Archiwum kategorii: ZŻ nr 25e maj 2015

Bogdan Sobiło: Recenzja książki

PietusczakWalery Pietuszczak, Przez trzy oceany. Pierwsza wyprawa dookoła świat pod banderą niepodległej Ukrainy, tłum. N. Wojtyra, Oficyna Wydawnicza RYTM, Centrum Turystki Wodnej PTTK, Warszawa 2013, ss. 352

Każdy z nas o czymś marzy. Na ogół jednak te najskrytsze pragnienia nigdy nie zostają zrealizowane. Brakuje chęci, czasu, pieniędzy. A najczęściej silnej woli i konsekwencji. Niektórzy jednak spełniają marzenia i stają się szczęśliwi. Jednym z takich ludzi jest ukraiński żeglarz Walery Pietuszczak. Niemal całe życie spędził w Kijowie, z dala od morza. Żeglował po ukraińskich rzekach, zalewach i Morzu Czarnym. Nim wyruszył w rejs swego życia, tylko raz pływał po oceanie. Inżynier cybernetyk z zawodu, w nowej rzeczywistości postkomunistycznej założył firmę, dzięki której zebrał fundusze na kupno jachtu i rejs. Mały, bo 9 metrowy jachcik Lelitka (ukr. Błyskotka) stał się na cztery lata pływającym domem Walerego i jego żony. Chociaż według pierwotnego planu miała to być wyprawa samotnego żeglarza. Skromny jachcik nastręczał ciągłych problemów technicznych, szczególnie często psuł się silnik. Mimo tych i innych przeciwności Walery i jego „Załoga” (jak sam najczęściej pisze o żonie) nigdy nie pomyśleli o przerwaniu rejsu i powrocie do domu. O harcie ducha ukraińskiego żeglarza świadczy też i to, że nie dał się skusić ukraińskim emigrantom, którzy namawiali go do pozostania w Australii i urządzenia się tam. Odys miał swoją Itakę i nie posłuchał śpiewu syren, Walery miał dom w Kijowie, do którego pragnął wrócić.
Czytałem już wiele, bardzo wiele wspomnień z różnych rejsów, ale żadna relacja z wyprawy nie zachwyciła mnie tak jak ta. Z każdej stronicy przebija poczucie humoru autora, dystans do siebie i świata, sarkazm, a czasami ironia. Ani śladu pesymizmu, braku wiary w siebie i w powodzenie podjętego zamierzenia. Nie zmienia tej oceny pewna chropowatość przekładu, czasem mało precyzyjna terminologia fachowa. Tłumaczka wykonała swoją pracę zapewne najlepiej jak potrafiła, a że nie zna się na żeglarstwie… Cóż, niżej podpisanemu też zdarzało się tłumaczyć teksty, których nie rozumiał.
Los tej książki jest odbiciem losów i pozytywnej energii wielu ludzi. Wydanie polskie ukazało się dzięki staraniom doktora Marka Tarczyńskiego. Marka i jego żonę Iwonę poznałem w maju 2012 r. w czasie kursu żeglarskiego w Górkach Zachodnich. Jako że nieco dystansowali resztę kursantów wiekiem, niektórzy zadawali pytanie: Po co im patenty sterników? Jednak egzaminy Państwo Tarczyńscy przeszli pomyślnie. Nie minął kwartał, a w mailu Marek i Iwona opisali mi swój rejs. We dwoje (nie licząc psa) przepłynęli 26 stopową mieczową Antillą Zatokę Biskajską! Jak widać, nie tylko Ukraińcy potrafią realizować swoje marzenia.
Bierzmy przykład z Pietuszczaków i Tarczyńskich. Dlaczego nie warto się bać własnych marzeń – przeczytajcie książkę Walerego.

                                                                                                                                                                       Bogdan Sobiło

_______________________________________________________________________________________________________

Bogdan Sobiło – ur. 1967 r. w Wolinie. Studiował historię i filologię klasyczną na  Uniwersytecie Jagiellońskim. Kapitan jachtowy.  Mieszka w Krakowie.

Wojciech Lipoński: Recenzja książki

okladkaaChristopher (A.K.A. Krzysztof Konstanty) Vorbrich: Wspomnienia. 80 lat Sekcji Żeglarskiej Akademickiego Związku Sportowego w Poznaniu, Wydawnictwo Naukowe CONTACT, Poznań 2014, ss. 218

Wprowadzenie z okazji 80 lat tradycji żeglarstwa akademickiego
w Poznaniu oraz 80. rocznicy Sekcji Żeglarskiej Akademickiego Związku Sportowego w Poznaniu podsumowujące niespotykane osiągnięcia sportowe jachtowego kapitana żeglugi wielkiej Polskiego Związku Żeglarskiego Krzysztofa (A.K.A. Christopher) Konstanty Vorbrich .

Krzysztof (Christopher) Konstanty Vorbrich otrzymał na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu pięć dyplomów akademickich, w tym stopień doktora fizyki ze specjalizacją astronomii oraz doktora anglistyki ze specjalizacją literaturoznawstwa. Ukończył on też trzy pełne studia magisterskie UAM, w tym w dziedzinie fizyki, astronomii oraz filologii angielskiej. Jest członkiem Sekcji Żeglarskiej Akademickiego Związku Sportowego w Poznaniu od roku 1963. Od roku 1962 uczestniczył w szkoleniu żeglarskim, organizowanym przez tę Sekcję.
K.K. Vorbrich dokonał w okresie od 1969 do 2011 roku serii akademickich rejsów żeglarskich pod banderką SŻ AZS w Poznaniu, które nie zostały dotychczas powtórzone w historii żeglarstwa w Europie Środkowej oraz Wschodniej.
W związku z powyższym, jako profesor zwyczajny Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu oraz Wydziału Anglistyki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, chciałbym przedstawić krótką historię pewnej dyscypliny żeglarstwa oraz osiągnięcia K.K. Vorbrich w tej dyscyplinie sportu.
W kategorii dyscypliny sportowej „długodystansowa samowystarczalna żegluga małą otwartopokładową łodzią żaglową po morzu”, Europa wydała dotychczas dwie załogi, które dokonały wyczynu o randze światowej. Myślę tu o rejsach po oceanie na żaglowej łodzi o szkielecie kadłuba pokrytym skórami. Łódź ta była rekonstrukcją historyczną. Rejsy odbyły się w latach 1976–1977 śladami wypraw mnichów irlandzkich pod wodzą Świętego Brendana przeprowadzonych podobno w latach ok. 545-551.
Druga załoga to Frank oraz Margaret Dye. Żeglowali oni w latach 70. po Morzu Północnym oraz innych morzach na 16-stopowej otwartopokładowej „dinghy” sportowo-turystycznej typu Wayfarer. W uznaniu zasług, ich jacht został umieszczony jako stała ekspozycja w muzeum w Greenwich pod Londynem
w Zjednoczonym Królestwie.
Do kategorii osiągnięć wyżej wymienionych załóg zaliczam sportowo-naukowe wyprawy żeglarskie Barbary Podejmy oraz Krzysztofa K. Vorbrich. Ich rejsy były organizowane pod auspicjami trzech instytutów naukowych UAM. Pod względem sportowym wyprawy te były jedyne w tej kategorii w Europie Środkowej i Wschodniej.
O ich sportowej unikatowości stanowią: rodzaj łodzi żaglowych, stopień trudności w realizacji zamierzeń oraz wymagane umiejętności żeglarskie. W ich rejsach można było czasami mylić się tylko raz. Moment żeglarskiej nieuwagi trwający ułamek sekundy prowadzić mógł do wywrotki jachtu o nieobliczalnych konsekwencjach na morzu. Do ich wywrotki nigdy nie doszło. Żeglarze przeżyli i to jest chyba największym wyznacznikiem ich sukcesu. Ich łodzie to 3,5- oraz 4,1-metrowej długości „dinghy” żaglowe. Żeglowali po Bałtyku (Zatoka Fińska oraz Morze Archipelagowe), Adriatyku (wybrzeże Dalmacji) oraz Morzu Czarnym (Rumunia i Bułgaria). Aby dostać się do tego ostatnio wymienionego morza, przeżeglowali Dunaj od Bratysławy do ujścia włączając Deltę oraz Limany. Żeglowali też po innych trudnych rzekach ówczesnej Czechosłowacji, NRD, Węgier, Jugosławii, itp. Do niebezpiecznych akwenów, które pokonali, należało też jezioro Balaton. Należy zwrócić uwagę na fakt, że powyżej wzmiankowana „dinghy” o długości 4,1 metra, to bardzo wywrotna, delikatna w sterowaniu, przeznaczona wyłącznie do regat klasa Enterprise zaprojektowana przez znanego konstruktora Jacka Holta. Wykonana została ze sklejki w stoczni w Ostródzie pod polską klasową nazwą „Koliber”. Truizmem jest stwierdzenie, że żadna z tych „dinghy” nie była skonstruowana z myślą o żeglowaniu po morzu. Ww. polscy żeglarze odbyli wyprawy w latach 1969, 70, 71, 72, 73, 74, 75 oraz 76. W realizacji wypraw napotkali poważny „opór” biurokratyczny i „dewizowy”. Jednocześnie K.K. Vorbrich wspomina, że oceniali oni atmosferę przygotowań do wypraw jako niesłychanie przyjazną ze strony patronujących instytutów naukowych UAM oraz innych instytucji. Wg K.K. Vorbrich atmosfera patronujących instytucji była bardzo wartościowa szkoleniowo oraz moralnie pomocna.
Poczynając od 1977 roku K.K. Vorbrich samotnie żeglował na Enterprise/„Koliber” pod banderką SŻ AZS Poznań oraz banderami Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej oraz Rzeczpospolitej Polskiej po Morzu Północnym w Zjednoczonym Królestwie. Rejsy te odbywały się wzdłuż wschodniego wybrzeża Anglii jak również na Humber Estuary oraz Thames Estuary w latach 1977, 78, 93 i 94. Ponadto na wyżej wzmiankowanej „dinghy” Wayfarer K.K. Vorbrich w latach 1978, oraz 2004, 2005 i 2006 żeglował pod banderką SŻ AZS Poznań oraz banderą Zjednoczonego Królestwa po akwenach przyległych do Kanału Angielskiego. Akweny te to Chichester Harbour oraz Plymouth Sound. Ten pierwszy akwen jest po Sydney Harbour w Australii prawdopodobnie jedną z największych w Commonwealth naturalną zatoką. W Plymouth Sound Cook rozpoczynał swoje trzy wyprawy wokółziemskie. O tej ostatniej sprawie napiszę poniżej.
K.K. Vorbrich pisze, że na swoich trasach on oraz Barbara Podejma przetrwali na Adriatyku szkwały wiatru Bora tak gwałtowne, że narastały w ciągu kilku sekund od zupełnej ciszy do maksimum występującego dla Bory.
Na Bałtyku spotkali silne szkwaliste wiatry.
Na Morzu Czarnym zostali zmuszeni przez straż graniczną do przejścia przez groźną falę przyboju i do wysztrandowania. Przy innej okazji przejście przez przybój przy plaży na Morzu Czarnym skończyło się złamaniem płetwy sterowej oraz poważnym nadwerężeniem jarzma steru Enterprise/„Koliber”.
K.K. Vorbrich stwierdza z kolei, że na Humber Estuary napotkał w swojej żegludze wysoką załamującą się falę wytworzoną przez sztormowy wiatr wiejący przeciwko prądowi pływowemu o prędkości 9 węzłów.
K.K. Vorbrich mówi, że w innych swoich rejsach na Thames Estuary przeżeglował przez obszary z krótką załamującą się falą występującą nad płyciznami przy silnym wietrze wiejącym przeciwko silnemu prądowi pływowemu. Opowiada, że nie mniej trudne było dla niego samotne żeglowanie w górę rzeki Tamizy. Konieczne było wtedy pokonanie licznych śluz i mostów na łodzi, na której samotne kładzenie masztu nie było możliwe ze względów konstrukcyjnych. Dalej pisze, że w żegludze w górę Humber Estuary, by dalej dopłynąć do Ouse River i do dawnej stolicy Wikingów York, napotkał liczne pełnomorskie statki. Ich przejście rzeką powodowało nagłe opadnięcie wody o kilka metrów. K.K. Vorbrich przetrwał to zjawisko, dobijając swoją „dinghy” do pali cumowniczych i trzymając się ich rękoma do czasu uspokojenia się wody w rzece.
Jest jeszcze jeden aspekt – naukowy – żeglugi K.K. Vorbrich, który moim zdaniem należy szczególnie podkreślić. Jest to konsekwentna, bo prowadzona nieprzerwanie w latach od 1977 do 2011 żegluga K.K. Vorbrich na jachtach sportowych szlakiem wypraw wokółziemskich Jamesa Cooka oraz uczonych ojca
i syna Forsterów towarzyszących Cookowi w Drugiej Wyprawie. Urodzili się oni koło Gdańska. K.K. Vorbrich mówi, że ma wiele powodów, aby interesować się wyprawami Cooka. Jego wuj był rodowitym Kanadyjczykiem z Montrealu. K.K. Vorbrich opowiada, że w jego kanadyjskiej Rodzinie bardzo żywe są dotychczas tradycje tzw. Wojny Siedmioletniej. W tej wojnie brał udział Cook. K.K. Vorbrich opowiada też, że inny jego przodek był członkiem sił kolonialnych w Nowej Gwinei oraz na archipelagu Bismarcka. Pisze, że w związku z tym od najwcześniejszych lat dzieciństwa stykał się w swojej rodzinie z tradycjami Azji Południowo-Wschodniej oraz Zachodniego Pacyfiku.
Wreszcie K.K. Vorbrich pisze, że zafascynował się od lat 70. żeglugą Anglików wzdłuż wschodniego wybrzeża Anglii. Było ono kolebką umiejętności żeglarskich Jamesa Cooka.
K.K. Vorbrich przytacza również argument, że od 1974 roku do chwili obecnej jest związany naukowo oraz zawodowo z Wyższą Szkołą Morską (obecnie Akademią) w Gdyni.
Bazując na tych zainteresowaniach, intensywnej pracy naukowej oraz wyżej wspomnianych rejsach jachtami żaglowymi tropem Cooka i Forsterów, K.K. Vorbrich obronił w Instytucie Filologii Angielskiej (IFA) UAM pracę magisterską z tematyki historii percepcji nauki Kopernika w Anglii. W IFA obronił też drugi doktorat z zagadnień związanych z pamiętnikami Cooka oraz Forsterów z Drugiej Wyprawy Wokółziemskiej. Na temat tych zagadnień wydał drukiem w j. angielskim szereg artykułów naukowych oraz cztery książki. Poniżej pozwolę sobie zacytować fragmenty mojej recenzji dotyczącej jednej z ww. książek:

„Książka doktora Krzysztofa K. Vorbrich poświęcona udziałowi dwu /…/ obywateli polskich, szkockiego pochodzenia w drugiej wyprawie Cooka, jest dziełem niezwykłym. Ukazuje /…/ gruntownie zapomniane relacje polsko-brytyjskie i to w punkcie dla kultury brytyjskiej wręcz newralgicznym /…/. James Cook jest jednym z narodowych bohaterów Wielkiej Brytanii, i to bohaterów ukazywanych w jednoznacznym, wręcz bezkrytycznym kontekście. Jednak, po wyprawie Johann i George Forsterowie /…/ pozostawili po sobie wspomnienia i opracowania dalekie od podobnej jednoznaczności w ocenie Cooka. /…/ Dopiero ostatnio relacje Forsterów uzyskują na uznaniu, jako forma obiektywizacji dotychczasowej wiedzy. Na tym tle książka doktora K. Vorbrich, włączająca się w nurt rewizji dotychczasowych poglądów na II wyprawę Cooka, stanowi ważną korektę historyczną i geograficzną zarazem. Autor jest przez swoje wykształcenie i własną działalność szczególnie upoważniony do takiej korekty. Jest posiadaczem dwu doktoratów: pierwszy z fizyki ze specjalizacją z astronomii /…/ drugi z anglistyki, upoważniający go do profesjonalnego zabierania głosu w sprawach piśmiennictwa dotyczącego Wielkiej Brytanii. Jest ponadto jachtowym kapitanem żeglugi wielkiej /…/ W toku pisania pracy odbył zresztą rejsy jachtem i podróże na lądzie pokrywające się w dużej mierze z trzema wyprawami Cooka dokoła świata /…/ Nie mam najmniejszych wątpliwości, że biorąc do ręki pracę K. Vorbrich mamy do czynienia z dziełem wyjątkowym pod każdym względem. Przyczyni się do zwiększenia naszej wiedzy o stosunkach polsko-brytyjskich w dziedzinie kultury morskiej /…/ Praca jest wreszcie, jak pisałem wyżej, ważną korektą jednego
z ważniejszych epizodów historii żeglarstwa oceanicznego”.

Powrócę do zagadnienia żeglugi K.K Vorbrich śladami Cooka i Forsterów. Pod banderami SŻ AZS Poznań oraz pod banderami narodowymi Zjednoczonego Królestwa, Australii, Nowej Zelandii, oraz Singapore, K.K. Vorbrich żeglował po trasach Cooka na wodach okalających Zjednoczone Królestwo, jak też po południowych i wschodnich wodach Tasmanii, wschodnich wodach Australii oraz po wschodnich wodach Nowej Zelandii. W tym ostatnim kraju odwiedził też od strony wody Steward Island/Rakiura, którą Cook mylnie połączył z wyspą położoną bardziej na północ, zwaną obecnie South Island. Żeglował tam głównie na oceanicznych jachtach kilowych, jak również na „dinghy” Enterprise (wspomnianej wyżej), na tzw. Thames Barge oraz na katamaranie. Oprócz tego K.K Vorbrich prowadził jachty oceaniczne pod banderą PRL oraz RP na wodach okalających Zjednoczone Królestwo. Rejsy te odbyły się w latach 1988, 1990 oraz 1998 i wiodły trasą trzech wypraw Cooka w ich brytyjskich częściach.

Na koniec, z okazji 80 rocznicy pragnę złożyć Sekcji Żeglarskiej Akademickiego Związku Sportowego w Poznaniu życzenia dalszych sukcesów sportowych oraz szkoleniowych.

                                                                                                                         Poznań, 30 kwietnia 2014 roku

                                                                                                                         prof. zw. dr hab. Wojciech Lipoński

 

Wojciech Jastrzębiec Kuczkowski: Rok rzeki Wisły 2017

rok wisły 2017(fragmenty artykułu „Rok rzeki Wisły 2017” autor Wojciech Jastrzębiec Kuczkowski w Gospodarka Wodna nr 1/2015, 2/2015 i 3/2015)

Dlaczego 2017? Dlaczego teraz?

W 1466r. – w wyniku zwycięskiej wojny z Krzyżakami – cała Wisła stała się żeglowna od ujścia Przemszy do ujścia Wisły do Zatoki Gdańskiej. Do tamtego czasu państwo zakonne ściągało od transportu towarów Wisłą niemiłosiernie wysokie cła. Czyniło to wiślany spływ nieopłacalnym. W 1467r., 550 lat temu, ruszył wielki wiślany handel z miastem Gdańskiem, a przez to z Europą zachodnią. To zapoczątkowało wielki rozwój gospodarki, przede wszystkim opartej na własności polskiej szlachty i potęgi szlacheckiej Rzeczypospolitej….

Jaka Wisła do końca XXI wieku?

…W świadomości społecznej utrwalił się (…) model „betonowania Wisły” przez szalonych hydrotechników. Ludzie profesjonalnie związani z Wisłą i kochający rzekę traktują ją jako element gospodarki narodowej, należący do skarbu państwa na równi z obiektem NATURY; obiektem aktywnym, w ciągu tysiącleci rzeźbiącym tereny, przez które przepływa. Uczestniczy w erozji gór, z których wycieka ona i jej dopływy, a materiałem wleczonym, inaczej zwanym rumoszem dennym (rumosz denny – materiał skalny odrywany przez szybko spływające z gór wody), buduje nowe połacie lądu, zasypując piaskiem Zatokę Gdańską. Płynąca woda nie znosi linii prostych. Fizyka płynącej wody powoduje, że jej nurt odbija się od brzegu do brzegu. Mało tego. Również w niektórych, dość regularnych odstępach prąd rzeki uderza w dno i rzeźbi w nim głęboczki, a wymyty z dna piasek usypuje w plaże i mielizny. Powstają przykosy, odsypiska, przymuliska, wreszcie kępy. Podczas wielkich wezbrań potęga płynącej wody jest tak wielka, że zdarzają się zmiany koryta i rzeka rzeźbi nowe, zaś stare pozostają często odcięte usypanymi ławicami piaszczystymi, potem zarośniętymi roślinnością. Powstają w ten sposób starorzecza, albo inaczej zwane wiśliska. (…) Kto nie umie „czytać” jej nurtu, nie zna się na znakach nawigacyjnych, niechybnie wjedzie na przykosę, nieraz ciągnącą się w poprzek koryta niemal od brzegu do brzegu. To zdradziecka pułapka i zepchnięcie jednostki przez kant przykosy jest bardzo trudne. A nurt sobie płynie pod którymś z brzegów wąziutkim przejściem….

…Zakotwiczyliśmy tuż przy Wyspie Krowiej obficie zarośniętej młodą wikliną. … Tuż za burtą szczególnie namiętnie kląskał słowik. Słychać było głośny gwizd kosa i gwar innych ptaków. – Oto dzika Wisła! – Zachwycali się „ptakoluby”. I jak to można zabetonować. Przecież tu znajduje się jedyne w Polsce stanowisko ostrygojada. (…) Wyspa powstała w trakcie przeprowadzania regulacji środkowej Wisły w latach 1970-1973. Jest ona jednym z fragmentów wielkiego dzieła regulacji Wisły na tym odcinku od ujścia Sanny w okolicach Annopola do Puław. Te regulacje zostały wykonane za pomocą materiałów przyjaznych środowisku – z naturalnego kamienia z tutejszych kamieniołomów i faszyny pozyskiwanej z miejscowych plantacji wikliny… …Przestrzenie między ostrogami, opaską i brzegiem nazwano klatkami kolmatacyjnymi (kolmatacja – osadzanie się rumoszu dennego). Zalewane są one w czasie wiosennych wezbrań. Kiedy woda schodzi na poziom SNW (Średnia Niska Woda), klatka się zamyka, zaś woda w niej stojąca nabiera charakteru starorzecza, w miarę podsychania zmieniającego się w mokradło. Jest to wspaniały biotop. Tu legną się liczne gatunki całej palety biosu ziemskiego od narybku i kijanek począwszy, piskląt ptactwa wodnego aż do drapieżników, kręgowców i bezkręgowców. Akustycznie ujmując, w wodzie biotopu rechoczą i kumkają żaby, zaś w krzakach wikliny wtórują wielcy muzykanci – słowiki….

Przykład Rospuda

64 słupów posadowionych w podmokłych łąkach doliny Rospudy miało zniszczyć jej przyrodę, przegonić ptaki i inne stworzenia. Zrobiono z tego show na całą Europę. Protest był rzeczywiście wspaniały. Jechały wręcz grupy szturmowe dla obrony Rospudy. No i – naciskany tą gorączką rząd machnął ręką i budowy zaniechano. O czym nie powiedziano „Rozpudnikom”? O drobiazgu, że te mokradła, które i tak nie byłyby zepsute, powstały dzięki pracy hydrotechników budujących spiętrzenia o 244 cm rzeki Netty, która przejmuje wody Rospudy. Spiętrzenie to wykonano podczas budowy Kanału Augustowskiego. Przedtem łąki nad Rospudą były suche, zaś rzeka płynęła wciętym o dwa metry korytem. Podniesienie poziomu wody nasyciło wilgocią łąki, dawniej koszone i wypasane, i zamieniło roślinność na mokradłową. I tym mokradłom, dziełu ludzkiemu, miały przeszkodzić słupy pod estakadą mostu, przez który szła ta rzeka TIR-ów, zamiast rozjeżdżać piękny Augustów i jego umęczonych mieszkańców. A szosę S8 puszczono przez kilka wsi z krzywdą dla ich mieszkańców. (…) To ma także przełożenie na Wisłę. A na Wiśle – na Jezioro Włocławskie. Że tak bardzo zniszczyło przyrodę Wisły i krajobraz, i okolicę. (…) Jezioro Włocławskie, czyli spiętrzona Wisła, od samego początku było monitorowane… Szczątkowe laski (Lasy Gostynińskie) na suchych piaskach dostały wodę przez cofki na dopływach do Wisły, strumykach i rzekach. Ich to korytami Wisła weszła do lasu. Teraz jest to wspaniały mieszany las, który zdobył tytuł Parku Krajobrazowego. Zagnieździły się tam orły bieliki, kormorany w wielkich ilościach. No bo ryb jest pod dostatkiem. I co jest niezwykle cenne, to przemysł czasu wolnego: przystanie, plaże, hotele, pensjonaty. Dawne utrapienie – ścieki – zostało ujarzmione. Woda jest czysta. I taki dobytek rozbierać, wodę spuszczać ? ….

Jezioro Włocławskie

…Przygoda przyszła wraz z niepogodą dopiero w Solcu Kujawskim. Stanęliśmy przy palu, do którego miejscowi rybacy przywiązywali swoje łódki. Rzuciłem kotwicę z rufy. Na czas zdążyłem postawić namiot. Dmuchnęło. Deszcz zabębnił po namiocie. Byliśmy schowani za sporą łodzią rybacką, ale huśtało nieźle. Grunt, że było sucho. Nagle ktoś zastukał w burtę. – Jest tu kto? – Wychyliłem głowę. Nad „Grażyną” stało chłopisko z wielką, kudłatą chyrą czarnych włosów. Przypomniał mi obrazek z okładki książki „Melikles Grek”. Zupełnie jakby nasz – chyba rybak – mu pozował. – – No my jesteśmy. A co nie wolno? – Dobra, dobra, za pół godziny będę wracał. Czekajcie – nie brzmiało to zbyt przyjaźnie. A „Melikles Grek” postawił szybciutko rozprzowy żagiel i śmignął na drugi brzeg drewniana łodzią. Zresztą zniknął w mroku, mgle i deszczu. No i za pół godziny wrócił. Niósł wielkiego sandacza. – No, wychodźcie z tego jachtynka – niedobrze to zabrzmiało, ale wyjaśnił – będziecie spać u mnie. Żona właśnie obchodzi czterdziestkę. A ja jej taki prezent. Oprócz sandacza, dwoje z Warszawy. – Nie wolno odmówić na takie dictum. Oboje gospodarze to Bergowie. Ona Anna, on – Zdzichu. Nie lada kto. Król Bractwa Kurkowego i wiceprezes kółka łowieckiego w powiecie. Oprócz tego znakomity rybak. Pan tutejszych wód, o czym choćby świadczył ten ogromny sandacz. Smaczny ogromnie, doskonały pod bimberek też oczywiście własnej roboty. Doskonały myśliwy (przecież Król Bractwa) umiał sprawić każdą zwierzynę, zrobić wszelkie przetwory. I w tym przypominał mi Witka Minczuka z Minczuków nad Mamrami. No i znał się na wszelkiej budowlance. Żeby zarobić prawdziwy pieniądz – marki (to były wczesne lata osiemdziesiąte), jeździł do Niemiec. Tam postawił gospodarzowi dom, stodołę. Kiedy się Niemczysko dowiedział o myślistwie Zdzicha, okazało się, że jest myśliwym ze związku łowieckiego w Bawarii. No i Zdzichu u niego polował. I Niemiec przyjechał na św. Huberta do Bydgoskiego Związku Łowieckiego. No, nasz „Melikles Grek” okazał się być niezłym ludzkim kombajnem wieloczynnościowym. Wyspani pod prawdziwa, wielką pierzyną, nakarmieni tym pysznym sandaczem popitym bimberkiem własnego pędzenia, polecieliśmy do naszej „Grażyny”. Dzielnie sobie sama bez nas tej nocy poradziła. A że lekko nie było, zaświadczyły ślady fal do połowy namiotu podwieszonego na bomie…..

Trąby nad jeziorem

Słońce zaczęło przygasać. A jako że żeglarz ma „oczy dookoła głowy” obejrzałem się i stwierdziłem, że za naszymi plecami, gdzieś nad zaporą, wypiętrzyła się olbrzymia chmura cumulonimbus. Zaczęliśmy kombinować czym to grozi. Za moment wyjaśniło się. A raczej ściemniło się. Chmura pożarła słonce i nad jeziorem sunie ku nam, przez całą szerokość jeziora, spod czarnej nisko opuszczonej chmury, biała ściana. Kiedy ja spostrzegliśmy, oceniłem, że na żaglach nie zdołamy schronić się przy brzegu. Postanowiliśmy zrzucić żagle i na silniku dojść nieco bliżej południowego brzegu. Odpaliłem silnik. Podpłynęliśmy bliżej brzegu. Stanęliśmy. Rzuciłem kotwicę z dziobu i stanęliśmy pod wiatr. Biała ściana szybko mknęła ku nam. Włożyliśmy sztormiaki. Zostaliśmy w kokpicie. Grube krople zabębniły staccato po pokładzie i za moment lunęły z nieba potoki w ukos ustawione z wiatrem. Kotwica mocno trzymała. Łódź ładnie się ustawiła. Brała fale pod siebie, a większość opływała nam burty. Widok był przepyszny. Chmura leciała nad nami na wysokości na pewno mniej niż sto metrów. Nagle spod chmury wykręcił się lejek i szybko spadł na jezioro. Wciągnął wodę z jeziora. Oszołomieni gapiliśmy się na ten mknący kilkadziesiąt metrów od nas lej. Żeby dodać nam trwogi, lej ten buczał w niesłychanie niskiej tonacji. To trwało dużo szybciej, niż się o tym pisze. Lej zwany trąbą przeleciał dalej, ale jakieś sto metrów za nim zaatakował następny. I też przeleciał. Świetnie się ustawiliśmy. Ale byśmy wyglądali, gdyby te trąby przeleciały się po nas! Po ich przejściu deszcz lał jeszcze przez kwadrans, następnie tylko padał, potem siąpił. Nagle błysnęło słońce i na chmurze stanęła tęcza. Jeszcze długo tak siedzieliśmy i schliśmy. Fala się ustatkowała, wiatr ucichł. Bez problemów postawiliśmy żagle, wyrwaliśmy kotwicę i radzi, że coś takiego widzieliśmy, stanęliśmy na gościnnej kei „Morki” w Płocku, pod Wzgórzem Tumskim.

                                                                                                                    Wojciech Jastrzębiec Kuczkowski

                                                                                          (fragmenty; całość w Gospodarka Wodna nr 1, 2, 3 z 2015r.)

_____________________________________________________________________________________________________

Wojciech Jastrzębiec Kuczkowski ur. 1930r., żeglarz, pisarz, reportażysta, harcmistrz, ekolog, działacz turystyczny,
krajoznawca. Autor mapy hydronawigacyjnej Polskie śródlądowe szlaki żeglowne.

Zuzanna Jakubowska: Recenzja książki

okladkaaChristopher (A.K.A. Krzysztof Konstanty) Vorbrich, Wspomnienia. 80 lat Sekcji Żeglarskiej Akademickiego Związku Sportowego w Poznaniu, Wydawnictwo Naukowe CONTACT, Poznań 2014, ss. 218

Przedstawiony mi do recenzji tom wspomnień, którego autorem i redaktorem jest Christopher (A.K.A. Krzysztof Konstanty) Vorbrich, podzielony jest na trzy odrębne części. Na pierwszą składają się teksty pięciu autorów. Dwa z nich to wprowadzenie W. Lipońskiego oraz wspomnienia A. Serafinowskiej, pozostałe trzy natomiast są przedrukami tekstów związanych z minionymi rocznicami AZS w Poznaniu (W. Głowacki, E. Szałek, T. Szponder.). Drugą, zasadniczą część książki stanowią wspomnienia autora, trzecią zaś – o wyraźnym walorze historyczno-poznawczym – przedruki artykułów na temat wypraw żeglarskich, jakie organizował Ch. Vorbrich w latach 70. i w pierwszych latach XXI wieku. Całości dopełnia imponujący wykaz literatury przedmiotu.
Kartkując wspomnieniową część książki, ma się wrażenie, iż jest to mozaika złożona z mnóstwa pomniejszych podrozdziałów, nieraz zaledwie kilkuzdaniowych. To powierzchniowe rozczłonkowanie stanowi jednak odzwierciedlenie wielowątkowego życia autora. Ch. Vorbrich to astronom i doktor fizyki kosmicznej, ale także doktor anglistyki, a nadto jachtowy kapitan żeglugi wielkiej. Zajmuje się tak nawigacją satelitarną, jak i badaniem twórczości naukowo-literackiej Johanna Reinholda oraz George’a Forsterów. W ich ślady podąża na pokładach jachtów, żeglując wyczynowo po wodach coraz odleglejszych akwenów. Pozornie rozbity na najdrobniejsze motywy obraz układa się w spójną całość. Kolejne dziedziny zainteresowań wynikają z siebie nawzajem: taniec i kulturystyka pomagają utrzymać formę żeglarską; narciarstwo uczy orientacji bez kompasu; przodek działający w służbie kolonialnej na Archipelagu Bismarcka nieopodal Australii kieruje uwagę autora w tamten rejon świata, po czym praca na uniwersytecie w Singapurze otwiera mu drogę do wypraw po wodach Australazji; rodzina w Montrealu (Kanada francuska) jest inspiracją do zainteresowania się wojną siedmioletnią i Jamesem Cookiem, a potem do organizowania rejsów jego tropem…
Kolejnym walorem publikacji jest jej różnorodność. Poruszające wątki osobiste przeplecione są z historią odwiedzanych miejsc, a także z technicznymi odniesieniami do żeglarstwa, lotnictwa i innych sportów. Widzimy zatem małego chłopca, który z dumą pokazuje rodzinie własny model rakiety o napędzie fotonowym; po kilku latach z rozpaczą opuszcza na zawsze gruzy rodzinnego Wrocławia/Breslau. Potem na kartach książki pojawia się młody człowiek, który rezygnuje z kariery lotniczej, by poświęcić się żeglarstwu („Studia, potem praca, przygotowania do rejsów i treningi tańca zabierały wszystkie wolne chwile. Szybownictwo, wymarzone od wczesnego dzieciństwa, zeszło na drugi plan i tam pozostaje do dziś [s. 75]”.). Wreszcie poznajemy dojrzałego naukowca, który współpracuje z ośrodkami w Niemczech, Singapurze, Wielkiej Brytanii, korzystając z każdej okazji, by pogłębić swe umiejętności w każdej z uprawianych dziedzin:

Zainicjowałem też w 1991 r. współpracę na polu satelitarnej nawigacji lotniczej z Instytutem Kontroli Lotów na Uniwersytecie Braunschweig w Niemczech [gdzie] miałem możliwość korzystania z bogatych zbiorów starodruków w bibliotekach w Niemczech. […] [D]ało mi to możliwość napisania trzeciej pracy magisterskiej – z filologii angielskiej na temat recepcji teorii Kopernika we współczesnej mu Anglii. Tematy te zawierają oczywisty wątek nawigacyjny [s. 120].

Książka posiada także aspekt pedagogiczny. Ch. Vorbrich nie tylko opowiada o odbytych kursach i wyprawach czy przeżytych przygodach, ale stara się uzmysłowić czytelnikowi, na czym polega etyka żeglarska, albo ostrzec „niedzielnych żeglarzy”, jak wiele niebezpieczeństw czyha na wodzie na osoby nieprzygotowane. Autor nie popada jednak bynajmniej w ton moralizatorski. Przeciwnie, okazuje się człowiekiem dowcipnym i pełnym fantazji („W 2013 roku mijała 50. rocznica uzyskania przeze mnie w Sekcji Żeglarskiej AZS w Poznaniu stopnia żeglarza jachtowego […] oraz 51. rocznica szlifowania i malowania jachtów w Sekcji. Postanowiłem uczcić tę rocznicę jak zwykle, szlifując i malując jacht flagowy AZS, s/y Joseph Conrad [s. 93].”). Do swoich jachtów i wypraw Ch. Vorbrich ma stosunek głęboko osobisty. Szczególnie barwnym wątkiem, jaki przewija się przez całe wspomnienia i opisany jest w części zamieszczonych artykułów, są tzw. MewoRejsy:

„MewoRejs” musi odbywać się całkowicie poza granicami Polski, ponadto musi mieć charakter oryginalnego i trudnego dla mnie przedsięwzięcia organizacyjnego i żeglugowego. […] Żeglowanie w czasie większości „MewoRejsów” odbywało się na łodziach mieczowych, wymagało maksymalnego napięcia uwagi i odbywało się z bardzo dużą dozą ryzyka. Co najważniejsze „MewoRejsy” muszą tworzyć łańcuszek przyczynowo-skutkowy.

Analizowana publikacja nie jest zwykłym, okolicznościowym tomem wspomnień. Po pierwsze, mimo wyraźnie żeglarskiego kontekstu, jego prosty, elegancki język i styl są na wskroś humanistyczne. Po drugie, ta książka czegoś uczy. Uczy tak holistycznego podejścia do różnych dziedzin wiedzy, nauki i działalności sportowej, że określenie „interdyscyplinarność” wydaje się tu pojęciem utworzonym sztucznie i zbyt słabym. Uczy także, w jaki sposób można twardo i rozważnie stąpać po ziemi, a zarazem nie sprzeniewierzać się własnym marzeniom.

                                                                                                                      Zuzanna Jakubowska

______________________________________________________________________________________________________

Zuzanna Jakubowskaur. 1975r.; absolwentka lingwistyki stosowanej oraz iberystyki, dr hab. nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Pracuje w Instytucie Studiów Iberyjskich i Iberoamerykańskich na Uniwersytecie Warszawskim. Jest tłumaczem z kilku języków oraz redaktorem książek, a z zamiłowania fotografem.

______________________________________________________________________

FOTO

ZZ L80 Tasmania234-popr

Tasman Peninsula, Stormy Bay; crossroads Southern Ocean/Pacific. Fot. K. K. Vorbrich

Foto K. K. Vorbrich z jego żeglugi s/y Zoe (bandera Australii) na przełomie 2001/2002: południowy cypel Tasmanii, w okolicy punktu rozdziału Oceanów Południowego oraz Pacyfiku.

 

Mariola Landowska: Korespondencja z Portugalii

Mariola Landowska 2003Koniec XV wieku. Budują się zabudowania arystokratyczne w miejscowości Paço de Arco. Jest potem trochę zapisów, że Vasco da Gama pomieszkiwał tutaj. Być może był „u mnie”. Ostatnie 50 lat „moja” pracownia była zamknięta. Należała do budujących łodzie, do hodowców zwierząt i do rybaków. Tamte czasy minęły. Ponad 500 lat. Żyją w historii, a ja maluję obrazy współczesne. Ostatnia seria Oceanów,…. bo Ocean to uwodziciel.
Pracownia ma wielkie wrota, bo może była tutaj dorożka i konie? Wrota wpuszczają wielki świat do mnie. Wielkość horyzontu, wielkość chmur, bezkres jak bumerang wraca. Wraca bo go maluję i „gadam sobie” z wodą, łodziami, ptakami. Elementy poruszające się na wodzie jak forma fali, forma koloru turkusu albo ciemnego granatu. Czasem szarości. Obok mają swoją „kanciapę” rybacy. Jeden z nich to opowiadacz historii. Ostatnio opowiedział coś takiego:
Pan Dionizio: Mam dwie planety: jedna, na której żyję, a druga to ocean. Gdy wsiadam na łódź wypadam z mojej planety i wpadam w inną orbitę i jestem na planecie ryb, ośmiornic…. Pomyślałam sobie: Tak jest z nami wszystkimi gdy robimy coś z pasją.
Gdy maluję jestem też na innej orbicie, ale nigdy nie myślałam aby tak to ująć. Rybak mi to powiedział. Człowiek wrażliwy, choć gdy przynosi ośmiornice z tymi oczkami patrzącymi na mnie, to nie mam ochoty więcej jeść je. A Pan Dionizio mówi patrząc na ni: co? przepis kulinarny portugalski polvo a lagareiro. No cóż, dwa światy.
Mówię mu, że muszę namalować tę ośmiornicę zanim zginie nikczemnie z rąk oprawcy. Śmieje się; ze swoim papierosem i w kaloszach na nogach. Ma oczy niebieskie i jest całkiem przystojny… Nie pije; ubrany jak do filmu. Chyba zrobię o nim filmik. Niebawem.
Są to minuty spotkań podczas dnia w mojej pracowni. Zaraz wracam i maluję. Za parę dni Pan Dionizio przyjdzie podpatrzeć i powie: Wszystko w tym obrazie jest na swoim miejscu: tylko brakuje jednej rzeczy. CO? Osoby która to zrozumie. No i tak musi któregoś dnia kolekcjoner zrozumieć albo intuicyjnie „posiąść” sztukę bez tłumaczeń.
Poniżej zdjęcia rybaka, mojego oceanu i mojej pracowni. Obrazy za 10 dni w Galerii Sztuki Moniki Krupowicz w Szczecinie.

Com os melhores cumprimentos

                                                                                                                          Mariola Landowska

www.mariolalandowska-art.com

_______________________________________________________________________________________________________

Mariola Landowska – żeglowała w Jacht Klubie AZS w Szczecinie w latach osiemdziesiątych; z pasją oddaje się malowaniu i podróżom; miała wystawy w Szczecinie, we Włoszech, w Portugalii, w Hiszpanii; od kilku lat mieszka w Oeiras, koło Lizbony.   (zs)

_______________________________________

F O T O

    IMG_4456  IMG_6106  IMG_5184  IMG_5183  IMG_4723  Fot. M. Landowska

 

Pacyfik ! Pacyfik ! Oddech oceanu, dalekie przestrzenie morskie i mała Maria z trzema żeglarzami. W zapiskach Ludka wśród opisu codziennych zajęć pokładowych, kontaktów na falach radiowych, zmagań załogi z astronawigacją, przewija się wątek wspomnieniowy – nostalgiczne obrazy pamięci, wyobraźni, które z pasatowym wiatrem przyniosły czar minionych lat przeżytych na wodach Jeziora Dąbskiego i Zalewu Szczecińskiego. Dla lepszego poznania tego etapu żeglugi Marii przytaczamy fragmenty owych dni w opowieściach Antoniego Jerzego Pisza z jego książki Marią przez Pacyfik.
Ludkowe zapiski – notatki z rejsu Marii, jak już uprzednio wspominaliśmy, przedstawiamy dzięki uprzejmości Wojciecha Jacobsona, który olbrzymim zaangażowaniem i wytrwałością, gromadził i zachował spuściznę po Przyjacielu. W większości prezentowanych zapisków pozostawiono niepoprawiony, pisany na gorąco tekst, bez nadmiernej ingerencji w charakter i styl.                                                                                                                                                (zs)
________________________________________________________________________________________________________

Ludomir Mączka: Zapiski – notatki z rejsu Marii

23.03.75
Jest 02.00 LT. Minęła Niedziela Palmowa. Piękna noc, słaby SW – 1o B, gładkie morze, trochę chmur. Po zrobionej przez Jurka1 kulminacji wyszło, że wyniosło nas ca 100 Mm na N od Galapagos i chyba ze 30 na W od Wenmana. Marzenie o spokojnej wyspie rozwiało się. Trzeba to było przyjąć jako fakt, i „pomyłkę nawigacyjną”. Bo to nie pech – tylko błąd w sztuce. Zawsze w sztuce potrzeba trochę szczęścia, ale też i artyzmu. Ale to już przeboleliśmy. Idziemy teraz na S, bo tak nas ustawił wiatr; szukać pasatu. Okazało się, że ten koncentryk, który mam z Polski, nie nadaje się do anteny. Spróbowałem, za radą Jurka, założyć tą 15m (21 Mc) anteny na Luisowy koncentryk z 14-to Mc i od razu chwyciło.
Wieczorem spotkanie towarzyskie z Luisem2 (OA4RE – przyp. red), Alfredem i Ricardem + Andres z Salwadoru – ale on tylko na QSL. Alfredo z Kolumbii robi kumys, ale z krowiego mleka, Jurek nauczył go robić kwas chlebowy. Potem Jurek pracował na Dxy, a ja poszedłem się zdrzemnąć; była już 23.00. Przed 24-tą Jurek mnie zbudził na łączność z Australią, Kolumbią i znalazł się też Luis. Skończyliśmy około 02.00. Trzeba będzie jutro ładować baterie. Ricardo jutro odwiedzi Madejskiego3 w Buenos Aires; telefonu nie ma. Będę wiedział co u niego. Kazio4 pokleił trochę „stynkę”5 na przetarciach. Jutro złożymy i już na „oceanicznie” popłyniemy dalej. Żal Galapagos. Przybliżona pozycja 93 o W, 1o N.

24.03.75
Kazio polutował antenę na 15m pasmo. Antena jest dobra (SWR 1,2), ale nic nie ułowiliśmy. Tak zeszło do południa. Trochę pomęczyłem z Kaziem szachy i dzień zeszedł.

25.03.75, noc
Księżyc, łagodna fala. Maria lekko kołysze się i idziemy jakieś 4 węzły na SW. Łódka idzie sama. Ciche wyładowania, bokiem lecą cumulusy. Chyba już jesteśmy w pasacie. Do 23.30 rozmawiałem z Luisem (jakiegoś Carlosa z LU i Jose z HC nie liczę; to tylko jakby przechodnie, którym się mówi dzień dobry i koniec). Potem wylazł rozespany Kazio, mówiąc, że to za 4 godziny wachta, a tu tylko OA4RE. Spać nie można, za cztery godziny wachta. To niby drobnostki na lądzie. Tutaj mogą wyrosnąć problemy. Nie nadawać? Po to mam radio. Zresztą, czy ja wiem? Właśnie – to wszystko składa się na rejs. Mój? Nasz? Noc piękna, prawie pełnia (księżyca) i chyba szczęścia. To o czym marzyłem – i drobnostka – a może nie? Jak to ustawić. Siebie głównie, aby było ok., no i dobrze? Samotna żegluga? Też nie. Jestem moralnie i w ogóle zbyt marnym żeglarzem. Zamiast uspokoić, staję się nerwowy. Z byle powodu, np. palnę głową lub nogą o coś twardego, to lecą brzydkie słowa i to od serca, rejs raczej wzmaga napięcie nerwowe. Nie zawsze, ale właściwie jednak cały czas jest się napiętym, nie rozluźnionym – to specyfika żeglarstwa – ale nie relaks. I nie wiem czy to szukałem. Z wyniku osobiście jestem zadowolony. Jakoś trudno zbliżyć się do ideału. Do jakiegoś wzorca. I znów problem, który kiedyś już poruszyłem w dyskusji w Klubie (z kolegami – tymi bliższymi), czy żeglarstwo kształci charakter? W moim wypadku nie. Bardziej rozprężony i w lepszej formie wróciłem z Mongolii. Zresztą to kwestia wieku – 10 lat różnicy.

25.03 środa
Noc – zacząłem wachtę. Parno, pada deszcz. Po południu lało mocno. Jurek i Kazik nazbierali wody do wszystkich kanistrów i uzupełnili beczkę. Pragnienie nie grozi. Wymyliśmy się w deszczowej wodzie. Podładowaliśmy akumulatory. Łódka leci właściwie sama. Tylko trzeba przypilnować. Wiatr do 4oB, zmienny w sile. Po południu przez chwilę było chyba 5-6o z NW przy cichej ulewie. W ogóle pogoda jak u Gładysza (podręcznik meteorologii: Bronisław Gładysz „Meteorologia dla żeglugi morskiej”, Wydawnictwo Morskie – przyp. red.). Taka odmiana jest przyjemna, bo odświeża powietrze. Krótko pogadaliśmy z Luisem i Carlosem (LV1ET)6 i jeszcze jednym z Argentyny. Jacek Forembski7 był u Luisa. Cetus8 słucha mnie o 3.00 GMT na 14 Mc. Czy słyszy? Chyba tak. Więc zawsze pozdrowienia i krótki „komunikat” dla Cetusa po polsku. Te codzienne gadki dobrze robią – takie wprawki. Choć zaczynam hiszpanizować polskie wyrazy i wydaje mi się, że to po hiszpańsku. Np. wczoraj opowiadałem o „passato”, co się tłumaczy na „olisios”, ale moi odbiorcy (moich audycji) to ludzie inteligentni i jakoś się domyślają.

25.03
Całą noc lało, było duszno i gorąco. Około 06.00 przyszedł dość silny szkwał z ulewą. Kazio nas wywołał. Rzuciliśmy żagle, aby nam nie zabrało bączka, którego jeszcze nie złożyliśmy. Najpierw czekaliśmy na Wenmana, potem Kazio przykleił łatki, a ja malowałem patyki formaliną, bo się na bączku pokazały na patykach jakieś dziurki. Wygląda na robaki, oby się nie zapuściły na Marii. Teraz wiatr siadł, jest chmurno, ciepło, wiatr SE 3-4o i całkiem nieźle płyniemy. W nocy Jurek nie mógł spać i całą swoją wachtę przesiedział na pokładzie, na deszczu. Odrobiłem w tym czasie lekcję hiszpańskiego i przypomniałem sobie metodę długościową. To się zapomina i trzeba trochę czasu aby samo szło bez myślenia – tak jak idą „azymuty” Achmatowa („Tablice Astronomiczne. Wysokość i azymut w 3 minuty” opracowane na podstawie tablic prof. W. W. Achmatowa – przyp. red.) – ale tutaj lepiej robić długość rano i kulminację. Do kulminacji nie mam cierpliwości. Wczoraj Kazio robił astro. Wychodzi mu OK., tylko liczenie jeszcze trwa. Przykra sprawa, bo już wypiliśmy pół kanistra wina – tego z Floreany.

28.03.75
Wczoraj Luis połączył mnie z Giniewiczem i Fronczakiem w Limie. Działa prawie jak urząd pocztowy. Przez radio znajomym udziela porad lekarskich. Dziś miałem Luisa z Tahiti i Antarktydę. Powoli płyniemy do przodu. Dziś mamy już 97oW i 2oS. Ale Nuku-Hiva daleko: 140oW i 10oS. Pogoda normalna – przelotne opady. Drobne roboty na jachcie. Z Kaziem szachy. Obserwacje astro – to teraz robimy wszyscy. Próbując różne tablice i metody. Kazik się mocno zapalił do tego i robi to zupełnie dobrze (w każdym razie nie gorzej od nas).

29.03.75
Słaby wiatr (1-2o) z SW (2o), rzadki tutaj, trochę nas spycha z kursu, ale to się odrobi. Idziemy z grubsza na W. Cały dzień Jurek i Kazik zapamiętale łapali słonce i liczyli pozycję. Ja robiłem antenę na 20m, bo ta Luisowa się urwała. Cały dzień mi to zajęło. Wydłużałem, skracałem, aż w końcu mi się zdawało, że zepsułem radio, ale tylko odłączyła się antena. Wreszcie na wyliczonej długości zacząłem próbować zmieniać kąt między ramionami dipola – i okazało się, że o to chodziło. Zresztą, to mi mówił taki Felix z Meksyku, ale mi wyleciało z głowy. Teraz coś mi nie pasuje „Almanach” – poprawka na Ariesa – ale dojdę chyba do tego.


Astronawigacja, sztuka, dziś w dobie GPS niemalże tajemna i zapominana, ale pełna wrażeń i emocji, zajmowała żeglarzy Marii nieustannie, wprowadzając element rozsądnej niepewności. Antoni Jerzy Pisz w swojej książce Marią przez Pacyfik (Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1972, str. 134), tak oto opisuje, w ten sam co w Ludkowych zapiskach okres czasu, zmagania z sekstantem, pomiarami, obliczeniami:

„…Koniec z tą niepewnością, musimy wiedzieć, gdzie jesteśmy. Od rana sekstant przechodzi z rąk do rąk, spocone dłonie kleją się do arkuszy z obliczeniami. Każdy ślęczy nad swoją linią pozycyjną, wyrywa sąsiadom tablice nawigacyjne i rocznik astronomiczny. Ten ostatni jest z ubiegłego wieku i aby odczytać bieżące dane dotyczące Słońca, trzeba przeprowadzić dodatkowe obliczenia. Ludek i Kazik liczą Achmatowem, ja wybrałem Dreisonstoka, który nie wymaga kartowania i jest znacznie szybszy. Oczywiście to moja opinia, Ludek ma inną, a oprócz tego uważa, że Dreisonstok jest niedokładny. Usiłuję go przekonać, że zaokrąglenie długości pozycji zliczonych nie ma wpływu na dokładność linii pozycyjnej, ale Ludeczek przerywa mi, że nie ma przygotowania teoretycznego do dyskusji i że tak gdzieś wyczytał, czym ucina dyskurs.
Dreisonstok czy Achmatow – nieważne. Dość, że wyniki obliczeń są raczej urozmaicone. Linie pozycyjne, aby dać pozycję, winny się przeciąć po przesunięciu o przebytą drogę. Ba, ale jak się mają przeciąć, skoro są prawie równoległe. Jeżeli już się przecinają, to w tak odległych miejscach, że gdybyśmy tam mieli być, musiałbym stracić resztę zaufania do starego poczciwego kompasu. Na nasze usprawiedliwienie muszę dodać, że żeglujemy w pobliżu równika i to w czasie wiosennej równonocy, kiedy wszystkie azymuty słońca są przed południem prawie E, a po południu prawie W.
Dzisiaj słońce kulminowało na wysokości 89 stopni z hakiem. Jak można obliczyć dokładnie szerokość z kulminacji, skoro pomiar wysokości słońca wymaga zamiatania sekstantem prawie połowy widnokręgu, a do tego ucieka spod nóg beczka przymocowana do masztu, na która włazimy, aby mieć lepszą „wysokość obserwatora”? …”


Wielkanoc, 30.03.75
Noc. Wiatr z W (antypasat?). Długopis się skończył. Mieliśmy na Jurka wachcie silny szkwał z W – do 8o. Przedryfowaliśmy go na bezanie. Teraz idziemy na NW. Może z prądem na WNW – oby ! Ciepło, mży deszcz. Wypiliśmy po filiżance pomarańczowego wina (casa Wittmar – Floreana). Kazio też się zbudził. Przy okazji wspomniałem Hipcia10 i Mongolię (opowieści pijackie – wspomnienia młodości ?). Jurek na wachcie najechał na małego kaszalota (z 5-6 m)? Jak chlasnął ogonem, to aż do mnie do forpiku chlusnął trochę wody. Radio oszczędzałem. Luisa nie ma, był Alfredo (HK6CHK) i Andres z Salvadoru. Starzy znajomi. Luisa z Tahiti nie było.
Kiedy będzie pasat? Prawie cisza. Okazało się, że jesteśmy jeszcze na N od równika w pasie cisz i zmiennych wiatrów. Na Isabeli zgubiliśmy jeden dzień. Potem nasza nawigacja (moja) była obarczona tym błędem. Prąd zrobił swoje. Oczywiście trudno było w tym wypadku znaleźć Wenman. Kulminację tutaj ciężko złapać, a jak się okazało, to zamiast na N, to te półtora stopnia odłożyłem na S. Dobrze, że Jurek to jakoś wykombinował, no i Luis też zasugerował przez radio, że ten typ pogody jest na N od równika. Znaczenia wielkiego praktycznie nie ma, ale musiałem Luisowi przez radio dziś (GMT) powiedzieć, że to taka „mancho negra” na mojej nawigacji. Święta się skończyły. Jutro „papa seca”. Jedną puszkę szynki wyrzuciliśmy. Była prawie okrągła. Jurek (chemik) ją jednak „dla nauki” otworzył – smród i czarna ciecz. Opanowało nas lenistwo. Z Kaziem gramy w szachy – ale klasa się nie poprawia. Noc jest piękna i spokojna. Maria sama płynie wolno na S. Świeci księżyc, trochę cumulusów. W smudze księżyca łagodnie i cicho wzdyma się długa oceaniczna fala – oddech oceanu (Mar de fondo). Codziennie „rodzinne” łączności trochę mnie mobilizują do hiszpańskiego. Jurek łapie jakieś ciekawe stacje, a Kazio, jak to każdy bosman, płacze nad akumulatorami. Długopisy się skończyły. Coś tam jeszcze resztki ma Kazio i Jurek, ale to na działalność literacką. Moja już w ołówku.

2.04.75, środa
Prima Aprilis. Jurek zbudził mnie okrzykiem, że jest wąż morski. Dzień był piękny. Ciepły. Słaby wiatr. Pod tentem (od Jurka Borowca) z Kaziem graliśmy w szachy. Potem wprawka w strzelaniu z pistoletu. Flauta zrobiła się całkowita. Nurkując oczyściliśmy dno z „Krokusów”, jak je nazywał Wojtek (Wojciech Jacobson – przyp. red.). Potem na 15m złapaliśmy (Jurek) na FT „Głos Ameryki” – ok. 21,500 Mc – akurat wieści z Afryki – Zambia, Rodezja, Angola itd. Potem na 15m dłuższa rozmowa z Salvadorem, Argentyną, Brazylią, Nikaraguą. Ładowanie akumulatorów. Na 14.100 – Luis, Chile, Argentyna. No i już jest 2.04. Noc, czasem coś dmuchnie, księżyc, cisza.

3.04.75
Chyba wyszliśmy ze strefy cisz i N prądu. Mamy 2o B SE. Gwiazdy, za chwilę będzie księżyc. Po południu wyszedł nas ruski hydrograficzny statek z Władywostoku. Stanął w dryf – podeszliśmy na odległość głosu – 10m lub mniej. Ze względu na rozkołys nie można było stanąć przy burcie. Spytali czy nam czego nie trzeba. Na rzutce podali chleb, świeży, jeszcze ciepły (mamy parę bochenków), 3 kanistry ropy – (podaliśmy na sznurku). Podrzucili polski samouczek ang. („In London, Warsaw and Elsewhere” J. Przybyła, PWN, Warszawa – przyp. red.) – przyda się. Pogadaliśmy. Przekazałem wiadomość do Finy Stiekłowej do Ałma-Ata, tłumaczki na ruski, którą poznałem u Wiktora Ostrowskiego. I do zobaczenia. Na 18 (00.00 GMT) na radio nie zdążyłem. Takie spotkanie towarzyskie na 21.240 Mc. Wieczór rozmawiałem z Luisem. Innych znajomych nie było. Jakiś mecz piłkarski. Luis chwalił moją nową antenę. Jestem z niej dumny, jakbym sam wymyślił. Potem z Jurkiem przy filiżance (szklanek nie mamy) wina, gadka na tematy afrykańskie. No i już wachta. Dzień przeszedł. Tyle, że wyciągnęliśmy ruski sekstant, aby go „rozgryźć”. To zapasowy, który dostałem od Romana (Kality) w Szczecinie. Roman przyszedł jak szykowałem Marię: – „Wiesz, ja też szykowałem się w rejs. Ne wyszło, ale Tobie może się przyda”. To było, nie wiem jak to określić – miłe?, wzruszające? W moim wieku – ale jakieś takie życzliwe – i to sobie najwyżej cenię. Czy to dodatek do rejsu – a może to właśnie jest najważniejsze – życzliwość – Przyjaźń. Nie wiem.
Wieje chyba już pasat SE. Maria idzie sama: 3-4 węzły. Jurek i Kazio śpią. Trzeba sobie ukroić chleb – z czosnkiem. Aby to docenić też trzeba być właśnie tutaj. Żegluga po Polinezji będzie ciekawsza, ale nie taka beztroska jak tutaj. Trzeba będzie znów się zmobilizować do napiętej czujności – prądy, pogoda itd. A tutaj – łódka płynie, książka, szachy. Nawet wróciłem do Geologia Nafty po rusku.


Ten sam fragment żeglugi pasatowej oczami A. J. Pisza w książce Marią przez Pacyfik, str. 141:

„… złapaliśmy prawdziwy pasat południowo-wschodni. Niebo w cumulusach, ale tych ładnych, bez ciemnego podcienia, równy wiatr 4-5 stopni Beauforta, prędkość 6 węzłów. Mile lecą, wszyscy jacyś raźniejsi, nawet sterowanie sprawia przyjemność. A jeszcze prąd pomaga, dziś „utarg” będzie niezły.
I nie wiadomo skąd przyszły wspomnienia. Kilkanaście lat temu, ba, przecież to przeszło dwadzieścia, nie przypuszczałem, że zamienię Jezioro Dąbskie na Pacyfik. W owych czasach wyprawa do Inoujścia, Lubczyny czy na Świętą była równie ekscytująca jak rejsy pierwszych żeglarzy w nieznane. Przecieraliśmy szlaki (tak nam się przynajmniej wydawało) na łódkach własnoręcznie skonstruowanych ze szczątków poniemieckich jachtów. Gięliśmy wręgi w parniku zrobionym ze starej rynny, szyliśmy żagle, w czym niektórzy doszli do perfekcji, że wspomnę tylko o Jurkach: Borowcu i Szałajce, czy Zbyszku Gerlachu.
Pamiętam zapach tych bawełnianych żagli, przewianych wiatrem i wygrzanych w słońcu, żagli, pod którymi spaliśmy na twardych deskach koi. Nie zastąpią ich najlepsze śpiwory ani miękkie materace i wyściełane koje.
Dawne to czasy, lecz do dziś przetrwały nazwy różnych zakątków Dąbskiego, takich jak Meduzostan, Ziemia Umbriagi, Marysin, Przylądek Białego Słonia – któż jednak pamięta, że ochrzcili je żeglarze AZS? Wielu z nich już nie żegluje, lecz wystarczy przypomnieć im Kaczorka, Tuńczyka, Przygodę czy Wicherka, a krew szybciej zatętni w żyłach. A Witeź II i Swantewit? Pod okiem niezmordowanego „prezesa” – Jurka Borowca wstawialiśmy wręgi i deski poszycia tym rozsypującym się wrakom, nie mając pojęcia o szkutnictwie, Witezia już nie ma, podobnie jak wielu innych jachtów, ale pozostały wspomnienia, pełne zabawnych historyjek, ciekawych postaci, a przede wszystkim owej radości życia, którą mogliśmy znaleźć w żeglarstwie. …”


5.04.75
Ciepło, przelotne opady. Złapaliśmy kanister wody. Żyjemy teraz chlebem (ruskim) ze słoniną, czosnkiem i aji11 i herbatą. Odmiana po kaszkach …

6.04.75
Wreszcie znów na półkuli S. Pogoda zmienna. Trochę słońca, trochę chmur. Dzień zeszedł normalnie. Kazio przykręcał poduszki pod kotwicę, po południu poszedłem z książkami na luk. Zobaczyłem rozprucie na genui. Rzuciłem brzydkie słowo, potem genua i czas do zmroku zeszedł. Wiatr słaby SE-ESE, kiwa nas. O 00.00 na początku wachty rzuciłem grota i założyłem spinakerbom do genui. Wiatr słaby, może pójdzie samo – ale nie bardzo to działa. Radziecki chleb się kończy. I znów zupa mleczna, ale to od poniedziałku. Radio, – tylko pogadałem z Luisem, Ricardem (Buenos Aires) i Rolfem z St. Marii. Potem nic nie chciało mi się słuchać. W forpiku jutro trzeba będzie robić porządek.
                                                                                                                             Ludomir Mączka

_________________________________

1Jurek – Antoni Jerzy Pisz, członek załogi jachtu Maria na trasie Peru – Australia, 09.1974 – 06.1976.
2Luis – Calderon, radioamator z Limy, lekarz i człowiek światowy. Luis uruchomił i ustawił amatorską radiostację Ludka. Radiostacja była kupiona taxfree jeszcze w strefie kanału Panamskiego (maj 1974) i nigdy nie używana. O Luisie pisał A. J. Pisz w książce Marią przez Pacyfik, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1982, str. 54-57.                                                                           (wj)
3 Madejski – znajomy Ludka jeszcze z okresu pobytu w Buenos Aires i oczekiwania na Śmiałego (1965/66).
4 Kaziu – Kazimierz Jasica, członek załogi jachtu Maria na trasie Peru – Australia – Nowa Zelandia – Australia, 09.1974 – 05.1977.
5 „stynka” – łódź składana wiosłowa produkcji Wytwórni Wyrobów Precyzyjnych ”Niewiadów” w Niewiadowie; produkcja, m.in. kajaki składany „Neptun”, łodzie żaglowe „Mewa”, przyczepy campingowe, młynki do kawy, elektryczne roboty kuchenne, przyczepy bagażowe, podłodziowe.
6 Carlos (LV1ET) – radioamator z Buenos Aires.
7 Jacek Forembski – żeglarz z Gdańska, kpt j.ż.w. od 50 lat; był w tym czasie w Peru służbowo.
8 Cetus – polski statek rybacki (baza) na łowisku peruwiańskim.
9Giniewicz – przedstawiciel PLO w Callao; bardzo pozytywna postać, życzliwa osoba, pomagał jak mógł załodze Marii. Ludkowi pożyczał buty na przyjęcie w konsulacie i ambasadzie. Ludek wybierał się tam w białych tenisówkach.                                     (wj)
10Hipcio – „Hipcio” to Janusz Kuchciński, geolog (dr), kolega ze studiów we Wrocławiu. Janusz wyciągnął Ludka na wyprawę naukową do Mongolii. Ta wyprawa była najwspanialszą przygodą Ludka w życiu (w/g jego oceny). Janusz był też szefem Ludka w pracowni terenowej Instytutu Geologicznego w Szczecinie. Tam Ludek pracował wraz z Romanem Racinowskim.
Nie umiem z pamięci powiedzieć jak długo tam Ludek pracował, a w jakim okresie pracował w Geoprojekcie. Chyba od 1964 w Instytucie z przerwą na Śmiałego, a potem do Zambii (grudzień 1968 – maj 1972)
Janusz zmarł w Krakowie niedługo po Ludku, 26 grudnia 2006 r..
Łączę zdjęcia z Mongolii. (wj)

1Hipcio” na koniu (2 z lewej) obok Ludka.
2. 100_2462 „Hipcio” i Ludek.                                     Fot. z arch. J. Kuchcińskiego
Więcej o Instytucie Geologicznym w Szczecinie na     http://www.pgi.gov.pl/pl/oddzial-pomorski/historia-szczecin

11aji – aji pepper (capsicum baccatum) – przyprawa, ostra papryczka chilijska (południowoamerykańska).
_____________________________________________________
F O T O

6. Na Pacyfiku. Fot A.J.Pisz

2. F1000006

4. F1000019

5. F1000011 Załamujące się fale na rafie koralowej; Pacyfik. Fot. A. J. Pisz.

Henryk Jaskuła: Argentyna moimi oczami

Henryk Jaskuła,2007Temat: Re: Podróże – Buenos Aires
Data: Sun, 17 May 2015 12:39:18 +0200
Nadawca: Henryk Jaskuła <……….@…..>
Adresat: Wojciech Jacobson <………@…..>

Wojtek,
Dziękuję za Buenos Aires. Mieszkałem tam dwa ostatnie lata pobytu w Argentynie. Na moich oczach w 1945 roku zaczęto budować Avenida 9 de Julio. Wyburzono wszystkie budynki między dwoma równoległymi ulicami. W 1946 roku miała 300 metrów długości, nazywaliśmy ja „najszersza i najkrótsza aleja świata”. Gdy byłem tam w 1973 roku miała już 16 km. Biegnie od Plaza Constitución prawie po Retiro. Został na niej tylko jeden nie zburzony gmach: 33 piętrowy budynek Ministerio de Obras Publicas. Obelisk to kopia obelisku waszyngtońskiego.
Pozdrowienia
Hen

——————————————————————————-

Data: Sun, 17 May 2015 14:46:25 +0200
Nadawca: Henryk Jaskuła <………..@….>
Adresat: Wojciech Jacobson <………..@….>

Wojtek,
Jeszcze dwa słowa. Na zdjęciu Avenidy 9 de Julio widać gmach Ministerio de Obras Publicas w lewym górnym rogu. Był z nim problem: za drogi aby go zburzyć. Pewna firma amerykańska zaoferowała przesunąć go o 50 metrów. Wszyscy byliśmy ciekawi, jak to się skończy. Widocznie cena przesunięcia budynku była za duża, zdecydowano budynek pozostawić na swoim miejscu. W tym jednym miejscu aleja zwęża się, co wydaje się nie przeszkadzać w niczym.
Miarą odległości miejskiej w Argentynie to cuadra. Una cuadra to odległość między dwoma równoległymi ulicami; ma wynosić sto metrów. Numeracja domów to sto numerów na jednej cuadra; parzyste po jednej, nieparzyste po drugiej stronie ulicy.
W La Plata – miasto nowoczesne, zaprojektowane i wybudowane geometrycznie, ulice mają numery; parzyste są prostopadłe do nieparzystych. Jeżeli jesteśmy na ulicy nr 1, róg ulicy 44, a kolega mówi, że mieszka na ulicy 44 pod numerem 1239, wiemy, że stąd jest do niego 1200 metrów plus ileś tam kroków.
A propos La Plata. Takiego miasta nie było, miasto Buenos Aires było stolicą państwa, a mieści się w prowincji Buenos Aires. W Argentynie od 1851 roku jest ustrój federalny (w wyniku 20-letniej wojny między federalistami a unitarystami, którzy chcieli, żeby cały duży kraj był rządzony centralnie z Buenos Aires).
W mieście Buenos Aires urzędowały więc dwa niezależne (częściowo) rządy: rząd federalny i rząd prowincji Bs. As. I wybuchła wojna między nimi, a każdy miał swoje wojsko. Wojsko prowincji przegnało, wyrzuciło rząd federalny, który schronił się w mieście Generał Belgrano, w powiecie (partido) tej samej nazwy, 200 km od Bs. As. Nastała dziwna sytuacja polityczna, groteskowa. Jedni i drudzy poskrobali się po głowie, i uradzili – nie budować nowej stolicy Argentyny, jako że miasto Bs. As. miało już ponad 1,5 miliona ludzi – tylko nową stolicę dla prowincji Buenos Aires.
Zlokalizowano ją 60 km od miasta Bs. As., nazwano La Plata, narysowano geometrycznie wszystkie ulice; 100 m jedna od drugiej – przecinały się pod kątem prostym. Nakreślono kilka diagonales, które przecinały X-em miasto. Tam sprowadził się rząd prowincji Buenos Aires, a miasto Buenos Aires, jako stolica państwa, otrzymało status Distrito Federal, poza jurysdykcją władz prowincji Buenos Aires. Działo się to w latach 1860. i coś. I do dzisiaj jest spokój.
Za moich czasów Argentyna była podzielona na 10 prowincji, 14 gobernaciones i un distrito federal. Żeby uzyskać status prowincji trzeba było liczyć określoną minimalną ilość mieszkańców. Argentyna miała wtedy 16 milionów mieszkańców, stolica Buenos Aires – la capital – liczyła 3 miliony.
Teraz Argentyna liczy blisko 30 milionów, wszystkie gobernaciones stały się prowincjami.
Miasto federalne Buenos Aires ma swoją policję umundurowaną na granatowo, która nosi pistolety kaliber 45, prowincje mają swoje policje, ta z prowincji Bs. As. jest umundurowana na kolor khaki, nosi rewolwery (kolty) mniejszego kalibru. Pałek żadna policja nie nosiła.
Pieniądzem jest peso, którego znakiem jest $ – taki sam jak dolara USA. Za moich czasów było to $m/n – peso moneda nacional (znaku „m/n” nie używało się potocznie), gdy byłem tam po latach, po denominacjach, nazywało się peso ley. W 1973 roku trafiłem akurat na denominację 100:1 i musiałem się orientować w cenach „starych” i „nowych”. Podobne „szczęście” miałem gdy w roku (chyba 1981?) w Anglii trafiłem na likwidację szylingów i ustanowienie sto „penisów” w funcie, co stało się łatwe do zrozumienia, a trudne dla Angoli.
Hen

Buenos Aires Para turistas -w
______________________________________________________________________________________________________

Henryk Jaskuła – ur. 22.10.1923 r., jachtowy kapitan żeglugi wielkiej. Wsławił się pierwszym polskim rejsem dookoła świata bez zawijania do portów na trasie Gdynia – Gdynia (1979-1980), na jachcie „Dar Przemyśla”.

—————————————————————————-

Rynek Przemyski, 20. maja 2015 roku, wmurowanie tablicy z okazji 35-lecia rejsu solo non-stop dookoła świata Gdynia-Gdynia na jachcie „Dar Przemyśla”.

Tablica (7)

Na portalu

http://www.nowiny24.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20150522/PRZEMYSL/150529910

35 lat po zakończeniu rejsu dookoła świata przemyślanie pamiętają o tym wielkim wydarzeniu i są dumni, że bohater pokonujący morze samotnie przez blisko rok, jest mieszkańcem naszego miasta – mówi Robert Choma, prezydent Przemyśla.

Kpt. Jaskuły nie było na uroczystości. Jednak tuż przed nią odwiedził go w domu prezydent Choma.

– Pan kapitan ma 92 lata, ale jest w doskonałej formie. Sporo rozmawialiśmy, żartował na różne tematy. I już zaprosił nas na… pięćdziesięciolecie jego rejsu, które wypadnie za 15 lat – opowiada prezydent.

 

ZŻ nr 25e maj 2015

HENRYK JASKUŁA:  Argentyna moimi oczami                                                       w:  ARTYKUŁY

Mieszkałem tam (w Buenos Aires – przyp. red.) dwa ostatnie lata pobytu w Argentynie. Na moich oczach w 1945 roku zaczęto budować Avenida 9 de Julio. Wyburzono wszystkie budynki między dwoma równoległymi ulicami. W 1946 roku miała 300 metrów długości, nazywaliśmy ja „najszersza i najkrótsza aleja świata”. Gdy byłem tam w 1973 roku miała już 16 km…..

_____________________________________________________

LUDOMIR MĄCZKA: na Pacyfiku                                                                             w:  LISTY

Z Kaziem gramy w szachy – ale klasa się nie poprawia. Noc jest piękna i spokojna. Maria sama płynie wolno na S. Świeci księżyc, trochę cumulusów. W smudze księżyca łagodnie i cicho wzdyma się długa oceaniczna fala – oddech oceanu (Mar de fondo)…..        

_____________________________________________________

Mariola Landowska:  z Lizbony                                                                              w: KORESPONDENCJA

Obok mają swoją „kanciapę” rybacy. Jeden z nich to opowiadacz historii. Ostatnio opowiedział coś takiego:
Pan Dionizio: Mam dwie planety: jedna, na której żyję, a druga to ocean. Gdy wsiadam na łódź wypadam z mojej planety i wpadam w inną orbitę i jestem na planecie ryb, ośmiornic….                                                           

_______________________________________________________________________________________________________

Czekając na lato ….

 

                             Latem 1951 roku….                                                                          Latem 1981 roku….  

_______________________________________________________________________________________________________

WIDOKÓWKA  Z  REJSU

widokówka od Ciska a     widokówka od Ciska b                                   Widokówka od Stanisława Ciska (s/y Narcyz) z Barbados.