Archiwum kategorii: ZŻ nr 38e sierpień 2018

(-): Richard Konkolski

RICHARD KONKOLSKI PO 36 LATACH W SZCZECINIE-page-001

Richard Konkolski

Chicago_jubileusz JCYC_1989 Honorowi czlonkowie JCYC od lewej H.Jaskula, R.Konkolski, L.Maczka

Fotografie z jubileuszu Joseph Conrad Yacht Club w Chicago (XX lecie, 1989r.) z archiwum L. Mączki.

_______________________________________

O Richardzie Konkolskim w książce Krystyny Pohl „Żeglarze”, Wydawnictwo Zapol, Szczecin 2013, str. 94

„RICHARD KONKOLSKI: urodzony: 6.07.1943 r., Bohumin, Czechy. Mistrz budowlany, projektant, filmowiec,  producent filmowy. Żegluje od 16. roku życia. Od 1963 r. uprawiał żeglarstwo w Szczecinie, jachtowy kpt. od roku 1970. Trzy razy samotnie opłynął świat. Pobił 12  żeglarskich rekordów świata. Cztery razy zdobył tytuł Żeglarza Roku, w trzech państwach. Autor wielu filmów telewizyjnych i kilkunastu książek poświęconych żeglarstwu. …Od najmłodszych lat interesował się żeglarstwem. Najpierw pływał po jeziorach i rzekach, a potem przyjechał do Polski, do Szczecina, aby być bliżej morza i uprawiać żeglarstwo morskie. Od 1964 r. przez sześć lat pływał na polskich jachtach, prowadził  rejsy po Bałtyku jako kapitan, brał udział w regatach. Nauczył się polskiego. „…Czechosłowak, ale Polak z powołania, jako że w Pradze morza nie mają. Twardy Richard. Wielki żeglarz z tych największych…” – tak o Konkolskim napisał w „Alfabecie Urbańczyka” Andrzej Urbańczyk, żeglarz o światowej sławie.

Konkolski postanowił wystartować w 1972 r. w transatlantyckich regatach samotnych żeglarzy OSTAR 72. Sam, rok wcześniej, wybudował jacht „Nike”. Pierwotny projekt Zbigniewa Milewskiego,  musiał całkowicie zmienić, bo według regulaminu regat, jacht był za krótki o półtora metra. W tamtym roku, w tych regatach startowała też trójka Polaków: Teresa Remiszewska (została pierwszą Polką, która samotnie przepłynęła Atlantyk), Krzysztof Baranowski i Zbigniew Puchalski.

Konkolski już na początku wyścigu ma kłopoty. „Nike” wywraca się, łamie się maszt. Żeglarz wraca do Plymouth w Anglii. Po remoncie ponownie startuje. Dociera na metę. Zaraz po regatach samotników zaczyna wymarzony, pierwszy samotny rejs dookoła świata. Kończy go w roku 1975.

Po powrocie, w Polsce zgotowano Ryszardowi entuzjastyczne powitanie – wspomina  żeglarz, Jerzy Radomski. – Witano go jak bohatera. Uhonorowano nagrodą Rejs Roku 1975. Nasz górniczy Yacht Club Delfin w Jastrzębiu Zdroju zaprosił Ryszarda na spotkanie ze śląskimi żeglarzami.  Miałem wielką satysfakcję, bo wręczałem mu piękny  puchar wykonany z węgla. Po latach, w 1994 roku  spotkaliśmy się w USA. On tam mieszka, a ja do Baltimore przypłynąłem swoim jachtem „Czarny Diament”.  Nie mogliśmy się nagadać.

W 1976 r. Konkolski startuje w kolejnych transatlantyckich regatach samotników. Osiąga miejsce drugie. W Szczecińskiej Stoczni Jachtowej, w 1979 r. buduje jacht „Nike II”.  Staruje na nim w regatach OSTAR 80,  zdobywa miejsce czwarte. W czasie stanu wojennego w Polsce, z żoną i synem wypływa na jachcie do USA. Prosi o azyl i osiedla się w Newport.  W latach 1982-83 bierze udział  w regatach samotników dookoła świata (BOC Challenge). Wygrywa dwa etapy, zajmuje trzecie miejsce i bije pięć światowych rekordów. W trzy lata później startuje w kolejnych regatach dookoła świata BOC Challenge 1986-87. Plasuje się na piątym miejscu. Należy do grona nielicznych żeglarzy, którzy trzykrotnie, samotnie opłynęli świat.

Trzy państwa czterokrotnie przyznały Konkolskiemu tytuł Żeglarza Roku. Polska w roku 1975, Czechosłowacja w latach: 1975 i 1976, RFN (Niemcy Zachodnie) w 1983 r.  W 1987 r. otrzymał wyróżnienie od prezydenta USA Ronalda Regana. W roku 1999 dziennikarze uznali  go za sportowca stulecia.

Od paru lat mniej żegluje. Jego pasją stało się pisanie książek (założył własne wydawnictwo), produkowanie filmów dla telewizji, przygotowywanie audycji radiowych. Ich wspólnym tematem jest żeglarstwo…”

________________________

WNIOSEK o przyznanie Międzynarodowej Nagrody “Conrady – Indywidualności Morskie” za rok 2012

R I C H A R D OW I        K O N K O L S K I E M U

Urodził się w Bohuminie na Morawach. W  młodzieńczych latach uprawiał wiele dziedzin sportowych. Najbardziej polubił żeglarstwo. . Pod koniec lat sześćdziesiątych zdobywa uprawnienia żeglarskie w Polsce. Powoli zaczynają się spełniać jego marzenia. Następny etap to budowa jachtu. Szybko zostaje serdecznie przyjęty  przez  polskie środowisko żeglarskie. Z każdym rokiem przybywa mu więcej przyjaciół.  Po rejsie dookoła świata jest bardzo popularny wśród polskich  żeglarzy.

Los sprawił, że w 1969 roku wspólnie odbywamy rejs krajowy na jachcie “Chrobry”.  W tym rejsie uczestniczy również Mirka.- małżonka Ryszarda. Ryszard zwierza się o swoich ambitnych planach. Właśnie na tym rejsie nawiązuje się przyjaźń która trwa do dziś. Okazuje się, że mieszkamy bardzo blisko siebie. Dzieli nas tylko granica.  Miesiąc później odwiedzam Państwa Konkolskich w Bohuminie.  Pamiętam doskonale pokój Ryszarda. Na ścianach wiszą mapy, plany jachtu. To tutaj każdą wolną chwilę po pracy spędza przyszły wielki żeglarz czeski. Jacht “Nike” został zaprojektowany przez Zbigniewa  Milewskiego. Według regulaminu  regat OSTAR 72 jacht był za krótki o półtora metra. Ryszard nie miał wyjścia i musiał przeprojektować cały jacht.

W pierwsze próbne rejsy “Nike” wypływa na Bałtyk w 1971 roku. Rok później Start w regatach OSTAR 72.  Złamany maszt zmusił samotnika do powrotu do Plymouth.  Po naprawie “Twardy Ryszard” wyrusza ponownie. Mimo awarii Nike kończy swój rejs na 7 pozycji w swojej klasie.

Po zakończonych regatach wyrusza w swój wymarzony wokółziemski rejs. Trasa rejsu Bermudy, Kanał Panamski, wyspy Południowego Pacyfiku, Australia Cieśnina Torresa, Ocean Indyjski, Południowa Afryka, i powrót do Europy. Rejs skończył w 1975 roku.  W Polsce zgotowano Ryszardowi entuzjastyczne przyjęcie. Witano go jak bohatera. Zostaje uhonorowany nagrodą Rejs Roku.

Po rejsie Górniczy Yacht  Club “Delfin” w Jastrzębiu Zdroju zaprasza wielkiego żeglarza na spotkanie ze śląskimi żeglarzami. Miałem wielką satysfakcję. że po tym wielkim Rejsie wręczyłem Ryszardowi piękny puchar wykonany z węgla, przez artystę z Kopalni “Moszczenica” W spotkaniu brali udział nasi znakomici żeglarze Henryk Jaskuła i Mieczysław Miler.

Ryszard nie spoczywa na laurach startuje ponownie w  regatach OSTAR. Zajmuje drugie miejsce w klasie.

Nad Ryszardem zbierają się czarne chmury. Jego popularność  w kraju jest solą w oku dla działaczy. W Czechosłowacji zaczyna się nagonka. Wszystkie sukcesy Wielkiego Żeglarza  działacze żeglarscy z Pragi, starają się zniweczyć. Do nich nie dociera, że historii nie da się oszukać. On jest pierwszym czeskim żeglarzem, który opłynął świat. O tych działaczach nikt już nie pamięta, a Ryszard przeszedł do historii.

Ale nie na darmo zwą go “Twardy Ryszard”.  Mimo niesamowitych trudności realizuje następny plan. W stoczni jachtowej w Szczecinie buduje Nike II.  Jeszcze jeden start w regatach OSTAR w 1980 roku.

Ale intryga trwa dalej . Centrum żeglarskie w Pradze  odmawia Ryszardowi na jakiekolwiek pływania morskie. Tego Ryszard ma dosyć.  Zabrał żonę i syna i podczas stanu wojennego w Polsce wypłynął jachtem w morze.  W  Newport poprosił o azyl polityczny.  Wkrótce  wystartował w regatach BOC Challenge. Ale to jeszcze za mało rok 1986 to kolejny start w BOC Challenge.

Jest jednym z pierwszych żeglarzy w historii którzy trzykrotnie opłynęli samotnie świat.

W 1994 roku “Czarny Diament” zawitał do USA. Zaraz po przypłynięciu do Balitmore zostaję zaproszony do Mistic na Polonijny Zlot Żaglowców.  Niesamowita historia, bardzo wzruszające spotkanie  po latach  z Ryśkiem. Nie mogliśmy się nagadać. Ryszard zaprasza mnie do Newport.

Dwa miesiące później “Czarny Diament” kotwiczy dokładnie w tym miejscu gdzie przez kilka lat stała “Nike  II” . Przez dwa tygodnie wraz z moim czworonożnym załogantem Bosmanem spędzamy bardzo mile czas.  Mirka dba o nasze podniebienia. Wieczorami w salonie które przypomina muzeum żeglarstwa wspominamy nasze dawne czasy.  Ryszard z Mirką opowiadają o sukcesach ale też o ciężkich chwilach jakie wspólnie przeżyli. Rozglądam się po salonie. Jego trofea świadczą, o wspaniałych osiągnięciach żeglarskich.  Zdjęcie z Prezydentem USA – Reganem. A tak przydało by się zdjęcie z prezydentem Czech.  Księgozbiór zawiera kilka tysięcy woluminów, głównie  poświęconych morzu i żeglarstwu. Dom państwa Konkolskich jest otwarty dla wszystkich żeglarzy.

Ryszard nie zrywa kontaktu z morzem. W jego piwnicy pokazuje mi swoje studio telewizyjne. Bardzo aktywnie włączył się w rynek mediowy.  Produkuje filmy, tworzy multimedialne programy. Pisze książki.  Gdy wygospodaruje sobie wolny czas wybiera się na wyprawy.

Po dwóch tygodniach, czas na pożegnanie, Czarny wraca do Baltimore. Jeszcze raz spotykamy się w USA.  Konkolscy przyjeżdżają do Baltimore aby pożegnać się gdy wypływam do Europy.

Czasy się zmieniają. Dawni zawistni działacze w Pradze odeszli na emeryturę. Po wielu latach, Ryszard został zaproszony do Czach i oficjalnie  przeproszony.

19.01.2011 spotykamy się w moim mieszkaniu w Jastrzębiu Zdroju. Ryszard  ostatnio promował w Republice Czeskiej swoje książki. Spod jego pióra wyszło już kilkanaście książek. Relacje z ostatniej wyprawy opisał w Dzienniku z Alaski  ( Aljassky denik ) Ten dziennik Ryszard zadedykował swojej wspaniałej Mirce.

Jerzy Radomski

ZŻ nr 38e sierpień 2018

BurzaJohn William Waterhouse „Miranda – BurzaFoto: wikimedia/domena publiczna

Czytaj w: „Recenzje”                                                                                                                                _____________________________________________________________________________________________________

 Grzegorz Węgrzyn:                                                      ARTYKUŁY

„Po stu dniach żeglugi rzuciłem kotwicę w zatoce Tomeresa na wyspie Santiago w archipelagu Cabo Verde …”

________________________________________________________________________________________

Jan Malicki:                                                  WSPOMNIENIA

„Wtedy je ujrzałem! Ujrzałem po raz pierwszy jego wielkość rozciągającą  się od mych stóp zagłębionych w piasku do bezmiaru sięgającego po horyzont, zlewającego się z chmurami. Oczarowało mnie. Chłonąłem jego drzemiącą  moc i jego piękno, czułem jego siłę przyciągania. Nie opuściło mnie to do dziś…”

_________________________________________________________________________

(zs):                                                                                     RECENZJE

„…na wyspie Prospera „rozgrywa się historia świata – walka o władzę, mord, bunt i przemoc”; nawet Kaliban i duszek Ariel nie są od tego wolni. W tej walce, starciu sił nie można być biernym, nie można czekać na cudowne ocalenie, na jakieś czary-mary…”

_________________________________________________________________________

   F O T O

IMG-20180830-WA0000       IMG-20180830-WA0001  Brazylia, Fortaleza – Ocean. Fot. M. Landowska

zdjecia 046

Hiszpania, Gijon – Biskaje. Fot. zs

________________________________________________________________________

W I D O K Ó W K A    Z   R E J S U  (po latach)

widok. Śmiały  widok. Śmiały rewers

Jan Malicki: Tęsknoty moje do wody i morza.

Chojnice, miasto rodzinne, piękne ze swojej historycznej przeszłości, zachowanych zabytków oraz unikalnej kultury polsko-kaszubsko-kosznajderskiej. Piękne z racji szczęśliwego i beztroskiego dzieciństwa. Piękne, bo leżące niedaleko miejscowości Charzykowy, rozciągającej się po płd-wsch stronie jednego z piękniejszych akwenów wodnych Pomorza, jeziora Łukomie. Charzyków – będącego kolebką polskiego żeglarstwa, a nawet „Mekką”, jak określił to jeden z działaczy  żeglarskich. Charzyków – dumnego z powstania pierwszego w Polsce po odzyskaniu niepodległości w 1920 roku, klubu żeglarskiego. Klubu w którym chlubnymi zgłoskami zapisali się Otton Weiland, Władysław Grzeca i inni. Myślę, że atrakcyjność Chojnic – niezależnie od ich historii, kultury i tradycji – „stoją jednak Charzykowami”; i to nie tylko w mojej opinii. Widok Charzyków i jego jeziora, zafascynował mnie w 1936 roku, kiedy po raz pierwszy tam zawitałem z Ojcem i miałem okazję popływać żaglówką.

Wybuch wojny w 1939 roku i okupacja hitlerowska, uniemożliwiały odwiedzanie Charzyków, które okupant przemianował na Müskendorf. Praktycznie było ono niedostępne z racji wykonywanych przez Niemców prób testowych silników do Torpedoboot’ów, budowanych w stoczni chojnickiej. Wyjazdy z rodzicami do Kowalskich Błot, do wuja Jana, zarówno przed wojną jak i  w pierwszych latach okupacji, umożliwiały mi pływanie czółnem rybackim po Jeziorze Okierskim, stanowiącym większościową własność naszych krewnych. Po wyrzuceniu nas przez Niemców z mieszkania przy ul. Warszawskiej, do zaszczurzonej klitki przy ul. Mackenzenstrasse, na zaplecze piekarni Benkiego, moim miejscem zabawowym przy puszczaniu łódek było Moenchsee – Jezioro Zakonne, którego fragment zachował się w postaci stawu w dzisiejszym Parku Tysiąclecia. Tam też zimą wywijałem na łyżwach „Volty” i ryzykowałem zapalenie płuc wpadając przy 20 stopniowym mrozie do przerębla. Latem, aby kąpać się bezpiecznie i puszczać wystrugane w korze łódki, jeździłem z kolegą Andrzejem Jakubowskim do Rytla. Idąc z dworca kolejowego wzdłuż torów w kierunku Tczewa, po około 1,5 km przekraczaliśmy pilnowany przez wachmana most nad Brdą i po stu metrach docieraliśmy nad Wielki Kanał Brdy. Znajdowała się tam złocista piaskowa plaża, ograniczona nasypem toru kolejowego i rosnącym sosnowym lasem, z której uroków korzystali mieszkańcy Rytla. Czy jeszcze będą z niego korzystać nie wiadomo, bo lasu dziś po wrześniowej w 2017 r. nawałnicy tam już nie ma! Rodzice znając to miejsce i wiedząc, że poziom wody w kanale co najwyżej sięgał nam do pasa, oraz że woda tam jest stosunkowo ciepła, zgadzali się na taki wyjazd. Tam próbowałem nauczyć się pływać, ale bezskutecznie.

Postęp w tym zakresie nastąpił krótko po wojnie. Mieszkając powtórnie, po opuszczeniu przez Sowietów naszego mieszkania przy ul. Warszawskiej 21, chodziliśmy całą zgrają chłopaków do stawu we wiosce Pawłówko. Było to ok. trzy kilometry od naszego mieszkania i droga prowadziła koło majątku Granowo, rozszabrowanego przez Rosjan. W Pawłówku omal się nie utopiłem, ale dzięki kolegom żyję i nauczyłem się pływać. W nauce pływania decydującym jest zaufać swoim możliwościom i pokonując strach puścić się na „głęboką wodę”. Atrakcyjnym miejscem kąpielowym był  również Mylof. Wynikało to nie tylko z  tego, że na tamie Brdy w spiętrzonych jej wodach można było się kąpać, ale też na spływającej pochylnią wodzie, której betonowa powierzchnia porosła zielonym mchem i można było świetnie na niej się ślizgać. Robiłem to niejednokrotnie z prawdziwą  przyjemnością. Był jednak warunek, że warstwa wody nie mogła być wyższa niż 4-6 cm. Skusiłem się kiedyś  na  ślizganie, gdy była ona znacznie wyższa. Efektem tego było, że pęd wody rzucił mnie na betonową bandę, o którą uderzyłem brodą. Rana była głęboka i mocno krwawiła. Zrobiono opatrunek z gazy i przylepca. Problem zrobił się dopiero później, kiedy usiłowałem po jakimś czasie pozbyć się tego opatrunku. Nie udało się. Gaza wrosła w ranę. Chodziłem z nią do szkoły i koledzy naśmiewając się ze zwisającej na brodzie gazie, przezywali mnie kozą.

Ojciec mój, akceptujący walory przebywania nad wodą i na wodzie, przychylił się do  naszej z bratem prośby dotyczącej zbudowania kajaka. Problem był jednak materiałowy – nie można było zdobyć sklejki wodoodpornej. Potrzeba i nieodparta wola realizacji podjętego zamierzenia, sprawiła, że znaleźliśmy wyjście z tej sytuacji, zastępując sklejkę blachą ocynkowaną. Szkielet kajaka mieliśmy z egzemplarza w którym jedynie poszycie wymagało wymiany. Ojciec zorganizował grupę pomocników, w tym zawodowego blacharza. Wzdłużne łączenia cienkiej blachy odbywało się na tzw. fals z dodatkowym uszczelnieniem przez lutowanie. Na podwórzu na małym piecyku węglowym typu popularnej kozy, grzano kilka kolb lutowniczych. Spoiny wzdłużne oraz każdy łepek gwoździa mocującego blachę do szkieletu, po posmarowaniu pędzelkiem wytrawionym kwasem solnym, był lutowany. Zapewniało to szczelność takiego zastępczego poszycia. Oczywiście ciężar kajaka, ze względu na zastosowaną blachę był większy od  tradycyjnie sklejkowego. Ale stateczność takiego blaszaka powodowała, że był on mniej wywrotny. Przewidując, że będziemy również nim żeglować, zamontowaliśmy wysoką na 10 cm deskę kilową, w której w środkowej jej części wykonana była wzdłużna szczelina na wkładany od zewnątrz miecz z blachy aluminiowej. Triumfalnie kajak został przewieziony do Charzyków. Ojciec przechowywał go w hangarze łodziowym przy pompowni zaopatrującej nasz chojnicki dworzec kolejowy we wodę z ujęcia jeziornego. Najwięcej korzystał Ojciec, wypływając na sobie tylko znane górki podwodne, przy których czatowały na białą rybę okonie, które złowione przywoził do domu w dość znacznych ilościach. Nie zawsze radowała się tym Mama, na której spoczywał obowiązek ich skrobania i wyprawiania. Były okresy, kiedy kajak miałem tylko do swojej dyspozycji. Korzystając z  uszytego przeze mnie żagla, do którego wykończenia otrzymałem od Ottona Weilanda remizki, trenowałem manewrówkę, która ze względu na długi kil w kajaku, sprawiała sporo trudności, szczególnie przy zwrotach na wiatr. Nie używam określenia zwrotu przez sztag, gdyż maszt nie posiadał żadnego olinowania stałego.

Rejsy kajakiem stawały się coraz dalsze. Zrodził się wspólny z Andrzejem Jakubowskim plan wyprawy do Dużych Swornegaci. Ilość bagaży jaką zamierzaliśmy zabrać, była jednak tak duża, że uniemożliwiała wspólne płynięcie. Ustaliliśmy, że będę płynął z wyposażeniem, a Andrzej będzie równolegle do mnie jechał wzdłuż jeziora na rowerze. W dniu wypływania z Charzyków, pogoda sprawiła nam figla, było pochmurno i wiał dosyć silny północno-zachodni wiatr. Decyzji jednak nie chcieliśmy zmieniać i wbrew rozsądkowi popłynąłem. Do przewężenia jeziora za Małą Wyspą żegluga była względna. Problemy związane z wysoką falą i porywistymi szkwałami zaczęły się na dużym jeziorze na wysokości miejscowości Funka. Miałem poważne trudności z utrzymaniem kursu i bryzgami wody uderzającej w kadłub i dostającej się do wnętrza kajaku. Moim jedynym środkiem ratunkowym była dętka motocyklowa. Duszę miałem na ramieniu, ale żeglugi nie przerywałem. Jakoś z Bożą pomocą udało mi się dopłynąć do Bachorza. Wspólnie z Andrzejem – czekał tam na mnie – wylaliśmy wodę i przeczekaliśmy tę niesprzyjającą pogodę. Tego dnia udało mi się dopłynąć do Małych Swornegaci, gdzie przenocowaliśmy w naszym namiocie. Dalsze płynięcie przy już ładniejszej pogodzie przez jezioro Długie i Karsińskie, odbyło się bez większych problemów. Obóz rozbiliśmy na plaży na zakręcie Brdy, niedaleko za szkołą w której zorganizowana była kolonia dla dzieci z Chojnic. To że wybraliśmy bliskość naszego obozu przy kolonii, nie było przypadkowe, gdyż przebywała w niej koleżanka klasowa Andrzeja – Ewa, mieszkająca w sąsiednim domu na ulicy Warszawskiej, a wysłana tam przez rodziców, aby była możliwie daleko ode mnie. Po paru latach w czasie jednocześnie odbywanych ze mną studiów w Gdańsku, do swojego nazwiska dodała moje.

Wybór miejsca obozowego na plaży nie był zbyt szczęśliwy. Nie zwróciliśmy uwagi, że na plażę prowadził żleb spływowy wód deszczowych. Skutki tej nieuwagi odczuliśmy bardzo boleśnie. Któreś nocy rozpętała się burza. Pioruny biły w pobliskie drzewa, jeden w małą sosenkę znajdującą się około dziesięć metrów od naszego namiotu. Nagle do naszych uszu dotarł szum spływającej żlebem wody deszczowej, kiedy mocując się z luzującymi się linkami namiotu przebywaliśmy w strugach deszczu na zewnątrz. Potok spływającej wody porwał nasz namiot i mieliśmy problemy z ratowaniem naszego dobytku, odzieży i jedzenia. Z nastaniem świtu, mając serdecznie dosyć  tych psikusów natury, spakowaliśmy to co uratowaliśmy i rozpoczęła się powrotna żegluga. Była piękna pogoda i przychylny wiatr umożliwił dotarcie do Charzyków, już w godzinach popołudniowych. Trasę powrotną odbyliśmy wspólnie na kajaku. Rower Andrzeja przywiozła wracająca kolonia.  Brat mój zapalony wodniak, też często bywał w Charzykowach.

Pływając kajakiem ze swoją znajomą, obserwowali pomysłowość i zaradność chojniczan w adaptowaniu różnych silników spalinowych do napędu kajaków. Towarzysząca bratu Pani zauważyła, że jej sąsiad, również posiada podobny do oglądanych na wodzie silnik spalinowy. Idąc tym tropem udało mi się za niewielką kwotę kupić ten silnik. Był to dwusuw benzynowy od małej pompy strażackiej, niestety niekompletny. Brakowało mu urządzenia zapłonowego tzw. magneta, przykręcanego do tylnej osłony silnika oraz rury wydechowej z tłumikiem. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu, brak magneta udało mi się uzupełnić. Pierwsze próby odbyły się na podwórzu w obecności licznych gapiących się – dorosłych i dzieciaków. Startowanie odbywało się przy pomocy dźwigni, której segment łukowy zazębiał się z współpracującym kółkiem typu „wolnobieżki” osadzonym na wale silnika. Efekt dźwiękowy był donośny: silnik zaskoczył i reagował na dodawanie gazu potężnym hałasem rozprężających się spalin. Hałas spowodował otwieranie się wszystkich okien zaciekawionych mieszkańców naszego, jak i sąsiednich domów. Znamy i dziś takie efekty akustyczne, kiedy koło nas przelatuje na pełnym gazie rajdowiec, ze słabo wyciszonym silnikiem. Silnik już mieliśmy, potrzebna była śruba i wał napędowy. Wzorując się na oglądanych przy innych kajakach śrubach, wykonałem z drewna jej model. Brat mój z mieszaniny piasku i gipsu wykonał formę odlewniczą. W żeliwnym garnku stopił złom duraluminiowy i zalał formę. Odlana śruba wymagała oczyszczenia i nawiercenia otworu na wał napędowy. Pozostałe czynności związane z montażem wału do silnika, mocowania zespołu napędowego na kajaku były, już samą przyjemnością adaptacji naszego kajaku na jednostkę motorową. Mając dodatkowy napęd silnikowy, Jezioro Charzykowskie stało się jakby mniejsze, gdyż w krótszym czasie mogliśmy pokonywać odległości, które do tej pory wymagały znacznie dłuższego czasu.

Pasją Ojca, ale również i jego znajomego pana Tadeusza z ul. Drzymały nr 2, było wędkowanie. Ich wyprawy były aż pod dużą wyspę. W czasie jednej mojej z Ojcem wyprawy do Charzyków, jadąc rowerami podziwiałem wspaniałe dzieło natury, jakim jest zorza poranna. Już w innych sytuacjach oraz w innych miejscach, aby powtórnie ją podziwiać, nastawiałem budzik i wstawałem by ponownie doznawać tego oczarowania. Na łowisko naprzeciw „Ostrze leśne” płynęliśmy już w pełnej jasności poranka. Pamiętam: ryby tak brały, że Ojciec nie miał czasu zapalić papierosa. Naszą była przyjemność, ale robotę z rybami miała Mama. Będąc już na emeryturze, Ojciec na wędkarskie wyprawy zabierał swojego czworonożnego przyjaciela. Był nim łaciaty, biało-czarny kundelek „Fifek”. Część drogi odbywał w koszyku rowerowym, ale cześć przy podjazdach wspomagał pedałowanie Ojca, biegnąc obok i naciągając smycz przywiązaną do roweru. „Fifek” zginął tragicznie przejechany przez samochód w czasie wspólnego z Ojcem spaceru. Nie zapomnę i ciągle mam przed oczami, płaczącego Ojca niosącego na wyciągniętych ramionach nieżywego już przyjaciela.

Charzykowy zawsze było dla nas  atrakcyjne. Doceniali to też nasi wychowawcy ze szkoły. Niezapomniane są wyprawy z prefektem z czasów gimnazjum, ks. Czapiewskim, który po pływaniu kajakami, na pomoście Ottona Weilanda, fundował nam uczniom piwo! z dodatkiem soku wiśniowego. Zawiązywały się wtedy przyjaźnie, które trwały jeszcze, kiedy już sporo lat upłynęło od opuszczenia murów naszej szkoły. Okres gimnazjalny to czas bogaty w doznania, związane z przebywaniem, jak i poznawaniem mieszkających i działających tam osób. Był to czas żeglowania na jachcie Róża Ottona Weilanda oraz uzyskania patentu sternika jachtowego. Czas należenia do klubu kolejarza i pływania na jachtach klubowych. Oprócz innych były tam do dyspozycji dwie „Omegi” Tillera. Największe powodzenie miała ta najszybsza o numerze na żaglu „27”. Każdy z członków klubu starał się ją sobie zarezerwować. Postrachem dla młodych członków klubu był starszy z braci Kiedrowiczów. Odnosiliśmy wrażenie, że nam młodszym nie wszystkie prawa członka w klubie przynależą. Byliśmy jednak w Charzykowie częściej, niż ci pracujący starsi, i nieobecność ich wykorzystywaliśmy na sposób nam odpowiadający. Klub posiadał też jedną małą żaglówkę typu „P7”; marzyliśmy aby na niej żeglować. Nie zawsze nam pozwalano. Panowie Kiedrowicz i starszy z braci Staszewskich, zdobyli plany i materiał na budowę dwóch takich żaglówek. Budowę zrealizowali w Domu Kolejarza. Mieszkałem po przeciwnej jego stronie, miałem okazję przyglądać się budowie. Myślę, że to spowodowało, iż zainspirowałem mego brata do budowy motorówki, z lepszym wykorzystaniem posiadanego już silnika spalinowego. Budowę motorówki rozpoczęliśmy na strychu naszego domu. Wymiary jej, ze względu na miejsce jej budowy, były ograniczone szerokością i wysokością okna na półpiętrze, przez które zamierzaliśmy spuścić ją na linie na podwórze po jej zmontowaniu. Tak się też stało przy sporym ryzyku, że kadłub łodzi przy wysuwaniu z okna i obrocie dziobem w kierunku ziemi, wysunie się z opasującej go liny i spadając ulegnie zniszczeniu, ale przy okazji zaczepi o wystające parapety powodując dodatkowe zniszczenia. Operacja sprowadzenia łodzi z 3,5-go piętra, odbyła się sprawnie, uzyskując aplauz przyglądających się m1a. 100_2484ieszkańców naszego i sąsiedniego dom. Nie bez dumy muszę powiedzieć, że zaprojektowaliśmy unikalny na tamte czasy napęd typu „L”, zamontowany pod dnem rufy, umożliwiający obrót kolumny napędowej o pełny kąt 360 stopni, jaki obecnie stosowany jest na największych statkach dla zwiększenia manewrowości w portach .

                                                                                                              Nasza łódź motorowa zbudowana na strychu.

Pierwsze próby odbyły się na Jeziorze Zakonnym. Hydrodynamika kadłuba, ze względu na ograniczone oknem wymiary poprzeczne kadłuba, nie była imponująca, ale umożliwiała bezpieczne pływanie tą łodzią. Jedynym jednorazowym konsultantem w czasie budowy był znany chojnicki żeglarz Benedykt Żyski, zatrudniony w tartaku Dulka, a po pracy zajmujący się amatorsko szkutnictwem, podziwiany za  wykonanie dla siebie pięknego kadłuba „Omegi”, o konstrukcji słomkowej tj. z wąskich listew.

Tytuł niniejszych wspomnień związany jest z moim wyjazdem na wybrzeże, w odwiedziny

3a. 100_2486  Siostra Brygida, siostrzeniec Maciej, brat Norbert i ja (z tyłu).

do mojej siostry Brygidy, która od 1946 roku związana była z grupą entuzjastów i oddelegowanych przez Rząd PRL osób odtwarzających struktury materialne i organizacyjne Politechniki Gdańskiej, w tym katedry żelbetnictwa i laboratorium wytrzymałości betonów – w jej przypadku. W czasie mego tam pobytu pojechaliśmy nad morze.

Wtedy je ujrzałem! Ujrzałem po raz pierwszy jego wielkość rozciągającą  się od mych stóp zagłębionych w piasku do bezmiaru sięgającego po horyzont, zlewającego się z chmurami. Oczarowało mnie. Chłonąłem jego drzemiącą  moc i jego piękno, czułem jego siłę przyciągania. Nie opuściło mnie to do dziś. Rozbudzone tęsknoty mieszczą się w tytule, ważnych fragmentach zrealizowanego życia i kontynuowane są jakby zastępczo, w moim aktualnym żeglowaniu na różnych akwenach.

SONY DSC  Regaty na Zalewie Koronowskim.

Wszystko co wyżej opisałem działo się jakby obok moich podstawowych obowiązków jakim była szkoła. Ile tutaj jeszcze wspomnień do których należałoby wrócić. Niezapomniane są zauroczenia starożytnym Egiptem, jakie z szumem nenufarów kołysanych wiatrem wiejącym na Nilu, płynęły do mnie z kart przedwojennego, zniszczonego długim używaniem podręcznika. Słyszę głos prof. Jeża jak swoim wykładem przybliża nam ten dla nas wtedy nierealny świat faraonów, fellachów, bogów Amona, Atona, faraona Tutenchamona i jego pięknej Nefretiti, świat sfinksów, grobowców i piramid. Czyż po zaszczepieniu tak wspaniałą narracją o tamtych formacjach prehistorycznych, można było nie przeczytać jednym tchem Faraona, czy Egipcjanina Sinuhe. Czy można było nie udawać chorego i zapasem książek nie chłonąć Jacka Londona, Szwejka, Włóczęgów Północy Curwooda, Wypraw Amundsena, Ogniem i Mieczem i Quo vadis. Nie, nie można było; było  to ważniejsze niż szkolne: Aurea prima satas est aetas Owidiusza, czy Galia est omnis diwisa in partes tres.. Pamiętam profesorów którzy nie dali się złamać komunistycznej władzy. Wzorem takim był dla nas profesor łaciny Maksymilian Ichnowski. Swoją postawą i zachowaniem uczący nas wzajemnego szacunku do siebie. Mieliśmy respekt przed nim, ale podziwialiśmy go jako mężczyznę, nauczyciela i patriotę. Na ulicach w tamtych latach około pięćdziesiątych nie słyszało się wulgaryzmów słownych obecnej młodzieży. Szkoła pełniła swoją misję wychowawczą również na ulicy, na której nauczyciele przechadzając się w ramach dyżurów, najczęściej na trasie rynek – dworzec, reagowali natychmiast i następnego dnia w szkole. Świat stał przed nami otworem, tak ale tylko w naszej wyobraźni. Realia codzienności strącały nas do życia pełnego niedostatków, zarówno dotyczących wyżywienia jak i dóbr materialnych, osobistych jak i mieszkaniowych.

5aa. 100_2526  Koledzy z gimnazjum.

Terror komunistyczno-partyjny budził w nas uczniach opór. Do na siłę wprowadzanych zmian ustrojowych, w szczególności na wsi, zmuszano również nas gimnazjalistów wysyłając do wcześniej ogłoszonych na wsi spotkań z młodzieżą wiejską, którą z czytanych broszurek partyjnych zobowiązani byliśmy przekonywać do reformy rolnej i likwidowania kułaków. Budziło to w nas sprzeciw, objawiający się nieobecnością na różnego rodzaju obowiązkowych zebraniach, czy też wcześniejszego pozbywania się szturmówek, do których niesienia byliśmy przymuszani na różnego rodzaju pochodach. To rosnące w nas uczucie buntu, było zalążkiem zrodzenia się w części kolegów klasowych, idei utworzenia grupy oporu, przeciwko narzucanej nam obcej ideologii i dyktaturze komunistycznej. O grupie ”Apów”, osobach do niej należących, planach i samych działaniach, będę chciał oddzielnie napisać. W czasach tego nasilającego się zniewalania społeczeństwa, w zapomnienie szybko poszły pierwsze radosne pełne euforii po wyzwoleniu chwile uniesień patriotycznych, jakimi w szkole obdarzał nas prof. Frymark, wprowadzając w świat muzyki Chopina. 'Etiuda rewolucyjna” i Polonez As-dur” zagrany z wielką wirtuozerią w auli, jeszcze dziś brzmi wspomnieniami tych radosnych chwil. tym bardziej, że były to dla mnie prawykonania, jakie udało mi się w życiu usłyszeć. Śpiewając na pełny głos z profesorem „Czerwone Maki na Monte Cassino”, w wyobraźni widzieliśmy tą lejącą się krew polskiego żołnierza, czerwieńszą od rosnących tam maków. Tak to były krótkie chwile patriotycznego szczęścia.

Gimnazjum już przekroczyło swój półmetek i należało myśleć co dalej w życiu, mając zapamiętane pierwsze chwile, kiedy raczono nas wyliczeniami, ile to biskupów, profesorów i innych sławnych osobistości szczyciło się być absolwentami naszej „Alma Mater”.

W jakieś gazecie znalazłem ogłoszenie o naborze do szkoły lotniczej. Uznałem je za atrakcyjne, będę mógł z góry oglądać ziemię i wody. Trzeba spróbować. Złożyłem papiery. Pomyślnie zaliczyłem badania lekarskie i „schwanzparadę” w CBL. Po pytaniach o przynależność Ojca do przedwojennego związku strzeleckiego „Sokół” i pytaniach dotyczących znajomych brata Norberta w Anglii, po jego tam pobycie w Armii Andersa, zrozumiałem, że to mój falstart. I tak rzeczywiście było. Dla władzy ludowej stanowiłem zbyt niebezpieczny element i zagrożenie.

Nauka w klasie 10A (ciągle były jakieś reorganizacje) dobiegała końca. Wizja jeszcze jednego roku w tej szkole i w tamtych wtedy warunkach napełniała mnie zniechęceniem. Rwałem się już do życia trochę innego, bardziej dynamicznego w innym środowisku. Poniekąd zdawałem sobie sprawę, że nawet jak doczekam w Chojnicach matury i przez nią przebrnę, to powszechne ubóstwo naszych rodziców, nie umożliwi im opłacania kosztów studiów, które ewentualnie mógłbym rozpocząć. Dużą niewiadomą mógł być egzamin wstępny oraz punkty za pochodzenie, w moim przypadku nieliczne, aby mogły zagwarantować pewne dostanie się do uczelni. Z rozmów gdzieś między kolegami usłyszałem coś o naborze do Szkoły Jungów. W Łebie był organizowany obóz kwalifikacyjny po którego pomyślnym ukończeniu, była otwarta droga do Szkoły Jungów i Szkoły Morskiej w Gdyni. Zapaliłem się do tej możliwości i po złożeniu dokumentów – a wymaganych było ich sporo: ze Szkoły, z Ośrodka Zdrowia, z ZMP, ze Służby Polsce, z miejsca pracy Ojca – wylądowałem w Łebie, w byłym ośrodku szkolenia Kriegsmarine. Obok dokumentów jawnych przekazywane były niejawne z Milicji Obywatelskiej. Sąsiedzi w tajemnicy przekazali mi, że byli przepytywani przez funkcjonariusza kto ja „zacz” i z jakiej się wywodzę rodziny. Było nas tam sporo z całej Polski, podobnych do mnie rówieśników z różnych środowisk i o różnej kulturze osobistej, czasami budzącej pytanie – co ja tu między Wami robię? Ubrano nas w drelichy marynarskie, wdrożono dryl rekrucki i zaczęły się szkolenia. W tym również o wyższości  ustroju komunistycznego od kapitalistycznego oraz o wyższości gospodarki kołchozowej od indywidualnej, rolniczej uspołecznionej od prywatnej.

W kanale portowym przycumowanych było kilka DZ i Barkasów. Były to powojenne łodzie  ratunkowe 10-cio i 14-to wiosłowe. Na tych zaniedbanych i odrapanych z lakieru i farby „krypach” wypływaliśmy na zatokę na wiele godzin. Chodziło o sprawdzenie naszej wytrzymałości na ciężkie fizycznie wiosłowanie. Wiosła były ciężkie dębowe parumetrowe, często pogięte skurczem drewna; odciskały się pęcherzami na opuszkach i wnętrzach dłoni. Część chłopaków rezygnowała, nie wytrzymując tej przemyślnej selekcji „inteligenckich mamisynków” od zdrowej robotniczo-chłopskiej przyszłości narodu. Wysiłek, słoneczna spiekota oraz choroba morska, bardzo różnie indywidualnie odczuwana, w krótkim czasie zdziesiątkowała nas do tylko najbardziej zdeterminowanych do kontynuowania tej drogi.     Wytrzymałem i znalazłem się Państwowej Szkole Jungów, Państwowego Centrum Wychowania Morskiego  w Gdyni, mieszczącego się na Skwerze Kościuszki w Domu Żeglarza, budynku dość pozytywnie w owych czasach prezentującym się, przylegającym do południowej strony basenu jachtowego.

6aa. 100_2664  Przed Domem Żeglarza siedzibie PCWM na Skwerze Kościuszki w Gdyni.

Po  przeciwnej  stronie skweru, cumował Dar Pomorza i trochę bliżej w stronę miasta ORP  Błyskawica, nasz niszczyciel z okresu przedwojennego. Ubrano nas w mundury marynarskie i dano pełne wyposażenie przysługujące uczniom szkół morskich. Byliśmy na „garnuszku” Polski Ludowej. Życie stało się ciekawsze i łatwiejsze. Już tak mocno nie obciążaliśmy chudych portfeli naszych rodziców. Jedno z piękniejszych miast Polski, o przecinających się pod kątem prostym ulicach, zaczynało przemawiać do nas gwarą dźwięków, generowanych przez rozpędzający się wzdłuż nich wiatr, owiewający latarnie, słupy trakcyjne trolejbusów, drzew, zmieszany z gwarem przechodniów i ruchem kołowym. Poszum morza i wiatru grającego na wantach masztów, olinowaniu statków i kutrów, buczków boi farwaterowych docierał do naszych sypialni przez otwarte okna, usypiał i przywoływał sny o dalekich morzach i nie poznanych lądach. W wyobraźni naszej otwierały się nowe  horyzonty. Trwała nauka i sporadyczne praktyki na holowniku i Darze Pomorza, na którym spanie odbywało się już w hamakach. Myślę, że wtedy „Darem” dowodził kapitan Stefan Gorazdowski, który w czasie największych represji ze strony komunistycznej władzy tj. w 1952 roku, został z tej funkcji zdjęty i objęty zakazem pływania! Czas w szkole mieliśmy tak wypełniony, że nie starczało go na interesowanie się  jachtami cumującymi w basenie jachtowym oraz życiem toczącym się na kejach, przy klubach żeglarskich. Obok zajęć teoretycznych mieliśmy również szkolenie praktyczne, między innym na trawlerze o nazwie Kastor cumującym w porcie gdyńskim. Na zawsze zapamiętałem bosmana Bełdzińskiego, wprowadzającego nas w tajniki maszynowni tej jednostki. W pracującej w czasie zajęć parowej pompie zęzowej, usuwającej przecieki z najniższych części kadłuba, zaczęło się grzać jedno z łożysk ślizgowych wału korbowego. Bosman wręczył mi wiadro i nakazał przynieść wodę do chłodzenia. Drabinką trapową wyskoczyłem na pokład i z jednego ze znajdujących się  tam kranów nabrałem wody. Wróciłem i podałem bosmanowi. Wsadził palec do wody i posmakował i natychmiast cała zawartość wiadra wylądowała na moich spodniach i butach! Do chłodzenia można było używać jedynie słodkiej z dodatkiem szarego mydła mieszaniny. Na jednostkach pływających, aby oszczędzać wodę pitną, instalowane są  również krany z wodą morską. Drogę po wodę, tym razem pitną, odbyłem powtórnie, ale w znacznie  już krótszym czasie.  Bosman Bełdziński był nie lada osiłkiem, wcześniej dobrym zapaśnikiem. Nieraz demonstrował swoją krzepę rzucając normalnej wielkości kowadłem, takim jakie używają kowale.

Czas w szkole przeleciał bardzo szybko. Klasyfikowano nas na podstawie obserwacji naszych zachowań i osiąganych wyników z poszczególnych wykładanych przedmiotów.

7a. 100_2392  Wychowawcy i uczniowie przed wejściem głównym do Szkoły Morskiej w Gdyni.

Na początku 1951 roku przesunięto mnie do Szkoły Morskiej w Gdyni na ul. Czerwonych Kosynierów 83. Był to przedwojenny kompleks szkolny wybudowany z równolegle budującą się Gdynią, do którego po jego ukończeniu przeniesiono pierwotnie powstałą w Tczewie Szkołę Morską. Budynek okazały z dwiema kotwicami admiralicji przed frontowym wejściem, hol obszerny z szerokimi schodami prowadzącymi na piętro do auli szkolnej, sal wykładowych; napowietrzny łącznik do części internatowej, stołówki, ambulatorium i jedynego wtedy na wybrzeżu basenu pływackiego oraz części gospodarczo magazynowej. Wystrój wnętrz oraz wyposażenie robiło na nas wrażenie, dając nadzieję, że dzięki tej szkole i nasze dalsze losy będą już dla nas tylko pomyślne.

8a. zdj jm 1952r  Na zdjęciu legitymacyjnym autor jako uczeń czwartego roku.

Trzy białe linie na kołnierzu mają przypominać trzy wielkie zwycięstwa

Admirała Nelsona w tym to największe pod Trafalgarem, a czarny krawat na piersi przewiązany tasiemką, żałobę po jego śmierci. Może to i prawda? Ale prawdopodobne jest to, że klapy na przedzie spodni zapinane w pasie, zamiast rozporków w mundurach marynarskich, wynikają z polecenia Królowej Wiktorii, która wizytując jeden z okrętów, była zdegustowana widokiem jaki zobaczyła, z nie zapiętego rozporka jednego z marynarzy! Spodnie  mundurowe jakie w ramach wyposażenia dostawaliśmy, miały nogawki równolegle na długości od kolan do stóp. Wszyscy pragnęliśmy aby nasze spodnie na dole rozszerzały się i zakrywały nasze obuwie. Jakich to podstępów nie używaliśmy aby z magazynu mundurowego wydostać trochę materiału do ich poszerzenia! Kliny były wszywane dwustronnie do każdej z nogawek. Tak poszerzone spodnie dawały nam dopiero radość z noszonego munduru. W ramach szkolenia wojskowego i ćwiczonej musztry maszerowaliśmy niejednokrotnie ulicami Gdyni, najczęściej od SM do PCWM na Skwerze Kościuszki. Było to urozmaiceniem od codzienności szkolnej, bo w czasie marszów demonstrowaliśmy głośnym śpiewem naszą młodość i radość życia. W repertuarze było: „Morze nasze morze, wiernie ciebie będziemy strzec ..”, „Marsz, marsz Polonia nasz dzielny Narodzie..” i bardziej frywolne,  przejęte od ruskich: „Razpustiła Dunia włosy, a za nieją wsie matrosy. Dunia, Dunia ma, Dunia dziewuszka maja…”

Życie w szkole biegło w zgodzie z regulaminem i harmonogramem dnia, którego przestrzegania pilnowali wychowawcy zmianowi, przynależni do każdego rocznika uczniów. Kilka nazwisk zapamiętałem, to: Materna, Budrewicz i Łukowicz, wywodzący się ze  znanej chojnickiej  rodziny. Pobudka o 6-tej i na zmianę: albo gimnastyka albo basen. Zwyczajem było, że wszyscy po prysznicu wskakiwali i pływali na golasa. Odstępstwa od normalności się zdarzają, więc i tu jego efektem były w początkowym okresie liczne dywagacje tego dotyczące! Sypialnię naszą, 4 lub 5- cio osobową, dzielił Jurek L., gdynianin, któremu bardzo zależało aby szkołę ukończyć, a któremu przez chorobę reumatyczną kolana, widmo relegowania zaglądało ciągle w oczy. Koledzy potrafili czasami być okrutni, i pod pozorem, że proponują skuteczną drogą maść, przekazywali jakąś w kolorowej tubce zagraniczną pastę do zębów. Jurek smarował i jakby na krótko mu to przynosiło ulgę. Współczuliśmy mu i „dekowaliśmy” go, kiedy unikał pływania w basenie, chowając się przed wychowawcą do szafki odzieżowej, którą na ten czas zamykaliśmy na kłódkę. W całej szkole podłogi były parkietowe, wybłyszczone polerowanym woskiem, przez etatowego pracownika szkoły. Chodziliśmy w jej obrębie tylko w miękkim skórzanym, przydzielonym obuwiu. Wejście do stołówki odbywało się przez reprezentacyjną salę, służącą również do przyjmowania odwiedzających nas gości. Wzdłuż dwóch ścian okiennych były wygodne siedzenia, podnoszące się, typu kinowego. W czasie upałów górne skrzydła okien otwierano. Któregoś dnia siedząc i czekając na wejście do stołówki, w wyniku nagłego przeciągu, zatrzasnęło się górne skrzydło okna i pęknięty płat szyby, spadając obciął Kajtkowi Brodowskiemu nos. Szok dla nas niesamowity. Szczęściem nasz lekarz o nazwisku Szwaczyk, komandor Marynarki Wojennej, był w  ambulatorium. Pomagałem lekarzowi  podczas zabiegu przyszywania nosa, oświetlając lampą biurową pole operacyjne i podając potrzebne narzędzia. Nos został uratowany, co prawda z dość widoczną wypukłą blizną. Kajtek Brodowski był szczęśliwy, ale szkoły chyba nie ukończył, gdyż nie znalazłem go w spisie absolwentów z 1953 r.

Jedną ze służb jaką całodziennie pełnić musieli uczniowie, był: „dyżurny kuchni”. Oprócz ogólnego nadzoru nad porządkiem i czystością przygotowywanego jedzenia i ustawianej na stole zastawie stołowej, pilnował prawidłowego pobierania i przechowywania próbek poszczególnych posiłków. W czasie jednej takiej służby zdarzył się bardzo niebezpieczny wypadek. Ze stacjonarnego kotła ogrzewanego parą, spuszczono do metalowej wanny przegotowane mleko. Jedna z kucharek, młoda bardzo ładna dziewczyna, wszystkim nam się podobająca, nieuważnie się cofając, potknęła się i wpadła siedzeniem do tego ukropu. Jeszcze teraz brzmią mi uszach jej krzyki. W szpitalu ją uratowano i to z jakim efektem, została żoną jednego z absolwentów szkoły z piątego rocznika.

Nauczycieli mieliśmy w większości na trwale związanych ze szkolą, jak małżeństwo polonistów Zofii i Władysława Drapellów, Wł. Hrynkiewicza, M. Kisielewskiego czy Wł. Strzeleckiego.

Dyrektorem był mgr Mieczysław Jurewicz – na zdjęciu – za jego kadencji usunięto nas z SM w 1952 r.

dyr Szko?y Morskiej M. Jurewicz

Część wykładowców przyjeżdżała na wykłady z innych uczelni, między innymi też z Politechniki Gdańskiej, podobnie jak wykładowca turbin okrętowych. Tego pana niezbyt lubiliśmy przez jego zarozumiałość, którą czasami nam okazywał. Postanowiliśmy zrobić mu psikusa. Przyjeżdżał poniemiecką dwutaktową „Dekawką”,  którą stawiał na dziedzińcu, tyłem do trawnika ogrodzonego niziutkim metalowym płotkiem. Część wykładów odbywała się też w późnych popołudniowych godzinach, co jesienią dało nam szansę, na nie zauważoną przez wychowawców akcję podniesienia tyłu samochodu i przeciągnięcia go w stronę trawnika, tak że tylne jego kola znalazły się poza płotkiem. Po zajęciach wszystkie okna oblepione były twarzami wyglądających kolegów. Nie lubiany wykładowca wsiadł i oczywiście nie mógł ruszyć. Radość z figla była duża, ale i nie trwała zbyt długo. Zrobił się raban – tak jak samochód przenieśliśmy – tak go ustawić musieliśmy na pierwotne miejsce, ale już nigdy potem samochód nie parkował w tym miejscu! Dochodzenie i szukanie sprawców nie dało rezultatu, ale jak wspólnie zbroiliśmy, tak wspólnie objęła nas kara kilkudniowego zakazu opuszczenia szkoły i wyjścia do miasta. W tym czasie w szkole stosowana mogła być kara aresztu, przejęta z przedwojennym regulaminem, ale wobec nie wykrycia sprawców jej nie zastosowano.

Życie w szkole pachniało trochę luksusem, przynajmniej w tamtym okresie, porównując je do panującej w większości społeczeństwa w tym czasie biedy. W szkole wszelkie uroczystości uprzyjemniał nam zespół „rewelersów” ze starszego rocznika. Byli to dorodni uczniowie posiadający interesujący tembr wokalny, stanowiąc świetnie nas reprezentujący zespół w szkole jak i na zewnętrznych imprezach, co zjednywało nam sympatyków nie tylko w Gdyni, ale i w Trójmieście. Sztandarową piosenką była opowieść, zabawna i wielogłosowa w ich wykonaniu, o czwórce małych Misiów, co to „uciekły do lasu  z pozłacanej klatki, a mały Miś do lasu bał się iść i ze strachu drżał jak liść”. Inna o synku który „prosi mamę: bajkę opowiedz o wielkim morzu i portach we mgle, niech w niej biały żaglowiec przez morza sine w dal  wielką mknie”. A mama: „gdy dorośniesz syneczku mój mały, spełnisz bajkę dziecięcych swych lat, jacht powiezie cię przez burze i szkwały w dal błękitną w baśniowy mórz świat, tam wśród smukłych palm w cichej gdzieś przystani, czekać będzie cię dziewczę cud, tam falami do snów kołysani bajkę tę jak cudny sen prześnicie znów!”  Naszej przez nas wszystkich  lubianej profesorce pani Drapelli, w czasie wzruszeń jakich doznawała słuchając piosenek w ich wykonaniu, szkliły się oczy a nawet toczyła się czasami łza. Tak ją za to kochaliśmy, utożsamialiśmy ją z naszymi Mamami. Tęskno nam czasami było za rodzinnym domem.

Byliśmy młodzi, zdrowi i sprawni, nosiliśmy ładne mundury, więc nie dziw, ze kierownictwa żeńskich szkół zapraszały nas na zabawy szkolne. Chętnie z nich korzystaliśmy, a ile było przygotowań, prania bielizny, a ile prasowania mundurowych akcesorii. Zadzierzgiwały  się znajomości z panienkami z tych szkół, czasami trwające dłużej a nawet wieńczone przyszłymi związkami małżeńskimi. Tak, bo w owych czasach marynarz floty handlowej, a to był nasz cel do którego zmierzaliśmy, to był Ktoś, kto mógł zapewnić rodzinie w miarę dostatni byt, włącznie z wybudowaniem na wybrzeżu wili. Przecież ten nieformalny import marynarski ubrał Polskę w „non irony” i „ortaliony” oraz uzupełniał liczne braki towarów na naszym rynku.

Dysonansem do naszego życia w szkole, były wiadomości dochodzące z zewnątrz: o sytuacji politycznej, o przewartościowaniu pieniędzy, o już jawnie prowadzonej walce z Kościołem, do której i nas wysyłano na ulice trójmiasta, aby agitować i przekonywać w tym kierunku mieszkańców. Jechać musieliśmy, ale zaangażowanie nasze, przeważającej większości uczniów gdyńskiej SM, można powiedzieć było zerowe. W auli szkolnej za przesuwną ścianą mieściła się kaplica w której już za mojego pobytu, nabożeństw nie odprawiano. Była cały czas zamknięta, nie było już etatowego kapelana. Uczniowie którzy pragnęli uczestniczyć w nabożeństwach, robili to w kościołach peryferyjnych, aby swoim przywiązaniem do Kościoła i  odbywanych tam praktyk, nie budzić niepotrzebnych dyskusji i krytyk. Zbliżał się pierwszy maj 1951 roku. Szkoła została zobowiązana do wysłania grupy około 25 uczniów na uroczystości centralne do Warszawy. W delegacji tej i ja się znalazłem. Po zajechaniu zakwaterowano nas na statku rzecznym stojącym przy nabrzeżu z którego nie mieliśmy daleko do centrum. Mimo ściągania haraczu z całego społeczeństwa w ramach NFOS, stolica oglądana po raz pierwszy, budziła przygnębienie ruinami i przerwami w ciągu ulicznych zabudowań. Przez cały czas pobytu, a były to trzy dni, na kolację i na śniadanie dostawaliśmy bułki grubo posmarowane masłem i obłożone plastrami różowej, gotowanej szynki, której z SM nie pamiętam, aby nas chociaż „od święta” karmiono. Tutaj była: wiadomo Warszawa, wiadomo Stolica. Pamiętam z późniejszych pobytów już w czasie studiów podyplomowych, sklepy rządowe, w których wędlin było „skolko godno”, ale tylko dla robotniczej władzy. Pamiętam apoteozę cwaniactwa, nie masz cwaniaka nad warszawiaka śpiewaną przez Jaremę Stępowskiego. Jeszcze dziś czkawką mi się odbijają zachowania warszawiaków, którzy na przejściach granicznych przy powrotach weekendowych wciskali się do przejścia granicznego, omijając w kolejkach czekających współrodaków, w trakcie mojej pracy na Zachodzie. Mieliśmy w szkole kilku mocno zaangażowanych ZMP-owców, jak Aponowicz, Stachura i inni, których wystrzegać się musieliśmy, ale przeważająca część uczniów, co prawda w sposób skryty, nastawiona była negatywnie do władzy i prowadzonej indoktrynacji komunistycznej. O polityce w szkole jawnie nie rozmawialiśmy, były inne bardziej nas wtedy frapujące dziedziny życia, które nas do niego wchodzących, bardziej  interesowały a czasami szokowały! Na półpiętrze holu prowadzącego do auli, po lewej stronie stała piękna rozłożysta palma w dużej beczkowej drewnianej konstrukcji donicy. W całym narożu koło niej znajdowały się wygodne siedzenia. To miejsce wyznaczyliśmy raz na spotkanie wszystkich „przyjaciół” pewnej mieszkającej w pobliżu szkoły pani, podobnej wiekiem naszych odwiedzających ją kolegów, która rodzinnie związana była z  aktualnym wówczas wysokim urzędnikiem Ministerstwa Żeglugi. Wszystkie miejsca wokół palmy zostały zajęte! Nie tylko to było jakimś nie do końca rozpoznanym fragmentem czekającego nas życia, ale i niepojęty upór jednego wespół dzielącego ze mną sypialnię kolegi, który utwierdzał nas, że się tak zakochał i zrobi wszystko, aby wyprostować drogi, tej obecnie przez niego adorowanej pani! Mundury, wikt i opierunek mieliśmy z Ministerstwa Żeglugi, brakowało nam ciągle  kieszonkowego, którego trochę nasze rodziny nam przysyłały. Ale zdarzały się okazję kiedy jakieś perturbacje portowe zmuszały zarząd portów do kierowania próśb do Dyrekcji Szkoły o pomoc w niektórych pilnych roz- lub załadunkach statków albo wagonów portowych. Chętnie z tych okazji korzystaliśmy, ale była to wielka loteria w której można było sporo zarobić, ale tez i mocno nadszarpnąć sobie zdrowie. Zacznę od tych ostatnich. Trafiło mi się w wyniku odmowy zawodowych sztauerów rozładowywać wagony z sypkim nawozem sztucznym! Coś obrzydliwego i szkodliwego. Pył z nawozu wciskał się do nosa, uszu, gardła, piekł za kołnierzem koszuli, w pasie i spodenkach. Jeszcze parę dni po tej dejmance, czuło się w ustach nieprzyjemny smak. Były też i wygrane losy. Rozładunek parcianych worków w których zapakowany były laski cynamonu, czy orzeszki ziemne lub kartony z konserwami. Prace praktycznie prowadzone były bez nadzoru, więc co raz jakieś opakowanie, niby przez przypadek spadało na posadzkę, uszkadzając się i wysypując jego zawartość, która czasami w jakiejś części, trafiała do naszych rodzin za przekazywane kieszonkowe. Praktyka do organizowania sobie czegoś, bo tak ten proceder był wtedy  nazywany, była powszechna. Kolejarze w chlebaku lub teczce przynosili do domu kilka brył węgla, budowlani jedną lub dwie cegły, milicjant toruński zapobiegający kradzieżom w zakładach mięsnych, goniąc rzekomego złodzieja, na torze tramwajowym już poza zakładem, doznał poważnego urazu nogi, wezwany lekarz w trakcie udzielania pomocy stwierdził, że wypadek ten mógł wynikać z faktu, że  milicjant w górnej części nogawek ukryte miał dwie sporej wielkości wędzone polędwice! Ciężkie to były czasy, brakowało nieomal wszystkiego. Zarobek za naszą pracę w porcie, dość znaczny jak na tamte czasy, był nam po paru dniach przekazywany.

11a. 100_2665  S/s Beniowski statek szkolny PCWM i Szkoły Morskiej.

W czasie praktyki na statku szkolnym s/s Beniowski, wcześniej jachcie cesarza Wilhelma II, przebudowanego z okrętu wojennego – chyba stawiacza min- zdarzyło się, że w naszym zasięgu na kei rozładowano orzeszki ziemne, te jeszcze w łupinkach. Nie minęło parę godzin a s/s Beniowski był dokumentnie zaśmiecony łupinami. Kapitan szalał, a łupinki z zapasów orzeszków jakie posiadaliśmy, jeszcze długo mogły go nabawić apopleksji.

Z bogatej historii dokonywanych  powojennych zmian warto wspomnieć, że nie tylko nazwę Państwowej Szkoły Morskiej zmieniono na technikum pięcioletnie, ale też w ramach eksperymentu, oświecona władza ludowa, mianowała na dyrektora szkoły, niewątpliwie biegłego w swoim zawodzie, kominiarza! Na szczęście nie na długo, następcą został mgr Mieczysław Jurewicz, który tę funkcję pełnił za mojego tam pobytu. W początkach grudnia 1951 roku, w szkole w tajemnicy przed kierownictwem, odbył się apel poległych, zorganizowany przez uczniów starszego rocznika, mający upamiętnić absolwentów,  którzy zginęli w czasie wojny lub zostali zamordowani przez okupantów hitlerowskich i komunistycznych; w apelu tym brałem udział. Pamiętam nasz długi marsz ze szkoły na Polankę Redłowską, wzruszenia i uczucia gniewu rodzące się w Nas w trakcie jego trwania oraz zmęczenie w czasie powrotu już w zupełnych ciemnościach wieczoru do szkoły. Po ujawnieniu przez władze bezpieczeństwa, że należący do tej grupy uczniowie w tajemnicy zorganizowali słuchanie zagranicznych i zakazanych stacji, jak BBC czy Radio Wolna  Europa, nastąpiły aresztowania i wyroki: pięcioletnie i dziesięcioletni dla kierującego tą organizacją wraz z przepadkiem mienia! Informacja ta pochodzi z „Kalendarium Akademii” i kończy opis zdarzeń z 1951 roku związanych z historią Szkoły Morskiej, a ujętych w tych aktualnych opisach tego Kalendarza. Ujawniona  i osądzona przez ludową  władze działalność grupy uczniów, na tyle została oceniona za niebezpieczną, że podjęto działania prewencyjne. Temat ten poszerzę w końcowej części wspomnień. Pragnę przybliżyć obrazy ze statku szkolnego  s/s Beniowski. To podwójne przedzielone „s”, to nic innego jak skrót steam ship – czyli jednostka napędzana energią potencjalną ciśnienia pary wodnej. Mimo remontów przeprowadzonych w 45. roku w naszych stoczniach, we wnętrzu okrętu widoczne były pozostałości uprzedniego blichtru i luksusu, jakich w aranżacji wnętrz i wystroju, przy adaptacji z okrętu wojennego na jacht cesarski, nie poskąpiono. Dlatego może w pierwszych założeniach ta piękna jednostka pływająca miała służyć za statek wycieczkowy kursujący między Gdynią a Szczecinem. Na pewno  się do tego świetnie nadawała, miała piękne pokłady spacerowe, wygodne luksusowe kabiny z wyposażeniem meblowym z drewna mahoniowego, obszerną mesę na jadalnię i wieczorne spotkania pasażerów. Z relacji jednego z absolwentów SM wynika, że s/s Beniowski był w jakimś okresie również wykorzystywany do przewożenia reemigrantów żydowskich do Izraela.

Potrzeby zapewnienia wyszkolonych załóg dla odbudowującej się floty, spowodować  mogły zmianę przeznaczenia i przekazanie go szkole. Zaokrętowano nas w porcie gdyńskim. Holownik wyciągnął nas na redę, rzucono kotwicę i od tej pory na długo straciliśmy kontakt z lądem. Statek szkolny s/s Beniowski zaczął żyć swoim morskim zatokowym życiem. Podzielono nas na trzy wachty, które pełniły służbę czterogodzinną kolejno przez całą dobę. Zapoznawaliśmy się ze statkiem najpierw z częścią pokładową i tam znajdującymi się urządzeniami. Poczynając od dziobu z windami kotwicznymi, cumowymi, łodziami ratunkowymi i mechanizmami do ich  spuszczania, trapem bocznym umożliwiającym wygodne schodzenie do szalupy motorowej wożącej nas na ląd, windą i bomami ładunkowymi umożliwiającymi podnoszenie jak i spuszczanie ładunków do lodzi je wożących. Co jakiś czas na sygnał alarmu wodnego, w kamizelkach ratunkowych, przy różnych warunkach siły wiatru i stanu morza, opuszczaliśmy to na sterburcie to na backburcie, szalupy ratunkowe. Część nas zjeżdżała siedząc już w szalupie, reszta przydzielonych do danej jednostki osób, zjeżdżała po zwisających do łodzi linach. Po odczepieniu haków i parokrotnym opłynięciu na wiosłach statku, rozpoczynała się mordęga wciągania szalupy na pokład. Kontynuowane były wykłady z poszczególnych przedmiotów, na które dowożeni byli wykładowcy, nie zamustrowani na statku. Zajęć nam nie brakowało. Beniowski napędzany był energią ciśnienia pary wodnej. Na śródokręciu w maszynowni dwie akcyjne turbiny parowe sprzężone z przekładnią, sprzęgłem, oddzielnymi po każdej burcie wałami napędowymi, biegnącymi do rufy i tam znajdujących się  końcowych łożysk, wyłożonych drewnem gwajakowym (gatunek drewna naturalnie nasycony olejami organicznymi zapewniającymi z wodą dobre smarowanie). Turbiny o mocy 3 tys. KM każda, napędzały śruby okrętowe zapewniające osiąganie dość znacznych szybkości, jak na statek zaadaptowany na jacht „Kaiser” na przełomie XIX i XX. wieku, bo aż 14 do 16 węzłów. Bliżej dziobu, w stosunku do maszynowni mieściła się kotłownia. Dwa kotły firmy Babcock-Wilkox, dwuwalczakowe opalane węglem zapewniały napęd turbin oraz innych urządzeń i potrzeb grzewczych statku. Praca palaczy ze względu na wąskie i długie czerpaki łopat, jednorazowo nabierające znaczne ilości węgla, unoszący się pyl węglowy i wysoką temperaturą, powodowaną promieniowaniem z otwartych palenisk, była nad wyraz ciężka. Nie dziw więc, że pracowali tylko w obuwiu i spodniach, mając obnażoną górną część ciała. Doświadczyłem tego osobiście pełniąc wachtę na stanowisko w bezpośredniej bliskości, obsługując zasilanie kotła w wodę, przez regulowanie jej poziomu w górnym walczaku. Temperatura dochodziła do 60 stopni Celsjusza a nawet i wyżej. Jak tylko była okazja, każdy choć na chwilę wychodził na pokład by się ochłodzić. Podobne tak wysokie temperatury były w maszynowni w bezpośredniej bliskości turbin i rurociągów doprowadzających parę. Wynikało to z niedbale wykonanych izolacji cieplnych w czasie remontów i zastosowanych w nich materiałów. Jednak warunki pracy maszynisty były nieomal normalne, miał okazję się ochładzać pod wentylacyjnym nawiewem.

Stojąc na kotwicy nocą, tylko na jednym stanowisku pełniliśmy służbę wachtową. Było to na pierwszym pokładzie na śródokręciu w pobliżu trapu i dzwonu okrętowego. Przy księżycowej nocy i spokojnym stanie morza, doznawało się niecodziennych wrażeń podczas obserwowania skrzącej się drogi księżycowej na powierzchni wody biegnącej od statku aż po horyzont nad księżycem. Podczas jednej parnej ciepłej nocy czerwcowej, dałem się skusić nagłemu pragnieniu zejścia po trapie i mimo pełnionej służby wykąpania się w morzu. Ryzykując zrzuciłem mundur i cicho z trapu zsunąłem się do wody. Łagodnymi ruchami rozgarniając wodę, aby nie być słyszanym w kabinach, bulaje były przecież otwarte, opłynąłem statek i tą samą drogą wróciłem na pokład. Wiem, że ryzykowałem głównie za zejście ze stanowiska wachty, ale mimo to satysfakcja była ogromna. Z tej niesubordynacji nikomu się nie zwierzałem. Na służbie, której się wtedy  sprzeniewierzyłem, obowiązkiem było pełnienie ogólnego nadzoru nad statkiem, w tym obserwowania morza wokół statku i ruchu innych jednostek w obszarze ewentualnie zagrażającym nam stojącym na kotwicy. Należało okresowo sprawdzać nasze światła okrętowe informujące o naszej pozycji i wybijać „szklanki” na dzwonie. Na starych żaglowcach upływające godziny mierzone były klepsydrą, z których podstawową była półgodzinna. Marynarz pełniący wachtę miał obowiązek odwracać ten miernik czasu i uderzeniem w dzwon to oznajmiać. Wachty były czterogodzinne. O godzinie 12-tej wybijano 12 uderzeń i rozpoczynała się wachta 1-sza. Po upływie pół godziny jedno uderzenie czyli jedna szklanka, po 1-nej godzinie 2 szklanki i tak dalej aż do godziny 16-tej, ośmiu uderzeń w dzwon, co oznaczało koniec pierwszej wachty i początek drugiej. I dalej kolejno przez następne wachty. Na statkach szkolnych ten zwyczaj sygnalizowania upływającego czasu był kontynuowany. Poważnym problemem po naszym pierwszym zaokrętowaniu były szczury. Po zgaszeniu światła w kabinie docierał do nas ich tupot i pisk z kanałów wentylacyjnych przebiegających pod sufitem kabin. Dostają się one na każdy statek stojący w porcie. Najczęściej  po cumach wiążących statek z keją. Dlatego po zacumowaniu na cumy zakładane są duże blaszane talerze, uniemożliwiające im wchodzenie tą drogą. Gryzoni tych było tak dużo, że przeniesiono nas na parę dni do internatu i dokonano deratyzację gazową. Była już wiosna, rok szkolny zbliżał się do końca przybliżając nas do tak oczekiwanych praktyk na statkach handlowych. Do efektywnego uczenia i osiągania najlepszych wyników, dopingowała nas prowadzona w całym roczniku punktacja, od której zależała kolejność kierowania nas na praktykę do pływającej floty. Byłem dobrej nadziei na szybkie wyruszenie w ten ciekawiący mnie świat za żelazną kurtyną, bo miałem drugą notę na tej liście. Skomasowane na ograniczonej przestrzeni jakim był Beniowski całego rocznika uczniów, różnych usposobień i temperamentów, bez   możliwości neutralnego rozładowania nagromadzonych emocji i stresów, powodowało w uczniach nasilania się napięć, przy których każde negatywne zdarzenie powodowało wybuch i głośny protest. Jedzenie na Beniowskim nie było już tak dobre i tak estetycznie podawane jak w stołówce szkoły. Kawa zbożowa jaką do każdego posiłku nam serwowano, dawno nam zbrzydła. A tu nagle taka obrzydliwość. W czasie czerpania dużą chochlą kawy i nalewania jej do dzbanków, dyżurny kuchni wydobył z kotła parę podartych skarpet. Wybuchła awantura, która na parę godzin zdezorganizowała życie na statku. Protesty trwały dość długo. Uspokojenie nastąpiło po zamknięciu w areszcie najbardziej aktywnych. Dopiero w listopadzie 1952 roku ustawa o szkołach morskich zniosła możliwość karania uczniów karą aresztu, obowiązującą od okresu przedwojennego. Winnych wrzucenia skarpet nie znaleziono. Wersja, że mogły to zrobić dwie obecne na statku kucharki, którym niektórzy uczniowie za bardzo się naprzykrzali, próbując np. podglądać je przez  przemyślnie zamocowane na długim bosaku lustro, spuszczane do otwartego bulaja kabinowego, czyli okna, wydaje się w jakimś sensie prawdopodobna.

kpt S. Gorazdowski Kpt. Stefan Gorazdowski z Daru Pomorza, zawieszony w 52 r. w ramach restrykcji PRL-u.

Rok 1951 obfitował w wiele ciekawych wydarzeń w życiu szkoły. W grudniu ustawa zlikwidowała PCWM, żaglowce Zew Morza i Janek Krasicki przydzielono Szkole Morskiej, którą przemianowano na pięcioletnie Technikum Mechaniczne. W następnym roku Dar Pomorza pożeglował na Morze Śródziemne, a Gdynię i szkołę odwiedzili uczniowie ze szkoły morskiej z NRD. Koniec roku był tuż, tuż. Jednego słonecznego przedpołudnia zostałem wezwany do kapitana. W kabinie oprócz niego siedziało za stołem dwóch panów, ubranych w porządne garnitury i koszule z krawatami. Kazano mi usiąść i poczęstowano najdroższymi na ten czas papierosami krajowymi marki „Wawel”, jakie sprzedawano w podłużnych eleganckich pudełkach. Papierosami posiadającymi złote ustniki. Po pytaniach jak się nazywam i ogólnych jak mi się podoba w szkole, panowie Ci rozpoczęli sondowanie mnie, czy nie byłbym skłonny do okresowego przekazywania informacji o sprawach dziejących się w szkole, a dotyczących wrogich przeciw Państwu działań. Uzmysłowiłem sobie, że jest to następny etap działań prewencyjnych jaki władza podjęła po wcześniejszych wydanych wyrokach na uczniach słuchających wolnych stacji radiowych. Nie miałem problemu  z udzieleniem wymijającej negatywnej odpowiedzi, przypominając sobie te pryncypia patriotyczne zaszczepione przez nauczycieli naszego chojnickiego gimnazjum. Przesłuchujący mnie panowie to zrozumieli i podając kartkę i pióro, pod dyktando nakazali pisać: „Świadom odpowiedzialności karnej bo wynoszącej 10-lat więzienia, zobowiązuję się do nieujawnienia komukolwiek treści przeprowadzonych rozmów. Podpis i data”. Odmeldowałem się i wychodząc już wiedziałem, że praktyki na statku handlowym w tym roku chyba się nie doczekam. Optymizm jednak mnie nie opuszczał. Rysowała się przede mną wizja wakacji z rodziną i bliskimi mi osobami w Chojnicach i Charzykowach. Podobnie jak mnie, tak wzywano jeszcze innych kolegów do kapitana. Świadomi zagrożenia nikt z nas „pary z ust nie puszczał”.

Nadszedł koniec roku szkolnego. Z workiem bosmańskim wypełnionym po brzegi naszym wyposażeniem i  zimowym umundurowaniem rozjeżdżaliśmy się do naszych miast rodzinnych. Wakacje były udane bo w większości spędzone na łonie natury i pod żaglami na jeziorze Charzykowskim, mimo, iż coraz z mniejszą nadzieją oczekiwałem wezwania na praktykę.  Początek roku szkolnego dla naszego już piątego rocznika wyznaczono na 15-tego września. Stawiliśmy się do szkoły jak „jeden mąż”. W gablocie z ogłoszeniami, czytam i doznaję szoku, podobnego do uderzenia obuchem, skreślony z listy uczniów. Lista obejmuje 16-cie nazwisk. Informuje, że z kartą obiegową mamy rozliczyć się z poszczególnymi komórkami organizacyjnymi szkoły, w tym z  magazynem mundurowym i jak na ironie, z organizacją partyjną do której nie należeliśmy. Chodzimy i oddajemy to co od szkoły dostaliśmy. Na szczęście zostawiono nam jeden komplet bielizny, mundur, czapkę i bosmankę, ale już bez insygni i oznaczeń szkolnych. Oddano nam również zdeponowane przed dwoma  laty nasze ubrania cywilne, z których już dawno wyrośliśmy, i które już się tylko nadawały  do wyrzucenia. Przeklinaliśmy dzień i tych którzy zasugerowali nam szukanie kariery morskiej. Jedna myśl ściskała mi serce. Co ja powiem swoim Rodzicom, którzy przecież ponosili jakąś odczuwalną część kosztów mego pobytu w szkole. To bolało mnie najbardziej. Opuszczając gimnazjum na rok przed maturą, nie tylko straciłem dwa lata, ale nadal byłem bez niej. Jednym z podobnie jak ja wyrzuconych był Edek Nowik, syn reemigrantów z Syberii, mieszkający w Elblągu. Poddał pomysł pojechania tam i spróbowania dostania się na ostatni rok Technikum Mechanicznego, mimo że rok szkolny tam już trwał od 1-go września. Pojechaliśmy ubrani w niekompletne mundury, posiadając świadectwa ukończenia klasy czwartej Technikum Morskiego Mechanicznego Ministerstwa Żeglugi. Udało się, byliśmy uczniami klasy maturalnej. Spotkaliśmy tam wspaniałych nauczycieli. Nie tylko zrozumieli, że wyrządzono nam krzywdę, ale postanowili pomóc nam w ukończeniu szkoły i dostaniu się na studia. O ciekawym epizodzie mego życia w Elblągu, statystowania w „Rodzinie Budenbrocków”, studiach w Gdańsku, wspólnego przez 4 lata dzielenia pokoju w akademiku z tymi samymi Kolegami, demonstracjach w PG i na ulicy przeciwko „Kostce Rokossowskiemu” w 1956 roku, poznawaniu Jezior Mazurskich, Wisły od Warszawy do Gdańska i przygodach na morzu w ramach Żeglarskiego AZS-su, napisałem w drugiej części moich wspomnień.

Post scriptum do części I.

Szukając zdjęć i nazwisk Kolegów podobnie jak ja wyrzuconych ze szkoły, trafiłem do archiwum SM, a obecnie Akademii Morskiej. Po udokumentowaniu, że ja to rzeczywiście ten, co to kiedyś był uczniem PCWM i SM i ostatecznie Technikum Mechanicznego Ministerstwa Żeglugi, trafiłem do archiwum akademii. Znaleziono moją jak i mego kolegi Edka teczki personalne, w których poza „neutralnymi” dokumentami i pokwitowaniem odbioru świadectw ukończenia 4-tego roku szkoły i  uzyskania promocji na rok ostatni, nie było żadnego dokumentu informującego o przyczynie odejścia jak i wyrzucenia ze szkoły. Od absolwenta SM w 1958 roku, który kończył szkołę w ramach utworzonej klasy z ponownie przyjętymi uczniami, dowiedziałem się, że wśród jego kolegów powtórnie przyjętych w 1957 r. do tej klasy, dzielono się opinią o paleniu na zapleczu szkoły, dokumentów personalnych niewygodnych dla kierownictwa szkoły i demaskujących proceder wyrzucania uczniów nie popierających inwigilacyjną politykę PRL-u. W internecie zainteresował mnie brak w „Kalendarium Szkoły Morskiej z lat 1945-1969” jakiegokolwiek zapisu dotyczącego 1952 roku. Okresu bardzo restrykcyjnego wobec uczniów zaliczanych do niepewnych politycznie. Na zdjęciu wykonanym z tego kalendarium widoczne są zapisy dotyczące 1951 r. oraz tabula rasa między 1951 a 1953 rokiem. Maile wysłane do prorektora akademii i rektora w tej sprawie, nie znalazły uznania, że wyrzucanie uczniów za odmowę współpracy z UB w tym 1952 roku, są godne wypełnienia  tej „białej plamy” świecącej w „Kalendarium Szkoły Morskiej”. Budzi się we mnie refleksja, czy nie jest to jeszcze jeden przykład „oporu dekomunizacyjnego” z jakim w wielu miejscach w naszej rzeczywistości spotykamy się?  Jeżeli ilość uczniów powtórnie przyjętych w 57 r. wynosiła zdecydowanie ponad 30-tu, rodzi się pytanie, a  ilu wyraziło zgodę na donoszenie na kolegów i kontynuowało naukę i już jako absolwenci, zasiliło naszą flotę handlową, jako kupieni przez wrogi nam reżim komunistyczny? Ilu z tych z następnego pokolenia, co poszli na współpracę z UB, przejęli w genach morale swoich ojców i przeciwdziałają procesowi dekomunizacji w różnych miejscach swojej pracy? Tego nie wiemy, ale że takie działania są, przekonujemy się na co dzień.

100_2673

Zdjęcie fragmentu strony z kalendarium obrazujące „białą plamę” za rok 1952.

______________________________

Przypis, źródła załączonych fotografii:
   a. Zdjęcie -Dom Żeglarza siedziba PCWM – z książki „Państwowe Centrum Wychowania
       Morskiego, Szkoła Jungów 1946-1951″, wyd. 2004 r. przez AM w Gdyni w opracowaniu
       R. Watrasa
   b. Statek szkolny Jungów s/s Beniowski , zdjęcie ze zbiorów W. Babińskiego, str. 12 z książki
       powyżej jak w pkt. „a”
   c. Zdjęcie mgr Jurewicza i kpt. Gorazdowskiego z książki Andrzeja Perepeczki, wydanej
       przez SM w 1992 r. o tytule: „Szkoła Morska Tczew -Gdynia 1920-1969”.
   d, Pozostałe zdjęcia – od Autora.

Jan Malicki

_____________________________________________________________________________________________________

Jan Malicki – ur. 1932 r. w Chojnicach; uczeń chojnickiego gimnazjum i  Szkoły Morskiej w Gdyni; absolwent  Politechniki Gdańskiej (Wydział Mechaniczny); żeglarz charzykowski, AZS Gdańsk  i Toruń; brązowy medalista  Akademickich Żeglarskich Mistrzostw Polski w 1956r.

 

 

 

 

 

 

PRZERWANY REJS

Żeglarstwo przy dużej sile przyciągania do zmierzenia się z pokusą horyzontu ciągle niesie z sobą element ryzyka, niepewności osiągnięcia zamierzonego celu. Dalekie rejsy oceaniczne, a już z pewnością samotne, są dla wielu wyzwaniem, któremu trudno się oprzeć; swoistym celem życiowym na drodze żeglarskich dokonań. I choć otwierające się za widnokręgiem bogactwo i inność świata oszałamia, wciąga to zwykłe, życiowe kłopoty i problemy nie znikają, a wręcz przeciwnie kumulując się, prawie niezauważenie potrafią przybierać coraz większe rozmiary, by w niespodziewanym momencie brutalnie przerwać cienką linię zamierzonego kursu…                                                                                                                                                                      (zs)

_______________________________________________________________________________________________________

Grzegorz Węgrzyn: Relacje z przerwanego rejsu – Cabo Verde

87 dni na kotwicy w Prai, na wyspie Santiago w archipelagu Cabo Verde.

Po stu dniach żeglugi rzuciłem kotwicę w zatoce Tomeresa na wyspie Santiago w archipelagu Cabo Verde,po polsku mówiąc, na Wyspach Zielonego Przylądka. Jest to 023,30 W i 14,54N/023,30st.dł.zachodniej i 14,54 st. szer.półn./.Nie byłem jedynym żeglarzem w tej zatoce,były dwa jachty francuskie,niemiecki,angielski,amerykański,hiszpański. Jednym słowem bardzo międzynarodowe towarzystwo. Po dwóch dniach postoju zaczęły przypływać jachty polskie.

Na początek przypłynął Polski Hak z Gdańska (szkuner) z „Admirałem” (komandor Klubu żeglarskiego) na pokładzie, potem Zjawa IV z załogą z całej Polski, potem przypłynął Wassyl z

1a. Zjawa IV w Prai2a. Wassyl w Prai

załogą  szczecińską, a następnie jachty z polskimi załogami, lecz pod innymi banderami. Przez trzy miesiące  stania w Prai wyliczyłem, że jesteśmy – liczebnie – trzecią nacją żeglarską po Francuzach i Anglikach. Bardzo mnie to cieszyło, tym bardziej, że wszyscy chcieli mnie gościć i pomagać w naprawach. Moje założenie po awarii jachtu przy równiku, że powinienem płynąć na Cabo Verde, a nie do Monrovii, okazało się słuszne. Wyspy Zielonego Przylądka, to niby jest Afryka, ale nie jest. Muszę powiedzieć, że tak długi postój w Prai był wymuszony czekaniem na paczkę z częściami zamiennymi do Reginy R, bo gdy już wszystko w Polsce było spakowane i wysłane, to w żaden sposób nie mogło do mnie trafić. Latało pomiędzy Casablanką a Dakarem przez miesiąc, co wstrzymywało mi remont. Dopiero po trzech interwencjach Kamila (kolega w Polsce wspomagający mnie w rejsie) firma kurierska zareagowała i paczka się znalazła.

Sprawy techniczne są bardzo ważne, ale ja chciałem trochę poopowiadać o przygodach, jakie mnie tam spotkały od strony „lokalsów” i żeglarzy. Proszę sobie wyobrazić, że już pierwszego dnia

3a. Na tarasie u Umberta4a. Moi znajomi 1

miałem wizytę dwóch Panów, którzy oferowali mi swoją pomoc przy czyszczeniu dna ze skorupiaków. I nie czekając na moją zgodę zaczęli czyścić swoimi narzędziami kilkucentymetrowe skorupiaki i różne inne wodorosty. Po oczyszczeniu jednej strony wyciągnęli z łódki 30-sto centyme5a. W przyportowej stołówcetrowego tuńczyka i zaczęli przyprawiać do jedzenia. Wyglądało to bardzo gościnnie do czasu, dopóki jeden z nich nie zaczął mi otwierać szafki i jaskółki wyciągając jedzenie. Po czym sobie zażyczyli zapłatę za czyszczenie dna w formie żywności. Tego też dnia nasza znajomość się skończyła.

 

Do przyjemniejszych historii należy wizyta „Żaka”, francuskiego żeglarza, który pewnego wieczoru przypłynął do mnie, żeby napić się wódki, bo jak twierdził, nie ma takiego Polaka, który nie pije. Zawiódł się srogo, chociaż od razu wytłumaczył skąd to jego przekonanie. Opowiedział anegdotę z czasów napoleońskich, która mówi o tym, że jeżeli Napoleon chciał się napić wódki, to szedł tylko do Polaków. Jego wygląd i „koleżanka” Rosjanka przekonały mnie o tym, że coś na ten temat wie.

6a. Zaprzyjazniona załoga kutra

Całkiem innym towarzystwem byli koledzy z kutra, którzy zajmowali się robotą i alkoholu wcale nie przyjmowali. Z nimi to właśnie łapałem ryby i żyłem na dobrej stopie koleżeńskiej. Wśród nich był ojciec z synem i  Japończyk, który specjalizował się w połowach tuńczyka.

 

 

Bardzo mile wspominam czas spędzony wśród załóg polskich. Miałem takie szczęście, że nie wszyscy byli od razu, więc wizyty rozłożyły się jakby po kolei i nie miałem kłopotu, gdzie do kogo dzisiejszego wieczoru płynąć. Czy to załoga Zjawy IV z „Kauchazem”, czy to Polski Hak z „Admirałem”, czy to z załogą Wassyla, wszędzie byłem mile przyjmowany i co chcę podkreślić hojnie częstowany.

Do opowieści z pobytu na Cabo Verde trzeba koniecznie dodać ryzyko jakie tam istnieje. Złodziejstwo i nocne napady są na porządku dziennym. Widziałem akcję policyjną, jak z amerykańskiego filmu gangsterskiego. Policja strzela na ulicy do uciekającego przestępcy a ludzie się gapią, nic sobie nie robiąc. Dlatego też nikt na noc nie opuszcza jachtu, co wcale nie przeszkadza, że bogate jachty są rabowane właśnie w nocy. Ja miałem tylko jedną próbę włamania na jacht, na szczęście byli to początkujący rabusie i dałem sobie z nimi radę.

Grzegorz Węgrzyn

____________________________________

Runda na starcie

Dane jachtu Regina R:

– konstrukcja            typ „Skorpion II”

– rok produkcji         1980

– stocznia                  Hamburg

– stalowy slup, S      49m2

– długość  LOA        10,65 m

– szerokość   B           3,30 m

– silnik                       Bukh MDV24  24 kW

_____________________________________________________________________________________________________

Grzegorz Węgrzyn – ur. 1952r. w Zwierzyńcu n/Wieprzem; żeglarstwo morskie uprawia od 1976 r. w szczecińskich klubach: HOM, LOK, Stal Stocznia; w 1983 i 1984r żegluje w załodze s/y „Karfi” pod kpt. Zbigniewem Rogowskim w Morskich Żeglarskich Mistrzostwach Polski (Mistrzostwo Polski); żeglował na Bałtyku, Morzu Północnym, Adriatyku, Morzu Czarnym; brał udział w wyprawie „Islandia 2009” na s/y „Stary”(kpt. M. Krzeptowski) w 50. rocznicę rejsu s/y „Witeż II”, w wyprawie J. Kurbiela na Grenlandię (2010) i na Svalbard (z kpt. K. Różańskim) w 2011r; w czerwcu 2015r. na jachcie „Regina R” wypłynął w rejs, z pierwotnym zamiarem samotnego, non-stop opłynięcia Ziemi, z którego to zamiaru żeglarz wycofał się na Atlantyku, a rejs przerwany został 15.04.2017r na Pacyfiku z powodu awarii steru i utraty jachtu.

Michał Jósewicz: Zapomniany rejs.

Rejs jachtem Śmiały na Wyspy Kanaryjskie: 10.05. – 18.07.1973

Jak zrodził się pomysł – nie pamiętam. Przedtem było kilka rejsów m.in. na Wyspy Kanaryjskie, które nie zrealizowały planu, np. Polonia

W tym samym roku 1973 równolegle planowany rejs na Jurandzie też nie dotarł do Wysp Kanaryjskich. Spotkaliśmy go w Plymouth. Podobny rejs klubowy na Gryficie  w 1976 roku dotarł do celu.

Całą wiosnę 1973 roku pracowaliśmy przy remoncie jachtu: przygotowanie go do sezonu (bez kapitana i bosmana). Zrobiono m.in. nowe kosze: dziób, rufa, założono agregat prądotwórczy benzynowy, położono nowy senteks (?) na pokład (zaprawa betonowa pomalowana chlorokauczukiem), remont i malowanie wnętrza (na zewnątrz – burty i dno?). Jacht stał na przystani w Golęcinie.

Remont i sprawy papierkowe nieco się przeciągnęły – jak zwykle. Pracowałem w tym czasie w VII L.O. Dostałem urlop na dwa miesiące: maj i czerwiec. Były to najdłuższe moje wakacje – łącznie cztery miesiące.

W Kanale Kilońskim dostaliśmy od polskich rybaków zamrożoną „kostkę”  –  30 kg ryby. Przez cały czas rejsu przez Kanał smażyliśmy te rybki.

Po Kanale – pierwszy port to angielskie Plymouth. Na jacht przyszedł Polonus z Polonii Angielskiej. Potem gościliśmy jego rodzinę na jachcie i byliśmy zaproszeni do jego domu.

Następny port to Las Palmas na Gran Canaria. Staliśmy tam kilka dni – krótko przy nabrzeżu (kilka godzin) a potem na kotwicowisku. Wizyta konsula, wycieczka autokarowa, spacery. Kolacja załogi w restauracji. Następny port Arrecife na wyspie Lanzarote. Krótki postój. Z Piotrem jeździliśmy 2,5h samochodem po wyspie. – zaproszeni przez kierowcę – gratis.

W drodze do domu – przy wietrze ok. 5-6o B w nocy przy zmianie wachty o 2400 pękł maszt po tym jak puściły zaciski aluminiowe uszu przy dwóch wantach kolumnowych LB. Maszt pękł – „rozczapierzył się” pod pokładem. Całe szczęście, że równocześnie ze „strzałem” want puścił fał grota. Żagiel spadł i nie obciążał uszkodzonego masztu.

W Casablance prowizorycznie naprawiono maszt, wzmocniono wanty. Zgłoszono awarię do ubezpieczyciela. Do końca rejsu płynęliśmy na zmniejszonym ożaglowaniu – co oczywiście odbijało się na szybkości.

Jedzenie było wyśmienite. Każdego dnia o godz. 1700 był „fajfoklok” – kawa , herbata, „petitberry” (połowa opakowania) z dżemem. Ostatnie dni rejsu wyżywienie nieco się pogorszyło – rejs wydłużył się o ponad tydzień.

Przykładowy jadłospis w dn. 2 VI:

Śniadanie; zupa mleczna z ryżem, jajecznica na boczku, herbata, chleb, dżem.

Obiad: zupa jagodowa z makaronem, ziemniaki, sztuka mięsa z sosem, groszek z marchewką, budyń z sokiem.

Przez część Zatoki Biskajskiej holował nas żaglowiec El Pirata –  Anglik z Wyspy Guernsey. Zawinęliśmy do portu St. Peter Port na Wyspie Guernsey. Kapitan z El Pirata mówił (spotkaliśmy go w mieście), że była wiadomość w miejscowej gazecie o naszym rejsie.

W sobotę siódmego lipca zacumowaliśmy w Cherbourgu przy nabrzeżu przy którym już stał Queen Elizabeth II. Rewelacja. Z portu w morze wychodziliśmy ok. 2300.

Kanał Kiloński przechodziliśmy w sobotę 14 VII. W śluzie Brunsbüttel cumował polski statek od którego dostaliśmy 40 l ropy.

Zakończenie rejsu: 18.07.1973 na przystani na Golęcinie (Szczecin).

Wachty (nie pamiętam, czy I, II, czy III)

  • Hanka Demczuk, Piotr Hodyński, Krzysztof Onyszkiewicz (bosman)
  • Marita Gerlach, Kasia Łączyńska, Tadeusz Dyrla
  • Michał Jósewicz, Danka Dzikowska, Andrzej Głowacki.

Awarie:

– agregat prądotwórczy – brak ładowania akumulatorów, brak świateł; działała (na szczęście) bateria rozruchowa i silnik

– pęknięcie masztu, zerwanie want

– pęknięcie ściągacza sztagu – „latający” sztag podziurawił kliwra (15 dziur)

– porwana genua na salingu

– awaria pompy kingstonu

itd.

Michał Jósewicz

____________________________________

F O T O:

SLAJD 018 Śmiały  SLAJD 020 Kasia Łączyńska

Z011 Od lewej: Piotr Hodyński, kpt. Zbigniew Boliński, Krzysztof Onyszkiewicz, Andrzej Głowacki.

Z016 Kpt. Zbigniew Boliński 

007 Marita Gerlach

016 Danka Dzikowska

032 Wieloryb

120

Z019 Zapłata za hol.

126 Queen Elizabeth II

131  Śmiały

Slady Piotra H.026

____________________________________________________________________________

Casablanka – arabskie klimaty

073

087    088

090

091 092

094 SLAJD 026

Foto: Piotr Hodyński, Michał Jósewicz

(zs): Niebiosa się rozpogadzają

Niebiosa się rozpogadzają, więc żeglarzu – żegluj!

Dwieście lat temu, we wrześniu 1818 roku, młody niespełna dwudziestoletni student Uniwersytetu Wileńskiego napisał swój drugi (?) wiersz. Mocno osadzony w atmosferze tajnych, filomackich spotkań wiersz „Już się z pogodnych niebios…” traktując o ważnych, dydaktycznych zadaniach na przyszłość rozpoczyna się nawiązaniem do trudów żeglarza na morzu, do wielkich przestrzeni morskich i śmiałych wyzwań, które przynoszą korzyści i pożytki, niczym złote runo Argonautom.

Adam Mickiewicz – bo on to był owym studentem – niejednokrotnie w swojej twórczości będzie powracał do motywów morskich, ale będą to strofy oparte o własne obserwacje, doznania morskie na Krymie, w Odessie. Pisząc „Już się z pogodnych niebios…” morza nie widział; okrętu i żeglarza zapewne też nie, a jednak wyczuwał „przestrzenne oceany” i tkwiący w nich powiew wolności, śmiałe wyzwania, możliwości działań, ale poprzez trudy, pracę gdzieś daleko, na nieznanych mu jeszcze wodach…

                   Już się z pogodnych niebios oćma zdarła smutna.
                        Żeglarzu! ciągnij rudel, wiatrom podaj płótna,
                        Zmocnioną wczasem dłonią słone krajaj piany,
                        Otworem ci przestrzenne leżą oceany.
                        Niech umysłów nie chwieje burzliwość powodzi,
                        Towarzystwo nieliczne, kruchej słabość łodzi.
                        Wszak nie miał barki z dębu ni serca ze stali
                        Frygijczyk, co się pierwszy chytrej zwierzał fali,
                        A w zawody na złomnem puściwszy się drewnie,
                        Choć nań piekła i nieba dąsały się gniewnie,
                        W własnych dzielnościach ufny, śmiałych żądań pełny,
                        Nieba i piekła zwalczył, złotej dostał wełny.

                                                                                                           (…)

                                                     (Adam MickiewiczJuż się z pogodnych niebios…”, wrzesień 1818r.)

Młodość wileńsko-kowieńska, filomackie spotkania zostały brutalnie przerwane przez carską tajną policję i zesłaniem w głąb Rosji z łaskawie przyznanym prawem wyboru miejsca pobytu; wybór ten padł, m. in. na Odessę i Krym. Mickiewicz zobaczył morze, które w „Sonetach krymskich” znalazło swoje miejsce w „Ciszy Morskiej”, „Żegludze” i w „Burzy”.

 

                         Zdarto żagle, ster prysnął, ryk wód, szum zawiei,

                                 Głosy trwożnej gromady, pomp złowieszcze jęki,

                                 Ostatnie liny majtkom wyrwały się z ręki,

                                 Słońce krwawo zachodzi, z nim reszta nadziei.

                                                                                                        (…)

(Adam Mickiewicz „Burza”, 1826r.)

                                                                                                                     (zs)

(zs): Kapitan, Bosman i „Burza”.

The Tempest  Williama Szekspira jak przystało na tytuł sztuki zaczyna się dynamiczną, burzliwą sceną, pełną ryku morza (oceanu), z piorunami uderzającymi z hukiem i z błyskawicami, walką marynarzy o zapanowanie nad okrętem zagrożonym rozbiciem o pobliski, skalisty ląd.

800px-First_Folio,_Shakespeare_-_0003   First_Folio,_Shakespeare_-_0019                                                                             Mr. William Shakespeares Comedies, Histories, & Tragedies or First Folio, London 1623y.

A tempestuous noise of Thunder and Lightning heard: Enter a Ship-master, and a Boteswaine.

Master.  Bote-swaine.

 BotesHeere, Master : What Cheere?

 Mast.  Good: Speake to th’Mariners : fall too’t, yarely, or we run our selves a ground, bestirre, bestirre.

  Exit.

                                                      (William Shakespeare The Tempest, Actus primus, Scena prima; original text – First Folio)

Kapitan ponaglając Bosmana, to w nim pokłada nadzieję na ratunek przed rozbiciem okrętu o skały. Chciałoby się powiedzieć, że Kapitan swoje działania dowódcze sprowadza jedynie do wydania dyspozycji dla Bosmana: „zróbcie coś, bo się rozbijemy!; tylko szybko!” i… wychodzi!, można domyślać się, że pod pokład, w zacisze swojej kabiny. Cóż to za dowódca okrętu!

Bosman – w swoim fachu kompetentny i zaradny, choć opryskliwy i grubiański wobec „szlachetnie urodzonych” pasażerów – z pomocą marynarzy w szalejącym wietrze, zalewani falą przystępuje do prac na pokładzie, do refowania żagli. Jak okaże się za chwilę powoduje nim nie tyle troska o okręt i pasażerów których mają na okręcie, ile troska o …siebie.

Gonz.  Good, yet remember whom thou hast aboard.

Botes.  None that I more love then my selfe…

                                                                      (William Shakespeare The Tempest, Actus 1, Scena 1; original text – First Folio)

 Tymczasem na pokładzie pogrążającym się co rusz w falach, marynarze, dobrodusznie zachęcani przez Bosmana, z dużym wysiłkiem walczą o uratowanie okrętu.

Enter Mariners.

 Botes.  Heigh my hearts, cheerely, cheerely my hearts : yare, yare : Take in the toppe-fale : Tend to th’Masters whistle : Blow till thou burst thy winde, if roome enough.

                                                                       (William Shakespeare The Tempest, Actus 1, Scena 1; original text – First Folio)

Trochę to dziwne, że dopiero teraz zrzucają górne żagle, gdy sztorm już w pełni, tak jakby zapobiegliwie nie mogli tego zrobić wcześniej, przygotować się na ciężkie warunki pogodowe. Tym bardziej, że chcą jeszcze opuścić stengę (topmast) a na rozchybotanym morzu, uciekającym spod nóg i zalewanym falą pokładzie jest to zadanie prawie karkołomne: po zdjęciu górnego żagla (co zrobili) trzeba rozłączyć piętę stengi z topem kolumny masztu w miejscu ich połączenia (mars) i jest to praca marynarza wysoko ponad pokładem na „tańczącym” maszcie albo – jeśli maszt trzyczęściowy – jeszcze wyżej na połączeniu bramstengi ze stengą w miejscu zwanym salingiem; po rozłączeniu drzewc linami z pokładu marynarze ściągają górną część masztu – stengę na pokład. Ciężka, niebezpieczna praca jeśli  nie pomyślało się o tym wcześniej, przed burzą, jeśli nie było rozkazów. I jeszcze bosman przekrzykując wycie wiatru i huk piorunów woła do marynarzy: Tend to th’ master whistle, ale ze strony Kapitana żadnych sygnałów, rozkazów nie będzie.

Burza nie oszczędza nikogo. Zaniepokojeni, a może nawet pełni strachu i trwogi pasażerowie – a są nimi król Neapolu Alonso, jego brat Sebastian, syn króla Ferdynand, książę Mediolanu Antonio – uzurpator, który wygnał prawowitego księcia swego brata Prospera i przejął władzę w księstwie, dworzanie – wychodzą na pokład szukając nadziei, wsparcia i uspokojenia w dowódcy okrętu.

Enter Alonso, Sebastian, Anthonio, Ferdinando, Gonzalo, and others.

 Alon.  Good Boteswaine have care : where’s the Master? Play the men.

                                                                    (William Shakespeare The Tempest, Actus 1, Scena 1; original text – First Folio)

No właśnie, “gdzie jest Kapitan” – pyta król Neapolu, ale Kapitana nie ma w tych ważnych chwilach życia i śmierci, gdy trzeba podejmować decyzje, służyć swoim doświadczeniem i autorytetem. Na szczęście jest ktoś kto czuwa nad nimi i doprowadza do szczęśliwego, ba nawet cudownego uratowania okrętu a wraz z nim załogi i pasażerów. To właśnie czarodziejskie sztuczki, czary-mary wygnanego z Mediolanu księcia Prospera i ciężka praca przymuszonego przezeń duszka Ariela ratują ich przed rozbiciem. Ale czy można zdać się na czary-mary w chwilach zagrożeń? Gdzie jest Kapitan?, kto tu dowodzi? zdaje się pytać autor sztuki. Czy ratunek, dalsze życie, ba prosperity ma zależeć od magicznych zaklęć Prospera? Ongiś pozbawiony władzy (jak kapitan na tym okręcie?, przestał rządzić i zaszył się swojej bibliotece wśród książek), wyrzucony z królestwa, w sposób cudowny uratowany i pozostawiony żywy na owej wyspie pełnej diabelskich „ryków, wrzasków, wycia, brzęku łańcuchów”.

Gdy wszystko zmierza do szczęśliwego zakończenia, przy końcu sztuki, w akcie piątym przed Prosperem i innymi postaciami przedstawienia pojawiają się kapitan i bosman – są amazedly following (oszołomieni, odurzeni) -, ale i tym razem to Bosman jest tym do którego zwracają się inni, który odpowiada i opowiada; kapitan milczy – gdzie jest Kapitan?, powraca pełne niepokoju pytanie z początkowej sceny sztuki.

Postać Kapitana i Bosmana to nie są role pierwszoplanowe w The Tempest, ale doskonale spajają kompozycyjnie całość utworu, wprowadzając swoimi osobami, wykonywaną pracą, jej miejscem i warunkami – okręt, burza – świetną oprawę dla rozgrywających się zdarzeń pełnych namiętności, złośliwości, wzajemnych uprzedzeń, kłótni, sporów, knowań, grubiańskich relacji.

Dla Jana Kotta na wyspie Prospera „rozgrywa się historia świata – walka o władzę, mord, bunt i przemoc”; nawet Kaliban i duszek Ariel nie są od tego wolni. W tej walce, starciu sił nie można być biernym, nie można czekać na cudowne ocalenie, na jakieś czary-mary.

Szekspir zdaje się mówić, że tylko silna władza zapewni prosperity, normalny rozwój, szczególnie tam w Nowym Świecie, gdzie jak się okazuje sprawy nie idą dobrze, panuje nieróbstwo, nierząd, chciwość: nowe porządki społeczne – utopijna wspólnota kolonizatorów, bezproduktywne zagospodarowanie ziem w Jamestown to niebezpieczna, bezefektywna mrzonka; zaangażowane środki udziałowców The Virginia Company of London są zagrożone. Zaniepokojony jest król Jakub I i jego otoczenie, choć przecież warunki pokoju zawartego z Hiszpanią (pokój londyński z 1604r) wyglądają obiecująco: Anglia może swobodnie handlować w Nowym Świecie, zakładać tam swoje osady. Hiszpanie godzą się na prowadzenie interesów handlowych przez Anglików; również przez kupców angielskich – protestantów.

Transporty za ocean materiałów, sprzętu i przede wszystkim nowych osadników – w tym również rzemieślników holenderskich, niemieckich i polskich (wytwórcy smoły, dziegciu, hutnicy szkła) – nie przynoszą spodziewanych efektów: zysków od zaangażowanych kapitałów bogatych udziałowców Virginia Company. A udziałowcami i wpływowymi osobami w zarządzie kompanii są, między innymi – i jest to istotne w nawiązaniu do badań szekspirologów nad genezą sztuki The Tempest – niejaki Sir Dudley Digges, pasierb Thomasa Russella, bliskiego znajomego Szekspira, mieszkającego w pobliżu Stratford-upon-Avon. Znajomość jest zapewne dosyć bliska skoro kilka lat później Szekspir uczyni Russella wykonawcą swojego testamentu. Sir Dudley Digges bywa u swojej matki, u ojczyma – zapewne przynosi ciekawe, wieści z Londynu, z Kompanii Wirgińskiej, z Nowego Świata.

Inną ważną postacią z zarządu Kompanii (The Virginia Counsil of London) jest Francis Bacon – członek parlamentu, prawnik króla Jakuba (od 1607 roku Solicitor-General), osoba wpływowa, wysoko postawiona w kręgu władzy, bardzo dobrze wykształcony, bywały w świecie, z wykształceniem dyplomatycznym i, co równie istotne, filozof z dorobkiem literackim (eseje).

W 1610 roku do Londynu docierają poufne – tylko do wiedzy zarządu The Virginia Company – raporty z Jamestown, a także raport z ostatniej wysłanej ekspedycji dziewięciu okrętów o potężnej burzy – huraganie, rozbiciu jednego z okrętów (okręt flagowy Sea Venture) na „wyspach diabelskich”, prawie rocznym tam pobycie, egzystencji pełnej walki o przetrwanie, wzajemnych waśni i wreszcie dalszej żegludze na zbudowanych łodziach – małych pinasach (nazwali je Deliverance i Patience) do Jamestown i szczęśliwym powrocie do Anglii – są to, m.in, raport Williama Strachey’a A True Reportory of the Wracke…(1625) i praca zbiorowa A True Declaration of the Estate of the Colonie in Virginia (1610).

Sprawy nabierają tempa i wtedy ktoś (?) wpada na pomysł, że trzeba to wszystko nagłośnić, ale przedstawiając w dobrym, korzystnym dla obecnych i przyszłych inwestorów świetle i warto wykorzystać do tego teatr, którego wielkim wielbicielem jest król i dwór. Wśród wielu znanych autorów sztuk wybór pada na Szekspira, tyle, że on już jest prawie poza teatrem, poza Londynem, usunął się do swojego domu w Stratford-upon-Avon.

Może zadania nakłonienia Szekspira do napisania sztuki (brzmi to jak agitka propagandowa, ale o tym za chwilę) podjął się  Dudley Digges – znał doskonale raporty z Jamestown a także raport Strachey’a, który płynął na Sea Vanture i był rozbitkiem na wyspie, poznał niełatwe warunki egzystencji kolonistów, niepowodzenia pomysłu społecznej utopii. Ale Digges, podobnie jak inni członkowie Virginia Company, był zobowiązany przysięgą do zachowania tajemnicy o informacjach dotyczących kolonii. Ponadto wewnętrzne dokumenty kompanii, w trosce o inwestorów, udziałowców ostrzegały przed autorami sztuk teatralnych, którzy mogliby w niewygodnym świetle przedstawić życie osadników w Nowym Świecie.

A może sztukę napisał ktoś inny podsuwając ją Szekspirowi do „podpisu”, może ktoś z bliskiego otoczenia króla, ktoś bywały w świecie, wykształcony z doświadczeniem literackim i politycznym i co ważne mający dostęp do nieznanych wcześniej opisów.

488px-Somer_Francis_BaconI tu uwaga kieruje się na Francisa Bacona – miał bardzo dobrą pozycję, wiedzę, warunki aby co najmniej mieć duży wpływ na powstanie The Tempest. W filozoficznych dociekaniach rozmyślał nad teorią złudzeń, a wśród nich nad złudzeniem teatru (idola theatri) i powodowanym tym wpływem na innych. Naukę, wiedzę widział jako narzędzie do zmian na lepsze życie, ale także jako bardzo pomocne w działalności politycznej; scientia potentia est , „tyle mamy władzy, ile wiedzy” – to przypisywana mu sentencja.

Paul van Somer I: „Portrait of Francis Bacon”, 1617, olej na desce, 91×74,5cm; Pałac na Wodzie w Łazienkach Królewskich, Warszawa.

O ile autorstwo sztuki wśród znawców Szekspira stawia pewne znaki zapytania, wątpliwości o tyle moment jej powstania jest dosyć dobrze znany. Raport Strachey’a (w formie listu do żony jednego z udziałowców kompanii) dotarł do Anglii na początku września 1610 roku wraz z powrotem z Jamestown szczęśliwie ocalałych rozbitków, a premierowe (?) przedstawienie napisanej sztuki odbyło się pierwszego listopada następnego roku. Wszystko wskazuje na to, że w tym przedziale czasowym narodził się pomysł napisania i, co równie prawdopodobne, wykorzystania The Tempest w celach politycznych i propagandowych.

Ale cóż ma jakiś raport do pięknej kompozycyjnie, pełnej baśniowego uroku artystycznej wizji autora sztuki? Otóż zawarte w niej fakty i zdarzenia: rozbicie okrętu na „wyspach diabelskich” (Bermudy), opisy flory i fauny czasami endemicznej dla wyspy, ba nawet specyficzne określenie wiatru, zachowania uczestników wydarzeń i wiele innych są opisane w raporcie A True Reportory… i nie były znane nikomu w Anglii przed powrotem rozbitków z Wirginii. Nie były powszechnie znane aż do roku 1625, kiedy pełna wersja raportu została wydrukowana i ujrzała światło dzienne. Wcześniej raport jako poufny dokument poznały tylko osoby ze ścisłego zarządu Virginia Company.

Dwa lata później, w lutym 1613 roku odbywa się ślub córki króla – księżniczki Elżbiety z księciem Fryderykiem – synem elektora Palatynatu Reńskiego. Wśród zaproszonych gości jest wielu przedstawicieli europejskich państw, dyplomaci, osoby wpływowe. W uroczystości weselne włączone są przedstawienia teatralne, m.in. The Tempest. Przekaz dla możnych świata jest jasny i zrozumiały: oto Anglia prezentuje swoje interesy w Nowym Świecie, bogactwa po które sięga, a które znaczą finansową, polityczną siłę Anglii; kolejne wieki tylko to potwierdzą – potęgę Anglii. Król Jakub I tryumfuje. Francis Bacon pnie się po szczeblach kariery na dworze króla: jeszcze w tym samym roku zostaje naczelnym prokuratorem w państwie (Attorney-General), w 1618 roku lordem kanclerzem (Lord Chancellor), uzyskuje tytuł barona Verulam, a w 1621 r. wicehrabiego St. Albans. Potem będzie gorzej: oskarżenie o przekupstwo (korupcja!), uwięzienie; na szczęście król nie zapomina – korzysta z prawa łaski; Bacon odsuwa się w odosobnienie.

800px-ShakespeareA gdzie w tym miejscu i czasie jest Szekspir? W epilogu sztuki na scenę wychodzi Prospero i w monologu przed publicznością odrzuca swoją magiczną pałeczkę by zdać się na własne siły, a publiczność prosić o wsparcie. Krytycy teatralni monolog Prospera odczytują jako głos Szekspira żegnającego się ze sceną.

 

 

John Taylor: „William Shakespeare”, 1610, olej na płótnie, 55,2×43,8cm, National Gallery, Londyn

PROSPERO
Now my Charms are all ore-throwne,
And what strength I have’s mine owne,
Which is most faint : now ’tis true
I must be heere consinde by you,
Or sent to Naples, Let me not
Since I have my Dukedome got
And pardon’d the deceiver, dwell
In this bare Island, by your Spell,
But release me from my bands
With the helpe of your good hands :
Gentle breath of yours, my Sailes
Must fill, or else my project failes,
Which was to please : Now I want
Spirits to enforce : Art to inchant,
And my ending is despaire,
Unless I be reliev’d by praier
Which pierces so, that it assaults
Mercy it self, and frees all faults.
As you from crimes would pardon’d be,
Let your Indulgence set me free.

Exit

(William Shakespeare The Tempest, epilogue; original text – First Folio)

Teraz czarami już nie władam
I własną tylko moc posiadam
Bardzo niewielką; wy możecie
Tu mnie uwięzić, jeśli chcecie,
Albo Neapol ujrzeć dacie.
Wierzę, że mnie nie zatrzymacie.
Księstwo me odebrałem zdrajcy
I wybaczyłem winowajcy,
Więc po cóż ma wasz czar mnie chłostać
Każąc na wyspie tej pozostać?
Niech mnie wyzwolą wasze ręce,
Abym nie cierpiał nigdy więcej;
Niech żagle wydmie wasze tchnienie,
Bym znalazł zadośćuczynienie
Ja, który was zabawić chciałem
I taki tylko zamysł miałem.
Sam tu zostałem. Żaden dłużej
Duch mi już więcej nie usłuży
I Sztuka moja nic nie znaczy:
Więc rzecz zakończę tę w rozpaczy,
Jeśli modlitwy waszej mocą
Nie przybędziecie mi z pomocą;
Gdyż ona, przewyższając litość,
Rozgrzesza każdą pospolitość.
Kto chce podobnej zaznać łaski
I mnie rozgrzeszy przez oklaski.

Wychodzi

                                                    (przekład Maciej Słomczyński)

“Burza” do dziś zachwyca, może za sprawą swojej baśniowej atmosfery, nie schodzi ze scen teatrów całego świata i – jak przystało na burzę – nie daje spokoju krytykom teatralnym, historykom, szekspirologom. Z huraganowym wiatrem i błyskawicami rozlała się w Internecie przynosząc co rusz nowe rewelacje, odkrycia, naukowe rozprawy, interpretacje. I – jak wiele dzieł – odczytywana jest na nowo przez kolejne pokolenia, nierzadko przez pryzmat bieżących doświadczeń, aktualnych wydarzeń.

(zs)