Archiwum kategorii: Listy

Cyprian Kamil Norwid: Listy z Ameryki

Do Maryi Trębickiej

Ameryka 1853.

(…)

Zawsze są takie wiatry, takie żagle, takie serca, takie ręce, tacy ludzie, takie niewidzialne cherubiny, co w pomoc przychodzą bezinteresownym, czystym, spokojnym kierunkom.

Płyń odważnie żeglarzu, niech cię dowcipniś wyszydza –

I niech sternik strudzony rękę opuszcza zwątloną… ciągle… ciągle

Muszą się brzegi pokazać…

Choćby brzegu nie było, terazby z morza wystąpił…

Schiller tak gdzieś mówi o Kolumbie, kiedy 30 lat mając, siwizną okryty, przepłynął ten ocean, któremu się dziś zdaje, że nas dzieli. Widziałem rekiny ogromne – i mewy, którym osłabiają skrzydła od przestworów drogi, i opuszczają je na falę dla chwilowego spoczynku, nim do skał gdzie sterczących wrócić mogą… to wszystko – ta przepaść z wałami piętrzącemi się do pół masztów, tak, że okręt skrzypi na wszystkie strony od ścisku fal – to słońce czerwone, za płaszczyzną ruchomą zachodzące tyle i tyle razy – te noce najreligijniej przerażające cichością lub burzą – powiadają ludzie, że to nas dzieli. Powiadają, mówią ci, którzy powiadają. (…)

Mam atelier z widokiem na cmentarz – także mały ogródek w domu – w miesiące gorące – jak dziś – kolibry z południa przylatują i krążą około kwiatów. Znam jednego artystę, niebardzo i cenionego na świecie i u siebie, któremu za rysunek tej wielkości co pół tego listu płacą 20 franków na monetę francuską – przy drożyźnie więc tutejszej może żyć i innym być użyteczny, a jest komu – i to mu zastępuje całą historyę serca – jest w tem wielki dramat. (…)

Do Maryi Trębickiej

10 kwietnia 1853.

(…)

Musiałem rzucić się na ten Ocean,

Nie abym szukał Ameryki – ale

Ażebym nie był tam… O! wierz mi, Pani,

Że dla zabawki nie szuka się grobu

Na półokręgu przeciwległym globu.

I… dotąd, dotąd skorzystałem tylko

Z tego, co podróż daje dwumiesięczna

Przez te obszary, zaprawdę, straszliwe,

Straszliwe, mówię, dla płynących w sposób,

Jaki dla takich jak ja przystał osób.

Dnie były głodu, pragnienia i inne,

Dnie moru, dzieci konały niewinne

Dla mleka matek, które niewczas psowa.

Widziałem także okręty rozbite

I twarze majtków wątpiących o naszym,

Widziałem marność ludzką tak jak nigdy!

(…)

Do J. Bohdana Zaleskiego

1855

(…)

Wyjeżdżając do Ameryki, miałem 2 gwinee, to jest, jakoby np. 2 napoleony w złocie z małą różnicą, i z tem pojechałem i wydebarkowałem z jednym napoleonem w kieszeni.

*

W parę tygodni po wydebarkowaniu zraniłem tak prawą rękę drzewem jadowitem, które między kości weszło i tam rozkładać się musiało, aby wyjść z ciała, że leżałem, niezdatny do niczego, jęcząc – Ludzie nieznani, i ubodzy, którzy na tymże poznali mię okręcie, na którym płynąłem, przyszli do mnie, prosząc, ażebym u nich leżał i wyzdrowienia czekał – przyjąłem – choroba długo trwała, myślałem, że trzeba główny palec ręki prawej uciąć – to jest, całą sztukę mechaniczną, jaką umiem. Kiedy wyzdrowiałem, widząc, że usługują mi, a sami (co zwyczaj tam u ubogich) myją posadzkę co tydzień, ażeby być w udziale ich prostoty szanownej, myłem posadzkę i chodziłem boso, bawiąc się z ich dziećmi.

(…)

*

Skoro rękę moją prawą zachował mi Bóg, w dniach pierwszych, kiedy rysować mogłem, uczułem, że nic mi nie brak, że jestem bogaty..! Człowiek, kiedy niebezpieczeństwa prawdziwego ujdzie, dopiero wie, co jest dar Boży –

*

Malowałem w następstwie dla kapitana okrętu Czarny-rycerz (black-warrior)* część kajuty okrętu, który chodził z New-York do Hawanny – ta i inne pierwsze roboty pokryły sumkę, jaką byłem winny moim gospodarzom, i zapłaciłem im.

*

Modelowałem potem dla rzeźbiarza płaskorzeźby, za które nic mi nie zapłacono.

*

Rysowałem w następstwie, należąc do redakcyi Almanachu Ekspozycyi Uniwersalnej, i płacono mi od 25 do 30 franków dziennie… Ten rodzaj roboty, gdybym go mógł ustalić przez osiedlenie się w Ameryce, dałby mi pozycyę – ale na to trzeba było albo mieć dom, to jest, ożenić się i ustalić – albo należeć do sekty jakiej – inaczej odbyt niestały, publiczność niestała.

Nie mogłem drugiego przez wiarę.

Nie mogłem pierwszego przez nadzieję i miłość.

*

Powoli, powoli, oddalenie drugo-biegunowe spowodowało melancholię organiczną i marazm taki, że salwując resztkę sił ambarkowałem się i tu przybyłem.

Kiedy tak płynąłem na okręcie żaglowym 62 dni, w zimie, w jednym tużurku – widząc 2 okręty rozbite, na własne oczy jeden – z dwoma napoleonami w kieszeni – ze strzaskanym poprzecznikiem masztu, z czterema pogrzebami obok – z 4 razy zdartemi żaglami – wylądowałem i… po kilku dniach kawałeczek maleńki drzewa rani mi palec i o mało całkiem nie niweczy człowieka…

*

Kiedy to powracałem najpogodniejszem morzem jedenaście dni, wylądowałem i… wieczerzając połykam źle kruszyneczkę chleba, krztuszę się tak, i tak to długo trwa, iż ratują mię, bo o mało się nie zadusiłem.

(…)

Cyprian

—————————————————————

Maria Trębicka (1821-1896) – bliska przyjaciółka wielkiej miłości Norwida Marii Kalergis. Trębicka poznała Norwida we Florencji i przez wiele lat korespondowała z nim.

Józef Bohdan Zaleski (1802-1886) – poeta okresu romantyzmu.

* „Black-warrior” („Czarny Rycerz”) – o poszukiwaniu resztek kadłuba pozostałych po okręcie „Black-warrior”, w tak nietypowy sposób związanym z polskim poetą epoki romantyzmu, pisze Zbigniew Kosiorowski w: EDUKACJA HUMANISTYCZNA nr 1 (26), 2012, Szczecin 2012, „Z eksploracji morskich archetypów: wraki. Studium przypadku”, ss. 63-78 https://bazhum.muzhp.pl/media/files/Edukacja_Humanistyczna/Edukacja_Humanistyczna-r2012-t-n1_(26)/Edukacja_Humanistyczna-r2012-t-n1_(26)-s63-78/Edukacja_Humanistyczna-r2012-t-n1_(26)-s63-78.pdf

___________________________________________________________________________________________________________________________________________________________Cyprian Kamil Norwid (1821 – 1883) – poeta, prozaik, grafik, malarz, rzeźbiarz. 12 grudnia 1852 roku Norwid w Londynie wsiadł na żaglowiec (full rigged packet ship) „Margaret Evans” i wyruszył w podróż do Ameryki. Do Nowego Jorku żaglowiec dopłynął 11 lutego 1853 roku. Ponad roczny pobyt w Ameryce upłynął artyście wśród problemów zdrowotnych i w narastającej tęsknocie za krajem, ale też spełnił się w dobrze płatnej, stałej pracy jako rysownik; odbył też wycieczkę w interior do rezerwatu Indian i do pierwotnych lasów. Podróż powrotną do Europy odbył poeta wraz z księciem Lubomirskim – i dzięki jego finansowej pomocy – na pokładzie statku żaglowo-parowego „Pacific”, wyruszając z Nowego Jorku 24. czerwca 1854r i przypływając 5. lipca do Liverpoolu.

Ludomir Mączka: Zapiski-notatki z rejsu „Marią”. Australia, Wielka Rafa Koralowa, 1977 r.

Ludomir Mączka, wbrew powszechnej opinii, pisał dużo i systematycznie: były to listy do przyjaciół i znajomych; z wyjazdów zawodowych, z rejsów, listy z Afryki do kolegi geologa. Wysyłał widokówki z wypraw, rejsów gęsto zapisane na odwrocie, ba nawet napisał artykuł – głos w dyskusji na temat walorów estetycznych, wychowawczych żeglarstwa. Pozostawił po sobie skrupulatnie prowadzone, niemalże dzień po dniu, zapiski – notatki z rejsu „Marią”.  

Wyłania się z nich postać żeglarza zatroskanego o sprawy rejsu, jachtu, załogi, ale też obserwatora zafascynowanego otoczeniem, przyrodą, ludźmi; człowieka z egzystencjalnymi rozterkami, który, niczym literacki „niespieszny przechodzień”, wplata rozmaite dygresje wydobyte z głębi własnego intelektu. Dzięki uprzejmości Wojciecha Jacobsona, który olbrzymim zaangażowaniem i wytrwałością gromadził i zachował spuściznę po Przyjacielu, przedstawiamy kolejne fragmenty ludkowych notatek z rejsu „Marią” (poprzednie,  patrz: „Zeszyty Żeglarskie” nr 20, 21, 22e 23e, 45e, 46e), tym razem z okresu żeglugi australijskiej, przez Wielką Rafę Koralową, w drugiej połowie 1977 roku. W większości prezentowanych zapisków, pozostawiono nie poprawiony, pisany na gorąco tekst, bez nadmiernej ingerencji w charakter i styl Autora.                                                                                          (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

06.10.1977, Lizard I.
Nocą przy księżycu opuściliśmy z żalem Cooktown. Rano poszliśmy do Muzeum Cooka w Cooktown, w dawnym konwencie jakiś tam sióstr, które go założyły ok. 1874-6. Dokładniejsze informacje o Cooktown, na specjalne żądanie, kupiłem za 1,00 $; taką broszurę z historią miasta. Gorączka złota, hotele, burdele, 18000 samych Chińczyków, konwent, siedziba biskupa, sześćdziesiąt parę knajp, konwent zakonnic. 10 lat temu było tu tylko 300 mieszkańców, obecnie 650 – wzrost fantastyczny 110%. Oglądałem w muzeum stare mapy, zdjęcia górników i prospectorów, ich obozy. Złoto głównie aluwialne w Bamer River i dopływach. Cooktown było potem. Najbardziej szkoda, że mango były niedojrzałe. A może zbierać w każdym opuszczonym sadzie. Żegluga do Lizard była piękna, szliśmy pełnym bajdewindem lub półwiatrem 4º (4ºB- przyp. red.). Słońce, błękitne, nieco wyblakłe na krawędziach niebo (to naprawdę już tropik). Głęboko granatowe, miejscami zielonkawe morze, zielone wyspy, te niskie porosłe mangrowcem, szare wyższe skaliste. Wysokie góry (kilkaset metrów) na brzegu. Szliśmy 4-4,5 węzła na KFGB (żagle postawione: Kliwer, Fok, Grot, Bezan – przyp. red.), o 16 tej byliśmy na kotwicowisku Lizard. Jest wysoka, granitowe złomisko. W zatoce kilka jachtów, dalej na S “Resort”, pas startowy, ale to inny świat. Stajemy obok. Popłynąłem na chwilę “Boberkiem” do brzegu obejrzeć strumień ze słodką wodą. Brodziłem jakieś 200 m w ciepłej, półsłonej zupie. Wyżej trzeba będzie zrobić pranie.

07.10.1977, Piątek, Lizard I.
Dmucha piękny, passat – monsun. Zatoka piękna, czysta, woda ciepła. Nurkowałem obejrzeć jak trzyma kotwica. Trochę zdryfowałem, jakieś 10 m, ale leżała bokiem na tw. piasku. Ustawiłem ją jak trzeba, rano, po południu – bez zmian. Bogdan poszedł rano gdzieś na explorację, lubi chodzić osobno. Ja poszedłem szukać tego Niemca ze st. biologicznej Sydney Museum. Niemiec wyjechał miesiąc temu. Spotkałem dwoje młodych ludzi. Amerykanin prosto z Kalifornii (20 ileś, student lub) studia podyplomowe i chyba jakaś studentka. Trochę pogadaliśmy, akurat coś tam robił, filtrował jakiś plankton czy inną biologię. Potem pomogłem im trochę przy braniu próbek. Brali piasek z plaży do jakichś 1,5 m głębokości, ok 150 m ciągnie się płaskie dno, piaszczyste. Peter brał piasek z którego potem wypłukiwali całą biologię. Ok. 1530 wróciłem na łódkę, spichciłem “bałandy”, popiłem herbatę, obejrzałem kotwicę, przeczytałem książkę. Nie wiem czy Bogdan będzie ją jadł. I rzeczywiście, zresztą zostawiłem mu pół puszki garnku. Jutro wybierzemy się do st. biologicznej.

09.10.1977, Niedziela, Lizard I.
Dmucha SE do 7º B, przelotne opady, poza tym ładnie, ciepło, kotwica trzyma dobrze; wbiłem w piasek. Dziś całe przedpołudnie oglądaliśmy rafę. To jest rzeczywiście coś (niech Heniek żałuje, przy okazji podziękowanie dla niego i Piotra, że mnie trochę nauczyli pływać) (Henryk Sendłak, Piotr Nowakowski – znajomi Ludka Mączki ze Szczecina, uprawiali nurkowanie w Naukowym Kole Badań Podwodnych na Wydziale Rybackim Akademii Rolniczej w Szczecinie – przyp. red.). Opisać tego się nie da. Najlepiej to (opisane – przyp. red.) u W. Beebe lub R. Carlsona. Tridachny na kilka metrów duże, niebieskie rozgwiazdy, kolorowe ryby, różne formy korali. Ryby prawie nie uciekają. Spotkałem jedną „Sting Ray’e”, ale uciekła pierwsza. Postanowiliśmy wyjść jutro w nocy i w dzień jeszcze ponurkować po rafie. Zresztą może wiatr trochę zejdzie, nie lubię silnych wiatrów, nawet jeśli są pomyślne (w kierunku).

11.10.1977, Wtorek, Howick I.
Wczoraj było w nocy tęgo. W szkwałach do 35 w. (to już 8º B), przelatały poszarpane cumulusy, czasem trochę kropiło. To nie zachęcało do dalszej podróży, mimo że w międzyczasie było słońce i wiatr pomyślny. Odłożyliśmy wyjście na wtorek godz. 0000. W dzień pooglądaliśmy trochę rafę, potem poszliśmy na górę zobaczyć jak to wygląda z góry. Wyspa była kiedyś centrum kultowym tubylców. Dlatego wygryźli z wyspy panią Watson w 1876 (?). Uciekła w jakimś blaszanym kotle z rannym Chińczykiem i dzieckiem. Prąd zagnał (ich – przyp. red.) na wyspę Howick, gdzie zginęli z pragnienie i wyczerpania. Na szczycie, jak się wie, to widać ustawione głazy i coś jak kazalnicę z granitu. Z góry kpt. Cook wynalazł wyjście z Bariery. Widać wyraźnie smugę przyboju na Barierze i kilka dziur w tym, całą wyspę, laguny, zatoki. Na górę jest wydeptana ścieżka, bo w sezonie sporo turystów, nawet wczoraj były trzy samoloty, nieduże „Bush Pilot Airways”. Wygląda, że to już prawie koniec. Wszystkie jachty, które stały na Lizard szły na S. Tylko my na N. Wstaliśmy ok. 0000. Duło, było ciemno i jakoś niemiło. Odłożyliśmy wyjście do 0600. Trochę osłabło do 5º. Ciężko było zerwać się z kotwicy. O 13 tej i coś byliśmy na Howick, dalej nie było sensu, bo do Bathurst Bay jeszcze 40 mil i nie po drodze, a tutaj jedzie się wzdłuż płata, który widać z masztu, no i po drodze też trochę jakiś raf, itd. Można iść na światła, ale też są akweny kiedy się urywają. Zresztą tutaj jest O.K. Howick to grupa ok. 4-5 wysp, trochę raf i cztery latarnie, to mówi, że tutaj raczej ciemno. My stoimy przy Howick I. Duża rafa zarośnięta mangrowcem i kawałek kontynentalnej wyspy. Stoimy kilkaset metrów (ponad 1/2 mili) od brzegu. Zasłania nas od wiatru i fali, raczej bardziej do fali. Kotwicy nie obejrzałem, bo woda mętna, to nie Lizard, a pływać pod wodą ca 30 m tego mnie jeszcze Heniek nie zdążył nauczyć. Myślę, że i tak trzyma, bo dno piaszczyste. Jutro rano na Bathurst B, 45 Mm.

11.10.1977,
Stoimy przy Howick I. Mrugają 3 latarnie, bo tu jest wysoko. Z drablinki to już cały czas widać Barierę (Great Barrier Reef – przyp. red.). Jest spokojnie, wiatr zelżał. Przed wieczorem przyszedł duży kecz, przerobiony ze starego kutra rybackiego i stanął niedaleko. Bączka nie spuściliśmy, bo Howick to głównie mangrowce i dwa suche porośnięte trawą pagórki wyżyny 185 ft. Rozmawiałem z Jeffem o Krystynie, jeszcze nic nie wie. Warunki były dość marne. Zaczęliśmy na 3.600, potem 7.080 +, potem na 14150 i na tym zostaliśmy. Jutro trzeba się będzie podładować na dłuższą rozmowę. Był Toni z Auckland. Robby (ten z Vila) dostał robotę w Auckland.

12.10.1977, Bathurst B.
Wyszliśmy o 0600 rano. Wiał świeży ESE. Potem tuż przed Pilpen I, prawie na wejściu do zatoki zaczęło duć – 7º, potem 8º B i w szkwałach ponad 40 kn (t.j. do 9º B). Fala krótka mimo zasłony brzegu. Podeszliśmy na foku pomagając silnikiem. Rzuciliśmy kotwicę na jakichś 3,5 m. Muł, wyluzowali cały łańcuch (25 m), dołożyli 20 m kabla nylonowego. Przygotowaliśmy dużą kotwicę. Komunikat pogodowy nam uciekł (o 14). Barometr idzie w dół, jest 11,5 mb. Trochę to za szybko, na mój gust. Pogoda piękna, słońce, ale taka trochę nutka niepokoju. Nie lubię takiej sytuacji. Zwłaszcza, że ciemno tutaj. Cóż to to.

13.10.1977, Bathurst B.
Pogoda nadal szkwalista – do 30-32 kn, w szkwałach, ale kotwica trzyma więc admiralicji kotwicę złożyliśmy i przywiązaliśmy z powrotem. Czekam na meteo. Bogdan popłynął „Boberkiem” na brzeg. Ponoć jest tam słodka woda, zabrał dwa kanistry. Wody mamy dość, ale zawsze wolę więcej. Choć jej do mycia nie marnuję. Dookoła wysokie granitowe złomiska. Zatoka jest rozległa i łączy się z Princess Charlotte B. Na W od nas Wyspy Flindersa. Chyba tam pojedziemy jutro. Woda prawie jak na Zalewie (Zalew Szczecinski – przyp. red) – szaro, zielono brudna, zbełtany muł. Zatoka płytka – 2-6 sążni, my stoimy na ca. 2. Pływy ok. 1-1,2 m. W Cooktown jednak ten napis przy armacie, że przysłali im tylko armatę i dwa karabiny nie jest prawdą. Tutaj ojcowie miasta trochę przesadzili. W książeczce o Cooktown, którą dostałem w muzeum (1$) piszą, że przysłali oprócz tego ileś tam ”muskets” oraz porucznika Drake’a, który zajął się lokalną obroną złożona z lokalnych ochotników. Bogdan wrócił ok. 15 tej. Duje nadal 7-8º B, choć w prognozie był „umiarkowany do świeżego”. Dobrze, że kotwica trzyma. Blisko brzegu fala jest mała. Trzeba to przeczekać. Barometr znów spadł z 17-18 do 09 i znów idzie w górę tak jak wczoraj. Wiatr gwiżdże. Gramy w szachy. Na Flinders I. już nie pojedziemy, bo już jesteśmy „pod planem”.

14.10.1977, Piątek, Bathurst B.
Stoimy nadal na kotwicy. Komunikaty mówią, że wiatr „Moderate + Fresh”, ale życie pokazuje inaczej. Zanim się nie wyczyści to wolę poczekać, choć to trochę denerwujące. Na kotwicy nie jest źle, ale czas idzie. Niebo zasnute Altostratusem, Cirrusem i Fractocumulusy. Woda szara. Zachód słońca taki jakiś zamazany. Teraz cisza (barometr lekko w górę – do 011, było 008).

15.10.1977, Sobota, Bathurst Bay
Duje bez zmian. Pogoda trochę nieładna, ale malownicza. Cała kolekcja chmur, podświetlonych słońcem, wyblakłe słońce wschodzące za Flinders I. Szaro-zielona woda. Szare złomisko na brzegu. Dzień przeszedł leniwie. Założyłem starego foka, Bogdan szyje genuę, gramy w szachy. Dostaję w d. Jest lepszy. To stanie jest denerwujące. W radiu jest O.K. Wiatry umiarkowane i wyż. Tutaj barometr chodzi w dół i w górę, od 008 do 017, i duje, a najważniejsze, że jakoś to wygląda niepewnie, a tu przynajmniej dobrze trzyma. Inne kotwicowiska mogą być gorsze, bo tylko za rufą, a tutaj duża zatoka, płytka, nie ma się gdzie rozhuśtać.

16.10.1977, Niedziela, Bathurst Bay
Wygląda, że pogoda się ustatkowała (oby nie zauroczyć). Jutro lecimy dalej.

17.10.1977, Poniedziałek
Odeszliśmy z kotwicy ok. 0430 rano. Słaby SE, może będzie wreszcie ładnie, choć w nocy duło tęgo. Teraz włączyłem silnik – wiatr słaby. Trzeba doładować. Trochę kopci. Trzeba będzie chyba wyregulować zawory, mają zdaje się za duże luzy (?). Wczoraj Bogdan po południu wybrał się na brzeg po muszle, ale złamało się wiosło w bączku. Dobrze, że był w linii jachtu i na jednym wrócił. Jakby był dalej toby go wiatr zabrał i byłaby przykrość. Zresztą fakt, że „Boberek” jest piękną konstrukcją, ale materiał i robota nie są najlepsze, robią to chyba z odpadów. A szkoda, bo łódeczka naprawdę udana. Chciałbym mieć w wydaniu „de Luxe”. Z Bogdanem zaczynam studiować teorie szachowe z książki. Jak jeden z nas dostanie w kość to bierze się za książkę, potem robi to drugi. Może się coś nauczymy.

18.10.1977, Wtorek, Hannah I.
Prawie cisza, gorąco i parno. Wczoraj o 0400 odeszliśmy z Bathurrst B. Wiał słaby ESE potem NE do 13 tej wyszliśmy poza Wyspy Flindersa. Szare, dość gołe, wysokie kontynentalne wyspy. Potem wiatr nieco stężał, kierunek drogi też. W drodze małe wyspy, latarnie, rafy. Do Hannah zdążyliśmy w ostatniej chwili przed ciemnością. O 1830 kotwica na 6 m. Wyspa mała, niska, z latarnią niedozorowaną. Spokój, noc była piękna. Spichciłem zupę (barszcz), ale Bogdan jada tylko płynne (w przeciwieństwie do J. P, który zup w ogóle nie jada). Więc po staremu. On pół puszki marchewki i garnek płynu, ja “bałandy”. To nawet oszczędniej i bez bólu. Dziś gorąco, za chwilę popłyniemy na wyspę.

19.10.1977, Środa, w drodze
Wyszliśmy o świcie. Wieje słaby E, idziemy na wszystkich żaglach 2 kn, ale później będzie lepiej. Wizyta na Hannah była miła, ale krótka. Rafa po Lizard nieciekawa. Widok z latarni na którą można wejść przykry. Woda ciepła, w dzien upał już tropikalny. Na wyspie mnóstwo „Torres Strait Pigeons”. Gruchają jak nasze gołębie. Na noc wracają z lądu.

20.10.1977, Czwartek, Morris I.
Wiatr skręcił na NE i był prawie „0”. Upał, czyste niebo. Wyszliśmy o 0600 z planem aby dojść do Morris I, 20 Mm na N. Doszliśmy dopychając silnikiem ok 1730. Bogdan wyskoczył na wyspę. Wąski skrawek piasku z jedną palmą i krzakami, tak jakieś 300 m, no może mniej niż 100 i ok 1 m nad wysoką wodę. Teraz świeci księżyc. Wiatr słaby NNE. Jeśli tak będzie jutro to stoimy i czekamy, bo halsować nie mam ochoty.
Zdaje się że znów pomieszałem daty. Dziś jest 20, czwartek, a ja zapisałem to na wczoraj, ale że to nie idzie w astronawigację więc można przeżyć. Stoimy nadal przy Morris I. Cały dzień była flauta i upał. Morze szklisto-ciemno-niebieskie, zielonawe na rafie, niebo błękitne, tylko na horyzoncie szaro-niebieskie od upału i zlewające się z horyzontem. Rafa przy której stoimy ciągnie się na kilka mil, przy odpływie można iść kilka km, szary koral, matowy piasek, kałuże wody wygrzanej w słońcu. Sama wysepka maleńka z jedną palmą kokosową. Jak się jest na rafie to dopiero widać ogromu i wielkość. Żar z nieba, piasek – prawie kawałek pustyni, dookoła morze, daleko widać Australię. Wysokie na kilkaset metrów góry – szaroniebieskie i przenikliwa cisza. Słońce – poczucie dalekości, ale też obojętnej wrogości. To nie jest miejsce przyjazne jak np. Middle Percy czy Cid Harbour. Ale, coś w tym obrazie jest co zostanie. Wrażenie, obraz. Nie umiem tego wyrazić. Trochę nurkowaliśmy po rafie. Po Lizard to nie jest atrakcja, choć rafa jest ładna, żywa, ale jesteśmy już „zepsuci” tą rafą i przeźroczystą wodą na Lizard.

22.10.1977, Sobota, Portland Rds.
Z Morris I. poszliśmy na Night I, tylko 20 Mm, ale wiatr słaby. Zresztą tam było bardzo ładnie. Spokojne plaże, mangrowce i olbrzymie ilości „Torres Strait Pigeons”. Takie gołębie gruchają, ale są wielkości małej kury, czarno-białe, ponoć bardzo śmieszne, ale są pod ochroną. Ubić to żadna sztuka, bo się bardzo tutaj ludzi nie boją. Co wieczór setki tego wraca z lądu (1 szt – ca 500 $ kary – zresztą to nie chodzi nawet o karę, ale nie lubię skubać ptaków, no i ochronę środowiska traktuję jako ostatnie romantyczne poczynanie człowieka (czytaj – walka gołej dupy z batem). Wymoczyliśmy się w wodzie, przyszliśmy tam ok. 14 tej. Rafa jest, ale to nie Lizard. Zapakowaliśmy “Boberka” na pokład. Spałem na pokładzie na kufajce i luzem przykryty śpiworem. Świecił księżyc. Wyszliśmy o 0400 rano, księżyca już nie było, ale wyszliśmy zza wyspy i weszli na kurs. Zaraz była latarnia i za ca 5 Mm widać następną. O 0530 jest już rano. Do Portland Rd. 40 Mm. Wiatr okazał się przyjazny i o 13 tej byliśmy na nowym miejscu. Piękna zatoka, ładnie osłonięta od S i SE. Kilka domków, jakiś rybak, jeden duży dość jacht. Bogdan popłynął na brzeg. Ja zostałem, poprawiłem światło na kompasie (po prostu trzeba było to to oczyścić). Spichciłem ryż. Bogdan zupek nie jada więc trzeba gotować na twardo. Jutro za to zrobi naleśniki. Kotwicowisko dobre, trochę kiwa, dobrze, że wieje jakieś 4-5º, bo upał tęgi. Postoimy tu chyba do poniedziałku.

23.10.1977, Portland Rds.
Pełnia księżyca. Wiatr SSE czasem trochę gwiżdże, lekko kiwa, ale kotwicowisko O.K. Znamy już wszystkich lub prawie wszystkich, zresztą jest tu coś 4 domki – 26 1/2 mili do Laihardt Mission, resztki mola. W „Cruising the Costal Sea” jest notatka, że mieszka tu Nita i Ross Pope, były latarnik z Low I, na emeryturze. Rossa nie ma, jest Nita i dwóch synów, tak w granicach 18-20. Jeden długowłosy, drugi normalny, kilku robotników, którzy naprawiają most gdzieś tam w buszu. Poczta przyjeżdża raz w tygodniu (we czwartek), zostawiłem „High Sea Mail”. Może dojdzie. Dziś niedziela. Rano popiłem wina z kilkoma gośćmi, potem popytałem o Mrs. Nitę. Bogdan w miedzyczasie penetrował na własną rękę. Angielski łapie coraz lepiej, oprócz tego ma jeszcze wiarę w siebie (czego mi brakuje – a może to doświadczenie?). Wieczorem wymieniłem książki u Nity. Domki typu tropikalnego – przeświecone z okapami. Dobrze się tutaj stoi. Spotkaliśmy jakiegoś Szwajcara (ca 65 l.), ale dobrze się trzyma. Przewłóczył się po świecie, teraz sobie chwali Australię. Trochę pracuje, trochę odpoczywa. Jutro wraca do Cairns. Szkoda. Nie chwali zbytnio Nowej Gwinei. Nawiasem to Whitkam chciał Nowej Gwinei (PNG) odstąpić Thursday I.
Liskiewiczowa była tutaj, stąd ją zabrali do szpitala. 02.09. była w Darwin i poszła dalej. Widziałem list pisany do Nity.

26.10.1977, Wtorek
Wczoraj pożegnaliśmy znajomych z Portland Rds. Bogdan ze swoimi muszlami był u Nity Pope. Przesiedziała z nim kilka godzin oznaczając wg katalogu. Ja czytałem w międzyczasie. Dziś o 0600 ustaliliśmy i ok. 0620 odeszliśmy z kotwicy. Wiał porywisty SE 5º B. Chmurno, deszcze przelotne. Widzialność słaba do umiarkowanej. Nawet żałowałem, że nie zostałem na kotwicy, ale potem się trochę przetarło. Popłynęliśmy wzdłuż raf, widać zieloną lub brązową wodę na rafie. Trochę piaszczyste, kilka staw. Minęliśmy grupę Piper Is, małe wysepki. Potem Harvey Is. Przejście między C. Grenville i Harvey Is. jest dość wysokie, ale skraca o dalsze 5-8 Mm. Zresztą nie jest trudne, ale zawsze mam trochę emocji. O 16 tej kotwiczymy w Margaret B.

28.10.1977, Piątek, Margaret Bay
Przyszliśmy tutaj we wtorek z Portland Rds. Przejście między Hannah I. było trochę wąskie, ale w sumie nie było trudne, choć zawsze mam trochę „cykorii”. Wiał świeży wiatr (dobre 5º B) z zatoki. Zastaliśmy dwa jachty: taki dość obszarpany sloop i niewielka motorówka. Zatoka dobrze osłonięta, płytka, na NW niewysokie pagórki białego piasku, prawie jak śnieg. Bogdan spotkał w strumieniu małego krokodyla. Są słono- i słodkowodne, oba pod ochroną. Staliśmy już 3 dni. Jutro chyba pojedziemy dalej. Sąsiedzi ciekawi. Na motorówce Victor Mc Cristal, pisarz – rybak, na jachcie – Harry, były dziennikarz i karykaturzysta z psem i kotem. Rok był w Sajgonie jako dziennikarz, na Kubie poznał Rosjankę i się z nią ożenił (już się rozwiódł). Wiktor mieszka na motorówce, łowi ryby (sportowo). My łazimy po brzegu, zbieramy ostrygi – duże i dobre, ale gotowane. Z Harrym byłem wczoraj wieczór na polowaniu na świnie. Bogdan został na łódce, gryzły go takie małe złośliwe muszki. Ja już do nich przywykłem i nic nie swędzi – on się jeszcze drapie.Z karabinami poszliśmy przez bush do Indian Bay, gdzie są „water Halles” – dziury w piasku ze słodką wodą. Tam można o zmroku spotkać świnie. Oczywiście świń nie spotkaliśmy, pogryzły nas zielone mrówki, ale spacer był piękny. Księżyc w pełni, szum przyboju, szerokie plaże przy odpływie, palmy na wietrze. Smak tropiku. Tutaj podoba mi się bardziej niż na Polinezji. Polinezja jest przeludniona. Tutaj jest przestrzeń, bezludzie, bush. Wróciliśmy. Posiedziałem chwilę u Harrego. Wypiliśmy kawę. U siebie byłem ok. 22. trudno jakoś opisać te wrażenia, odczucia. Piszę na razie „Fakty, wydarzenia, opinie”, potem „Warszawa 4” idzie dość dobrze, choć czasami są zakłócenia. Na FT jestem dość rzadko, jakoś nie ma czasu. Dziś po kilku dniach złapałem Raula (FK8AV).

29.10.1977, Sobota
Wczoraj wieczór Victor i Harry przypłynęli do nas się pożegnać. Przypłynęli z miską gotowanych krabów, puszką oliwek i buraków. Wieczór był bardzo miły. Wyhyliliśmy kilka toastów. Bogdan znalazł zapomnianą butelkę rumu, którą ktoś nas obdarował na drogę, w Sydney. Radzili iść do Weipa, że tam łatwo o robotę i w ogóle O.K. Chyba, żeby wiatr się zmienił na NW to wtedy Weipa. Tak to idziemy na Darwin. Pożegnaliśmy się białą rakietą. Wyszliśmy dziś o 0630. Wieje SSESEE ok. 5º B. Idziemy w stronę Hannibal I. I znów pożegnaliśmy przyjaciół, których już więcej nie spotkamy, ale to symbol XX w, „Future Shokk”. Ciągła zmiana i nic trwałego. Przemijające spotkania, przemijające przyjaźnie, nawet przemijające niepowodzenia (jedyny optymistyczny akcent).

29.10.1977, Bushy I.
Kiwa, bo kotwicowisko słabo osłonięte. Chcieliśmy stanąć na Hannibal I. Już podeszliśmy do kotwicowiska, ale okazało się, że to koral, więc ze złością Ge↑, znów ten dobry spinakerbom i dalsze 20 Mm kiwania na dużej baksztagowej fali. Wiatr 5º B, leci się szybko. Problem był, że jak Bushy I. też będzie koral to trzeba będzie jakoś przebimbać noc, aby nie być w nocy przy Escape River – 25 Mm stąd. Dalej po nocy nie chciałbym się szwendać. Ale na razie jest O.K. Stoimy dobrze (oby) na piasku (oby bez korala – to tutaj nazywają „coral heads” – takie puce koralowe, które lubią łapać kotwicę. Trochę kiwa, lecą ciemne chmury, kilka mil od nas mruga latarnia. Tutaj szlak jest wąski. To już prawie koniec Wielkiej Rafy. Jeszcze w planie Escape River, tam zamontuję samoster i Cape York. Pójdę chyba przez Endavour Strait, jak radził kmdr Francki.

30.10.1977, Niedziela, Escape River
To właściwie zatoka. Rzeka gdzieś w głebi. Od N Turtle Head I. Niska, płaska. Tutaj jest nisko. Pagórki do 300 ft. Czerwone klify. Przyszliśmy ok. 14 tej. z Bushy I. Odeszliśmy ok. 0800 rano. Wiatr dobrze 5º B, spora fala, kiwa na boki. Pogoda lekko przymglona, do Escape River 23 Mm. Na kotwicy wykiwało nas nocą, bo tylko maleńka wysepka nas zasłania od fali. Rafa nie za duża bo pływ syzygijny. „Landmarków” dobrych mało, tylko Tern I. Na N od niej przytarliśmy o piasek, choć wg mapy było O.K. I prawie wysoka woda. Swoją drogą to mapa generalna (1:300 tys.), aż mnie przytkało, ale to tylko stukaliśmy o piasek i fala nas zniosła. Kotwicowisko, piękne, puste, po drugiej stronie (ok. 1 – 1 1/2 Mm) widać palmy i kilka domków. Farma perłowa, Japończycy (tak pisze Lucas „Cruising the Coral Sea”). Zobaczymy jutro. Poszliśmy na mały spacer na drugą stronę półcyplu, który nas osłania od S. Czerwone klify, to już lekryty (te z Weipa), szeroka plaża. Bogdan widział krokodyla, ja tylko ślady na piasku. Jakiś mały kangurek. Biały piasek, przybój, ciepła woda. Pogoda się wyklarowała. Jeffa na radiu nie mogę złapać. Dziś noc będzie spokojna. Wczoraj jakoś mi na tym odkrytym kotwicowisku spać nie dało. Jutro zakładamy samoster. Następne kotwicowisko to już na zewnątrz, przy Cape York.

01.11.1977, Escape River
Ciepło, parno. Wczoraj złapałem St. z Darwin i Jeffa. Jeff słabo, ale Nev (VK8NT) pośredniczył. Nawiązałem kontakt z Mobil Net (VK6KC). Mam co dzień kontakt meteo z Darwin. Jeff będzie w Darwin 23.11. Dziś byliśmy „Boberkiem” na hodowli pereł. Mało to romantyczne, ale ciekawe. c.d.n.
Hodowla jest ok. 3 km od nas, może ciut mniej. Tam było O.K, z wiatrem. Był tylko jeden Australijczyk, który tam już jest 17 lat i jakieś tubylcze kobiety. Reszta gdzieś na rzece w robocie. Jest ok. czterdziestu ludzi: czterech Japończyków. Wymyliśmy się pod tuszem. Mają trzy płytkie studnie. Wody nie brakuje. Zaopatrzenie z Thursday I, dwa razy na tydzień stateczek. Przez farmę rocznie przechodzi ca 150 tys. perłopławów, muszle są ca 25 cm średnicy. Minęły te czasy gdy tam dawali mały kawałek macicy perłowej. Teraz to biednym małżom pakują takie plastikowe guziki (pół kulki) co 10 m – to na „pół perły”, takie przyklejone do muszli, to się hoduje ca pół roku, pełne perły (dają ciut mniejsze kulki) to trwa do trzech lat. Perłopławy przywożą z Thursday Is. (ca 150 tyś rocznie), trzymają to to w takich drucianych korytach na tratwach, przytopione w wodzie dość płytko. Tego widać tutaj kilkanaście sztuk, tak 10×20-30 cm. Stoi kilka budynków, kupa śmieci, maszt radiowy, zepsuty stary Land Rover. Trochę brud, koryta na wodę. Upał, pełny tropik. Mimo wszystko to trochę pachnie Szaleństwem Almayera. Bogdan powoził „Boberkiem” z powrotem, Urobił się jak wół, bo pod falę i wiatr, choć z prądem. No, ale to jego zawód (W.F.). Po powrocie duża herbata, ryż z samymi rybkami (z Hobart, od cioci Samidy). Potem radio, Neva na 40 m nie złapałem, ale za to był Luis Burcion z Tahiti. Przeszliśmy z 40 na 20 m. Był 55-56. Pogadaliśmy sobie, na już następnego Burciona. Znajomi są O.K. No i była tam, ale miesiąc temu Miranda. Dogadał się z Puchalskim. Coś tam u Luisa naprawiał. No i poszedł na Fiji i Nowe Hebrydy. Może się spotkamy w Darwin (?). Jutro się umówiłem na radio i dalsze plotki. Rano jutro idziemy przez Albany Passage na Cape York. Koniec Wielkiej Rafy Koralowej, a szkoda, bo miałem tu więcej prawdziwego tropiku niż na Oceanii, która jest przeludniona.

                                                                                                                                            Ludomir Mączka

___________________________________________________________________________________________________Ludomir Mączka – ur. 22.05.1926 r. we Lwowie, zm 30.01.2006 w Szczecinie, żeglarz, geolog. Na jachcie „Maria” w latach 1973-1991 żeglował w rejsie wokółziemskim. W latach 1984-1988 na jachcie „Vagabond 2”, wraz z W. Jacobsonem i na różnych odcinkach innymi żeglarzami, przepłynął Przejściem Północno-Zachodnim (NWP). Laureat wielu nagród, m.in. Rejs Roku -1984,1988, 2003, Kolosy -2001: Super Kolos 2001,Conrady -2003.

 

Ludomir Mączka: Zapiski-notatki z rejsu „Marią”. Australia, Wielka Rafa Koralowa, 1977 r.

Ludomir Mączka, wbrew powszechnej opinii, pisał dużo i systematycznie: były to listy do przyjaciół i znajomych; z wyjazdów zawodowych, z rejsów, listy z Afryki do kolegi geologa. Wysyłał widokówki z wypraw, rejsów gęsto zapisane na odwrocie, ba nawet napisał artykuł – głos w dyskusji na temat walorów estetycznych, wychowawczych żeglarstwa. Pozostawił po sobie skrupulatnie prowadzone, niemalże dzień po dniu, zapiski – notatki z rejsu „Marią”.  

Wyłania się z nich postać żeglarza zatroskanego o sprawy rejsu, jachtu, załogi, ale też obserwatora zafascynowanego otoczeniem, przyrodą, ludźmi; człowieka z egzystencjalnymi rozterkami, który, niczym literacki „niespieszny przechodzień”, wplata rozmaite dygresje wydobyte z głębi własnego intelektu. Dzięki uprzejmości Wojciecha Jacobsona, który olbrzymim zaangażowaniem i wytrwałością gromadził i zachował spuściznę po Przyjacielu, przedstawiamy kolejne fragmenty ludkowych notatek z rejsu „Marią” (poprzednie,  patrz: „Zeszyty Żeglarskie” nr 20, 21, 22e 23e, 45e, 46e), tym razem z okresu żeglugi australijskiej, przez Wielką Rafę Koralową, w drugiej połowie 1977 roku. W większości prezentowanych zapisków, pozostawiono nie poprawiony, pisany na gorąco tekst, bez nadmiernej ingerencji w charakter i styl Autora.                                                                                     (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

25.08.1977, w drodze na Scawfell Island                                                                                                         Piękny ranek, dookoła widać sporo wysepek i wysp. Wczoraj o 17tej odejście, idziemy na Scawfell Is, ok. 65Mm NNW od Percy. Wiatr świeży (5°B) z ESE. Całą noc idziemy na foku. Duża niemiła fala kiwa na boki i nosi. Strasznie ciężkie i niemiłe, ale idziemy szybko. Idziemy nocą, bo widoczne są latarnie i trasa jest czysta. Ze Scawfell trzeba będzie iść krótszymi dziennymi odcinkami, bo będzie trochę wąsko i ciasno. Ale to na potem. Z żalem pożegnałem Midlle Percy Is. i Andy Martina. Po drodze odstawiam służbę pocztową. Wiadomości z morza do rodzin napotkanych żeglarzy. Mam kontakt na Jaffa (no i Kazika) i VVL2BNG. Zmieniłem znów anteny na „Lazy wire”, od topu grota do bezana i ukośnie w dół. Idzie lepiej. Bogdana boli noga, ma ja uszkodzoną na nartach (przez sport do kalectwa). Teraz idziemy na genua. Do Scawfell ca 10 Mm. „Jolly Swagman” chyba tam już jest. Trzeba będzie trochę korespondencji „High Sea” przygotować, ale za ładnie i się nie chce. Dobrze, że Bogdan robi zdjęcia. Jak wrócić do „Barrier Reef” to jest właśnie „To” przez duże „T”. Szkoda tylko, że te S i SE wiatry są chłodne. Tropik tropikiem, a wachta w nocy w kufajce i do kąpieli specjalnie nie rwie mimo, że woda raczej ciepła. Ale to chyba dalej na N będzie naprawdę ciepło.

27.08.1977, Scawfell Is.                                                                                                                                     Pogoda się trochę popsuła. Wyż, ale jakieś tam fronty itd. Stajemy na . Wczoraj w dzień i nocą latały szkwały – do 7°B i telepały nas dość mocno. Dziś się uspokaja. Jest piękna noc, pełnia. Szkwały przestają latać. Jutro → na Goldsmith Is., ca 35Mm na NE. W zatoce stoją znajomi „Jolly Swagman”, „Shangri-la”. Duży żółty kecz, który był w Port Bay, biały yawl z dużą rodziną (6 dzieci) i jakiś mniej znany z Melbourne sloop 9 osób na nim Wyspa gęsto zarośnięta. Zresztą przy szkwalistej pogodzie (??) daleko od jachtu. Wczoraj p.p. niedaleko stanął jakiś HMAS (niszczyciel, fregata?). Też chyba na wycieczce po Rafie. Właściwie to coś jak duże Mazury. W tej części, wyspy są wysokie, kontynentalne. Po kilkaset metrów wysokości, zarośnięte Bushem. Na Percy spotkaliśmy nocą kompana. Dalej na E na mapie znaczone „Unexined”,  „Dangerous”, itd. Nie będę tych obszarów badał. Tylko jakieś ogólne zarysy raf. Do Townsville nie jest daleko, tak, że sobie wolno możemy płynąć. Teraz odcinki dzienne ca 40-30Mm.

29.08.1977, Goldsmith Is.                                                                                                                                  Wstaliśmy o 0200 rano, do Goldsmith 35Mm. O 1050. Wiatr szkwalisty SE 5°B, lecieliśmy na samo (na samosterze – przyp. red). Pierwsze 15Mm czyste. Potem już jasno między różnymi wysepkami. To nie jest obszar dla nocnej żeglugi. Prądy pływowe noszą na boki lub gdzie chcą. Ale w dzień leci się ładnie. Dookoła wysokie skały, skałki, tutaj niezłe, ale wiatr trochę szarpie. Słońce także trochę mgliste. Wiatr szkwalisty nie (??), ale nie jest źle. 25m łańcucha, ca 10 cumy. Skok pływu tutaj kilka m (ca 4,5). Morze trochę sfalowane, ale tu zasłonięte. Woda zielona, głębokość ca 7,0m. Stały już dwa jachty, potem przyszła motorówka z turystami, ale na chwilę, wreszcie znajomi z Scawfell (żółty i „Swagnman”). Bączka mamy jeszcze na pokładzie, chyba jutro na „exporcie”.

Wtorek, 30.08.1977, Goldsmith Is.                                                                                                                    Wieczór był wyjątkowo piękny. Goldsmith jest wysoką wyspą. Zatoka dobrze osłonięta, ale szkwały do 25kn trochę szarpią i ryczą. Zza góry wyszedł księżyc w pełni. Najpierw jasna poświata, a potem zza szczytu wyskoczył księżyc. Wiatr cichutko przygwizdywał, na N od nas migała latarnia na Silversmith Is. Ładnie tu, ale trochę za duży ruch. Dwie motorówki z turystami. Chyba z Lindeman Is. albo Bowen. W wodzie kręci się trochę żółwi (pod ochroną). Tylko temperatura nie chce być tropikalna. Słońce grzeje, ale wiatr SE wciąż zimny. Wyż i duje. Jakieś tam fronty. Centrum wyżu na M. Tasmana. Dobrze, że już jesteśmy na M. Koralowym. Staruszek Tasman ciągle niemiły. Wczoraj miałem w radiu jakiś jacht koło Norfolk Is, na Tasmanie. Nie chwalił specjalnie przygody. Bogdan leje mi w szachach. Gra agresywnie, odsłania króla i idzie na całego do przodu. Jakoś nie umiem go skontrować.

03.09.1977, sobota, Lindeman Island                                                                                                             Jakoś nie idzie mi pisanie. Za ładnie i za leniwie. Zajrzałem do baterii startowej, a do głównej trudno mi się zabrać. Wczoraj wieczór byliśmy na „Swagmanie”. Tani dziś poszedł na Nora, potem na Bowen i do domu. Namawiał na Raf Bowen. Zobaczę w Nara. Nara to prawie fiord. Raf Bowen to mały port i coś w rodzaju mariny. Minimalna opłata 2$ dziennie. Zresztą nawet nie to mnie trochę zraża, ale wyczytałem, że tam nawet nasycone miedzią drewniane pale są zjadane w ciągu 3 lat. Robią tam jakieś eksperymenty. Wolałbym „Marią” nie eksperymentować. Rano odeszliśmy na silniku. Prawie bez wiatru. Woda seledynowo-zielona, jakieś żółte zakwity nieco śmierdzące. Potem zgodnie z meteo, wiatr w nas . Najpierw 1°, potem do 4°. Pohalsowaliśmy do 15tej (od 0800) i poszli zwrotem na Lindemana Is, to jest ca 2 Mm na N od Kennedy Sound. To było najprostsze, bo halsować po nocy nie ma sensu. W(??) i prądy pływowe do 3-4 kn. Zapowiadają zmianę wiatru na SW, koło Brisbane do 35kn, ale ma spadać. Tutaj spokojnie, lekki rozkołys. Przed nami „Rozurt” kilka budowli, pomost, motorówki, światła, jakieś maszty. Do jutra sprawa się wyjaśni.

Cid Hb.                                                                                                                                                              Wczoraj rano przy świeżym SE opuściliśmy Lindeman Is. Pogoda się wyklarowała. Wejście do Cid Hb. Było trochę denerwujące. Silny prąd pływowy, wiatr zdechł bo zasłonięte. Przejście blisko skał. Trudno opisać to miejsce. Po prostu jest tu bardzo pięknie. Wysokie brzegi, głęboko wcięte zatoczki z białym piaskiem. Nocą księżyc, (…), spokój i cisza. Jest tu już kilka znajomych jachtów. Bogdan usiłował wynieść aparat foto, ja popłynąłem „Boberkiem” na plotki. Aparat okazał się zepsuty kompletnie, dostałem śrubki, itp. do magazynu bosmańskiego. W użycie  wszedł mój „Zenith”, dobrze że Jurek Pisz go uruchomił.

07.09.1977, Nara Inlet, Hook Is.                                                                                                                      Nara Inlet to prawie fiord, długi na ca 1,5Mm, szeroki ca 0,5. Strome brzegi. Wietrzejące piaskowce dają dość ostre formy. Zachodnie zatoki wystawione do SE mają kupę wiatrołomów, białe obdarte pnie. W sezonie huraganów musi tu czasem dobrze dmuchać. Teraz jest spokój, cicho i chmurno. Wiatr z N-NE ca 1°B. Czasem krzyknie jakiś wrzaskliwy ptak. Woda zielona. Niedaleko stoi „Jolly Swagman” i „Blue Bird”, które płyną z nami (albo my z nimi) już dłuższy czas. Jutro się pożegnamy. Oni do Bowen. My postoimy jeszcze z dzień-dwa i na Townsville (120 Mm). Do Townsville czysta żegluga. Może jeszcze staniemy koło Cape Upitaf na noc. W każdym razie do Townsville chcę wchodzić na martwej wodzie, aby znów coś nie spieprzyć. Skok pływu jest tylko coś ok. 1m, ale zawsze lepiej. A swoją drogą to po powrocie na kurs żeglarski do Trzebieży (jako kursant- nauczyć się manewrowania!). Wczoraj o 0830 (??) był u Jeffa Edmund. Poplotkowaliśmy chyba godzinę. Listy wyśle do Townsville. Z chałupy ani od Ali nic. Bogdan – 8 listów (od przyjaciół i-ek). Zaczyna trochę kropić. Dobrze, że nie wyjąłem akumulatora. Opanowuje mnie tropikalne lenistwo. No to już zaczyna się piaty rok wędrówki. Trzeci komplet załogi. Jak długo wytrzyma? Zobaczymy. Skończyła się yerba. Chyba w Townsville kupię sobie paczkę. Trzeba napisać kilka kartek. List „służbowy” do Wojtka. Najchętniej jednak siedzę, patrzę i słucham ciszy. Wygląda, że jeśli Bemuś odpada (jak skubańcy mu paszportu nie dadzą to chyba sezon huraganów przesiedzę w Darwin). Jeśli by leciał samolotem, to może do Darwin.

09.09.1977,  Nara                                                                                                                                             Już piątek. „Swagman” odpłynął. „Blue Bird” też. Jest „Shangri-la”. Wczoraj i dziś grzebałem się z akumulatorem. Jest wreszcie ciepło, ale woda wydaje się chłodna. Zdjąłem samoster. Do Cape York  nie będzie potrzebny.

10.09, sobota, Nara                                                                                                                                           Wiatr skręcił na N, słaby, nadal ciepło. Bogdan poszedł na spacer. Ja siedziałem na łódce. Trochę pływałem przy łódce. Już powoli czas malować dno, bo zaczyna obrastać. Chyba do Darwin wytrzyma. Usiłowałem złapać Johna na radiu, ale go nie było. Wczoraj gadka z Jeffem. Czas leci miło i leniwie. Wczorajszy zbiór ostryg się nie udał. Bogdan nazbierał piękne, duże, ale były nie do zjedzenia.

11.09.1977, niedziela                                                                                                                                         Stoimy jeszcze w Nara. Za chwilę idziemy dalej. Ciepło, wiatr N chłodny słaby, zielono aż żal iść dalej. Bogdan wrócił wczoraj z wycieczki przerażony przez stinging tree. George ze SCUPem jest już w Darwin. Spotkaliśmy tu jacht, który nas widział rok temu z hakiem w Wellington i powiedzieli o SCUP. Tutaj właściwie wszystko to rodzinne pływania.

15.09.1977, N od Magnetic Is.                                                                                                                       Jest przed południem. Stoimy w małej zatoczce na N od Magnetic Is. To wyspa tuż na N od Townsville. Noc przeczekaliśmy przy Cape Cleveland aby wejść do Townsville przy wysokiej martwej wodzie. Do portu ca 12Mm O 0530 wystartowaliśmy. Zerwał się szkwalisty SW 5-6 pod idący przypływ. Szliśmy na F G B i silniku,  ale forsowanie wejścia i halsowanie w farwaterze dość wąskim. Silnik nie uciągnie, wydało mi się nie na miejscu. Wzięliśmy ogon pod siebie i przyszli trochę do Townsville 10Mm, będzie lepsza pogoda, to nie jest daleko. Tutaj jest bardzo ładnie. Zatoczka, plaża, wyspa wysoka i zielona. Olbrzymie granitowe głazy z różnego granitu otoczone przez wodę. W przodzie na plaży która wydała się prawie dziewiczą są turyści z hotelu. Obok stoi na stałe zakotwiczony stary szkuner z ogłoszeniem i nr telefonu jak się chce zrobić party na wodzie, ale jest mimo to ładnie no i spokojnie, tylko czasem przeleci szkwał, ale fali nie ma. Dobrze tutaj, słońce świeci, zielona woda itd., może coś wyjdzie na Bogdana zdjęciach. Zresztą można to znaleźć prawie w każdym, folderze. Po niebie ciągnie się Ci St. Tutaj też owszem coś z pogodą pokićkają. Nie tylko nasz „Wicherek” się myli, ale pomyłka nie jest duża, to2°B, reszta się zgadza lub prawie, bo np. podają wiatry SW do NW 10-20 kn, a to przy (…) w kierunku zmienia sytuację.

16.09.1977, Piątek, Townsville                                                                                                                          O 12tej opuściliśmy piękną zatoczkę za Magnetic Is. Wiatr osłabł i zmienił się na NE. Słońce, wiatr. Celowaliśmy aby w Townsville być na martwej wodzie, ok. 1530 – 17tej. Łatwiej manewrować w ciasnym miejscu. Jeszcze nie zgraliśmy się, zresztą nie jestem w tym genialny. Townsville port to cienka kiszka na Ross Creek, tylko dalsza część jest szeroka, ale tam jest port handlowy. Jakoś stanęliśmy na palach. Jakaś baba z drugiej łódki coś tam zawyła, zaczęła, że zajęte, ale na noc starczy. Potem poszliśmy pytać gdzie wolne, ale piątek przed południem to już nikt nie urzęduje, ani w klubie, ani w porcie. Are You O.K. – don’t worry, wszystko się załatwi w Monady. Podobają mi się te Australijce, maja właściwe podejście do życia i naprawdę piękny kraj. Miasto niby 80 tyś, ale ma już smak trochę egzotyki, trochę starego stylu. O 18-19tej na ulicach pusto, tylko w barach piją piwo. Byliśmy tylko na dwóch głównych ulicach. Po dwóch godzinach w obcym mieście chętnie wróciłem na łódkę. Właściwie w mieście to czuję się zagubiony. Po pełnym miesiącu na kotwicowiskach jakoś na brudnej rzeczce źle mi, właściwie nie źle, ale mi nie leży. Zobaczymy za 2-3 dni, ale chyba tylko serwis silnika (własny), cebula, mąka, woda, gaz coś tam jeszcze. Odebrać listy (poniedziałek) i dalej. To dopiero pół drogi do Cape Yorku, a już pół września. Trochę jestem spóźniony. Przygoda mnie goni.

17.09.1977, Townsville                                                                                                                                    Ciepło, ładnie, leniwie. Rano przestawiliśmy się na sznurek, bo miała odejść barka i pogłębiarka. Oczywiście nie odeszła. Potem przyszli celnicy. Miałem trochę emocji, bo to tak trochę już jestem na wariackich papierach, ale na razie nie robili kłopotu, mówili tylko żeby do nich tam zajrzeć. Obejrzeli to co mam. „Clearence” już od lipca nieważny. Wygląda, że będzie O.K. Zobaczymy w poniedziałek. Potem byliśmy na hause, gadce u sąsiadów. Mają sprawny cementowy jacht na sprzedaż, bo żona nie lubi jachtów i chce powłóczyć  się po Australii. Potem zajrzeliśmy na motorowy jacht z NZ, który też idzie na Darwin i S. Africa. Miał odejść dziś, ale zmienił plany i idzie na Morze Czerwone. Potem spotkałem „Rosa”, znajomi Niemcy (australijscy) z C(??). Łódka prawie w klarze. Helmuth dostał robotę na kolei. Caroline (10-11l?) chodzi do szkoły. Poznaliśmy u niego starego kapitana (80l.), który pływał do Chile na dużych żaglowcach po saletrę i guano. Hans jest wiekiem rześki i nie widać tych 80 lat. Może będę miał towarzysza do Cairns lub Cooktown (jak go żona puści). Gadka trochę po niemiecku. Miło spotkać starych znajomych. Zresztą czekali na nas bo już im dali znać, że „Maria” powoli się zbliża. Jest tu publiczna łazienka, ciepła i zimna dla rybaków głównie, ale używają żaglarze za darmo. Ile będzie za postój to nie wiem. Coś tam mówili o 2$ dziennie. To było by przykro. W sobotę idziemy na targ kupić jarzyny. W soboty są tutaj targi. Ciężko się wziąć do roboty.

 

18.09.1977, Townsville                                                                                                                                      Niedziela przeszła szybko. Rano był Hans z Helmuthem i Rosą z „Rosy”. Hans pokazał stare zdjęcia żaglowców i parowców na których pływał. Był oficerem na „Privall” –  4masztowy bark ze sławnej „P-Line” z Hamburga. Pływał dookoła Hornu na tych żaglowcach jako załoga, oficer i kapitan. Zdjęcia były stare, pożółkłe, to już historia, ale piękne i ciekawe. Po południu ok. 17tej poszliśmy na „Rosę”. Helmuth grał na gitarze. To ładny instrument w dobrych rękach. Jutro sprawy formalne i zobaczymy.

19.09.1977, poniedziałek, Townsville                                                                                                               Z lekkim niepokojem poszedłem do celników, cóż mam już taki uraz jak idę do „władzy” to zawsze się boję. Ale okazało się, że wszystko było O.K. „Clearence” przedłużyli mi do 19.01.78 abym miał do Darwin i celnik (szef) powiedział mi abym w Darwin jak zechcę przedłużyć ze względu na sezon huraganów od razu pisał do Canberry o przedłużenie. Naprawdę ta Australia to życzliwy kraj. Boating inspektor Mr. Stone pozwolił mi stać gdzie już stoję, wziął 10$ z tydzień. Tylko listów jeszcze nie odebrałem, są w drodze między Harbour Board i Boating Inspektorem. Jak z Hb. Board panienka zadzwoniła z pytaniem o pocztę dla mnie to posłał z powrotem do Hb. Board, ale nie dotarła bo szofer miał jakieś nerkowe przypadłości. Będzie  jutro. Tylko Zdanowski (Konsul morski) przysłał trzy listy dla mnie (chałupa, Ala i Milewicz). Chałupa z czerwca, Ala z sierpnia, J. M. z sierpnia. Dzień naprawdę tropikalny, ale przyjemny. Wieczór świeży. Jutro biorę się za silnik. Bogdan idzie na spacer.

20.09.1977, Townsville, wtorek                                                                                                                         Chmurno, ale ciepło, od 10-16tej grzebałem przy silniku. I nawet chodzi. Luzy na zaworach są mniej więcej O.K, więc już nie kręciłem. Może ciut za duże, ale przynajmniej nie wypalą gniazd (panewce). Olej zmieniłem, filtry wyczyściłem. Filtr oleju jeszcze musi trochę posłużyć. Bogdan był w mieście. Listy gdzieś utknęły. Bogdan wygląda podejrzanie bo go policaje pytali o narkotyki, nawet mu zajrzeli do torby. Potem wzięli na piwko do baru. Jakiś młody chłopak chciał się zabrać z nami na N. ale nie wziąłem mimo, że wyglądał sympatycznie, 22 lata, (??) z W. Australii. Bogdan wrócił po 16tej zrobił naleśniki. Petrowar trochę grzeje, ale za to jest światła jak trzeba. Jutro woda, gaz, 40l ropy, w sobotę jarzyny na targu i w niedzielę dalej.

21.09. środa Townsville                                                                                                                                     Dziś od rana pracowity dzień: woda, gaz, ropa. Ciepło. Jeszcze tylko poczta, drobne zakupy i w niedzielę w drogę.

21.09.1977, środa, Townsville                                                                                                                           Odnalazła się nasza poczta, przesłana przez Edmunda. Co ważniejsze, odczytaliśmy na słupku po drodze. Resztę na łódce. Przypłynęły dwa większe jachty. Jeden z Nara, gdzie byliśmy ok. tygodnia temu, drugi Kanadyjczyk poznany w Auckland rok temu. Duży ładny tradycyjny kecz. Gładki pokład, drewno, w środku też utrzymany w dobrym, starym stylu. Zajrzałem tam na chwilę i potem na „Rose”. Bogdan czyta listy. Na „Rose” kot popadł w niełaskę bo zjadł cały obiad z usmażoną wątrobą (ale bez cebulki). Nagrywali na magnetofon niemieckie piosenki marynarskie, które przyniósł Hans (ten stary kapitan, co to pływał w słynnym handlu saletrą dookoła Cape Hornu na starych wielkich żaglowcach). Wróciłem „Boberkiem” przez rzekę do siebie. Świeży NE wiał z morza, była lekka falka. Palmy przy kapitanacie podświetlone, lampami wyglądały jak dekoracje w teatrze. Jakoś tak mi przypomniały pierwsze zetknięcie z ciepłymi krajami w Casablance.

Czwartek, 23.09.1977, Townsville                                                                                                             Połaziłem po mieście. Tak leniwie. Tu postać, tam popatrzeć. Jest bardzo ciepło, jeszcze nie zupełne upały, ale ciepło się czuje. Na rzece trochę wiatr. Kupiłem galon destylowanej wody i kg wątroby, który zaraz wstawiłem do garnka. Bogdan w międzyczasie spichcił ryż (trochę twardy, ale nie ma jeszcze wyczucia i czasem zbyt dużo do garnka wkłada). To mnie trochę podbudowuje, że znów taki najgorszy kuk nie jestem. Po południu wpadli Bill i Margaret z katamarana „Tou-Hou”. Nazwa polinezyjska (NZ). Katamaran z Sydney. Starsi państwo, bardzo sympatyczni, wracają do Sydney, przypłynęli się pożegnać i zaprosili na pożegnalną kawę. Poznałem ich wczoraj na „Consart” z B.C Victoria (British Columbia, Victoria, Zach Kanada) Żeglują już wiele lat, spotkali kiedyś (to było chyba 20 lat temu) J. Guzwella na „Trekke”. Katamaran ładny, schludny, lekki, ok. 1 1/2tony. I znów „A dieu”, choćczasem znów kogoś się spotka, jak ”Consorte”. „Pegasusy” już sprzedali „Pegasusa”. Jerzy będzie budować coś większego. Wiadomość do „Rosa” – Loyd (12-14) koresponduje z Caroline (13) z „Rosy”. Ja jestem żłób że do Jerzego jeszcze nie napisałem. Napiszę z morza. Teraz nie ma czasu.

24.09.1977, Piątek                                                                                                                                             Już myślałem, że nic nie  dopiszę, że będzie bz, ale  okazało się, że przez pęknięty filtr wyciekła ropa do zenzy. Robota na kilka godzin i strata ca 100 l ropy. Jakoś to przeżyłem, ale nauka mechaniki też kosztuje. Bogdan pisze listy. Trzeba to wysłać dziś bo jutro poczta zamknięta. Pogoda ładna, bez zmian, ciepło. Jutro zakupy cebuli i pojutrze w drogę.

                                                                                                                                           Ludomir Mączka

 

 

 

 

 

Ludomir Mączka: Zapiski-notatki z rejsu „Marią”. Australia, Wielka Rafa Koralowa, 1977 r.

Ludomir Mączka, wbrew powszechnej opinii, pisał dużo i systematycznie: były to listy do przyjaciół i znajomych; z wyjazdów zawodowych, z rejsów, listy z Afryki do kolegi geologa. Wysyłał widokówki z wypraw, rejsów gęsto zapisane na odwrocie, ba nawet napisał artykuł – głos w dyskusji na temat walorów estetycznych, wychowawczych żeglarstwa. Pozostawił po sobie skrupulatnie prowadzone, niemalże dzień po dniu, zapiski – notatki z rejsu „Marią”.  

Wyłania się z nich postać żeglarza zatroskanego o sprawy rejsu, jachtu, załogi, ale też obserwatora zafascynowanego otoczeniem, przyrodą, ludźmi; człowieka z egzystencjalnymi rozterkami, który, niczym literacki „niespieszny przechodzień”, wplata rozmaite dygresje wydobyte z głębi własnego intelektu. Dzięki uprzejmości Wojciecha Jacobsona, który olbrzymim zaangażowaniem i wytrwałością gromadził i zachował spuściznę po Przyjacielu, przedstawiamy kolejne fragmenty ludkowych notatek z rejsu „Marią” (poprzednie,  patrz: „Zeszyty Żeglarskie” nr 20, 21, 22e 23e), tym razem z okresu żeglugi australijskiej, przez Wielką Rafę Koralową, w drugiej połowie 1977 roku. W większości prezentowanych zapisków, pozostawiono nie poprawiony, pisany na gorąco tekst, bez nadmiernej ingerencji w charakter i styl Autora.

                                                                                                                                                                                                                            (zs)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

19.07.1977 Mooloolaba

 Wczoraj weszliśmy do Mooloolaba. Pogoda piękna. Wiatr ten sam, ale że szliśmy tym razem półwiatrem to było bardzo miłe. Weszliśmy ok. południa. Zaczęliśmy się kręcić szukając miejsca. Ciasno – rzeka niewielka. Stoją pale do których się cumuje – kupa krewetkowców. No i tak kręcąc się wleźliśmy na piasek – tuż przy palu. Woda opadła i tak na boczku przeleżeliśmy do ok. 17tej. Zeszliśmy gładko. Można było spokojnie poczekać. No, ale trochę popracowaliśmy windą i linami. Potem odeszliśmy na pale i tu zaczął się trochę niefart – po prostu spieprzyłem. Przedobrzyłem – nie złapałem pala z przodu tylko ten tylny a przedniego nie dosięgnąłem, no i na prądzie obróciło. Było już ciemno. Wreszcie obróciliśmy się na windzie. Nie było to ładne. Fakt, że muszę się nauczyć manewrować. Kaziu robił to ładniej. Dobrze, że było ciemno bo było mało świadków…

 

Wtorek 23.08.1977 Midlle Percy I.

 Stoimy tutaj od soboty. Z Pearl Bay wyszliśmy w wieczór w piątek, Można było iść wprost na Percy, kurs był czysty – trochę wysepek po drodze, ale na kursie czysto, + 2-3 Mm. Ponieważ obawiałem się poprzecznych prądów pływowych poszliśmy na E potem na N aby iść na latarnię High Peak I. I potem już za jasnego na Percy. Nałożyliśmy ok. 15 Mm ale żegluga czysta i bezpieczna. Mimo to miałem przez chwilę niemiłe uczucie zagubienia zanim złapałem latarnię. Pogoda była piękna. Ok. 15tej kotwiczymy przy Midlle Percy I, naprzeciw wejścia do „laguny”. Zatoczka otoczona mangrowcami, można tam wejść przy wysokiej wodzie. Skok pływu coś 3m. Stoją tam na piasku dwa trimarany. Jest też „Jolly Swagman”. W sobotę rano wizyta u Andrew Martina, który tu siedzi już kilkanaście lat. Przeważnie sam. Ma tu duży stary dom, ogród warzywny, kozy, kury. Poluje na kozy. Ma 50 lat, ale wygląda na 30-40. Ciekawy gość, trochę romantyk, idealista, bardzo miły i gościnny. Wczoraj byliśmy z nim na polowaniu na kozy, ale nie zdałem egzaminu ze strzelania i doradził aby karabin zostawić pod drzewem, będzie lżej chodzić. Sam chodzi lekko i szybko. Ma semi eutruite 22 i strzela pięknie, no a kozy obrabia w ciągu 5-10 minut. Wyspa jest piękna i bardzo urozmaicona. W sobotę wieczór obchodziłem 4 tą rocznicę wypłynięcia (trochę przed czasem), ale takiego miejsca jak tu trudno znaleźć. Trochę przepijaliśmy Johny Walkera którego dostałem od Leifa, ryby z rusztu. Były Swagmany, Andrew i kilku jeszcze żeglarzy. Bg (Bogdan – przyp. red.) trochę brzdąkał na gitarze przy ognisku. Pogoda bardzo ładna, upału nie ma. Andrew przypomina trochę A. Drapellę. Wyspę dzierżawi po White’ach, którzy tu mieli owczą farmę. Do niego jest jakieś ca 3 mile. Nie odwiedza go zbyt wielu żeglarzy, bo trochę daleko. Na brzegu jest woda doprowadzona rurą plastikową, …… Szopa gdzie można biwakować. Wisi tam mapa wyspy z krótką historią od Flindersa począwszy. Ogłoszenie, że „dogs are friendly” i „snakes are harmless”…

                                                                                                                                    Ludomir Mączka

________________________________

Andy_Martin's_ Homestead_Middle_Percy _I._fot._Dave_Walsh_czerwiec_1981_Scan1684                                    Andy Martin’s Homestead, Midlle Percy I, czerwiec 1981r. Fot. David Walsh

Pearl_Bay_N.Queensland_fot.Dave_Walsh_28.6.1981                                                    Pearl Bay, North Queensland, 06.1981r. Fot. David Walsh

Henryk Jaskuła – córka Aleksandra: Korespondencja mailowa

E-mail z 24 Feb 2016 15:21:47+0100

Nadawca: Henryk Jaskuła

Moja córka Oleńka była na Kubie w bieżącym miesiącu, lutym 2016. Odwiedziła miejsce gdzie padł Dar Przemyśla. Oto jej relacja z tego co tam zobaczyła i sfotografowała…

Hen

*   *   *

Cześć Jim,

Kilka dni temu wysłałam ogólną relację z podróży po Kubie. Oprócz turystyki i jazdy rowerem miałam jeszcze jednak inny powód do wyjazdu na Kubę. Kiedy jechałam tam w 2007, zapytałeś mnie, czy będę miała możliwość odwiedzić miejsce, w którym rozbity został Dar Przemyśla. Byłoby mi to wtedy bardzo trudne, ponieważ przemieszczałam się komunikacją publiczną, a miejsce to jest na odludziu.

Pozostała we mnie jednak na zawsze myśl, żeby zorganizować wyprawę rowerowa po Kubie i mieć wtedy możliwość dotrzeć tam. Wyprawę tę trochę odkładałam przez kilka lat z uwagi na inne wyjazdy, ale wreszcie w zeszłym roku zdecydowałam: „Teraz”.

Nie chciałam jednak mówić Tobie o swoim zamiarze, bo gdyby się to z takiej czy innej przyczyny nie udało, nie chciałam Cię rozczarować. Po objechaniu południowego wybrzeża Kuby (Uvero, Pilón, Manzanillo) pojechałam do Bayamo i dalej na północ do Las Tunas i Manatí. Ponieważ jacht nie rozbił się w żadnej miejscowości, tylko na odosobnionej plaży, miejsca tego nie było na mapie drogowej. Posługiwałam się wiec dokładną mapą morską, którą mi wtedy przysłałeś. Według niej miejsce katastrofy było miedzy Punta Brava, a Punta Nuevitas. Miejsce to musiałam przenieść na mapę drogową, żeby znaleźć drogę dojazdową.

Ponieważ w terenie nie było drogowskazów, pytałam ludzi o drogę. Od Manatí było 18 km, droga nie bita, piaszczysta; żadnych wiosek. Ludzie zaczęli mnie przestrzegać, żebym tam absolutnie sama nie jechała, bo jest tam bardzo niebezpiecznie. Włóczą się tam mianowicie sfory dzikich, bezpańskich psów, które są agresywne i mogą mnie zaatakować. Oprócz tego można tam napotkać mężczyzn, którzy także mogą być niebezpieczni.
– Ale ja już jeżdżę przez jakiś czas po Kubie i nigdzie nie spotkałam agresywnych mężczyzn – powiedziałam.
– Zgadza się; to jest jednak teren odludny, poinformowano mnie, i nie ma tu kontroli społecznej. Dlatego też wszystko może się tutaj wydarzyć.

Zaczęłam się wahać. Wiem, że bezpańskie psy mogą być bardzo niebezpieczne; znam przypadki, ze zagryzały ludzi na śmierć. A mężczyzn boję się jeszcze bardziej…

– Ale zrobiłam tyle kilometrów, żeby tutaj dotrzeć (miejsce to nie było mi po drodze z Santiago do Hawany) i mam teraz wracać, tak blisko celu?
Do obrony miałam tylko gaz pieprzowy, z którym wożę się na swoje wszelkie wyprawy. Nigdy nie używany, już kilka lat przeterminowany. Co to znaczy? Że może zaszkodzić??? W chwilach zagrożenia jest on jednak dla mnie dużym wsparciem; ładuję go wtedy z kosmetyczki do kieszeni. Czasem nawet wkładam rękę do kieszeni i kładę palec na spuście.

– Nie, ja jestem córka Jaskuły; nie cofnę się. Jak coś się będzie działo, to obronię się gazem.

I tak zrobiłam. Trochę się bałam, ale po drodze nie poczułam ani cienia zagrożenia. A do tego okazało się, że nad morzem jest kemping, wiec wcale nie było to miejsce zupełnie odludne. Rozmawiałam z zarządcą kempingu. Chciałam dokładnie zlokalizować miejsce i zapytałam go, czy może przypomina sobie rozbicie tego jachtu.
– Tak, polski statek, rzeczywiście rozbił się tutaj. Ale to już bardzo dawno.
– Że bardzo dawno, to się zgadza. Ale to nie był statek, tylko jacht, żaglowy, niewielki: 13 metrów.
– A to nie, to był duży statek handlowy.

W tym rejonie rozmawiałam z wieloma ludźmi, ale nikt nie przypominał sobie tego wydarzenia.

Poszłam na plażę. Miejsce wyglądało tak, jak je sobie wyobrażałam. Piaszczysta plaża, otaczający teren – płaski, bez żadnych górek, czy skał. W morzu, w odległości około dwustu metrów od brzegu, równa linia przyboju (widać na zdjęciach). Poszłam do morza. Można było iść dziesiątki metrów, woda cały czas trochę powyżej połowy łydki; na dnie piasek i ostre muszle. Nie doszłam do rafy koralowej, która ciągnęła się równą linią wzdłuż brzegu, dokąd tylko było widać, bo rower ze wszystkim (paszport, karta kredytowa, pieniądze) zostawiłam bez opieki na plaży, a zaczęli się tam kręcić ludzie.

Napisałam list w Twoim imieniu. Włożyłam go do butelki po winie i wypełniłam piaskiem. Butelkę zakręciłam. Załączam zdjęcia. Byłam bardzo emocjonalna; tak jakby to był pogrzeb. Tak też to przeżywałam: pogrzeb zaoczny, bez zwłok. Butelkę rzuciłam do morza.

W moim poczuciu jacht został pogrzebany. Przez osobę bliską, rodzinę, córkę. Wiec się liczy.

Jim, czy też tak do tego podchodzisz?

Czy gdybym Ci była wcześniej powiedziała o swoim zamiarze, zrobiłbyś coś zupełnie innego niż ja?

Całuję bardzo mocno,

Oleńka

M-ce katastofy Daru Przemyśla_1  M-ce katastrofy Daru Przemysla_luty 2016_2  P1090271    M-ce katastrofy Daru Przemysla_luty 2016_3  M-ce katastrofy Daru Przemysla_luty 2016_4

P1090267b  P1090268b

 

*   *   *

From: Henryk Jaskuła
To: Oleńka
Sent: Wednesday, February 24, 2016 1:20 PM
Subject: Wrak „Daru Przemyśla”

Oleńka
Podziwiam Twój wyczyn – dotarcie na plażę gdzie leżał wrak Daru Przemyśla. I nie ma tam nic, żadnego śladu po jachcie? Nie wiem czy to bardziej smutne, czy mniej smutne. Jeżeli wraki jachtów należy grzebać, jak grzebie się ludzkie zwłoki, to może lepiej, że nic nie zostało na plaży.
A co napisałaś – w moim imieniu – w akcie pogrzebowym, we flaszce rzuconej do wody?

Jim

P.S. W załączeniu mapa miejsca katastrofy na Kubie. Od tego miejsca do Puerto Manati jest w prostej linii 8,3 km. Katastrofa nastąpiła 20 grudnia 1987 roku, ok. godz. 20-tej czasu lokalnego, już po ciemku.

 

*   *   *

From: Henryk Jaskuła
To: Oleńka
Sent: Wednesday, February 24, 2016 11:20 AM
Subject: Raport z Kuby

Oleńka,
Twoją relację z wizyty na kubańskiej plaży, gdzie zabity został jacht Dar Przemyśla, traktuję jak raport, który ma być zanotowany w archiwach Historii.
Wysłałem go w Polskę i w pozostałe cztery strony świata.
Poprzedni dokument z oględzin tego miejsca jest ze stycznia 1988 roku, autorstwa nieżyjącego już Antka Pasicha. Na jego zdjęciach wrak leżał jeszcze na plaży, bez masztów, rozbebeszony, poodkrawane wszystko co metalowe, sam okaleczony kadłub z pokładem, niczym skóra – może szkielet – żyjącej kiedyś szczęśliwej istoty. Jacht, który w swym krótkim dziewięcioletnim życiu zdołał się wpisać do Historii.

Con los de siempre besos y abrazos,

Jim

*   *   *

 

From: Jaskula, Aleksandra (ZN)                                                                                                                 To: Henryk Jaskuła                                                                                                                                       Sent: Thursday, February 25, 2016 1:40 PM                                                                                Subject: RE: Wrak Daru Przemyśla

Cześć Jim,

Miło mi, że poważnie podchodzisz do mojej relacji. Zrobiłam to z serca i sama to bardzo mocno przeżyłam; to była prawdziwa misja. To zupełnie co innego czytać informacje o wydarzeniu, a zobaczyć naocznie to miejsce. Jedno i drugie jest potrzebne do pełnego przeżycia…

To, że w tej chwili nie ma już na plaży żadnego śladu jachtu, nie jest istotne. Nawet nie szukałam już śladów: jest zupełnie niemożliwe, żeby cokolwiek pozostało. Morze tam nie zawsze jest tak spokojne jak wtedy, kiedy tam byłam (choć wiała wtedy dobra czwórka z północy), czy kiedy doszło do katastrofy: Kubę nawiedzają niejednokrotnie silne cyklony, które niszczą nawet solidne zabudowania.

Myślę, że fakt, że nie ma już wraku, nie jest smutny. Taki wrak na plaży to jak otwarta rana, to wzywanie o pomoc. Teraz nie pozostało już żadnego materialnego śladu po katastrofie: wszystko co było, zostało wchłonięte przez naturę i cykl się zamknął. Ciało Daru Przemyśla stało się pożywieniem dla ryb i budulcem nowych drzew. Tak jest dobrze.

Nie szukałam żadnych deseczek, ale – nie szukając – czułam tam obecność jachtu: jego dusza błąkała się tam przez 28 lat, jak porzucony pies. A teraz została poświęcona, wszystko zrozumiała i będzie spokojnie czekać na Ciebie, nie ważne jak długo.

Mapę, którą załączasz, miałam ze sobą. Z Puerto Manatí jest rzeczywiście bliżej niż z Manatí, ale nie ma tam drogi, dlatego też jechałam z Manatí. Do Puerto Manatí mogłam była także pojechać, ale to nie było istotne…

Całuję,

Oleńka

U.+F. Klee: List do Ludka i „Popofa”.

U.+F.KLEE                                                                                                                                                           D-4770 Soest/Westf.                                                                                                                                        G e r m a n y                                                                                                          November 2nd, 1991

Dear Ludek, dear Popof,

what a surprise! As you see we are in Germany at the moment, without boat, however. VAGANT is on the yard in Bellingham, USA (not far from Vancouver, Kanada), and we had to fly home for the first time after 9 years of cruising. Since we last met you resp. Popof we sailed a while in Brazil, for a short visit across to St. Helena, then south via Montevideo – Cape Horn – Chileean Channels – Juan Fernandez – Easter Island – all the Pitcairn Islands – Gambiera – Kermadeca – New Zealand. Then twice back and forth between Tonga and NZ and on to the north. Samoa – Tuvalu – Kiribati – Carolines – Marshalls – Guam – Marianas – Ogadawara/Bonin Islands – Japan. Then along the Aleutian Chain to the Shumagins and Kodiak and across the Alaska Gulf to Sitka. On the way south from there we capsized in October 1987 just outside Dixon Entrance. We stayed upside down for a while, came up with a broken mast and limped into Masset, a rather remote fishing village in the north coast of the Queen Charlotte Islands. There we spent 8 wonderful months and sailed on with a wodden made from a hundred years old spruce out of the woods there and equipped with the fittings and parts of the old mast which we could safe. Then north to Glacier Bay in SE-Alaska and south to Vancouver Island for the long due overhaul. The next voyage went from there via the Charlottes and SE-Alaska again to Kodiak, south to Mexican Islands, left Hawaii soon (too expensive, too touristified) for the Aleutians. From Unalaska through the Shumagins to Kodiak again and back to British Columbia where we spent the winter. This summer’s voyage was only from Vancouver Island via Charlottes – SE-Alaska to Kodiak and back to Bellingham.

Well, friends these are our where abouts, but since this a very small world we have heard about both of you on the way, of course. In Victoria we met Sven who had sailed the Northwest Passage, where he met a Polish guy called “Ludek”, who had his boat MARIA in Le Havre and somewhere on several stops during our voyage we hard that somebody had taken Popof from Rio to the Caribbean which was seen as a great loss for the French Yachtie Community in Rio.

It is really a pity that we did not get your letter earlier, but the address you used is indeed, no good at all. We got your letter only by chance. The one on this letter is better. Well, what can we do now? It would really be most interesting to meet you again. We intend to be in Germany until about January 1992. Our schedule is very right, however. We had to press too many things into this expedition ashore. Especially December is reserved for an eye operation. We are, however, always ready and eager to travel. So why not fit in a visit to Szczecin? Let’s see.

Best wishes,   Ursel + Friedel

P.S.: We wondered about the picture of a yacht in the brochure of the “World Polonia Sailing Jamboree”. It is of an “Optima 101” which is developed from the ”Optima 92”, of which we sail the prototype, the very first one. Friedel worked for 10 years with the manufacturer Dehler, Freienohl, Germany/Zaandam, Holland.

Sirijos Gira Vytautas: Widokówki do Ludomira Mączki.

 

widok wilno                        Wilno, Ostra Brama.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                           Wilno,91.02.14/15                Drogi Ludomirze,                                                                                                                                              Dziękuję za list z 14 stycznia, wysłany 15-go, w Wilnie – 3 lutego. Od Wojciecha też otrzymałem list z Jamajki, odpowiedziałem do Szczecina. Myślę, że Polska wypłynie na spokojną wodę. Kanadyjskie obywatelstwo – to już coś. Myślę, że ten list trafi do Ciebie zanim wyruszysz do Francji. Byłem tam tydzień (czy 10 dni?) przed tamtą wojną i jeszcze jeden dzień (!) w roku 1978. Z Polski nie będzie chyba dużych kłopotów zahaczyć o Wilno, i Kowno (I Kłajpedę?)… Stosunki między Polską i Litwą wyraźnie się polepszyły, chociaż i tak pół setki lat nie są złe…

Wiele serdeczności – Witold SG

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

widok. wilno 2                                Wilno, kościół p.w. św. Anny, kościół p.w. św. Michała, klasztor Bernardyński.  

                                                                                                    Wilno, 92.01.20                                          Drogi Ludomirze,                                                                                                                                     Dziękuję za list z 10 grudnia, wysłany 2 stycznia (!), w Wilnie był 10-go. I za ładne foto dzięki. Dzień przed Twoim listem przyszedł list od Wojtka z Durbanu. Ciekawe Wasze życie ….. Twój przyjazd do Polski oglądałem przez TV – łapiemy to Warszawę; troszkę dziwiłem się Twoim zaciekłym milczeniem. Z przyjazdem do Litwy zaczekaj, zanim u nas uporządkuje się ekonomika – i ceny (nawet na przyjazd) nie będą takie niebotyczne. Sprawy polsko-litewskie w Polsce wyolbrzymione, żaden Litwin jeszcze nie zabił żadnego Polaka. Ale te  niechęci obustronne mają już za sobą setki lat, jak to bywa u najbliższych sąsiadów i nie łatwo to będzie wykorzenić u Twoich i moich rodaków.                                                                                                                            Pisz!                                                                                                                                                    Serdecznie – Witold Sirijos Gira

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

widok. wilno 3                                     Wilno, kościół p.w. św. Rafała.     

                                                                                             Wilno, 92.03.15/16, noc                                 Drogi Ludomirze,                                                                                                                                     Dziękuję za list pisany 4 lutego, wysłany 7-go, w Wilnie był 6 marca. Długa podróż! No i na kopercie było wykreślone moje nazwisko, ale list dotarł. Jesteś ze Lwowa, więc pamiętaj, że Polacy we Lwowie nie mają ani cząstki tej wolności co na Litwie! Język litewski nie jest trudniejszy od polskiego i jeśli Litwin (ja) Ci jako tako piszę po polsku, czemu nie może być vice –versa (mowa oczywiście nie o Tobie). Ale Polacy na Litwie najspokojniej posługują się polskim językiem! A może będziesz brał udział w regacie transatlantyckiej? Litwini – nawet i ci wybierają się. Z adresu jakbyś zmienił miejsce pobytu. Piszesz o szoku jaki doznałeś, że wielu Twoich przyjaciół zmarło. To co mówić o moje! Jestem grubo starszy od Ciebie, urodzony w kwietniu 1911 roku. W kościele na I planie byłem chrzczony, a trzymał niemowlę Antanas Smetona, ojciec chrzestny. Jeszcze dziwniej, że moja pierwsza (zmarła) żona była spokrewniona z marszałkiem Piłsudskim. Nieznane są drogi człowieka.

Uściskam – Witold

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Sirijos Gira Vytautas, ur. 12. kwietnia 1911 w Wilnie, zm. 14. lutego 1997 w Wilnie – syn Liudasa Giry (litewski poeta, dramatopisarz i krytyk literacki), powieściopisarz i poeta litewski; liryka intymna; opowiadania i powieści psychol. (m.in. „Babie lato” 1960, wyd. pol. 1973, „Nakties muzika” (nocna muzyka) 1986); sztuki teatr., utwory dla dzieci, artykuły o literaturze i kulturze litew.; przekłady, m.in. „Grażyny” A. Mickiewicza; pol. przekł. utworów Sirjosa Giry w antologiach: „Pieśni i gwiazdy” (1971), „Tam gdzie malwy lśnią czerwone…” (1973).                                                                               (Internet: Encyklopedia PWN)

Antanas Smetona, ur. 10. sierpnia 1874 w Użułanach koło Wiłkomierza, zm. 9. stycznia 1944 w Cleveland – litewski działacz społeczny i polityk, założyciel/współzałożyciel odrodzonej Litwy, wieloletni prezydent Republiki Litewskiej (1919–1920; 1926–1940).                                                                                                                                                                    (Internet: wikipedia)

Tomek Głowacki: e-mail z Auckland (NZ)

Tomasz M. GłowackiNa antypodach jesień, ale ciągle ciepło i słonecznie. CzasDok2 na remonty i refleksje z przeszłego sezonu. Oto dwie pocztówki z południowej półkuli, a dokładniej z Auckland (NZ) z Orams Marine. Pier 21 to znana nazwa miejsca, gdzie wiele jachtów cumuje aby się odnowić i naprawić. Remontom są poddawane jachty do długości około 90 m.

Druga pocztówka to parking motorówek w tej samej marinie.Dokwnętrze Jak widać to miejsce jest z powodzeniem używane również do takich celów jak na przykład uroczyste zakończenie roku żeglarskiego. Na tego typu imprezach, których nota bene nie brakuje w Nowej Zelandii są również zwykle organizowane zbiórki funduszów na cele dobroczynne. Mówiąc dobroczynne, w tym przypadku są to tzw “fund-rising”, na przykład na wyjazd na olimpiadę, lub na żeglarskie szkolenie młodzieży albo na dodatkowe fundusze na Puchar Ameryki. Ten ostatni zbliża się milowymi krokami. Na razie Auckland “oddycha” swobodnie, ale już za kilka miesięcy nadejdzie gorączka rejsowa. Czy Nowej Zelandii uda się zatrzymać puchar? Ja mam nadzieję, że tak.

                                                                                                     Tomek Głowacki                                                                                                                 (e-mail do Zeszytów Żeglarskich z 11.05.2019)

List królowej Anglii Elżbiety do księcia szczecińskiego Jana Fryderyka.

AGAD_List_Elżbiety_do_Jana_Fryderyka_w_sprawie_zatrzymania_okrętów_pomorskichDo Ernesta Ludwika Jana Fryderyka, Księcia i Pana Szczecina i Pomorza, Księcia Wandalów i Kaszubów, Księcia Rugii, Komesa Gützkowa, naszego umiłowanego Przyjaciela i Kuzyna.

Elżbieta, z Bożej Łaski Królowa Anglii, Francji i Irlandii, Obrończyni Wiary, etc.

Najznakomitszemu Władcy i Panu Ernestowi Ludwikowi, z tej samej Łaski Księciu Szczecinian, Pomorzan, Kaszubów i Wandalów, Księciu Rugii, Komesowi Gützkow, etc. Naszemu umiłowanemu Przyjacielowi i Kuzynowi pozdrowienia przesyłamy. Umiłowany Książę, Przyjacielu i Kuzynie! Zgodnie z panującym zwyczajem, że w czasie konfliktów wojennych wszyscy władcy mają w zwyczaju odcinać wrogom zaopatrzenie do wszelkich miejsc warownych w wydanej przez nas właśnie deklaracji podaliśmy wszystkim do wiadomości, że na statkach zajętych przed rokiem przez naszych marynarzy pod Lizboną, wszystko odbyło się zgodnie z prawem i według najlepszych zwyczajów władców. Ponieważ jednak dowiadujemy się, że Hanzeaci wszędzie się skarżą z tego powodu, postanowiliśmy wysłać listy do książąt, którzy mają jakąś władzę w miastach hanzeatyckich. Ponieważ Miasto Szczecin w Związku Hanzeatyckim odgrywa niepoślednią rolę, a jak się dowiadujemy, niektóre jego statki zostały zajęte wraz z innymi, było rzeczą właściwą napisać także do Waszej Wysokości i przedstawić sprawę. Dlatego nakazaliśmy Krzysztofowi Perehingowi, wiernemu i zaufanemu poddanemu naszemu, którego wysłaliśmy do Króla Polskiego celem prowadzenia rozmów udanie się do Waszej Wysokości i przedstawienie naszych uwag. Prosimy, aby Wasza Wysokość go przyjął, tymczasem pragniemy, by wywiązał się z zadań jak najlepiej.

Wystawiono w Gr.. dnia 12 maja Roku Pańskiego 1590, panowania naszego roku 32.AGAD_List_Elżbiety_do_Jana_Fryderyka_w_sprawie_zatrzymania_okrętów_pomorskicha

 

 

Tłumaczenie z łaciny – kpt. Bogdan Sobiło

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Zamieszczony w poprzednich Zeszytach Żeglarskich ( 36e luty 2018) scan listu królowej Anglii Elżbiety I z maja 1590 roku do księcia pomorskiego Jana Fryderyka (oryginał w Archiwum Państwowym w Szczecinie) został przetłumaczony z łaciny przez kpt. Bogdana Sobiło i udostępniony Zeszytom.

Okazuje się, a wynika to z treści listu, że statki szczecińskie (i nie tylko) zostały zajęte rok wcześniej pod Lizboną podczas trwającej blokady portów sprzyjających Hiszpanom. Być może pod Lizbonę statki dotarły nie przez strzeżoną Cieśninę Kaletańską, ale żeglując z Bałtyku przez Sund, Kattegat i dalej wokół Wysp Brytyjskich?; droga dłuższa, ale pewniejsza w ówczesnej sytuacji, dla realizacji handlowych interesów.

Klęska Wielkiej Armady w sierpniu – wrześniu 1588 roku u wybrzeży Anglii i wprowadzona przez Anglików blokada służyły ograniczeniu a nawet złamaniu potęgi hiszpańskiej i portugalskiej na morzu. List powyższy był jednym z elementów szeroko zakrojonej akcji dyplomatycznej na dworach książęcych i królewskich w Europie wyjaśniających przyczyny i cele działań angielskich wobec Hiszpanów. Do księcia pomorskiego, ale również i do króla polskiego Zygmunta III Wazy wysłany został poseł angielski Krzysztof Perehing (wymieniony w liście). Królowa tłumacząc się ze swoich posunięć, powołuje się na panujące powszechnie zwyczaje i prawo w przypadku konfliktów. Wyraźnie widać, ze pragnie uspokoić panujących, szczególnie z miast hanzeatyckich i zyskać ich zrozumienie, a może nawet przychylność.

Zastanawiającym, ba nawet wysoce zadziwiającym, jest w oficjalnym liście królewskim sygnowanym pieczęcią i podpisem królowej…. skreślenie, i to skreślenie imienia i nazwiska adresata listu i nadpisanie innego!

bez tytułu

Adresat „wykreślony” to Ernest Ludwik (1545 – 1592), urodzony w Wołogoszczy (obecnie Wolgast), książę wołogoski od 1569 roku, młodszy brat Jana Fryderyka (1542 – 1600). W roku 1590, a więc w czasie pisania listu, księciem Szczecina, miasta hanzeatyckiego z którego pochodziły zatrzymane statki był Jan Fryderyk, i to już od roku 1569.

Czyżby nie wiedział o tym dwór królewski w Londynie i popełnił taką gafę a w konsekwencji niechlujstwo przekreślając jedno nazwisko i nadpisując drugie. Może pomyłkę zauważono gdy poseł był już w drodze i nie było możliwości napisania i opieczętowania listu poprawnie na nowo?

Obaj bracia – Ernest Ludwik i Jan Fryderyk – należeli do panującej od wieków na Pomorzu słowiańskiej dynastii Gryfitów, mocno skoligaconej z władcami Polski (ich pradziadowie ze strony ojca to książę pomorski Bogusław X i Anna Jagiellonka, córka Kazimierza Jagiellończyka, króla Polski).

(zs)

 

 

(zs): List królowej Anglii w sprawie zatrzymania żeglarzy szczecińskich

Po klęsce Wielkiej Armady (07-09.1588r.) w starciach z flotą angielską działania zwycięzców nasiliły się, mając na celu ostateczne złamanie potęgi hiszpańskiej i portugalskiej na morzu i w nowo odkrytych ziemiach. Oprócz operacji morskich u wybrzeży europejskich i w odległych krajach (Panama, Puerto Rico) przeprowadzanych przez żeglarzy i korsarzy angielskich w służbie królowej Elżbiety, istotna dla ostatecznego zwycięstwa była wprowadzona przez Anglię blokada portów półwyspu iberyjskiego.

Z pewnością fakt ten (blokada portów) znany był w krajach europejskich, a jednak statki żaglowe kupców szczecińskich załadowane towarami handlowymi wyruszyły z zamiarem dotarcia do Lizbony. Wąskie wody Cieśniny Kaletańskiej, dobrze strzeżone przez Anglików nie pozwoliły na „ciche” dotarcie do rynków hiszpańskich. Szczecińscy żeglarze zostali zatrzymani przez flotę angielską. O fakcie tym królowa Elżbieta powiadomiła listem z 15. maja 1590 roku księcia pomorskiego Jana Fryderyka (dynastia Gryfitów – książąt pomorskich pochodzenia słowiańskiego).

AGAD_List_Elżbiety_do_Jana_Fryderyka_w_sprawie_zatrzymania_okrętów_pomorskich

Źródło: pl.wikipedia, (ze zbiorów Archiwum Państwowego w Szczecinie)