiczny i stalowy kadłub jachtu.
Około południa ruszyliśmy dalej. Na zewnątrz było dość zimno: niewiele ponad zero stopni, ale prawie wszyscy siedzieli w kokpicie i z zainteresowaniem oglądali jacht manewrujący pomiędzy growlerami. Chwilami robiło się dość gęste zalodzenie i dziobowy ster strumieniowy bardzo przydawał się do omijania pływającego lodu
W nocy 12. sierpnia przekroczyliśmy granicę USA i Kanady. Wiatr bardzo osłabł i cały dzień płynęliśmy tylko na silniku. Zbliżając się do ujścia rzeki Mackenzie, temperatura wody bardzo wzrosła, aż do 8º C. Z tego powodu było wielkie poruszenie i radość na jachcie. Nie dlatego, że byli chętni na kąpieli w „gorącej” rzece, jak na tutejsze warunki, ale to, że będzie można włączyć odsalarkę wody morskiej, która przy temperaturze wody zaburtowej poniżej 2º C produkuje niesmaczna słodką wodę.
14. sierpnia wpłynęliśmy do portu Tuktoyaktuk, który położony jest w zatoce z płyciznami. Wejście do portu było bardzo dobrze oznakowane pławami i nabieżnikami. Pławy wystawiane są tam tylko na krótki okres letni, bo przez większą część roku całe morze jest pokryte grubą warstwą lodu.
Rzuciliśmy kotwicę z dziobu i rufą zacumowaliśmy do małego pomostu obok drogowej stacji paliwowej.
W miasteczku wszystkie zabudowania są z drewna. Większość, to małe domki, ale jest też kilka budynków rządowych, samorządu ludności miejscowej, dom kultury, przychodnia lekarska, szpital, boisko sportowe z małymi trybunami i kilka sklepów. W każdym publicznym budynku jest napis, żeby zdejmować buty i zostawiać je przy wejściu. Obok pomostu, do którego cumowaliśmy są historyczne „domki eskimoskie” to znaczy nie igloo, ale ziemianki wykonane z drewna i przysypane torfem. Obecnie rozsypują się, ale stanowią ciekawy skansen i przykład jak kiedyś ludzie tutaj mieszkali. Roślinność jest bardzo uboga, nie ma drzew i wszędzie widać tylko gołą ziemię. Teren jest płaski, z dużą ilością jeziorek i lagun. Ulice są bardzo szerokie, żeby zimą było miejsce na odśnieżanie. Tylko jedna główna ulica Beauforta ma utwardzenie. Lokalny cmentarzyk jest trochę zaniedbany. Ciekawostką są kwiaty na grobach, przykryte plastikiem, bo na zimnie i wietrze nie utrzymałyby się długo.
Prognoza pogody znowu była niekorzystna. Dodatkowo odprawa graniczna wydłużała się i nie dało się załatwić jej w tym dniu. Musieliśmy czekać do następnego dnia na jakieś końcowe urzędowe papierki.
Tymczasem rozdmuchał się silny wiatr, kotwica w mulistym dnie nie trzymała i jacht zacumowany rufą niebezpiecznie zbliżał się do pomostu. Dla bezpieczeństwa podnieśliśmy kotwicę i przestawiliśmy się w inne, bardziej osłonięte miejsce. Niebo i morze pokazało się w kolorze czerwonym, tak jakby koś rozlał krew żeglarzy, którzy przez lata zdobywając Northwest Passage stracili swoje życie. Na zewnątrz wiał sztormowy wiatr do 9º Beauforta, a wewnątrz jachtu było przyjemnie i ciepło. Następnego dnia wiatr trochę osłabł i przestawiliśmy się znowu do pomostu. Zacumowaliśmy tak samo jak dzień wcześniej i dokończyliśmy tankowanie.
Po południu ruszyliśmy w drogę. Pierwsze kilkanaście mil żeglugi było przyjemne, bo płynęliśmy pod osłoną brzegu, ale później wyszliśmy na bardziej otwartą wodę. Znowu zaczęła się halsówka pod wiatr. Prognoza pogody przewidywała za jedną dobę, znowu sztormowe wiatry. Chcieliśmy przepłynąć około 100 Mm do Cape Batherst i ewentualnie tam przeczekać sztorm na kotwicy. Niestety halsowanie przez całą dobę, posuwało nas do przodu zbyt wolno i sztorm dopadł nas przed tym przylądkiem. Nie było wyboru i żeglowaliśmy krótkimi halsami do przodu.
Następnego dnia rano uspokoiło się i sunęliśmy po gładkiej wodzie. Na pokładzie było bardzo przyjemnie i ciepło. Święcące słońce dodawało uroku żegludze. Na zewnątrz temperatura wzrosła prawie do 9º C. Daleko za kręgiem polarnym, taką żeglugę można było określić, jak w tropikach.
Pierwszy raz w tym rejsie postawiliśmy grota. W kokpicie podnieśliśmy tylną zasłonę budki, Rzadko bywa, ale tym razem nie tylko wachta siedziała na pokładzie. Na najbliższe dni prognozy były bardziej sprzyjające i zaczęła się wspaniała żegluga, pod pełnymi żaglami.
22. sierpnia wpłynęliśmy do portu Cambridge Bay, który jest największym w Arktyce kanadyjskiej. Portem to jest tylko z nazwy, bo jest to osłonięta zatoczka, z jednym tylko malutkim pomostem, do którego zacumowaliśmy.
Był piątek i w miasteczku zaczynały się jakieś imprezy, i pomost miał być zajęty z tego powodu. Pozwolono nam stać jedynie do godziny 18:00, a potem powinniśmy przenieść się na kotwicę na 24 godziny. Pompowanie pontonu, żeby dostawać się na brzeg, niezbyt nam pasowało.
W Cambridge Bay planowaliśmy, ewentualnie postać dłużej i czekać na informacje lodowe, bo w krytycznych cieśninach lód nadal był nie do przepłynięcia.
Jachty płynące przez Northwest Passage, zarówno te ze wschodu, jak i te z zachodu, w różnych miejscach stały w oczekiwaniu na topnienie lodów. W Gjoa Haven czekały na otwarcie przejścia jachty płynące, tak jak my, z zachodu. My mieliśmy jeszcze do tego porciku ponad 200 Mm bez lodu.
Otrzymaliśmy wiadomość, że te jachty już ruszyły, bo lody zaczynają puszczać. To chyba było głównym powodem decyzji nie czekania. Po 4 godzinach postoju w Cambridge Bay ruszyliśmy dalej.
Następnego dnia rano, woda była gładka; warunki można było porównać do Mazurskich Jezior w bezwietrzną pogodę.
Dla odmiany dwanaście godzin później pokazały się pojedyncze growlery. Po zachodzie słońca, zaczęło robić się coraz gęściej od lodu. Na jednej małej krze, którą minęliśmy bardzo blisko, siedziała foka. Popatrzała na nas i bez zainteresowania przytuliła swoja główkę do lodu, tak jak leżała wcześniej. Kawałek dalej na znacznie większym lodzie, jak przystało na jego wielkość, leżała większa foka, ale ta z kolei była wystraszona naszą obecnością i leniwie zsunęła się do wody. W ciągu nocy przepłynęliśmy cieśninę Simpson Strait.
24. sierpnia, w niedzielne południe zakotwiczyliśmy w Gjoa Haven. Jest to małe miasteczko, znacznie mniejsze niż Cambridge Bay. W całej zatoce nie ma pomostu do cumowania jachtu wielkości „Lady Dana 44”, dlatego musieliśmy zakotwiczyć. W Gjoa Haven podobnie jak w innych miasteczkach Arktyki, ulice to szerokie nieutwardzone drogi, bo praktycznie nie jest to potrzebne. Przez większą część roku wszystko pokryte jest śniegiem.
Domki wybudowane z drewna są małe, w każdym z nich zwykle mieszaka bardzo dużo osób z kilku pokoleń. Spowodowane to jest bardzo dużym przyrostem naturalnym, największym w Kanadzie. Dlatego jest tu duży problem mieszkaniowy. Miasteczko zamieszkuje około 1400 osób, głównie Inuitów.
Ojciec Łukasz Zając, Oblata z Polski jest administratorem i jedynym katolickim duchownym w miasteczku.
Obsługuje trzy misje w okolicznych osadach Inuickich. Od razu zaprosił nas na swoją plebanię, która mieści się w budynku kościelnym, za ołtarzem.
Na wzgórzu, z widokiem na całą zatokę, stoi pomnik, z tablicami informacyjnymi oraz zdjęciami, upamiętniający Roalda Amundsena. Spędził on tutaj dwie zimy 1903-5 podczas historycznej podróży przez cały Northwest Passage, którą zakończył w roku 1906.
25. sierpnia po południu ruszyliśmy dalej. Następnego dnia rano przeszliśmy małe pole lodowe. Na krótko pokazała się woda czysta od lodu, ale wkrótce pojawiła się na horyzoncie zapora lodowa nie do przebycia. Zakotwiczyliśmy w Oscar Bay, na głębokości około 10 m. Wiatr i prąd pływowy wyraźnie przesuwał masy lodowe. Pokazały się duże growlery przepływające blisko burt. Jeden z nich dość pokaźnych rozmiarów zbliżył się do jachtu i padła decyzja podniesienia kotwicy. Niestety kotwica była już pod tą dużą masą lodową. Wybiegli wszyscy na pokład i zaczęło się odpychanie jej bosakami i bambusowymi tyczkami. Manewrując silnikiem i sterem strumieniowym przy jednoczesnym odpychaniu tyczkami udało się wypłynąć. Popłynęliśmy w inne miejsce, gdzie lodu było mniej i ponownie zakotwiczyliśmy.
Wieczorem wiatr południowo wschodni zaczął wzmacniać się i wkrótce wiała już szóstka Beauforta. Staliśmy pod osłoną niskiego brzegu, i krótka fala rzucała jachtem. Normalnie w podobnej sytuacji chciałoby się, żeby taki wiatr osłabł, ale w tej sytuacji cieszyliśmy się, że wieje z tego kierunku, bo odpychał pole lodowe.
Wieczorem spadł pierwszy w tym rejsie deszcz, chwilami nawet ulewny.
27. sierpnia rano wiatr ucichł, ale za to pojawiła się mgła. Pole lodowe zostało odepchnięte od brzegu i pokazała się czysta woda bez przeszkód. Trzeba było wytężać wzrok, bo radar mało pokazywał. Z mgły wyłoniło się pole lodowe. Zaczęliśmy omijać je kierując się do brzegu, ale pole nie kończyło się. Nie było wyboru i ruszyliśmy z powrotem, żeby okrążyć pole lodowe z drugiej strony. Lód cały czas przemieszczał się i tam gdzie go nie było wcześniej, później był.
Pole lodowe zaczęło zagęszczać się i w rezultacie zamknęło się całkowicie ze wszystkich stron jachtu. Odpychanie bosakami i tyczkami nie dużo dawało. Każde ruszenie silnikiem do przodu lub tyłu powodowało ocieranie się lodu, często z wielkim hukiem dodającym wrażenia i majestatu Arktyce. Na lodzie widać było czerwoną farbę, zdartą z pomalowanego dna jachtu. Sprawiało to wrażenie jak byśmy krwawo rozjechali jakiegoś wieloryba.
Stanęliśmy w polu lodowym i zaczęliśmy dryfować razem z nim do tyłu, bo prąd zmienił kierunek a wczorajszy wiatr południowo wschodni już się wywiał. Trwało to pewien czas zanim coś zaczęło ruszać się na wodzie i z wielkim trudem wyszliśmy z tej pułapki na bardziej otwartą wodę. Siedząc w kabinie, a szczególnie leżąc w koi, każde otarcie lodu sprawiało wielkie wrażenie. Dźwięk pracy silnika był miernikiem sytuacji. Kiedy słychać było manewry silnikiem: zwalnianie, do przodu, do tyłu lub praca steru strumieniowego, oznaczało to, że wachta pokładowa walczy z lodem. Dla odmiany, jak słychać było równomierny rytm pracy silnika była ulga, bo oznaczało to, że płyniemy po wodzie bez lodu, przynajmniej na krótko zanim znowu słychać było ocieranie lodu o burtę.
Na noc chcieliśmy zakotwiczyć w zatoczce, ale nie było szans, bo przy brzegu lód był gęstszy. Stanęliśmy w dryfie w gęstym polu lodowym, bo nie było już możliwości płynięcia. Słaby wiatr, który zmienił kierunek na północno-wschodni, oraz prąd morski, pchały lód a razem z nim jacht z prędkością około pół węzła, w kierunku przeciwnym do naszego zamierzonego kursu. Spokojne stanie w polu lodowym, chwilami sprawiało wrażenie, że cumujemy w marinie, ale co jakiś czas głośne ocieranie o burtę poruszających się po wodzie growlerów sprowadzało nas do rzeczywistości.
Około południa przy brzegu nie widać było lodu, potem długi lodowy jęzor wzdłuż brzegu a następnie obszar znowu czystej wody, do której zbliżaliśmy się wychodząc z gęstego pola lodowego i szybko ruszyliśmy dalej w kierunku Cieśniny Bellota.
29. sierpnia rano, zbliżyliśmy się do Cieśniny Bellota. W zamgleniu zobaczyliśmy trzy jachty płynące ze wschodu, które wcześniej czekały na możliwość przepłynięcia.
W cieśninie, zgodnie z oczekiwaniem pokazał się lód, ale to było nic w porównaniu z naszym wcześniejszym doświadczeniem z polem lodowym. Wszyscy wybiegli na pokład z aparatami i kamerami. Było to wielkie wydarzenie, bo podobnie jak Kanał Panamski, ta cieśnina praktycznie też dzieli Pacyfik od Atlantyku. W samej cieśninie żegluga była spokojna, jedynie trzeba było trochę lawirować pomiędzy growlerami. Przy końcu cieśniny, prawą burtą, minęliśmy najdalej wysunięty na północ punkt stałego kontynentu amerykańskiego.
Wieczorem zakotwiczyliśmy w Fort Ross, który jest w małej zatoczce, na brzegu, której nie ma żadnej zabudowy mieszkalnej. Jedynie stoją dwa niezamieszkałe historyczne domki Hudson Bay Company.
Na środku zatoki stał na kotwicy norweski holownik „Tandeberg Polar”, ciągnący sprzęt do wydobywania wraków. Holownik ten płynął do Cambridge Bay w celu podniesienia z dna historycznego statku „Maud”, Roalda Amundsena.
Po przejściu Bellot Strait można już było przyjąć, że lody nas nie zatrzymają i osiągniemy cel wyprawy przez Northwest Passage. Na nasze wieczorne party z tej okazji, zaprosiliśmy dwóch Norwegów z holownika, którzy podpłynęli do nas na dinghy.
Jeden z domków na brzegu, jest miejscem kultowym przepływających jachtów. Drzwi wejściowe, dla ochrony przed niedźwiedziami polarnymi, są zastawione deskami. Najpierw trzeba wszystkie te deski po kolei wyjąć i odstawić na bok. Wtedy można dopiero otworzyć drzwi i wejść do środka. Wewnątrz jest całkiem dobrze zagospodarowany domek traperski. Na ścianach, na deskach obramowujących łóżka i wszędzie tam gdzie jest jeszcze miejsce, są pamiątkowe napisy, często z ciekawymi rysunkami tych, co tutaj byli. Bez trudu odnaleźliśmy napisy jachtów: „Nekton” i „Stary”, które były w roku 2006, oraz jachtu „Katharsis II” w roku 2012.
Oczywiście my zostawiliśmy nasz wpis na ścianie, z listą całej naszej załogi. W księdze pamiątkowej leżącej na stole, też zostawiliśmy nasz wpis. Po południu ruszyliśmy dalej.
Następnego dnia rano zaczęło pokazywać się coraz więcej lodu. Growlery widziane w słońcu mieniły się różnym barwami. Wpłynęliśmy w gęste pole lodowe i znowu nie było widać gdzie płynąć dalej, wszędzie dookoła był tylko lód. Stanęliśmy w dryf i spokojnie zjedliśmy śniadanie. Po jakimś czasie powoli ruszyliśmy, cały czas manewrując w lodzie. Na wodzie pomiędzy bryłami lodu, widać było coś w rodzaju kaszki lodowej. To był nowy lód, który powstał w nocy podczas niższej temperatury. W ciągu dnia topił się, ale kilka chłodniejszych dni może stworzyć nowy lód, który byłby nie do przebicia się. To był znak końca krótkiego arktycznego lata i zbliżającej się zimy.
Pierwszego września, nad ranem, osiągnęliśmy najdalej na północ wysunięty punkt naszej wyprawy 73º 53’N.
W cieśninie Lancaster Sound była wspaniała żegluga,; wiał wiatr zachodni o sile około 5º Beauforta. Na samym grocie i ze sprzyjającym prądem, sunęliśmy po sfalowanym morzu z prędkością ponad 8 węzłów.
Zbliżając się do cieśniny Navy Board Inlet, która prowadzi do Pond Inlet, zobaczyliśmy pierwsze prawdziwe duże góry lodowe. Płynąc przez cieśninę oglądaliśmy wspaniałe widoki lodowców z jęzorami dochodzącymi do poziomu morza.
Drugiego września, wcześnie rano, zakotwiczyliśmy w Pond Inlet. Jest to małe miasteczko, w którym mieszka około 1600 mieszkańców. Dla nas był to ostatni port w Kanadzie. Na pontonie przeprawiliśmy się na brzeg i zwiedziliśmy miasteczko. Po południu podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy przez cieśninę, obierając kurs na Grenlandię.
Zatoka Baffina przywitała nas słabym wiatrem północnym. Mijały kolejne dni otwartej żeglugi. Wiatr północny rozdmuchał się i gnał nas do przodu z prędkością chwilami przekraczającą 10 węzłów. Postawiliśmy foka na spinaker bomie i grota na motyla; była to wspaniała żegluga. Trzeba było uważać na góry lodowe, które mijaliśmy w dość dużej odległości, a szkoda było nam czasu na podpływanie do nich w celu sesji fotograficznej.
7. września przekroczyliśmy Krąg Polarny. W tym miejscu oficjalnie zaliczyliśmy całe Przejście Północno Zachodnie, czyli od kręgu na Pacyfiku do Atlantyku. Znowu był salut z karabinu pokładowego.
8. września zacumowaliśmy w porcie Nuuk na Grenlandii.
Ja wyokrętowałem się, ale wyprawa dookoła Bieguna Północnego trwała nadal.
Jerzy Kuśmider, 1.11.2014, pisane z Afryki
_______________________________________________________________________________________________________
Jerzy Kuśmider – ur. 1950 r. kapitan jachtowy( 1975); działacz klubów żeglarskich w Warszawie (Pałac Młodzieży, PTTK Bryza, SKŻ PW) i PKM w Gdańsku; absolwent Politechniki Warszawskiej (1976). Od 1977 na emigracji; w Vancouver (Kanada) mieszka od 1981. Właściciel i budowniczy jachtu s/y „Varsovia”. Od 1985 liczne rejsy – głównie samotne po Pacyfiku (ok. 40 tys. Mm). W 2014 rejs na Northwest Passage w załodze jachtu „Lady Dna 44”. Działacz polonijny. Autor książki „Samotnie przez Pacyfik”, „Varsovią na Hawaje” oraz licznych publikacji w Kanadzie, USA i w Polsce.