Małgorzata Krautschneider: The Vela

 

Małgorzata KrautschneiderROZDZIAŁ 20

W drodze na Islandię

(…)

Któregoś dnia, wczesnym rankiem, po raz pierwszy ujrzałam wybrzeże Islandii. Oglądać wyspę na własne oczy było czymś zupełnie innym niż marzyć o niej. Widok rzeczywistej Islandii na horyzoncie wywołał we mnie euforię. Zapomniałam o incydencie z jedzeniem. W mojej wyobraźni, triumfalnie, wysyłałam już pocztówki z Islandii do adresatów z długiej listy osób, które powątpiewały w sukces naszej wyprawy.

Obudziłam Rudę i Pavla. Od razu chciałam przygotować wszystkie liny i odbijacze niezbędne do zacumowania.

Ruda wyśmiał mnie i stwierdził: „Jesteśmy jeszcze za daleko”.europe

Miał rację. Wysokie, pokryte śniegiem góry sprawiały wrażenie, że są znacznie bliżej niż były w rzeczywistości. Podpłynięcie do nich zajęło nam wiele godzin. Ja jednak uparcie wywlekałam na pokład wszystkie liny cumownicze. Chciałam być doskonale przygotowana, aby zapobiec chaosowi podczas manewrów podejścia do kei. Przede wszystkim zaś przytłaczały mnie moje własne oczekiwania i musiałam dać upust emocjom.

Teraz już wszyscy patrzyliśmy z zachwytem, zahipnotyzowani widokiem lśniącego lodowca. Zbliżając się do wschodnich wybrzeży Islandii, ujrzeliśmy Vatnajökull, jeden z największych lodowców w Europie. Gdzieś tam daleko na południu Islandii leży Surtsey, pomyślałam sobie. Słynna w owym czasie wyspa, utworzona w wyniku erupcji wulkanicznej działała na moją wyobraźnię. My jednak zmierzaliśmy ku wschodniej części Islandii, do miasta Seyðisfjörður leżącego nad fiordem o tej samej nazwie.

(…)

ROZDZIAŁ 21

Seyðisfjörður – Islandia

Andrzej rysunkiZbliżaliśmy się do wybrzeża, poszukując wejścia do fiordu Seyðisfjörður, które ze względu na nasz kąt podejścia nie było widoczne – zasłaniały je wysokie góry. Wyciągnęłam locję, „Arctic Pilot”, książkę wydaną przez Admiralicję Brytyjską, stanowiącą wielowiekowy zbiór doświadczeń dawnych żeglarzy, zawierającą również rysunki fragmentów linii brzegowej. Porównywaliśmy widoczne kontury lądu na horyzoncie z rycinami w książce. Byliśmy podekscytowani, a ta „zgadywanka” była dla nas pasjonującą zabawą.

Jak gdyby nie dość tych niezwykłych okoliczności, napotkaliśmy wieloryba. Pojawił się nagle obok nas, za rufą jachtu. Ogromne stworzenie sapało i majestatycznie przewalało się na falach. Wieloryb był większy niż Vela i być może jedno machnięcie ja_002ego ogona mogło uszkodzić łódź. Ponieważ wiatr był słaby, niemal tkwiliśmy w miejscu i nawet nie było możliwości ucieczki. Kiedy myślałam o tym później, wydawało się, że była to scena niczym z książki przygodowej, jednak w chwili, gdy zdarzenie miało miejsce, byliśmy niepomni zagrożenia, jedynie zafascynowani zwierzęciem. Studiowałam biologię morza, a teraz miałam okazję zobaczyć to wyjątkowe zwierzę na własne oczy. Obserwowałam z ciekawością opary wody, które wieloryb wydmuchiwał przez nozdrza. Pamiętam rozczarowanie – fontanna nie była aż tak duża, jak to sobie wyobrażałam. Dla Rudy w przyszłości, podczas długich rejsów, spotkania z wielorybami miały stać się powszechne. Skorzystał nawet z możliwości podrapania jednego z nich własną stopą po grzbiecie.

U ujścia fiordu kręciło się kilka statków rybackich. Nie wykazywały nami żadnego zainteresowania. Rozpierała mnie pycha, że jesteśmy na Islandii (i chyba wydawało mi się, że wszyscy powinni witać nas z aplauzem). Poruszaliśmy się na żaglach bardzo wolno, aż wkrótce wiatr całkiem ustał. Znosiło nas na prawą stronę fiordu. Silnik był mocno przymocowany linami do relingu. Jego uruchomienie było zawsze trudne i wymagało dwóch osób. Tymczasem Ruda nawet nie obudził Pavla, który odpoczywał po wachcie pod pokładem. Zaczęłam się denerwować i miałam pretensję do Rudy, że nie jesteśmy przygotowani na taką sytuację. Jacht tracił sterowność. Wzdłuż prawej krawędzi fiordu zobaczyłam silny prąd, jakby w morzu płynęła rzeka. „Wiosła!” Ruda wziął ster i wcisnął mi jedno wiosło z naszego pontonu. Wiosła okazywały się dotąd bardzo użyteczne w manewrach portowych, teraz jednak dryfowaliśmy na skały! W panice wiosłowałam z całych sil, jakby przyszło mi walczyć o życie. Ruda wiosłował z drugiej strony łodzi pilnując jednocześnie steru i wyglądał spokojnie, jakby odpychanie się od skał zdarzało mu się codziennie.

Na szczęście, wiosłując, nabraliśmy wystarczającej szybkości, aby oddalić się od brzegu i uniknąć spotkania z kotłującym się nurtem prądu. Złapaliśmy wiatr. Pozostawałam u steru, kierując Velę na sam środek długiego fiordu. To było jak wejście do świątyni. Przez cały czas spoglądałam w górę, bo widoki były niewiarygodnie piękne. Z gór spływały wodospady, które kryły się w dolinie fiordu. Woda spadała z ogłuszającym hukiem. Czułam się bardzo mała, przytłoczona naturą.

Podpłynęliśmy do miasta, rozciągniętego u krańca fiordu i rozglądaliśmy się, szukając dogodnej przystani. Tymczasem przed dziobem Veli pojawiły się dwie dziewczyny, które postanowiły się wykąpać. Niczym syreny, podpłynęły do ​​nas ze śmiechem. Ruda zapytał je o coś, a one szybko wspięły się na pokład. Były to siostry: blondynka miała na imię Helen, a brunetka – Heidbjört. Radosne, młode Islandki, ubrane tylko w bieliznę, przyciągały wzrok Rudy i Pavla. Obaj byli rozproszeni, chociaż manewry związane z zacumowaniem jachtu wciąż nas czekały. Byłam zmarznięta, zmęczona, a poza tym nagle poczułam się dziecinnie zazdrosna.

Kiedy zacumowaliśmy przy molo, dziewczyny pożegnały się z nami i zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, jak blisko już niebawem będzie z nimi spleciony mój los.

(…)

ROZDZIAŁ 23

Pavel opuszcza jacht

Planowaliśmy kontynuować rejs na północ albo przynajmniej opłynąć Islandię dookoła. Ambicją Rudy było dotarcie za krąg polarny. Skrycie marzył o dotarciu na Jan Mayen, wyspę leżącą około 370 mil morskich na północny wschód od Islandii, albo do wschodnich wybrzeży Grenlandii. Rozmawialiśmy o tym przed wyjazdem. Wiedzieliśmy, że nasze możliwości są ograniczone. Vela była wykonana z drewna i mogła nie przetrwać spotkania z lodem. Zaproponowałam więc, żebyśmy pożeglowali do Akureyri, na północnym wybrzeżu Islandii, a potem ewentualnie wyruszyli w rejs dookoła wyspy. Nasze plany jednak nieoczekiwanie uległy zmianie, kiedy okazało się, że będziemy płynąć bez Pavla.

„Pavel jedzie do Reykjaviku, stolicy Islandii, a stamtąd poleci samolotem”, wyjaśnił mi Ruda, nie okazując szczególnego smutku i żalu. Byłam dosyć zszokowana. Zaczęłam zastanawiać się nad tym, jak poradzimy sobie ze wszystkim sami, tylko we dwójkę.

(…)

ROZDZIAŁ 24

Za krąg polarny – tylko my dwoje

(…)

Żeglowanie we dwoje było zupełnie innym doświadczeniem. Konieczność polegania wyłącznie na sobie nawzajem spowodowała nagły wzrost naszej wzajemnej zależności. Czuliśmy wobec siebie większą odpowiedzialność, a nasze wzajemne uczucie umocniło się.

Płynęliśmy wzdłuż wybrzeża. W miarę jak przemieszczaliśmy się coraz bardziej na północ, temperatura spadała, widoczność słabła i częściej padał śnieg.

Trzymaliśmy sześciogodzinne wachty. Na początku sterowanie było jeszcze znośne, później jednak – w miarę jak żeglowaliśmy coraz bardziej na północ – siedzenie w bezruchu, ze sterem w dłoniach, stawało się udręką.

Nawet w środku Veli nie dało się rozgrzać. Schodząc z wachty musiałam jeszcze złapać sygnały radiowe i sprawdzić naszą pozycję. Zabierałam radio do koi i wchodziłam do śpiwora.

Przez pierwszych kilka godzin nie byłam w stanie zasnąć, bo trzęsłam się z zimna. A kiedy jako-tako się rozgrzewałam, trzeba było zastąpić Rudę na wachcie.

Moje stopy były non stop zimne. Kalosze były za ciasne. Ściśle mówiąc, buty miały dobry rozmiar, ale w grubych wełnianych skarpetach nie byłam w stanie poruszać palcami. Ruda nie miał tego rodzaju problemu. Jego kalosze, których używał podczas pracy w lasach i przy pracy w oborze, były zaopatrzone w filcową wkładkę. Na początku rejsu tego rodzaju buty wydawały mi się bardzo ciężkie i nie dość eleganckie na jacht.

Ruda wynalazł grzejnik! Wykonał go z kawałka styropianu, który kiedyś znalazł w śmieciach razem Pavlem. Siedząc, kładliśmy go pod pośladki – styropian dobrze izolował od zimnego pokładu. Ruda przełamał kawał styropianu, a ja włożyłam go w stopy w moim śpiworze. Kiedy dotykałam styropianu, miałam złudzenie ciepła. Uwielbiałam to uczucie i od tej chwili nie rozstawałam się z tego rodzaju „wsparciem”. Niebawem zaczęłam nosić styropian pod ubraniem, na brzuchu i na plecach.

Znaleźliśmy się w położeniu 66° 33′ 39” szerokości geograficznej północnej i oto, po długim rejsie, znaleźliśmy się za kręgiem polarnym. Minęliśmy półwysep Langanes na północno-zachodnim krańcu Islandii, a następnie zbliżyliśmy się do Grimsey, małej wyspy leżącej dokładnie na kole podbiegunowym. Było tam lotnisko, udało mi się więc złapać dobry sygnał radiowy.

Byliśmy podekscytowani tym, że tak daleko dopłynęliśmy. Nasza Vela była na pewno najmniejszą łodzią pod czeską banderą, która przekroczyła koło podbiegunowe, używając tylko żagli. Jednak rejs stawał się coraz trudniejszy.

Popsuła się kuchenka gazowa, nie mogliśmy więc podgrzewać sobie jedzenia. Do dyspozycji mieliśmy tylko suchy prowiant, a właściwie zimny „kit”. Nigdy nie zapomnę, jak pewnego razu Ruda wziął kubek i podgrzał odrobinę mleka z puszki nad płomieniem świecy. Choć było tylko letnie, dla mnie, dygocącej za sterem, było prawie jak wrzątek!

Dni i noce niczym nie różniły się od siebie. Przez cały czas było jasno, panowało arktyczne lato. Po wielogodzinnym czuwaniu za sterem można było stracić kontakt z rzeczywistością. Poruszaliśmy się po omacku, we mgle. Czasami padał śnieg. Było pięknie. Nieustanna wilgoć i zimno sprawiały jednak, że czułam się letargiczna i apatyczna. W końcu przestałam odczuwać chłód. Zaczęliśmy sobie wzajemnie przedłużać wachty. Nie chciałam budzić Rudy, bo wiedziałam, że dopiero po czterech godzinach można się rozgrzać i zasnąć.

Nie spodziewałam się takiego rozsądku ze strony Rudy, byłam więc zaskoczona, kiedy postanowił, że trzeba wracać do Seyðisfjörður. Z żalem porzucałam nasze plany, ale w głębi duszy czułam, że to była dobra, prawdziwie „kapitańska” decyzja.

IMG_4554   Ruda Krautschneider, kapitan Veli na Islandii 1977 r

(…)

ROZDZIAŁ 26

Życie w islandzkiej rodzinie

Zostałam przyjęta do rybackiej rodziny Johana Johanssona. Już wcześniej zetknęłam się z jego córkami, Helen i Heidbjört – to one urządziły sobie kąpiVela 16el w fiordzie. Teraz Ruda i ja mieliśmy okazję poznać również jego żonę, Ingę, a także pozostałych członków licznej rodziny Johana.

Wszyscy zostawiali buty na progu przed głównymi drzwiami wejściowymi do domu, podobnie jak to robiło się w Czechach.

                                                                                                                                                                                             Inga, Fjola i ja w Seydisfjordur, Islandia, sierpień 1977r

Nigdzie indziej nie spotkałam się z równie ścisłym przestrzeganiem „reguł domowych”. A jednak stosunki rodzinne cechowała tolerancja i wolność, jakiej nigdy wcześniej nigdzie nie widziałam.

Heidbjört oddała mi własny pokój, który dzieliła ze swoją siostrą Helen. Helen miała już osiemnaście lat, więc mogła mieszkać ze swym chłopakiem. Na cały dzień wszyscy gdzieś znikali. Przeważnie spędzałam czas samotnie, leżąc w łóżku i czekając na odwiedziny Rudy i powrót pozostałych członków mojej „rodziny”. Heidbjört pozwoliła mi słuchać płyty z musicalu „Evita”, który w owym czasie święcił triumfy na szczytach list przebojów. Słuchałam jej po wielokroć, wciąż od nowa.

Inga i ja oglądałyśmy razem telewizję. Pewnego dnia – był to 16 sierpnia 1977 – dotarła smutna wieść: zmarł Elvis Presley. Wszyscy zaczęli płakać. Nigdy nie zapomnę, że byłam w tamtym czasie na Islandii. Wydarzenie to przypomniało mi, że nie powinniśmy przebywać tu aż tak długo – robiło się późno. Chociaż lekarz zalecił mi przynajmniej dwutygodniowy pobyt w cieple, Ruda już myślał o powrocie.

Inga wciąż robiła dla mnie na szydełku czapkę. Wcześniej zdążyła już skończyć rękawiczki i szalik – wszystko z oryginalnej islandzkiej wełny. Oznajmiła, że ​​nie wolno nam wypłynąć przed ukończeniem czapki.

Każdy starał się przychylić mi nieba. Nigdy wcześniej nie jadłam tylu ciastek z bitą śmietaną. Była to przyjemna zmiana po papce Rudy. Ruda starał się hamować mój apetyt, spoglądając na mnie z wyrzutem. Odczuwaliśmy ogromną wdzięczność wobec rodziny Johana, lecz w żaden sposób nie byliśmy w stanie im się odpłacić.

Ruda zabawiał więc naszych Islandczyków, jak to on potrafił i już niebawem wszyscy go pokochali. Cieszyliśmy się dużym wzięciem i musieliśmy brać udział w wielu organizowanych dla nas biesiadach. Czasu było niewiele. Fjola, siostra Ingi, wyraziła żal, że ​​nie zdoła zaprosić nas do siebie. Wyczuwając rywalizację o nasze względy, staraliśmy się nie być obojętni na serdeczność ze strony Fjoli i dzielić naszą uwagę i serdeczność równomiernie pomiędzy siostry.

Islandczycy, których mieliśmy okazję poznać, byli wykształconymi ludźmi. Przeczytali wiele książek. Inga powiedziała nam również, że w przeszłości wyjeżdżała do Reykjaviku, aby studiować z córkami w czasie długich zim. Okazało się, że Inga może pochwalić się znajomością ważnych dzieł literatury czeskiej. Ruda był wrażliwy na punkcie swojej kultury, więc Iga bardzo urosła w jego oczach. Musiałam przyznać, nie wiedziałam o literaturze czeskiej tyle, co ona. Ruda przechwalał się, że przeczytał powieść „Salka Valka” islandzkiego noblisty Halldora Laxnessa. Kiedy byłam nastolatką, również moją ulubioną lekturą były skandynawskie sagi. W domu miałam też Laxnessa „Dzwon Islandii”. Nieśmiałość nie pozwalała mi włączyć się do rozmowy i – chociaż chyba lepiej od Rudy znałam język angielski – rzadko zabierałam przy nim głos. Ruda świetnie sobie radził w każdej sytuacji.

Życiem na lądzie władały kobiety, żony rybaków. Kiedy Johan Johansson pojawiał się w domu, w jego rodzinie było to duże wydarzenie. Wszyscy – nie tylko rodzina – traktowali go z wielkim szacunkiem. Był posłem do Althingu – Parlamentu Islandzkiego. Althing został założony w 960 roku, co czyni z niego najstarszą instytucję parlamentarną na świecie. W pewien weekend byłam świadkiem, jak Johan Johansson wyjeżdżał do Reykjaviku. Tego dnia czułam się dość niezręcznie. Było to prawdziwe „trzęsienie ziemi”. Uwaga wszystkich skupiona była tylko na panu domu. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wszyscy byli podekscytowani, mówili głośno, kręcili się po domu, wpadali do jednego z pokoi po odzież.

Byliśmy już wystarczająco zaniepokojeni z powodu burzliwej pogody, którą moglibyśmy napotkać po drodze do domu. Ruda wierzył, że będę w stanie żeglować z nimi i chciał mnie „uprowadzić”. Rozmawiał długo z Ingą, która nie chciała mnie wypuścić spod swoich skrzydeł. Była to nasza ostatnia szansa na opuszczenie Islandii przed zimą.

Pewnego dnia zatem Inga musiała się poddać i oddać mi niedokończoną czapkę. Uwielbiałam wszystko, co zrobiła dla mnie z prawdziwej islandzkiej wełny, pomagając mi zachować ciepło na morzu i na lądzie przez wiele przyszłych lat. Mimo, że czapka była na moją głowę za mała i nie mogłam jej naciągnąć na czoło, nie chciałam się z nią rozstawać.

Po naszym powrocie matka Rudy przez długie lata pozostawała w kontakcie z islandzką rodziną. Pielęgnowała tę niezwykłą przyjaźń za swojego syna, pisząc po niemiecku i w języku esperanto. Miała wielu przyjaciół z esperanckich kręgów, rozsianych po całym świecie, dumna z syna, pisała im o jego wyprawach. Wierzyła w misję tego języka i próbowała zarazić tym innych. Ruda nigdy jednak nie traktował tego poważnie i odmawiał pomocy, którą mógłby otrzymać tą drogą.

(…)

Małgorzata Krautschneider

_________________________________

rysunki wykonane na podstawie zdjęć –  Andrzej Wojtasik; fotografie z archiwum Małgorzaty Krautschneider

_____________________________________________________________________________________________________

Małgorzata Krautschneiderw połowie lat siedemdziesiątych XX w.  ukończyła Wydział Rybactwa Morskiego  w Akademii Rolniczej w Szczecinie. Pracowała jako hydrobiolog, prowadziła biuro turystyczne Czech Service. W latach 1978-2002 związana z czeskim żeglarzem Rudą Krautschneiderem przebywała w Czechach i w Polsce; później od 2007r. w USA.